Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Salon Wiosenny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Salon Wiosenny - ebook

Powieść Györgya Spiró (ur. 1946), jednego z najwybitniejszych pisarzy węgierskich, dotyczy powstania 1956 roku i jego konsekwencji dla przyszłego kształtu Węgier. Akcja obejmuje czas od wybuchu  walk w październiku do pierwszomajowego pochodu w kolejnym roku. Głównym bohaterem jest przeciętny mężczyzna w średnim wieku, który dzięki pewnemu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności nie musiał opowiedzieć się po żadnej ze stron, jednak wkrótce historia upomniała się o niego. Z dnia na dzień nasz bohater popadł w ogromne kłopoty, został wykluczony nie  tylko przez kolegów z pracy, ale i przyjaciół, pogłębiły się też jego nieporozumienia  z żoną, zajętą organizowaniem tytułowego Salonu Wiosennego, wielkiej wystawy prac współczesnych węgierskich malarzy i rzeźbiarzy. Zmiana spokojnej małej stabilizacji w kafkowski koszmar pokazana jest na tle historycznych, politycznych i społecznych zmian na Węgrzech. Występujące w powieści rzeczywiste postaci, faktycznie zaistniałe wydarzenia, prawdziwe życie ówczesnego Budapesztu, dopełnione opowieścią o fikcyjnym głównym bohaterze, dają w efekcie niezwykle oryginalny, przejmujący i smutny, acz niepozbawiony ironii, obraz tego, co właściwie zdarzyło się wtedy na Węgrzech.

Książka  ukazuje się w Polsce w 60 rocznicę powstania węgierskiego.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-07-03397-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Salon wiosny

Nie zaszkodzi, jeśli na kilka dni przed wybuchem rewolucji człowiek pójdzie do szpitala, zostanie tam aż ją stłumią, a w okresie represji spokojnie będzie dochodził do zdrowia – u siebie w domu. W ten sposób los uchroni go przed podjęciem złej decyzji w tych krytycznych dniach, co więcej, ustrzeże go przed podjęciem jakiejkolwiek decyzji, zatem ci, którzy decydują o życiu innych, nie będą mogli podjąć złej decyzji odnośnie do jego osoby ani w trakcie rewolucji, ani po jej stłumieniu.

Drugiego września bohater naszej opowieści, inżynier mechanik Gyula Fátray, skończył czterdzieści sześć lat, a wczesnym rankiem w środę, siedemnastego października, po całodniowej głodówce, poszedł do szpitala. Tam, na miejscu, jeść już mu nie dali, jedynie coś do picia. Rano, w południe i wieczorem zrobiono mu solidną lewatywę, zaś następnego dnia, osiemnastego października, doktor Zoltán Kállai, kuzyn drugiego stopnia ze strony żony, zoperował go.

Ból występujący przy oddawaniu pierwszego stolca po usunięciu hemoroidów porównuje się do bólów porodowych, wskazane jest, by ten pierwszy raz wypróżnić się w szpitalu, ponieważ mogą pojawić się komplikacje. Nasz bohater przeszedł przez to w czwartej dobie po zabiegu, w poniedziałek. Adiunkt Kállai go pochwalił i powiedział, że za dwa dni będzie mógł już wrócić do domu.

Jednak w środę nie mógł wyjść ze szpitala, ponieważ dzień wcześniej, po popołudniu, wybuchła rozróba.

Wszystkich ewakuowano do piwnicy, tam też od razu transportowano rannych przynoszonych z ulicy. Z punktu widzenia taktyki działań militarnych położenie szpitala św. Rocha¹ nie jest szczęśliwe. Zbudowany wcześniej niż pięcio-, sześciopiętrowe kamienice czynszowe, wystaje z linii zabudowy ulicy Rakoczego. Wielokrotnie nawet planowano jego wyburzenie, ale w końcu pozostał tam, gdzie był. U schyłku XVIII stulecia nie przypuszczano, że Peszt może stać się polem bitwy, a przecież jego budowniczowie byli dokładnie takimi samymi ludźmi, jak ci żyjący przed nimi i po nich. Odbicie Budy² nie miało nic wspólnego z bezkrwawą potyczką, naprawdę należało o tym pamiętać sto lat później. Z kolei pięćdziesiąt lat po otwarciu szpitala wybuchła rewolucja i rozpoczęła się walka o niepodległość. Ze szczytu Góry Gellérta³ znakomicie można było ostrzeliwać cały Peszt, w tym także szpital św. Rocha, znajdujący się wówczas na obrzeżach centrum miasta. Podczas drugiej wojny światowej w budynek trafiło mnóstwo pocisków; to wtedy po raz pierwszy zorganizowano w jego podziemiach polową salę operacyjną. Na remont generalny zabrakło pieniędzy, odbudowano jedynie zbombardowaną kaplicę. Ślady po pociskach z czasów drugiej wojny światowej widać było na długiej ścianie od strony Teatru Narodowego jeszcze jedenaście lat później.

Tym razem do tej części budynku szpitala, która wystawała z linii zabudowy ulicy, z taką samą pasją strzelano zarówno od strony dworca Keleti, jak i od strony wysadzonego podczas wojny, zardzewiałego korpusu mostu Elżbiety, ze stanowisk umieszczonych na pętli tramwajowej. Ranni nieustannie twierdzili, że to Węgrzy strzelają do Węgrów, w co chorzy i większość lekarzy nie chcieli wierzyć.

Jak to – Węgrzy do Węgrów? A nie Rosjanie do Węgrów?

Trzydzieści metrów od szpitala, przed Teatrem Narodowym ludzie rozwalają na kawałki pomnik Stalina! No nie! Jak tam trafił z ulicy Györgya Dózsy? Przyfrunął? Ależ tak, wysadzili go i aż tam doleciał! Przynosili do szpitala mniejsze i większe odłamki brązu, że to niby z rąk, uszu czy nosa idola.

Nie do wiary!

Z Bulwaru⁴ ostrzeliwują Teatr Narodowy, a przecież ten gmach nie wystaje z żadnej linii zabudowy. Atakują też siedzibę gazety „Wolny Lud”⁵, splądrowali już drukarnię na pierwszym piętrze. Paternoster stanął, rozrąbali paździerzową ściankę pomiędzy przedziałem do ruchu w górę i w dół.

Huczały strzały z broni, nad głowami chorych wszystko trzeszczało i trzaskało. Choć dyrekcja szpitala tego zabraniała, co odważniejsi pielęgniarze i pacjenci szli na parter i na pierwsze piętro, żeby przez słuchawki radioodbiornika, zwisające ze ścian u wezgłowia łóżek, posłuchać stacji Kossutha, jedynej, którą dawało się złapać i która nieoczekiwanie zyskała nazwę Wolne Radio Kossuth. Przynoszący wieści referowali stojące ze sobą w sprzeczności polecenia partii i rządu, mówili też, że poza tym nieprzerwanie nadawana jest muzyka poważna. Od czasu do czasu odbiór się urywał, brakowało prądu, piwnicę oświetlano lampami naftowymi, kagankami i świeczkami; w takich to warunkach przeprowadzano operacje.

We wtorek wieczorem Gyula Fátray akurat siedział na łóżku z czarnymi dzięki galwanizacji słuchawkami na głowie i jadł kolację – już mógł siedzieć, a to nie byle co – gdy usłyszał odgłosy strzałów, dobiegające zarówno od strony ulicy Sándora Bródyego, jak i z radia. Nie chciał wierzyć żadnemu ze swoich uszu, a kiedy uwierzył, poczuł się obrażony. O tym przecież nie było mowy, żeby miał przeżywać od początku do końca jeszcze raz jakąś wojnę. Ludzie wokół niego drżeli ze strachu albo się cieszyli. On popadł w rozpacz. Razem z tymi, którzy byli cali, nosił do sutereny chorych w poważnym stanie, a także łóżka, szafki nocne i materace. Dobrze mu zrobił ten wysiłek fizyczny – póki dźwigał, nie musiał myśleć.

Doktor Kállai latał niczym wiatr i za każdym razem, gdy przebiegał obok, krzyczał na niego.

– Gyuszi, nie rób tego, zaczniesz krwawić! – ostrzegał, po czym pędził dalej, aż furkotały poły jego białego fartucha.

Nim przyszedł środowy wieczór, nasz bohater oczywiście dostał gorączki. W czwartek, dwudziestego piątego października, doktor Kállai, przycisnąwszy ucho do pleców i klatki piersiowej pacjenta, stwierdził zapalenie płuc.

– Mój Gyusziko, nawet mowy nie może być o tym, żebyśmy cię wypuścili do domu! Musisz to wyleżeć.

– Wyleżę w domu.

– Cała ulica Rakoczego i cały Bulwar są pod ostrzałem! – zawołał doktor Kállai. – Ja też nie mogę iść do domu! Do każdego, kto tylko wychyli nos, strzelają serią!

Adiunkt Kállai mieszkał kilka kroków od szpitala, naprzeciwko kina Uránia, a od wtorku wieczorem nie był w domu. Z żoną utrzymywał kontakt telefonicznie. To zdumiewające, jeśli w mieście, w którym trwa wojna, działa telefon – w Peszcie działał.

– Anikó histeryzuje – adiunkt Kállai dodał ironicznie – osobiście musi się fatygować na dół po chleb.

Wszyscy nienawidzili uchodzącej za ładną, egoistycznej i ograniczonej Anikó. Ją można było jednak zrozumieć: wyszła za mąż za bogatego, a dzięki swej profesji nieustannie pomnażającego majątek, chirurga i mogła zawiesić na sobie tyle biżuterii, ile tylko dawała radę udźwignąć. Trudno było natomiast pojąć, dlaczego Zoltán się z nią ożenił, skoro przed ślubem zakomunikował Anikó, że nawet po zawarciu związku małżeńskiego nie przestanie uganiać się za spódniczkami. Anikó przyjęła to z niedowierzaniem i dumnym uśmiechem na tej swojej proporcjonalnej, zimnej twarzyczce, po czym śmiertelnie się obraziła, bo Zoltán dotrzymał obietnicy. Nie kochała go, teraz wręcz nienawidziła, lecz rozwieść się nie chciała, szalę przeważyło życie w dostatku.

Zoltán powiedział jej też, że nie chce dziecka, już miał żonę i dwie córeczki, które zginęły w wypadku, przejechane. Anikó nie upierała się w tej kwestii.

Adiunkt Kállai operował lub asystował przy operacjach osiemnaście godzin na dobę, w pozostałym czasie spierał się z innymi i brał udział w głosowaniach, kogo należy przyjąć do komitetu rewolucyjnego, a kogo nie. Ostatecznie jedną połowę komitetu stanowili lekarze, drugą – pozostały personel szpitala.

W wąskim rodzinnym gronie doktor Kállai cały czas podkreślał, że nienawidzi tego sytemu, teraz zaś powiedział także publicznie, że komunistów trzeba odegnać od władzy. W roku 1945 wstąpił do partii komunistycznej, ale z upływem lat coraz mniej podobały mu się zebrania partyjne, mocno kwestionował antyinteligencką politykę, lecz mimo to pozostał członkiem partii.

– Zoltán to reakcjonista – stwierdzała Kati, żona naszego bohatera, ilekroć spotykali się z Zoltánem, a dla osłabienia ostrości tego oświadczenia zawsze dodawała: – Już od małego był reakcjonistą.

Zoltán nazwał rewolucję historycznym zwrotem, jednak jego entuzjazm po dwóch pierwszych zebraniach komitetu rewolucyjnego trochę osłabł. Głos lekarza wart jest tyle, co jakiejś sprzątaczki – cóż to takiego, jeśli nie kolejny przypadek dyktatury proletariatu? Żeby lekarze mogli stać się mniejszością w szpitalu?!

Najpierw prowadzili spory, czy lepiej nazwać się „komitetem rewolucyjnym”, czy „komisją rewolucyjną”. Zajęło im to półtorej godziny, w tym czasie powinni byli przeprowadzić pilne operacje, zamiast tego wszyscy bajtlowali na zebraniu. Ci, którzy opowiadali się za „komisją”, z naganą wypominali tym, którzy optowali za „komitetem”, że zaprzeczają ideałom 1848 roku, i nazywali ich labancami⁶ i zdrajcami, lecz gdy dochodziło do wyboru składu tworzącego się ciała, oddawali głos zarówno na nich, jak i na „swoich”. Następnie gadano o tym, czy udzielać pomocy wszystkim rannym, czy tylko Węgrom, a spośród tych ostatnich – czy tylko powstańcom, których udział w walkach nie budzi żadnych wątpliwości. Rozprawiano też, jak właściwie powinno się rozstrzygać, czy dana osoba naprawdę jest powstańcem – czy wystarczy dwóch świadków, czy raczej należy się domagać pisemnego potwierdzenia, a jeśli tak, to jakiego i od kogo. Przeciwko udzielaniu pomocy radzieckim rannym najgłośniej krzyczeli ci, którzy jak wszyscy złożyli przysięgę lekarską i jeszcze tydzień wcześniej należeli do największych stalinistów!

– Trzeba by uciec do Palestyny – powiedział Zoltán. – Doić krowy w jakimś kibucu! Tutaj do niczego nie doszliśmy, w tym komunizmie, za to tam są prawdziwe komuny! Niczym się nie przejmować, tylko orać ziemię! Tak trzeba by zrobić, bo to, co jest tutaj, to beznadzieja! A tam szanuje się też lekarzy!

Palestyną nazywał Izrael, tak się przyzwyczaił, a od niedawna zaczęło prześladować go przekonanie, że już w 1945 roku powinien był uciec za granicę.

– Teraz już nie można, Anikó nie chce wyjechać, ona dobrze czuje się tu, w kraju, powtarza, że wcale nie widać, że jest Żydówką.

– Jedź sam.

– Nie mogę jej tu zostawić, nie ma fachu, umrze z głodu!

– Jakąś pracę gdzieś w końcu dostanie. Może przyuczyć się i zostać robotnicą czy sprzedawczynią.

– Tego nie mogę jej zrobić.

– Ale dlaczego?

– Bo się z nią ożeniłem.

– No to weź rozwód!

– Tak nie można.

– Wepchnij ją do jakiegoś biura któregoś z tych twoich wdzięcznych pacjentów, a sam wyjedź, jeśli chcesz. I tak zostawisz jej mieszkanie, obrazy…

– Ale pieniędzy z tego wystarczy jej tylko na pięć–sześć lat.

– Przez ten czas wyuczy się czegoś.

– Nie mogę być aż tak podły.

– Przecież zdradzasz ją na prawo i lewo!

– To co innego. O tym uprzedziłem ją z góry.

Wieści, także te zatrważające, ledwie docierały do świadomości naszego bohatera, to nawet lepiej, że był rozpalony, przynajmniej nie musiał myśleć.

W końcu gorączka mu spadła.

Nie mógł zadzwonić do domu, z urzędowej linii korzystali członkowie kierownictwa szpitala. Była jeszcze publiczna budka telefoniczna na parterze – pomimo zakazu chorzy raz za razem zakradali się do niej, więc dyrekcja szpitala zmyślnie zamknęła drzwi budki na kłódkę.

Czekał, aż przyjdzie do niego do szpitala żona. Z tym swoim nosem opadającym na górną wargę podróżowała tramwajem w części zarezerwowanej wyłącznie dla chrześcijan i nie wpadała w panikę, nawet gdy legitymowali ją nilaszowcy⁷: patrzyła im prosto w oczy, długimi, pomalowanymi na czerwono paznokciami chwytała swoje fałszywe dokumenty i z pogardą podawała im te papiery, to działało. Ale Kati teraz się nie pojawiała. Widocznie walki toczą się też w innych miejscach.

Tam, na zewnątrz, musiał panować duży chaos, codziennie zmieniał się skład rządu, powstawały nowe partie, tworzono mnóstwo komitetów. Rzeczy niemożliwe dementowali lub potwierdzali chorzy, lekarze, pielęgniarze, nowi pacjenci; próbował nikomu nie dawać wiary i w ogóle nie myśleć.

Na placu Republiki⁸ został wzięty szturmem budynek budapeszteńskiego komitetu partii, zlinczowali jakichś ludzi, a teraz kopią i kopią – szukają kazamat, w których torturowani byli więźniowie. Ryją również na placu Mari Jászai przy Białym Domu, nieopodal gmachu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, tam też były kazamaty, proszę, pisały o tym i gazety, stamtąd zwłoki zamęczonych na śmierć wrzucali prosto do Dunaju. Gazety przywozili członkowie załóg karetek pogotowia. Mówili, że do wozów, które miały wystawione przez okna flagi z czerwonym krzyżem, nie strzelali ani powstańcy, ani wojsko.

Zoli Kállai twierdził, że kilka razy udało mu się skontaktować z Kati telefonicznie, w domu wszystko w porządku, kazała go ucałować. Albo mówił prawdę, albo nie.

W końcu, niespodziewanie, Kati pojawiła się. Poruszała się cichutko, na paluszkach, jak zazwyczaj byłe tancerki. Brzydkie, twarde włosy przesłoniła ciemnoszarą chustką, miała na sobie wiatrówkę w podobnie nijakim kolorze, uszytą z nieprzemakalnego płótna, taką, w jakich wałęsali się rewolucjoniści. To była stara odzież z lat trzydziestych, w której Kati jeździła na wycieczki. Na ramieniu miała szeroką opaskę w narodowych barwach. Przyniosła zupę w aluminiowej menażce. To cud, że jej nie wylała po drodze, bo menażka się nie domykała.

– Jedzenia jest tu dość, po co było to przynosić? – powiedział nasz bohater w ramach podziękowania.

Kati machnęła ręką. Pochwaliła się, że do placu Oktogonu musiała iść na piechotę, stamtąd zabrała ją wojskowa ciężarówka, a powstańcy pomogli jej przedostać się przez niebezpiecznie odsłonięty teren. Kiedy opowiedziała o tym swoim bohaterskim wyczynie, nie pozostało już nic innego, czym mogłaby się poszczycić.

– Nie szukał mnie nikt z fabryki?

– Nie.

Szkoda było pytać. Nawet gdyby go szukali, żona z uwagi na niego i tak by nic nie powiedziała.

– Po co wziąłeś się za dźwiganie tuż po operacji?! – wściekała się Kati. – Zoltán powiedział mi o tym przez telefon. To nieodpowiedzialne, lekkomyślne, niedojrzałe! Na pewno przez to się rozchorowałeś! O mało nie umarłeś! Nigdy nie patrzyłeś na rodzinę!

Nasz bohater milczał.

Kati powiedziała swoje, następnie uporządkowała rzeczy na nocnej szafce, odstawiła tam menażkę.

– Masz łyżkę? – spytała surowo.

– Mam.

Usiadła na brzegu łóżka, milczeli oboje.

– Jak dzieciak?

– Dobrze, bawi się sam ze sobą. Zwykle gra w kulki.

– Nie puszczałaś go na ulicę, prawda?…

– Oczywiście, że nie puszczałam!

– W naszym domu panuje porządek?

– Tak.

Rankiem dwudziestego czwartego października wujek Pista, dozorca złota rączka, brzuchaty alkoholik o grubym karku, stanął przed domem pijany, zaczął wyklinać Żydów i Ruskich; nikt nie zareagował, nie powiedział, żeby przestał, choć wszyscy bali się, że usłyszą go Rosjanie. Tym jednak nie warto denerwować chorego.

Pogłaskał rękę żony. Kati na to pozwoliła, ale nie oddała pieszczoty, z niezadowoleniem rozglądała się po suterenie.

– Zimno – stwierdziła.

– Nie zaplanowali tu ogrzewania.

– Pielęgniarka mówiła, że masz zapalenie płuc.

– Gorączka już mi spadła.

– Kiedy przeniesiecie się z powrotem na piętro?

– Nie wiem, pewnie wkrótce.

Kati siedziała na brzegu łóżka, oboje milczeli.

– Wyobraź sobie – powiedziała ponuro – zastrzelili Huszárową. Stała w kolejce przed piekarnią Gláznera, strzelili prosto w tłum i akurat ją trafili! Dostała prosto w płuco! Maus tot!

– Biedaczka.

Kati zerwała się.

– Idę, wypytam Zolego!

– O co?

– O to, co ci jest.

– Nic takiego, tylko czuję się jeszcze słaby.

Kati pokręciła głową – ona wie lepiej: chory i tak by nie powiedział, co mu dolega. Ale może wyjawić to lekarz.

Poszła poszukać kuzyna. Po pół godzinie zajrzała z powrotem, ale już tylko na chwilę.

– Jest na sali operacyjnej, nie będę na niego czekać. Muszę iść.

– No to uważaj na siebie!

Wyciągnął się na łóżku, osłabiony, zmęczyła go ta wizyta.

Kati przyszła też w sobotę, przyniosła kluski z makiem.

– W poniedziałek mogę iść do domu! – zakomunikował nasz bohater.

Kati przytaknęła z roztargnieniem. Była w ponurym nastroju, posępnie patrzyła przed siebie. Martwi się z powodu mowy Mindszenthyego, pomyślał nasz bohater. Lepiej nie poruszać tego tematu w suterenie, przy obcych, zdążą to zrobić w domu, jeśli będzie to konieczne.

Przez dłuższą chwilę milczeli więc, unikając rozmowy o tym, że Mindszenthy ogłosił przywrócenie feudalizmu i kapitalizmu. W końcu Kati się odezwała:

– Wezmę, co można, ty tego nie dźwigaj.

– Wszystko zabierze jutro karetka – wyraził przekonanie nasz bohater.

Kati poszła do domu z pustymi rękoma. Klusek z makiem wystarczyło też dla pacjentów z sąsiednich łóżek.

Następnego dnia o świcie weszli Rosjanie. Znów odezwały się działa i pistolety maszynowe i znów przyniesiono wielu nowych rannych. Nasz bohater tym razem nie pomagał dźwigać poszkodowanych, więc śladem wcześniejszych wyrzutów sumienia nie pojawiły się nowe. Nie prosił, żeby wojska radzieckie podbiły kraj; uważał, że to, co działo się teraz, nie było wyzwoleniem, jak wtedy, przed czternastoma laty. Leżał; gdyby tylko mógł, odwróciłby się do ściany, niestety jego łóżko stało w środkowym rzędzie, pomiędzy dwoma wąskimi korytarzami, i ci, którzy dźwigali nosze, stale go potrącali, kiedy przynosili nowych rannych.

W poniedziałek nie zawieźli go do domu, załogi karetek pogotowia znów były zajęte czymś innym.

– Jutro cię przetransportują – powiedział Zoltán w środę, siódmego listopada⁹. W tym wyjątkowym roku dnia tego nie uważano za święto. – Kati będzie tu rano.

– Na miłość boską, po co?!

– Ja jej mówiłem przez telefon, że nie powinna przychodzić, ale ona się uparła.

– Wstanie o świcie, żeby tu drałować?! A co, jeśli ją zastrzelą?!

Ósmego listopada, w czwartek, Kati wpadła do szpitala akurat w chwili, gdy naszemu bohaterowi pomagano zająć miejsce w karetce. Zabrano jeszcze dwóch pacjentów, Kati się nie zmieściła. Nasz bohater robił ceregiele, Kati zaś machnęła ręką, drobnostka, pójdzie do domu na piechotę, ale widać było, że poczuła się śmiertelnie obrażona. Torbę włożyli już do środka, a przecież ona przyszła właśnie po to, żeby własnoręcznie to zrobić.

– Dzieciak jest w domu, ale nie licz, że ci otworzy, możesz sobie dzwonić, ile chcesz – powiedziała Kati. – Przykazałam mu, żeby absolutnie nikogo nie wpuszczał… Masz tu mój klucz… Twój jest w domu, w górnej szufladzie kredensu… Dzieciak wie, że może go wyjąć tylko w razie pożaru…

Podała mu swój klucz.

– Idę, porozmawiam jeszcze z Zolim!

Pośpieszyła do wnętrza budynku, nasz bohater spojrzał za nią. Zoli jest na sali operacyjnej, nie wyjdzie stamtąd do wieczora. Kati wie o tym doskonale, po co więc to ciągłe udawanie?

Powrót do domu stał się zbyt realny. Jak dobrze było się z niego wyrwać, choćby do szpitala. Z powodu tego klucza też będzie histeria, ze wszystkiego jest.

W szpitalu był zwolniony z małżeństwa. No dobrze, w domu też będzie dochodził do zdrowia przez jakiś czas, jest jeszcze słaby, można brać to pod uwagę.

Niczego nie widział przez matowe szyby w bocznych oknach karetki. Kiedy spojrzał przed siebie, również nie zobaczył miasta, bo obok kierowcy siedziały dwie osoby. Czuł się tak, jakby trafił do jaskini, z której nie ma wyjścia. W suterenie szpitala też się dusił, teraz znów go zamknęli w karetce i prawdopodobnie również w domu będzie wegetował jak w jakiejś jaskini. O tym, co się dzieje wokół, będzie wiedział nie więcej niż ludzie pierwotni o otaczającym ich świecie.

Załoga karetki siedziała w milczeniu.

– Co jest, towarzysze, aż tak trzeba stulić pysk? – zainteresował się jeden z odwożonych do domu, tęgawy mężczyzna wyglądający na robotnika, z nogą w gipsie.

Załoga karetki nie odpowiedziała.

Nasz bohater uświadomił sobie w tym momencie z całą mocą: jakie to niesamowite szczęście, że przez ten cały czas mógł być w szpitalu.

Przez cały czas, no bo przecież już się skończyło. Jeśli Rosjanie raz zdecydują, że gdzieś wejdą, to już nigdy nie przepędzi ich stamtąd ani człowiek, ani żaden bóg. Do Budapesztu wkroczyli ponownie i teraz pewnie już nigdy nie pojawi się kwestia wychodzenia. Kiedy przed rokiem opuszczali Austrię, wiele osób miało nadzieję, że wyjdą także z Węgier i wrócą do siebie. Mrzonki się skończyły, musieli stłumić rewolucję, stąd już nie pójdą.

Na tych, którzy wzięli udział w rewolucji, zemszczą się okrutnie.

Jego represje nie dotkną, jako że nie miał możliwości, żeby się do niej przyłączyć. Nic się nie stanie, jeśli na kilka dni przed wybuchem rewolucji człowiek pójdzie do szpitala, zostanie tam aż ją stłumią, a w okresie represji spokojnie będzie wracał do zdrowia – u siebie w domu.

Na ten ratujący życie przypadek nie zasłużył sobie bardziej niż inni, po prostu miał szczęście.

Piegowaty chłopczyk o bardzo jasnej karnacji – jego brwi wcale się nie odcinały od skóry – gapił się przerażony, kiedy ojciec otworzył drzwi do przedpokoju, i z wrażenia nie był nawet w stanie się przywitać. Rude włosy miał ostrzyżone na krótko, co oznaczało, że męski fryzjer na ulicy Pozsonyi już działa. Nasz bohater zatoczył się na łóżko ze świeżo zmienioną pościelą i naciągnął na siebie pierzynę.

Kati dotarła do domu dwie godziny później, wybuchła płaczem, klęknęła przy łóżku, objęła męża za szyję i nie chciała go puścić. Starał się zapanować nad swoim rozdrażnieniem, głaskał ją po głowie, po tych brzydkich, twardych włosach; po chwili znów zasnął.

* * *

Leżał w domu dwa tygodnie, nabierając sił. Lekarz rejonowy zalecił dwie setki czerwonego wina dziennie, bo to korzystnie wpływa na krew. Obowiązywał zakaz sprzedaży alkoholu. Dozorca, który na powrót wcielił się w lubianego przez wszystkich wujka Pistę, zdobył czerwone wino dla kochanej, wielmożnej pani Katiki.

Nasz bohater zdecydował, że zanim pójdzie do fabryki po raz pierwszy, zrobi dłuższy spacer, żeby rozruszać mięśnie, a przy okazji obejrzeć widoczne jeszcze ślady zniszczeń. Wszyscy twierdzą, że miasto zostało przeorane pociskami; trudno to sobie wyobrazić, to wszystko nie mogło przecież przypominać oblężenia.

– Wykluczone, żebym puściła cię samego! – krzyczała Kati.

– Nie powiedziałem, że pójdę sam!

Początkowo chciał dotrzeć do szpitala św. Rocha, ale Kati uznała, że to za daleko. Wszystko jedno, wyruszą, a potem zobaczą, ile wytrzyma.

Szli nieśpiesznie ulicą Pozsonyi w kierunku mostu. Tramwaj linii piętnaście, który przedostatni przystanek miał na rogu Pozsonyi i Balzaka, nie jeździł. Na pętli, nieopodal peszteńskiego przyczółka mostu Małgorzaty, stały obok siebie dwa porzucone tramwaje, z opuszczonymi odbierakami prądu i zaciągniętymi metalowymi kratami. Wiszące na łańcuchu bolce, zwykle podtrzymujące kratę w górze i do niczego innego się nienadające, zostały z obu pojazdów skradzione.

Niedaleko mostu ulica Pozsonyi zaczyna się wznosić. Na placu Mari Jászai nasz bohater zatrzymał się przed zegarmistrzem, ciężko dyszał, obok niego Kati, zatroskana, niecierpliwie dreptała w miejscu.

– Momencik… Nie uwierzyłbym… Myślałem, że do końca ud…

Śmiał się zmieszany, łapał oddech, w końcu zdecydowanie ruszył dalej. Kati, z rękami w kieszeniach, zafrasowana, wlokła się obok, nie śmiała wziąć go pod ramię, a nuż wtedy jeszcze trudniej będzie mu iść. Nie wiedziała, co by wolała: żeby mężowi wróciły siły czy żeby już na zawsze pozostał słaby. Budził w niej morderczy gniew, który nasilał się falami.

Na placu Oktogonu definitywnie stanęli. Nasz bohater, dysząc, podniósł wzrok.

Na dachu budynku, znajdującego się na rogu bulwaru Lenina i ulicy Andrássyego – nazwanej teraz ulicą Węgierskiej Młodzieży¹⁰ (wcześniej Stalina, później Republiki Ludowej) – widniała reklama Tungsramu¹¹: mapa Węgier na metalowych trawersach. Większe miasta zaznaczono żarówkami, ale te się nie świeciły. Przeszli przez jezdnię i drugą stroną bulwaru Lenina ruszyli wolnym krokiem do domu. Znów przystanął, długo gapił się na budkę milicyjną, powaloną na ziemię przy skrzyżowaniu.

Budka milicyjna to funkcjonalny obiekt w kształcie walca, z wielkimi, wypukłymi oknami. Milicjant wchodzi do niej po kilku metalowych stopniach, stamtąd przełącza sygnalizację świetlną; nie musi w pelerynie z kapturem, smagany deszczem i wiatrem, skakać pomiędzy tramwajami, autobusami i ciężarówkami i wymachiwać pałką w paski. W gazetach pisano w lecie, jaki to wspaniały wynalazek taka budka, nawet w Związku Radzieckim jest ich mało.

Musiał ją obalić czołg lub ciężarówka. Ale komu ona tam przeszkadzała, na środku skrzyżowania? Czołg bez trudu zmieściłby się obok niej, po co było ją przewracać? Przeszedł go dreszcz. Rozmyślnie w nią wjechali. Bez żadnego powodu. Po to tylko, żeby zniszczyć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Węg. Rókus Kórház – szpital, który jeszcze pod koniec XVIII w. został dobudowany do przytułku dla biednych pod wezwaniem św. Rocha; początkowo nosił nazwę Peszteński Szpital Publiczny. W czasie II wojny światowej uległ zniszczeniu w 40 procentach. Od 1952 r. oficjalnie nazywał się Szpital Rady Narodowej Komitatu Peszt im. Semmelweisa.

2. Chodzi tu o odbicie Budy z rąk Turków w 1686 r.

3. Węg. Gellérthegy

4. Węg. Körút

5. Węg. „Szabad Nép” – organ partii komunistycznej w latach 1942–1956; od listopada 1956 r. zastąpiony przez „Népszabadság” („Wolność Ludu”).

6. Węg. labancok – pejoratywne określenie węgierskich stronników Habsburgów austriackich w XVII–XVIII w.; przeciwnicy labanców, zwani kurucami, uważali ich za zdrajców ojczyzny.

7. Nilaszowcy, inaczej strzałokrzyżowcy – członkowie węgierskiej partii faszystowskiej (węg. Nyilaskeresztes Párt), powstałej w październiku 1940 r., wywodzącej się z założonej w 1935 r. przez Ferenca Szálasiego Partii Narodowej Woli, przemianowanej później na Węgierską Partię Narodowosocjalistyczną. Zwani byli „zielonymi koszulami”. Po internowaniu przez Niemców regenta Miklósa Horthyego w październiku 1944 r. nilaszowcy utworzyli własny rząd, jednak podporządkowany Niemcom, ogłosili powszechną mobilizację, zaprowadzili terror w kraju, zwłaszcza w stolicy, przystąpili też do eksterminacji ludności żydowskiej.

8. Węg. Köztársaság

9. Rocznica wybuchu tzw. Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej w Rosji w 1917 r., święto państwowe na Węgrzech w latach 1950–1989, ostatni raz obchodzone w 1988 r.

10. Węg. Magyar Ifjúság

11. Objaśnienia dotyczące wybranych osób, instytucji, miejsc, zakładów pracy, pojęć znajdują się na końcu książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: