Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Schulz. Przewodnik Krytyki Politycznej - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,25

Schulz. Przewodnik Krytyki Politycznej - ebook

Oddajemy do Państwa rąk książkę-eksperyment. Nie kolejną nudną monografię wielkiego autora. W książce Schulzowi przyglądamy się na cztery sposoby: eseistycznie, literacko, filmowo i komiksowo.

 

W pierwszej części autorzy tacy jak Adam Lipszyc i autorki takie jak Julia Fiedorczuk przyglądają się prozie Schulza w takich kontekstach jak posthumanizm, filozofia przedmiotu, czy dialog, jaki jego proza podejmuje z filozofią żydowską.

 

W części drugiej poprosiliśmy różnych autorów, by w swojej prozie podjęli wyzwanie Schulza, spróbowali z nim dialogu. Efektem jest m. in. unikalny utwór Andrzeja Szpindlera Różowy Murzyn, sytuujący się na granicy prozy, poezji i eseju wizualnego.

 

W części trzeciej obok wywiadu z braćmi Quey, przedstawiamy treatment projektu filmu biograficznego o Schulzu autorstwa Maćka Pisuka, autora scenariusza filmowej historii Paktofoniki,Jesteś bogiem.

 

I wreszcie w ostatniej części tacy komiksiarze jak Agnieszka Piksa, Jakub Woynarowski i Patryk Mogilnicki przedstawią komiksy na różny sposób inspirowane prozą i postacią Schulza.

Kategoria: Polonistyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63855-66-6
Rozmiar pliku: 4,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jakub Majmurek Pokochać ulicę Krokodyli

Na po­czą­tek ze­staw­my ze sobą dwa cy­ta­ty: pierw­szy – dość zna­ny, dru­gi – choć po­cho­dzą­cy z do­rob­ku uzna­ne­go au­to­ra – znacz­nie mniej.

Wi­docz­nie nie stać nas było na nic in­ne­go jak na pa­pie­ro­wą imi­ta­cję, jak na fo­to­mon­taż zło­żo­ny z wy­cin­ków zle­ża­łych, ze­szło­rocz­nych ga­zet¹.

Było nas wie­lu, z Jass i Ko­losz­wa­ru, Wil­na i Bu­ka­resz­tu, Saj­go­nu i Ma­ra­kesz,

Wsty­dli­wie pa­mię­ta­ją­cych do­mo­we zwy­cza­je
O któ­rych nie na­le­ża­ło mó­wić tu ni­ko­mu:
Kla­śnię­cie na służ­bę, nad­bie­ga­ją dziew­ki bose,
Dzie­le­nie po­kar­mów z in­kan­ta­cja­mi,
Chó­ral­ne mo­dły od­pra­wia­ne przez pa­nów i cze­ladź.

Pierw­szy frag­ment to ostat­nie zda­nie Schul­zow­skiej Uli­cy Kro­ko­dy­li, dru­gi na­to­miast po­cho­dzi z mniej zna­ne­go wier­sza Cze­sła­wa Mi­ło­sza, Rue De­scar­tes. Co je łą­czy? Oba do­ty­ka­ją pro­ble­mu pe­ry­fe­ryj­ności. W wier­szu Mi­ło­sza pod­miot li­rycz­ny wkra­cza na ty­tu­ło­wą pa­ry­ską uli­cę De­scar­tes jako „bar­ba­rzyń­ca w po­dró­ży onie­śmie­lo­ny przy­by­ciem do sto­li­cy świa­ta”. Nar­ra­tor pro­zy Schul­za, przy­glą­da­jąc się z uważ­ną fa­scy­na­cją wszyst­kim przy­byt­kom uli­cy Kro­ko­dy­li, któ­ra „była kon­ce­sją na­sze­go mia­sta na rzecz ze­psu­cia wiel­ko­miej­skie­go”, opi­su­je pe­ry­fe­ryj­ną kon­dy­cję nie­wy­da­rzo­nej, prze­trą­co­nej i po­zo­sta­ją­cej cią­gle „nie w cza­sie” no­wo­cze­sno­ści.

U Mi­ło­sza pe­ry­fe­ryj­ność jest przede wszyst­kim re­la­cją tem­po­ral­ną, „za­co­fa­niem”, ale tak­że re­la­cjeą tego, co nie­pra­wo­moc­ne, do tego, co stan­dar­dy pra­wo­moc­no­ści może wy­zna­czać. „Do­mo­we zwy­cza­je” są nie tyl­ko ana­chro­nicz­ne, ale przede wszyst­kim wsty­dli­we wo­bec wy­zna­cza­ją­cej stan­dar­dy tego, co „nor­mal­ne” i „sza­cow­ne”, „sto­li­cy świa­ta”.

U Schul­za in­a­czej – pe­ry­fe­ryj­ność nie ozna­cza za­co­fa­nia czy wsty­du, znaj­du­je się ra­czej po stro­nie przed­mio­tu i ma­te­rii. Jego pe­ry­fe­ria zbu­do­wa­ne są z ma­te­rii dru­go­rzęd­nej, we­wnętrz­nie ska­żo­nej, pod­łej, po­kracz­nej, brzyd­kiej, od po­cząt­ku na­zna­czo­nej pięt­nem roz­kła­du, sa­mo­dą­żą­cej do en­tro­pii. Le­pio­ne z pe­ry­fe­ryj­nej ma­te­rii kon­struk­cje są jak fa­sa­dy do­mów wzno­szą­cych się wzdłuż uli­cy Kro­ko­dy­li, od no­wo­ści nie­zgrab­ne, prze­trą­co­ne i wy­bra­ko­wa­ne.

I Schulz, i Mi­łosz jed­nak w tym, co pe­ry­fe­ryj­ne, szu­ka­ją tego, co uni­wer­sal­ne. Pe­ry­fe­ria, kie­dy spoj­rzy się na nie z uko­sa, nie są bo­wiem miej­scem za­póź­nie­nia wo­bec cen­trum, se­pa­ra­cji od nie­go, wręcz prze­ciw­nie – cza­sa­mi po­zwa­la­ją wi­dzieć le­piej. Są miej­scem, gdzie na wierzch wy­cho­dzi to, co cen­trum pra­co­wi­cie ukry­wa o so­bie sa­mym.

Nie­zwy­kle cie­ka­we jest owo Schul­zow­skie ulo­ko­wa­nie się w dia­lek­ty­ce cen­tral­no­ści i pe­ry­fe­ryj­no­ści. Sam pi­sarz, jako na­uczy­ciel pro­win­cjo­nal­ne­go dro­ho­byc­kie­go gim­na­zjum i pol­ski Żyd, lo­ko­wał się na swo­istych pe­ry­fe­riach ów­cze­snej kul­tu­ry pol­skiej. A jed­no­cze­śnie to funk­cjo­no­wa­nie na obrze­żach, ta pe­ry­fe­ryj­na po­zy­cja, czy­ni­ła go „bar­dziej cen­tral­nym” niż wie­lu pi­sa­rzy z he­ge­mo­nicz­ne­go cen­trum pol­skiej kul­tu­ry. Bar­dziej cen­tral­nym przez tra­dy­cję ży­dow­ską, na róż­ny spo­sób współ­two­rzą­cą eu­ro­pej­ską no­wo­cze­sność, przez kom­pen­sa­cyj­ny, roz­bu­cha­ny kul­tu­ra­lizm, dy­stans do na­szych pro­win­cjo­nal­nych ogra­ni­czeń.

Schul­zow­ska Uli­ca Kro­ko­dy­li jest więc nie tyle opi­sem pe­ry­fe­rii no­wo­cze­sno­ści w ro­zu­mie­niu geo­gra­ficz­ne­go czy kul­tu­ro­we­go mar­gi­ne­su, co pew­nej tan­det­nej, pe­ry­fe­ryj­nej pod­szew­ki tego, co w no­wo­cze­sno­ści jak naj­bar­dziej cen­tral­ne. W prze­dru­ko­wa­nym w ni­niej­szym to­mie tek­ście Pe­ter Gre­ena­way iden­ty­fi­ku­je uli­cę Kro­ko­dy­li z lon­dyń­skim Soho z lat 80. – sku­pi­skiem ob­skur­nych kin, fa­bry­ku­ją­cych ma­rze­nia stu­diów fil­mo­wych, nie­zli­czo­nych sex-sho­pów, pu­bów od­wie­dza­nych przez bo­he­mę i pro­wa­dzo­nych przez emi­gran­tów knaj­pek. To miej­sce uko­cha­ne przez ar­ty­stów i de­zer­te­rów z sza­cow­ne­go świa­ta miesz­czań­skiej za­po­bie­gli­wo­ści, miej­sce od­sy­ła­ne do hi­sto­rii w po­stę­pu­ją­cym przez dwie de­ka­dy pro­ce­sie gen­try­fi­ka­cji.

Ma­te­ria uli­cy Kro­ko­dy­li sy­pie się, roz­kła­da, prze­nik­nię­ta jest „odo­rem ze­psu­cia”, z któ­re­go jej miesz­kań­cy są dum­ni. Czy opis uli­cy, wszyst­kich współ­two­rzą­cych ją rze­czy i lu­dzi, nie wy­glą­da jak przed­miot za­in­te­re­so­wań sur­re­ali­stów? Czy rów­nie do­brze, jak w Dro­ho­by­czu (czy Soho z cza­sów Mar­ga­ret That­cher), uli­ca Kro­ko­dy­li nie mo­gła­by znaj­do­wać się w Pa­ry­żu Bre­to­na? Od­po­wia­da­jąc na py­ta­nie, przy­wo­łaj­my sło­wa Wal­te­ra Ben­ja­mi­na, któ­ry na­stę­pu­ją­co opi­sy­wał ka­ta­log sur­re­ali­stycz­nych fa­scy­na­cji: „pierw­sze za­bu­do­wa­nia fa­brycz­ne, kon­struk­cje że­la­zne, sta­re zdję­cia, wy­pa­da­ją­ce z uży­cia, po­wo­li roz­kła­da­ją­ce się przed­mio­ty”². Czy nie są to wszyst­ko rze­czy wprost wzię­te z po­dej­rza­nych ma­ga­zy­nów uli­cy Kro­ko­dy­li?

W Schul­zow­skim opo­wia­da­niu na ma­pie ojca miej­sce, gdzie znaj­du­je się uli­ca Kro­ko­dy­li, za­zna­czo­ne jest bia­łą pla­mą, jak­by „kar­to­graf wzbra­niał się uznać przy­na­leż­ność tej dziel­ni­cy do ze­spo­łu mia­sta”. Po­dob­nie jak kar­to­graf z opo­wia­da­nia Schul­za przez dłu­gi czas po­stę­po­wa­ła wo­bec tej czę­ści no­wo­cze­sno­ści, któ­rą sym­bo­li­zu­je uli­ca Kro­ko­dy­li, cała pol­ska kul­tu­ra. Mo­ra­li­zu­ją­co, z góry, z dys­tynk­cją pa­trząc na wszyst­ko, co ni­skie, tan­det­ne, lu­dycz­ne, fry­wol­ne, wul­gar­ne, wi­tal­ne i prze­peł­nio­ne li­bi­dy­nal­ną ener­gią. Przez przy­ję­cie po­sta­wy z góry po­tę­pia­ją­cej pol­ska kul­tu­ra czę­sto po­zo­sta­je wo­bec no­wo­cze­sno­ści bez­rad­na. Nie jest zdol­na jej zro­zu­mieć, ująć in­a­czej niż w bę­dą­cych symp­to­mem in­te­lek­tu­al­nej ka­pi­tu­la­cji fi­gu­rach po­gar­dli­we­go, zdy­stan­so­wa­ne­go es­te­ty­zmu „ary­sto­kra­tów du­cha”, czy może na­wet w groź­niej­szej – gdyż mo­bi­li­zu­ją­cej złe po­li­tycz­ne ener­gie – me­ta­fo­rze „cy­wi­li­za­cji śmier­ci”. Schulz, idąc tu w pa­rze z Ben­ja­mi­nem, uczy, jak w naj­bar­dziej upa­dłej z po­zo­ru ma­te­rii do­szu­kać się me­sjań­skich iskier; po­ka­zu­je, że to wła­śnie zde­gra­do­wa­na ma­te­ria jest naj­wdzięcz­niej­szym przed­mio­tem pra­cy po­ezji, że to, co po­zor­nie ni­skie i wul­gar­ne, skry­wa w so­bie fa­scy­nu­ją­ce praw­dy i opo­wie­ści.

Prze­wod­ni­ki Kry­ty­ki Po­li­tycz­nej czę­sto umiesz­cza­ły li­te­rac­kich i fil­mo­wych twór­ców w no­wym, po­li­tycz­nym kon­tek­ście. Tom, któ­ry trzy­ma­cie te­raz w rę­kach, może wy­da­wać się „naj­mniej po­li­tycz­ny”. Jed­nak, je­śli z Schul­za (od­czy­ty­wa­ne­go tu przez nas na 4 spo­so­by: li­te­rac­ki, fil­mo­wy, ese­istycz­ny i ko­mik­so­wy) pły­nie ja­kaś po­li­tycz­na lek­cja, to brzmi ona tak: dro­ga do no­wo­cze­sno­ści wie­dzie przez uli­cę Kro­ko­dy­li. Tyl­ko wte­dy, gdy na­uczy­my się ko­chać wszyst­ko, co ją two­rzy i za­miesz­ku­je (upa­dłą ma­te­rię, ta­nie ma­rze­nia fa­bry­ko­wa­ne przez re­kla­my, fał­szy­wy blask fil­mo­wych gwiazd, nie­trwa­łość przed­mio­tów od no­wo­ści do­tknię­tych en­tro­pią, „fo­to­mon­taż zło­żo­ny z wy­cin­ków ze­szło­rocz­nych ga­zet”), na­uczy­my się być praw­dzi­wie no­wo­cze­śni.Agata Bielik­-Robson Życie na marginesach. Drobny aneks do kwestii „Bruno Schulz a kabała chasydzka”

Ale gdy już wię­zie­nie za­my­ka się nie­odwo­ła­nie, gdy ostat­ni otwór jest za­mu­ro­wa­ny, gdy wszyst­ko sprzy­się­gło się, aże­by cię prze­mil­czeć, o Boże, gdy Fran­ci­szek Jó­zef I za­ta­ra­so­wał, za­le­pił ostat­nią szpa­rę, aże­by cię nie doj­rza­no, wte­dy po­wsta­łeś w szu­mią­cym płasz­czu mórz i kon­ty­nen­tów i kłam mu za­da­łeś. Ty, Boże, wzią­łeś wte­dy na sie­bie odium he­re­zji i wy­buch­ną­łeś na świat tym ogrom­nym ko­lo­ro­wym i wspa­nia­łym bluź­nier­stwem. O, He­re­zjar­cho wspa­nia­ły! Ude­rzy­łeś wte­dy we mnie tą pło­ną­cą księ­gą… praw­dzi­wą księ­gą bla­sku!

Bru­no Schulz, Wio­sna, s. 202¹

Pod­nio­słem oczy na ojca, peł­ne wy­rzu­tu: – Ty wiesz, oj­cze – wo­ła­łem – ty wiesz do­brze, nie ukry­waj się, nie wy­krę­caj! Ta książ­ka cię zdra­dzi­ła. Dla­cze­go da­jesz mi ten ska­żo­ny apo­kryf, ty­sią­cz­ną ko­pię, nie­udol­ny fal­sy­fi­kat? Gdzie po­dzia­łeś Księ­gę?

Bru­no Schulz, Księ­ga, s. 164

W jed­nym z ostat­nich Mi­dra­szy, w roz­mo­wie z Pio­trem Pa­ziń­skim, któ­ry pyta o moż­li­we re­li­gij­no­-li­te­rac­kie ge­ne­alo­gie wy­obraź­ni Schul­za, Jan Gon­do­wicz mówi:

Czło­wiek nie jest sam. Każ­de­mu moż­na zna­leźć ja­kąś ge­ne­alo­gię in­te­lek­tu­al­ną. Tyl­ko że nie­któ­re rze­czy nie są tak oczy­wi­ste jak ge­ne­alo­gia ka­ba­li­stycz­na czy kaf­kow­ska. A źró­dła są znacz­nie prost­sze. Nie wiem, czy to wszyst­ko, co tu­taj mó­wię, wzbo­ga­ca ob­raz Schul­za, czy nie, ale po­zwa­la oswo­ić ele­ment nie­po­ko­ją­cy, któ­ry w nim jest wręcz mon­stru­al­ny. Nie jest to pi­sarz grzecz­ny, a to coś nie­sa­mo­wi­te­go, co w nim sie­dzi, co mnie przy­pra­wia o dresz­cze, to ja­kiś nie­wia­do­my kształt, jak po­lip tkwią­cy w ja­ski­ni. Zwróć­my uwa­gę: kie­dy­kol­wiek u nie­go jest mowa o ja­kichś hi­sto­riach kre­acyj­nych, po­ja­wia się albo ucho, któ­re wy­pły­wa na uli­cę jak czer­wo­ny ko­ral, albo ta­pe­ty bu­ja­ją­ce ze ścian i wy­pusz­cza­ją­ce kłą­cza, albo zwo­je gu­mo­wych ki­szek. Ko­rze­nie hi­sto­rii za­pusz­cza­ją ko­rze­nie i roz­ga­łę­zia­ją się w głę­bi zie­mi. Weź­my ob­wo­lu­tę do Fer­dy­dur­ke Gom­bro­wi­cza: prze­dziw­ny ukwiał ludz­ko­-zwie­rzę­cy. Ta for­ma, któ­ra jest for­mą mon­stru­al­ną, gdzieś sie­dzi pod tą sztu­ką i to jest punkt, w któ­rym sztu­ka ta do­sta­je bodź­ca ży­cio­we­go. U góry może być fi­lo­zo­fia, mi­sty­ka, teur­gia, ka­ba­ła, co kto chce, ale na dole sie­dzi ta ciem­na siła ży­cia, któ­ra po­wo­du­je bu­ja­nie na wszyst­kie stro­ny ta­kich amor­ficz­nych stwo­rów. Po­przez Schul­za cały czas ob­cu­ję z tą ta­jem­ni­cą.

Ten świet­ny frag­ment uczy­nię punk­tem wyj­ścia mo­jej skrom­nej ana­li­zy, po­nie­waż chcia­ła­bym pod­wa­żyć jego pod­sta­wo­we za­ło­że­nie: że fa­scy­na­cja „ciem­ną siłą ży­cia” ma u Schul­za cha­rak­ter „prost­szy” i bar­dziej uni­wer­sal­ny – a jako taka umiesz­cza się u dołu, u praw­dzi­we­go spodu­-źró­dła jego twór­czo­ści – niż jego in­spi­ra­cje kul­tu­ro­we: ka­ba­ła, cha­sy­dyzm, nie­miec­ka Le­ben­sphi­lo­so­phie, któ­re nie­ja­ko wtór­nie na­kła­da­ją się na ów spód od góry. Choć ab­so­lut­nie zga­dzam się z Gon­do­wi­czem, że pi­sar­stwo Schul­za jest pa­ra­re­li­gij­nym hoł­dem zło­żo­nym ży­cio­daj­nym mo­com, a jako ta­kie ma w so­bie coś pier­wot­ne­go i w swej pier­wot­no­ści po­wszech­ne­go, to jed­nak nie wy­da­je mi się, by była to pro­sta re­li­gia na­tu­ral­na: coś, co by­śmy wy­sy­sa­li z krwa­wym mle­kiem Mat­ki­ Zie­mi, za­nim jesz­cze tknie nas – od góry, ze­wnętrz­nie, trosz­kę po­wierz­chow­nie – oj­cow­ski prze­kaz kul­tu­ry.

Nie czy­ta­łam jesz­cze naj­now­szej książ­ki Mi­cha­ła Paw­ła
Mar­kow­skie­go o Schul­zu, ale po­nie­waż czy­ta­łam już jego książ­kę o Gom­bro­wi­czu, to z góry po­wiem: La­can na­praw­dę nie ma tu nic do rze­czy. „Ciem­ny nurt” czy „ciem­na siła ży­cia”, któ­re w nar­ra­cji Gon­do­wi­cza spo­ty­ka­ją się w jego ka­pi­tal­nym opi­sie okład­ki za­pro­jek­to­wa­nej przez Schul­za do Fer­dy­dur­ke, nie mają by­najm­niej la­ca­now­skiej pro­we­nien­cji, a już na pew­no nie u au­to­ra Skle­pów cy­na­mo­no­wych. To nie jest owa Rzecz, mon­stru­al­na, spodnia, mię­si­ście nie­przej­rzy­sta, któ­ra za­le­ga w mrocz­nych piw­ni­cach nie­świa­do­mo­ści, stra­sząc jako na­sza ukry­ta nie­moż­li­wa toż­sa­mość: mię­so ży­cia wy­klu­czo­ne przez dys­kurs sym­bo­licz­ny. Choć wie­le w Schul­zu wska­zy­wa­ło­by na sen­sow­ność la­ca­now­skiej in­ter­pre­ta­cji, po­win­ni­śmy się przed nią po­wstrzy­mać – choć­by z tego pro­ste­go po­wo­du, że chy­ba nie ma pi­sa­rza, któ­ry zdo­łał­by się jej wy­mknąć. I choć ku­szą­ce jest spoj­rze­nie na li­te­ra­tu­rę, zwłasz­cza na li­te­ra­tu­rę współ­cze­sną, jako hi­sto­rię zma­gań ję­zy­ka z mon­stru­al­ną Rze­czą – Mię­sem­-Cia­łem Ży­cia, któ­re ję­zyk ten, by z ko­lei po­słu­żyć się idio­mem Agam­be­na, „wklu­cza­ją­co wy­klu­cza i wy­klu­cza­ją­co wklu­cza”, ne­go­cju­jąc mię­dzy wy­mo­ga­mi sym­bo­licz­no­ści a twar­dą obec­no­ścią po­pę­do­wych ener­gii, to – zwłasz­cza w przy­pad­ku Schul­za – po­dej­ście to by­ło­by zbyt ogól­ne.

Za­pro­po­nu­ję więc bar­dziej par­ty­ku­lar­ne czy­ta­nie Schul­zow­skiej fa­scy­na­cji ciem­ną pod­szew­ką ży­cia, ry­zy­ku­jąc tym sa­mym hi­po­te­zę wpły­wu, któ­rej, jak wia­do­mo, stu­dia nad lek­tu­ra­mi Schul­za nig­dy wprost nie po­twier­dzi­ły: mia­no­wi­cie wpły­wu ze stro­ny ka­ba­ły cha­sydz­kiej, któ­rą Schulz znał tyl­ko w for­mie po­gło­sek. Po­gło­ski te były jed­nak naj­wy­raź­niej do­sta­tecz­nie sil­ne, by za­płod­nić jego wy­obraź­nię, w któ­rą za­pa­dło ziar­no ży­dow­skiej he­te­ro­dok­sji, wy­da­jąc plon w po­sta­ci wi­ta­li­stycz­ne­go me­sja­nizmu. Po­sta­ram się po­ka­zać, że róż­ni się on dość znacz­nie od wer­sji La­ca­now­skiej, a tym sa­mym do­pi­sać skrom­ny aneks do ko­men­ta­rzy, któ­re już roz­wa­ża­ły za­leż­ność Schul­za od na­uczań cha­sydz­kich, choć nie­ko­niecz­nie w kon­tek­ście ka­ba­li­stycz­nej kon­cep­cji ży­cia: in­ter­pre­ta­cji Wła­dy­sła­wa Pa­na­sa, Bo­że­ny Shal­l­cross, Jana Błoń­skie­go, Da­vi­da Gold­far­ba, Sha­lo­ma Lin­den­bau­ma i Ka­ren Un­der­hill, by wy­mie­nić tyl­ko kil­ka naj­waż­niej­szych².

Bóg Eza­wa, Sze­chi­ny i Ma­te­rii albo wy­par­te ży­cie ju­da­izmu

Na chwi­lę jed­nak po­zo­stań­my przy psy­cho­ana­li­zie, a kon­kret­nie przy jej ojcu za­ło­ży­cie­lu, zwłasz­cza że osią­gnię­cia Freu­da żywo Schul­za in­te­re­so­wa­ły, na­wet je­śli dro­ho­byc­ki pi­sarz za­rzu­cał mu zbyt­nią nor­ma­tyw­ność wo­bec „zbeł­ta­ne­go ży­wio­łu” pod­świa­do­mo­ści³. To samo py­ta­nie bo­wiem – o ge­ne­alo­gię wy­obraź­ni – moż­na za­dać tak­że Freu­do­wi, po­dob­nie jak Schulz wy­cho­wa­ne­mu w Eu­ro­pie Środ­ko­wej, w oso­bli­wej zie­mi ni­czy­jej mię­dzy ha­ska­lą a ka­ba­łą, mię­dzy eman­cy­pa­cją a cha­sydz­kim in­te­gry­zmem. Ostat­ni esej Freu­da, w któ­rym ten roz­li­cza się ze swo­je­go skom­pli­ko­wa­ne­go sto­sun­ku do ju­da­izmu, Czło­wiek imie­niem Moj­żesz, za­wie­ra cie­ka­we prze­ciw­sta­wie­nie, być może od­zwier­cie­dla­ją­ce dwo­istość obu wpły­wów for­ma­cyj­nych: pod­czas gdy ha­ska­lę, ży­dow­skie oświe­ce­nie, re­pre­zen­tu­je tu egip­ski, a po­tem nie­chęt­nie za­adop­to­wa­ny przez Ży­dów, Bóg mo­no­te­istycz­ny, to ele­ment ka­ba­li­stycz­ny znaj­du­je swój wy­raz w bó­stwie imie­niem Jahu, boż­ku Mi­dia­ni­tów, se­mic­kie­go dzi­kie­go ple­mie­nia, któ­re­go ob­raz na­ło­żył się na czy­stą kli­szę oświe­co­ne­go mo­no­te­izmu. Freud wy­raź­nie fa­wo­ry­zu­je egip­skie­go Boga ro­dem z re­li­gii Ech­na­to­na, kosz­tem tego dru­gie­go – pu­styn­ne­go ido­la wul­ka­nicz­nej ener­gii, po­ka­zu­ją­ce­go się naj­chęt­niej w słu­pie ognia i dymu, któ­ry za­nie­czy­ścił cy­wi­li­zo­wa­ne mo­no­te­istycz­ne prze­sła­nie swo­ją dzi­ko­ścią. Ten pierw­szy Bóg zaj­mu­je miej­sce cen­tral­ne: miej­sce chro­nio­nej naj­wyż­szym re­spek­tem świę­to­ści nad świę­to­ścia­mi, ki­dusz ki­du­szim, na­to­miast dru­gi po­ja­wia się na co­kol­wiek po­gar­dy god­nym, dzi­kim mar­gi­ne­sie; je­śli jest bo­giem, to tyl­ko bo­giem tego, co wsty­dli­we, pro­fa­nicz­ne, nic nie­war­te, upa­dłe, po­pę­do­we. Za­pa­mię­taj­my to od­wzo­ro­wa­nie prze­strzen­ne – cen­trum con­tra mar­gi­nes – jako od­mien­ne od za­pro­po­no­wa­nej przez Gon­do­wi­cza me­ta­fo­ry góry i dołu, gdzie wiel­kie źró­dło ży­cia bije u spodu. Tu na­pię­cie bu­du­je się in­a­czej: mię­dzy tym, co sta­no­wi sza­cow­ny śro­dek, a tym, co na ów śro­dek na­kła­da się z mar­gi­nal­nych po­bo­czy, z am­bi­wa­lent­nej sfe­ry zmie­sza­nia sa­crum i pro­fa­num.

To samo na­pię­cie rzą­dzi u Freu­da sto­sun­kiem do id w jego pier­wot­nej dzi­kiej po­sta­ci: wul­ka­nicz­nej for­my li­bi­do, któ­re jest źró­dło­wo cał­ko­wi­cie po­zba­wio­ne ja­ko­ści i mia­ry, a jako ta­kie nie ma ani swo­je­go celu, ani speł­nie­nia i wy­da­je się czy­stym ener­ge­tycz­nym ży­ciem, wol­nym od wszel­kich przed­mio­to­wych ogra­ni­czeń, wy­bu­cha­ją­cym w eks­plo­zjach nie­kon­tro­lo­wa­nej roz­ko­szy. Ten wspa­nia­ły ob­raz pier­wot­ne­go li­bi­do kre­śli Freud w swo­ich pio­nier­skich Trzech ese­jach z teo­rii sek­su­al­no­ści, gdzie – roz­dar­ty mię­dzy gro­zą a za­chwy­tem – prze­ciw­sta­wia je do­brze upo­rząd­ko­wa­ne­mu i ra­cjo­nal­ne­mu sys­te­mo­wi in­stynk­tów sa­mo­za­cho­waw­czych. „Uda­ny” roz­wój psy­chicz­ny po­le­ga na tym, że ener­gia pier­wot­ne­go li­bi­do zo­sta­je prze­chwy­co­na przez cen­tral­ny sys­tem ste­ro­wa­nia, sym­bo­li­zo­wa­ny przez in­stan­cję ego, a samo li­bi­do, z jego cha­otycz­ną nie­okre­ślo­no­ścią, zo­sta­je ze­pchnię­te na mar­gi­nes. Je­śli więc Yoseph Hay­im Yeru­shal­mi ma ra­cję, mó­wiąc, że „psy­cho­ana­li­za to bez­boż­ny ju­da­izm”⁴, to być może da­ło­by się po­głę­bić to po­rów­na­nie, przy­wo­łu­jąc tym ra­zem me­ta­fo­rę Scho­le­ma o „do­brze upo­rząd­ko­wa­nym domu ju­da­izmu”: psy­cho­ana­li­za, tak jak ją so­bie Freud za­my­ślił, by­ła­by wów­czas „do­brze upo­rząd­ko­wa­nym bez­boż­nym ju­da­izmem”. Ale, jak pod­kre­śla Scho­lem, na­wet naj­le­piej uła­dzo­ne do­mo­stwo musi od cza­su do cza­su otwo­rzyć okna i wpu­ścić po­wiew świe­że­go po­wie­trza, czy­li me­sjań­ską, po mi­dia­nic­ku dzi­ką, „apo­ka­lip­tycz­ną bry­zę”, bez któ­rej ju­da­izm za­mie­nił­by się w dusz­ny (egip­ski) gro­bo­wiec⁵. Ekwi­wa­len­tem tej „apo­ka­lip­tycz­nej bry­zy” w do­brze upo­rząd­ko­wa­nym freu­dow­skim domu jest wła­śnie pier­wot­ne li­bi­do, praw­dzi­we al­che­micz­ne „zło­to” psy­cho­ana­li­zy. Choć, jak już wie­my, Freud nie ży­wił sym­pa­tii dla mi­dia­nic­kie­go boż­ka wul­ka­nów, to nie był on też jed­nak cał­kiem ty­po­wym sztyw­nym re­pre­zen­tan­tem ha­ska­li, po­gar­dli­wym wo­bec ży­dow­skiej mi­sty­ki, zwłasz­cza cha­sydz­kie­go po­cho­dze­nia. Kie­dy przy­ja­ciel, rabi Hay­im Bloch, pod­rzu­cił mu ma­nu­skrypt swo­je­go tłu­ma­cze­nia tek­stu Chay­y­ima Vi­ta­la, naj­bliż­sze­go ucznia Iza­aka Lu­rii, pt. Se­fer Etz Chay­im (Księ­ga drze­wa ży­cia), Freud szyb­ko przej­rzał prze­kład i w sta­nie ab­so­lut­ne­go za­chwy­tu wy­krzyk­nął: „To jest zło­to!”. Wie­my o tym od Da­vi­da Ba­ka­na, au­to­ra książ­ki pt. Sig­mund Freud and the Je­wish My­sti­cal Tra­di­tion – książ­ki cał­ko­wi­cie zdys­kre­dy­to­wa­nej, okrzyk­nię­tej śmie­ciem i ze­pchnię­tej na na­uko­wy mar­gi­nes – z któ­rym, tuż po jej pierw­szym wy­da­niu w roku 1950, skon­tak­to­wał się rze­czo­ny Hay­im Bloch, by po­de­przeć tezę Ba­ka­na, zgod­nie z któ­rą psy­cho­ana­li­za mia­ła­by wy­ra­stać wprost z tra­dy­cji ży­dow­skie­go mi­sty­cy­zmu⁶. Książ­ka Ba­ka­na idzie wpraw­dzie jesz­cze da­lej, przy­pi­su­jąc Freu­do­wi nie tyl­ko zna­jo­mość, ale i przy­na­leż­ność do sa­ba­ta­izmu, czy­li me­sjań­sko­-an­ty­no­micz­nej dok­try­ny stwo­rzo­nej przez Sab­ba­ta­ia Zwi oraz jego ucznia Na­ta­na z Gazy w wie­ku XVII, już pod wi­do­mym wpły­wem ka­ba­ły Lu­riań­skiej. Przy­pusz­cze­nie to na­le­ży ra­czej wło­żyć mię­dzy baj­ki, ale nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że kon­cep­cja pier­wot­ne­go li­bi­do wie­le czer­pie – choć za­pew­ne na za­sa­dzie nie­świa­do­mej in­ku­ba­cji – z Lu­riań­skiej teo­rii siły ży­cio­wej, któ­rą Bóg w ak­cie cim­cum, czy­li au­to­ne­ga­cji bę­dą­cej jed­no­cze­śnie kre­acją, prze­sy­ła w stwo­rzo­ny świat, sam po­zo­sta­wia­jąc sie­bie bez­sil­nym, opu­sto­sza­łym i mar­twym. Choć więc Bóg, zre­du­ko­wa­ny do mar­twe­go punk­tu, po­zo­sta­je w cen­trum świa­ta, to śro­dek ten jest pu­sty, bo cał­ko­wi­cie wy­zu­ty z twór­czej wi­tal­nej ener­gii, któ­ra roz­pro­szy­ła się w stwo­rze­niu, prze­ni­ka­jąc na jego naj­dal­sze krań­ce. Ten sam sche­mat od­naj­dzie­my w dok­try­nie Freu­da: źró­dło­we li­bi­do ule­ga tu ra­dy­kal­nej ne­ga­cji, by prze­kształ­cić się w roz­ma­ite uży­tecz­ne ener­gie za­si­la­ją­ce sys­te­my ży­cia py­scho­fi­zycz­ne­go, a je­śli gdzieś po­zo­sta­je jego nie­wy­chwy­co­na resztka, to wy­łącz­nie na naj­bar­dziej od­le­głych mar­gi­ne­sach albo, jak on sam to okre­śla, „bocz­nych za­tocz­kach” i „za­uł­kach”. Je­że­li więc gdzieś po­szu­ki­wać śla­dów daw­ne­go Boga, w któ­rym ży­cie pło­nę­ło jesz­cze czy­stą iskrą, to tyl­ko w tym, co od­le­głe od wszel­kiej funk­cjo­nal­no­ści, nie­uży­tecz­ne i mar­gi­nal­ne, a cze­mu Freud na­da­je mia­no per­wersji.

Wy­obraź­nia Schul­za roz­dzie­li się we­dle tego sa­me­go kry­te­rium: pod­czas gdy cen­trum, wy­zna­czo­ne przez tra­dy­cję i pod­trzy­ma­ne przez peł­ną sza­cun­ku ha­ska­lę, bę­dzie dlań może i świę­te, ale jed­nak mar­twe ni­czym egip­skie ka­ta­kum­by – to mar­gi­nes, wy­peł­nio­ny dzi­kim, mi­dia­nic­ko­-ka­ba­li­stycz­nym, wul­ka­nicz­nym tu­mul­tem ży­cia, sta­nie się dlań ob­sza­rem upo­rczy­wej i za­wsze fa­scy­nu­ją­cej eks­plo­ra­cji. W opo­wia­da­niu Wio­sna na­pię­cie to roz­pi­sze się na an­ta­go­nizm mię­dzy ce­sa­rzem Fran­cisz­kiem Jó­ze­fem, de­miur­giem sza­re­go świa­ta pra­wa i ad­mi­ni­stra­cji, a księ­ciem Mak­sy­mi­lia­nem, re­pre­zen­tu­ją­cym bun­tow­ni­czą czer­wień czy­ste­go, wię­zio­ne­go przez ar­chon­tów ży­cia, tego in­ne­go, lep­sze­go Boga, któ­ry w ak­cie stwo­rze­nia uległ wy­ma­za­niu i de­tro­ni­za­cji (za­uważ­my też, że po­dob­nie jak Ba­kan u Freu­da, tak­że Adam Lip­szyc upa­tru­je u Schul­za wpły­wów dok­try­ny fran­ki­stow­skiej). Z ko­lei w Ge­nial­nej epo­ce po­ja­wi się ni stąd, ni zo­wąd w po­ko­ju na dy­wa­nie słup ogni­sty, któ­ry wy­wo­ła u mło­de­go pro­ta­go­ni­sty wy­buch dzi­kiej ra­do­ści: „Wi­dzi­cie – krzy­cza­łem do mat­ki, do bra­ta – za­wsze mó­wi­łem wam, że wszyst­ko jest za­ta­mo­wa­ne, za­mu­ro­wa­ne nudą, nie­wy­zwo­lo­ne! A te­raz pa­trz­cie, co za wy­lew, co za roz­kwit wszyst­kie­go, co za bło­gość!” (s. 179).

Tu tak­że tkwi sed­no po­wi­no­wac­twa z wy­bo­ru mię­dzy Schul­zem a Kaf­ką: pod­czas gdy owo świę­te cen­trum tra­dy­cji re­pre­zen­to­wa­ne jest przez oj­ców, wiecz­nie sła­bu­ją­cych, le­d­wo ży­wych pa­triar­chów, przy­po­mi­na­ją­cych na wpół uśpio­ne egip­skie mu­mie albo sen­nych ar­chon­tów ar­chi­wum (jak to ob­ra­zo­wo ujął Der­ri­da w Go­rącz­ce ar­chi­wum) – wła­ści­wa Księ­ga Ży­cia roz­pi­su­je się na mar­gi­ne­sach, we wszyst­kim, co po­bocz­ne, od­wi­ro­wa­ne da­le­ko od nor­ma­tyw­ne­go środ­ka, po­czwar­ne, ale oso­bli­wie ener­ge­tycz­ne: jak Od­ra­dek czy Po­moc­ni­cy u Kaf­ki, albo jak stwo­ry z Schul­zow­skiej Księ­gi, cały ten me­ta­fi­zycz­ny fre­ak­-show wy­ra­sta­ją­cy buj­nie jak chwa­sty na dzi­kich po­lach ko­smo­su. Da­le­ko od cen­trum, od zim­ne­go Oka­-Ni­co­ści (patrz moż­li­we po­dwój­ne zna­cze­nie he­braj­skie­go ayin); da­le­ko od twar­de­go nisz­czą­ce­go świa­tła tego, co ka­no­nicz­ne, w któ­re­go pro­mie­niu nie ucho­wa się żad­ne ży­cie, bo prze­cież nikt nig­dy nie może Go zo­ba­czyć twa­rzą w twarz – i prze­żyć. Do­pie­ro na naj­dal­szych krań­cach roz­pro­sze­nia, w „re­gio­nach wiel­kiej he­re­zji” (s. 79), gdzie zim­ne świa­tło cen­trum nie do­cie­ra i gdzie wi­ru­ją już tyl­ko po­roz­bi­ja­ne sko­ru­py ma­te­rii (ke­li­pot), ży­cie może się na­mna­żać, cha­otycz­nie i or­gia­stycz­nie: bez bo­skie­go pla­nu i celu, bez sen­su i uza­sad­nie­nia. Poza pra­wem, anar­chicz­ne, wręcz an­ty­no­micz­ne, per­wer­syj­ne, za­po­mnia­ne, opusz­czo­ne – i wol­ne. Jak pi­sze Schulz o Gom­bro­wi­czu, w któ­rym zna­lazł du­szę po­krew­ną, je­śli cho­dzi o tę ma­te­rię: „Gom­bro­wicz po­ka­zał, że tu wła­śnie, w tej wzgar­dzo­nej i nie­zasz­czyt­nej sfe­rze, ple­ni się buj­ne i ob­fi­te ży­cie, że ży­cie oby­wa się zna­ko­mi­cie bez wyż­szych sank­cyj, że pod sto­krot­nym ci­śnie­niem abo­mi­na­cyj i wsty­du roz­krze­wia się ono le­piej niż na wy­ży­nach wy­su­bli­mo­wa­nia” (s. 484).

Ży­cie praw­dzi­wie swo­bod­ne bo­wiem przy­na­le­ży nie tyle uła­dzo­nym i zło­żo­nym for­mom ma­te­rii or­ga­nicz­nej, ile mar­gi­nal­nym skraw­kom ma­te­rii, któ­re sta­no­wią, jak mówi Oj­ciec w Trak­ta­cie o ma­ne­ki­nach, „te­ren wy­ję­ty spod pra­wa” (s. 80). Tkwi ono w „po­ko­le­niu istot na wpół tyl­ko or­ga­nicz­nych, pseu­do­we­ge­ta­cji i pseu­do­fau­ny, re­zul­ta­tów fan­ta­stycz­nej fer­men­ta­cji ma­te­rii” (s. 89), któ­re wy­ra­sta na ru­bie­żach świa­ta w za­po­mnie­niu i nie­do­pa­trze­niu „ja­kiejś fał­szy­wej i bło­giej wio­sny” (s. 91). Isto­ty te wy­ła­nia­ją się bez­bo­le­śnie i rów­nie bez­kr­wa­wo od­cho­dzą, nie od­ci­ska­jąc swo­jej for­my bru­tal­nie, lecz lek­ko i piesz­czo­tli­wie zna­cząc tyl­ko ma­te­rię, któ­rej pla­zma­tycz­na wszech­płod­ność po­zo­sta­je nie­po­gwał­co­na. In­a­czej więc niż De­miurg, któ­ry wy­ci­ska swo­ją for­mę mo­car­ną pie­czę­cią (he­braj­skie sło­wo teva, ozna­cza­ją­ce na­tu­rę stwo­rzo­ną, wy­wo­dzi się wła­śnie od stem­pla­-pie­czę­ci) i „ko­cha się w wy­traw­nych, do­sko­na­łych i skom­pli­ko­wa­nych ma­te­ria­łach” (s. 83), ta ge­ne­ra­cja istot, stwo­rzo­nych jak­by sa­mo­ród­czo, „daje pierw­szeń­stwo tan­de­cie” (tam­że). Oj­ciec mówi:

To jest… na­sza mi­łość do ma­te­rii jako ta­kiej, do jej pu­szy­sto­ści i po­ro­wa­to­ści, do jej je­dy­nej mi­stycz­nej kon­sy­sten­cji. De­miur­gos, ten wiel­ki mistrz i ar­ty­sta, czy­ni ją nie­wi­dzial­ną, każe jej znik­nąć pod grą ży­cia. My, prze­ciw­nie, ko­cha­my jej zgrzyt, jej opor­ność, jej pa­łu­bia­stą nie­zgrab­ność. Lu­bi­my pod każ­dym ge­stem, pod każ­dym ru­chem wi­dzieć jej ocię­ża­ły wy­si­łek, jej bez­wład, jej słod­ką niedź­wie­dzio­wa­tość (s. 83)⁷.

Cały ten wy­kład, co war­to so­bie uświa­do­mić, od­by­wa się w przy­tom­no­ści oso­bli­wej pu­bli­ki: dwóch pa­nien kraw­co­wych, Pau­li­ny i Po­ldy, oraz Ade­li, któ­ra wy­sta­wia Ojca na co­raz to wy­myśl­niej­sze pró­by, wo­dzi na po­ku­sze­nie, przy­mu­sza­jąc go do drob­nych, per­wer­syj­nych świń­ste­wek. Oj­ciec jest tu więc ni­czym de­miurg, ale – w od­róż­nie­niu od sta­re­go Stwór­cy – de­miurg sła­by, wy­zu­ty z mocy, ule­gły wo­bec swo­jej ma­te­rii „po ko­bie­ce­mu pla­stycz­nej i lu­bież­nie po­dat­nej” (s. 80), pod­da­ją­cy się jej pro­mi­sku­itycz­nej anar­chii. Ka­płan­ka­mi jego „na­der ka­cer­skiej dok­try­ny” (s. 79) są dziew­czę­ta, któ­re, szy­jąc suk­nię na ma­ne­ki­nie, „dep­czą nie­uważ­nie po barw­nych ob­rzyn­kach, bro­dząc nie­świa­do­mie niby w śmiet­ni­ku moż­li­we­go ja­kie­goś kar­na­wa­łu, w ru­pie­ciar­ni ja­kiejś wiel­kiej nie­urze­czy­wist­nio­nej ma­ska­ra­dy… Ich du­sze, szyb­kie cza­ro­dziej­stwo ich rąk było nie w nud­nych suk­niach, któ­re zo­sta­wa­ły na sto­le, ale w tych set­kach od­strzy­gnięć, w tych wió­rach lek­ko­myśl­nych i pło­chych, któ­ry­mi mo­gły za­sy­pać całe mia­sto, jak ko­lo­ro­wą, fan­ta­stycz­ną śnie­ży­cą” (s. 76). Przy­glą­da­jąc się im, Oj­ciec do­zna­je na­raz mi­stycz­nej wi­zji kre­acji: ta­kiej, jaką ona w isto­cie była, po­zo­sta­wia­jąc nam na sto­le stwo­rze­nia nud­ne suk­nie utrwa­lo­nych form, i ta­kiej, jaką mo­gła­by być, in­we­stu­jąc ra­czej w kar­na­wa­ło­wy tu­mult ob­rzyn­ków i wió­rów, w swo­bo­dę sa­mej ma­te­rii, nie­gnę­bio­nej au­to­ry­ta­ry­zmem du­cha. Po­dob­nie jak u Freu­da, choć tu znacz­nie bar­dziej afir­ma­tyw­nie, praw­dzi­wie wol­na gra ży­cia to­czy się w tym, co ubocz­ne i per­wer­syj­ne, poza ce­zu­rą mar­gi­ne­su, w re­gio­nach wiel­kiej he­re­zji i drob­nej per­wer­sji.

Wiel­ki po­mysł Iza­aka Lu­rii, któ­ry ra­dy­kal­nie zmo­dy­fi­ko­wał ży­dow­ski neo­pla­to­nizm, na­da­jąc mu po raz pierw­szy wy­ra­zi­ste pięt­no róż­ni­cy wo­bec Plo­tyń­skie­go pier­wo­wzo­ru (ruch, któ­ry zresz­tą po­wtó­rzył po nim, być może nie tak cał­kiem nie­za­leż­nie, Ba­ruch Spi­no­za), po­le­gał na zna­czą­cym prze­su­nię­ciu w ło­nie teo­rii ema­na­cji. W Lu­riań­skim sche­ma­cie wszech­świat nadal po­wsta­je jako pro­jek­cja bo­skie­go świa­tła, tyle że neo­pla­toń­ska hie­rar­chia by­tów ule­ga tu oso­bli­we­mu od­wró­ce­niu. Pod­czas gdy tra­dy­cyj­nie Plo­tyń­skie Jed­no jest bo­wiem nie­wy­czer­py­wal­ną fons vi­tae, fon­tan­ną ży­cia, któ­ra nie­ustan­nie prze­le­wa się w swej na­dob­fi­to­ści (su­per­a­bun­dan­tia) i nig­dy nie wy­sy­cha, a owa woda ży­cia, ni­czym w szam­pań­skiej pi­ra­mid­ce, ska­pu­je w co­raz mniej­szych ilo­ściach, wę­dru­jąc z góry na dół, to Lu­riań­ski Ein Sof, Nie­skoń­czo­ny, któ­ry re­du­ku­je się do nie­mie­rzal­nie ma­łe­go punk­tu, wy­zby­wa się cał­ko­wi­cie swo­jej mocy twór­czo­-wi­tal­nej, bez resz­ty od­da­jąc ją świa­tu. (U Spi­no­zy ten sam ma­newr, wy­zby­ty teo­zo­ficz­ne­go dra­ma­ty­zmu i prze­tłu­ma­czo­ny na ję­zyk ak­sjo­ma­tycz­nej fi­lo­zo­fii, rów­na się jego swo­iste­mu ro­zu­mie­niu pan­te­izmu: od­tąd, czy­li od chwi­li stwo­rze­nia, Bóg jest już tyl­ko w świe­cie). In­a­czej więc niż w tra­dy­cyj­nym neo­pla­to­ni­zmie, gdzie Jed­no po­zo­sta­je nie­zmien­nym i od­wiecz­nym punk­tem od­nie­sie­nia, cen­trum i kul­mi­na­cją naj­czyst­sze­go ży­cia, tu – w neo­pla­to­ni­zmie cim­cum i ko­smicz­nej ka­ta­stro­fy – ży­cie żyje już tyl­ko w po­sta­ci nie­czy­stej, roz­bi­tej i roz­pro­szo­nej. Mar­gi­ne­sy i pe­ry­fe­ria nie ozna­cza­ją więc umniej­sze­nia owe­go ko­smicz­ne­go Ero­sa, lecz sta­no­wią ob­szar, w któ­rym naj­pew­niej na­le­ża­ło­by się go spo­dzie­wać. Nie w cen­trum, któ­re po­zo­sta­je mar­twe, i nie w re­jo­nach do­środ­ko­wych, gdzie ener­gia by­łe­go Nie­skoń­czo­ne­go zo­sta­ła spo­ży­ta na cele nor­ma­tyw­no­-or­ga­ni­za­cyj­ne (vide drze­wo ży­cia, czy­li sys­tem se­fi­rot), lecz tam, gdzie pra­wo już nie do­cie­ra: w naj­mrocz­niej­szej, ale i naj­ży­wot­niej­szej „tam­tej stro­nie”, si­tra ahra.

W swo­jej wspa­nia­łej książ­ce o mo­ty­wach me­sjań­skich u Schul­za Ka­ren Un­der­hill kła­dzie wiel­ki na­cisk wła­śnie na ka­te­go­rię mar­gi­nal­no­ści: Schul­zow­skie za­mi­ło­wa­nie do tan­de­ty, do wszyst­kie­go, co wy­pchnię­te poza ka­non, zdys­kre­dy­to­wa­ne, ki­czo­wa­te, i dla­te­go wła­śnie ple­nią­ce się buj­nie, bo nie­ogra­ni­cza­ne żad­ną „cen­tral­ną” nor­ma­tyw­no­ścią:

Ima­gi­na­rium Schul­za su­ge­ru­je me­sjań­ski po­ten­cjał no­wo­cze­snej rze­czy­wi­sto­ści jako świa­ta tan­de­ty, któ­ry okre­śla­ny jest przez mar­gi­nal­ność i prze­mi­jal­ność, de­gra­da­cję i gni­cie. Ten zwią­zek mię­dzy de­ka­den­cją a me­sja­ni­zmem ma swo­je tra­dy­cyj­ne an­te­ce­den­sy w ży­dow­skiej teo­lo­gii, a zwłasz­cza w kul­tu­rze cha­sydz­kiej. Scho­lem wspo­mi­na sfor­mu­ło­wa­nia , któ­re gło­szą, że „Me­sjasz przyj­dzie wte­dy, kie­dy świat bę­dzie albo ab­so­lut­nie czy­sty, albo ab­so­lut­nie ze­psu­ty i po­grą­żo­ny w wi­nie. Nic dziw­ne­go, że w ta­kim kon­tek­ście trzej słyn­ni mę­dr­cy ra­bi­nicz­ni z III i IV wie­ku gło­szą: »Trud­no, niech przyj­dzie, ale my nie chce­my go oglą­dać«”. Nie jest więc wca­le prze­ciw­in­tu­icyj­ną teza, że me­sjań­skie ocze­ki­wa­nie po­ja­wia się ra­czej w epo­kach de­ka­den­cji, ru­iny i roz­pro­sze­nia… Z jed­nej za­tem stro­ny Schulz spy­cha ży­dow­skość na mar­gi­nes, gło­sząc jej śmierć i wy­klu­cza­jąc otwar­tą dys­ku­sję na jej te­mat w swo­im tek­ście. Z dru­giej jed­nak całe jego dzie­ło słu­ży wła­śnie ni­cze­mu in­ne­mu, jak tyl­ko sa­kra­li­za­cji mar­gi­nal­no­ści, z jej Świa­tem Pod­ziem­nym – świa­tem tego, co umar­łe. W pra­cach Schul­za do­cho­dzi do na­der sub­tel­nej kon­fron­ta­cji ży­dow­sko­ści z tym, co umar­łe, znie­kształ­co­ne i po­bocz­ne, i z nie­ustan­ną pró­bą od­zy­ski­wa­nia tego, co mar­gi­nal­ne – od­pad­ków i sko­rup – jako tego, co mar­twe, znisz­cza­łe i opusz­czo­ne, zło­żo­ne w gro­bie i ocze­ku­ją­ce no­wej wio­sny. Na­dzie­ja Schul­za na wła­sną po­etyc­ką i ar­ty­stycz­ną ory­gi­nal­ność krą­ży wo­kół ad­o­ra­cji tego Pod­świa­ta i mar­gi­ne­su jako źró­deł twór­czych ener­gii: wię­cej jesz­cze, sa­mej ener­gii ży­cia⁸.

Od sie­bie do­da­ła­bym tyl­ko, że tym, co Schul­za in­te­re­su­je naj­bar­dziej, jest nie tyle Pod­świat, kra­ina umar­łych, co Przed­świat, kra­ina nie­do­stwo­rów, by­tów, na któ­rych nie po­ło­ży­ła się do­sta­tecz­nie sil­nie pie­częć kre­acji – a tym sa­mym nie tyle śmierć i de­ka­den­cja, co ra­czej ener­gia ży­cia ukry­ta w przed­świa­to­wej amor­fii. Po­wie­dzia­ła­bym też, że jego sto­su­nek do ży­dow­sko­ści jest istot­nie am­bi­wa­lent­ny, ale na nie­co in­nej za­sa­dzie, niż to przed­sta­wia Ka­ren Un­der­hill: pod­czas gdy tal­mu­dycz­ny pa­triar­chat istot­nie ko­ja­rzy mu się ze śmier­cią – jak to opi­su­je w Wio­śnie, z umar­twia­ją­cym od­de­chem Fran­cisz­ka Jó­ze­fa, tego Ojca nad Oj­ca­mi – to bo­skie tchnie­nie ży­cia umiesz­cza pi­sarz w wy­par­tym przez pra­wo ka­ba­li­stycz­nym mi­cie, któ­ry po­wra­ca w barw­nej or­gii znacz­ków z Księ­gi­-Mar­kow­ni­ka: „Ty, Boże, wzią­łeś wte­dy na sie­bie odium he­re­zji i wy­buch­ną­łeś na świat tym ogrom­nym ko­lo­ro­wym i wspa­nia­łym bluź­nier­stwem. O, He­re­zjar­cho wspa­nia­ły! Ude­rzy­łeś wte­dy we mnie tą pło­ną­cą księ­gą praw­dzi­wą księ­gą bla­sku!” (s. 202).

Je­śli więc Me­sjasz ma przyjść, to tyl­ko z owej wrza­wy ży­cia kłę­bią­ce­go się na mar­gi­ne­sach; je­śli gdzieś się na­ro­dzi, to tyl­ko z łona nie­okieł­zna­nej Tłui, pół­na­giej kre­tyn­ki ży­ją­cej wśród „głu­po­ty zi­dio­cia­łych chwa­stów” i „wszel­kiej naj­gor­szej tan­de­ty sierp­nio­wej” (s. 51), któ­rej żad­ne pra­wo nie po­wstrzy­ma­ło­by przed pro­kre­acją. Czy Tłu­ja jest Sze­chi­ną, wy­gna­ną w świat ma­te­rii Bożą obec­no­ścią, któ­ra błą­ka się w że­bra­czych łach­ma­nach po mar­gi­ne­sach Księ­gi Stwo­rze­nia? Czy to ona kró­lu­je „na ku­pie śmie­ci i od­pad­ków, sta­rych garn­ków, pan­to­fli, ru­mo­wi­ska i gru­zu” (tam­że)? Bo „gdzież ma schro­nić się wy­klę­ta, gdzie zna­leźć azy­lum, je­śli nie tam, gdzie jej nikt nie szu­ka – w jar­marcz­nych ka­len­da­rzach i ko­me­niu­szach, w tych że­bra­czych i dzia­dow­skich kan­tycz­kach” (s. 246). Śmie­cie, tan­de­ta, beł­kot i szum: oto ma­try­ca, z ja­kiej wy­chy­nie w koń­cu Me­sjasz, być może – tak jak i jego mat­ka Sze­chi­na – w żeń­skim cie­le⁹, któ­re­go ża­den oj­ciec, ża­den sza­cow­ny re­pre­zen­tant tra­dy­cji, z pew­no­ścią nie bę­dzie chciał oglą­dać.

Za­bieg de­cen­tra­cji: li­te­ra­tu­ra nie­-ludz­ka

Jak w śre­dnio­wiecz­nych ilu­mi­na­cjach, gdzie ilu­stra­to­rom po­zwa­la­no na nie­ogra­ni­czo­ną swo­bo­dę wy­obraź­ni, nie­krę­po­wa­nej żad­nym do­gma­tem, tak i bo­gac­twem Schul­zow­skich me­ta­mor­foz ży­cia rzą­dzi ta sama wol­ność mar­gi­nesu. Albo, by przy­wo­łać tra­dy­cję bliż­szą sa­me­mu Schul­zo­wi, rzą­dzi nią ta sama wol­ność mar­gi­ne­su, któ­ra w ju­da­izmie przy­słu­gu­je ha­ga­dzie, a któ­rą Wal­ter Ben­ja­min w swo­im ese­ju o Kaf­ce przy­rów­nu­je – też we­ge­ta­tyw­nie – do gąsz­czu roz­ra­sta­ją­ce­go się w cie­niu pra­wo­daw­czej ha­la­chy, a tak­że do mon­stru­al­ne­go stwo­ra, któ­ry kie­dyś nie znie­sie tego pod­dań­stwa i pod­nie­sie na ha­la­chicz­ne­go pana swą po­tęż­ną łapę – li­bi­di­nal­ną łapę mi­dia­nic­kie­go boż­ka wul­ka­nów albo owło­sio­ną łapę ru­de­go Eza­wa. Do­kład­nie ten sam an­ta­go­nizm i ta sama na­dzie­ja na zwy­cię­stwo za­sa­dy ha­ga­dycz­nej po­ja­wi się u Schul­za, choć za­ka­mu­flo­wa­na:

Ach, i spi­su­jąc te na­sze opo­wia­da­nia, sze­re­gu­jąc tę hi­sto­rię o moim ojcu na zu­ży­tym mar­gi­ne­sie jej tek­stu, czy nie od­da­ję się taj­nej na­dziei, że wro­sną one kie­dyś nie­po­strze­że­nie mię­dzy zżół­kłe kart­ki tej naj­wspa­nial­szej, roz­sy­pu­ją­cej się księ­gi, że wej­dą w wiel­ki sze­lest jej stro­nic, któ­ry je po­chło­nie? (s. 146)

W tym cy­ta­cie z Nocy wiel­kie­go se­zo­nu cho­dzi expli­ci­te o Księ­gę Ka­len­da­rza, kie­dy jed­nak wy­jąć go z kon­tek­stu – tak, jak­by chciał w swo­jej teo­rii cy­to­wa­nia Ben­ja­min – sło­wo „księ­ga” i jej pra­sta­ra wspa­nia­łość ozna­czać może coś zgo­ła in­ne­go: per­ga­mi­no­wo sze­lesz­czą­ce fo­lia­ły Tal­mu­du, zaś ta do­dat­ko­wa hi­sto­ria, wy­da­rza­ją­ca się w „trzy­na­stym, nad­licz­bo­wym i nie­ja­ko fał­szy­wym mie­sią­cu” (s. 146), by­ła­by ni­czym jesz­cze nie­za­pi­sa­na ha­ga­da o Me­sja­szu, któ­ra, gdy­by ją spi­sać i wcie­lić w księ­gę, raz na za­wsze znisz­czy­ła­by jej po­rzą­dek (przy­po­mnę tyl­ko, że w ha­ga­dzie pas­chal­nej li­czy się wła­śnie do trzy­na­stu: od je­dyn­ki, któ­ra sym­bo­li­zu­je jed­ność Je­dy­ne­go, przez dwu­nast­kę, któ­rej od­po­wia­da licz­ba ple­mion Izra­ela, aż po trzy­nast­kę, któ­ra opi­su­je ta­jem­ni­cę, czy­li przy­mio­ty Boże). „Jak dzie­ci póź­no spło­dzo­ne, po­zo­sta­je on w tyle ze wzro­stem, mie­siąc gar­bu­sek, od­rośl w po­ło­wie uwię­dła i ra­czej do­myśl­na niż rze­czy­wi­sta” (s. 145).

Ta trzy­na­stość, nad­mia­ro­wość, nie­obli­czal­ność, bę­dą­ca wła­sno­ścią anek­su i mar­gi­ne­su, ale, jak się oka­zu­je, tak­że naj­wyż­szej ta­jem­ni­cy Bo­żych atry­bu­tów; ta po­gra­nicz­na ka­cer­skość trzy­na­ste­go, wy­klę­te­go ple­mie­nia, owych istot „no­wej ge­ne­ra­cji” pół­-zro­dzo­nych wprost z wy­zwo­lo­nej ma­te­rii – oto wła­ści­wy te­mat Schul­zow­skich eks­plo­ra­cji. Nie o głę­bię tu więc cho­dzi, nie o ciem­ny stru­mień ży­cia z nie­miec­kiej Le­ben­sphi­lo­so­phie i nie o skry­tą Rzecz, pul­su­ją­cą po la­ca­now­sku od mrocz­ne­go spodu, lecz o po­bo­cze, mar­gi­nes, dzi­kie pole stwo­rze­nia, skąd do­cho­dzi ci­chy szmer oży­wio­nej, au­to­gen­nie prze­mie­nia­ją­cej się ma­te­rii. To na nią prze­su­wa się uwa­ga Schul­za, choć nie jest to – bo nie może być – uwa­ga skon­cen­tro­wana, któ­ra ogni­sko­wa­ła­by się na ma­te­rii jako swo­im no­wym cen­trum. Ra­czej pi­smo Schul­za ule­ga cią­głej de­cen­tracji, od­sła­nia­jąc ob­sza­ry na gra­ni­cy wi­zji, w czym przy­po­mi­na ono za­bieg fo­to­gra­fa, któ­ry w bra­wu­ro­wy, me­sjań­sko­-teo­lo­gicz­ny spo­sób opi­su­je w swo­im słyn­nym ese­ju Sieg­fried Kra­cau­er. W prze­ci­wień­stwie bo­wiem do ma­lar­stwa, któ­re sku­pia wzrok ma­la­rza, a na­stęp­nie wi­dza w sa­mym cen­trum, po­nie­waż jest wy­two­rem ce­lo­wej ak­tyw­no­ści in­ten­cjo­nal­nej, albo też w prze­ci­wień­stwie do wspo­mnie­nia, mi­mo­wol­na nie­in­ten­cjo­nal­ność fo­to­gra­fii za­bie­ra w wiecz­ność przy­pad­ko­we frag­men­ty­-od­pad­ki rze­czy­wi­sto­ści ma­te­rial­nej, bez żad­ne­go pra­wa se­lek­cji. Fo­to­gra­fia za­tem to wiel­ki tik­kun, ma­so­wa apo­ka­sta­za śmie­cia, któ­ry nig­dy nie prze­do­stał­by się przez se­lek­cyj­ną bram­kę w do­li­nie Jo­za­fa­ta, tu jed­nak za­bie­ra się do zba­wie­nia jako pa­sa­żer na gapę:

Po raz pierw­szy w hi­sto­rii fo­to­gra­fia wy­wa­bia na świa­tło dnia cały ko­kon na­tu­ry; po raz pierw­szy bez­ład­ny świat ob­ja­wia się w ca­łej swo­jej nie­za­leż­no­ści od istot ludz­kich. Fo­to­gra­fia po­ka­zu­je mia­sta w pod­nieb­nych uję­ciach, spro­wa­dza na zie­mię masz­ka­ry z go­tyc­kich ka­tedr. Wszyst­kie prze­strzen­ne kon­fi­gu­ra­cje są w niej przed­sta­wio­ne tak, by zdy­stan­so­wać jej nie­zwy­kłe ob­ra­zy od ludz­kiej bli­sko­ści. Kie­dy tyl­ko ko­stium bab­ci tra­ci swo­je od­nie­sie­nie do te­raź­niej­szo­ści, prze­sta­je być za­baw­ny; sta­nie się oso­bli­wy, ni­czym ośmior­ni­ca z oce­anicz­nej głę­bi… W ten wła­śnie spo­sób wszyst­kie czę­ści skła­do­we ule­ga­ją roz­pa­do­wi, po­nie­waż nic ich ra­zem nie trzy­ma. Ar­chi­wum fo­to­gra­ficz­ne zbie­ra wi­ze­run­ki tych ostat­nich ele­men­tów na­tu­ry, któ­re wciąż jesz­cze po­zo­sta­ją bez zna­cze­nia¹⁰.

Kra­cau­er do­strze­ga tę tech­ni­kę, któ­ra za­cho­wu­je „cha­os śmie­cia wier­nie od­zwier­cie­dlo­ny w fo­to­gra­fii”¹¹ w dzie­łach Fran­za Kaf­ki, ale – zwa­żyw­szy na wspo­mnia­ne już licz­ne ana­lo­gie – nic nie stoi na prze­szko­dzie, by od­nieść ją tak­że do li­te­ra­tu­ry Schul­za. Nie­sa­mo­wi­tość, das Unhe­im­li­che, do­sko­na­le wy­ob­co­wa­nej śmie­cio­wej ma­te­rii – wy­zwo­lo­nej od sen­su, pra­wa, ce­lo­wo­ści, in­ten­cji – jest w koń­cu tak­że sta­łym te­ma­tem Schul­za, któ­ry w tym wła­śnie wy­zwo­le­niu­-alie­na­cji umiesz­cza mi­stycz­ną za­sa­dę ży­wot­no­ści. To wi­ta­lizm śmie­cia, od­pad­ku, brud­ne­go skraw­ka ma­te­rii, w któ­rym bu­zu­je ży­cie nie­-ludz­kie, na chwa­łę rów­nie nie­-ludz­kie­go boga, po sto­kroć dziw­niej­sze­go od oswo­jo­ne­go Boga re­li­gij­nych or­to­dok­sji. Boga strasz­ne­go i śmiesz­ne­go jed­no­cze­śnie, boga bo­skiej ko­me­dii albo „pan­ma­ska­ra­dy”, gdzie wszel­ka trwa­ła toż­sa­mość i or­ga­ni­zu­ją­ce ją pra­wo oka­zu­ją się tyl­ko kar­na­wa­ło­wy­mi po­zo­ra­mi. Schulz od­no­si tę uwa­gę do twór­czo­ści Wit­ka­ce­go, ale w isto­cie rów­nie do­brze od­da­je ona jego wła­sny kli­mat li­te­rac­ki (na co słusz­nie zwró­ci­ła uwa­gę Ka­ren Un­der­hill):

W zwy­cza­jach, w spo­so­bach by­cia tej rze­czy­wi­sto­ści prze­ja­wia się pew­ne­go ro­dza­ju za­sa­da – pan­ma­ska­ra­dy. Rze­czy­wi­stość przy­bie­ra pew­ne kształ­ty tyl­ko dla po­zo­ru, dla żar­tu, dla za­ba­wy. Ktoś jest czło­wie­kiem, a ktoś ka­ra­ko­nem, ale ten kształt nie się­ga isto­ty, jest tyl­ko rolą na chwi­lę przy­ję­tą, tyl­ko na­skór­kiem, któ­ry za chwi­lę zo­sta­nie zrzu­co­ny. Sta­tu­owa­ny tu jest pe­wien skraj­ny mo­nizm sub­stan­cji, dla któ­rej po­szcze­gól­ne przed­mio­ty są je­dy­nie ma­ska­mi. Ży­cie sub­stan­cji po­le­ga na zu­ży­wa­niu nie­zmier­nej ilo­ści ma­sek. Ta wę­drów­ka form jest isto­tą ży­cia¹².

Umi­ło­wa­nie do skraw­ków ma­te­rii i ich prze­mi­ja­ją­cych krót­ko­trwa­łych pół­form wy­zna­cza pod­sta­wo­wy za­bieg opi­so­wy Schul­za, któ­ry spro­wa­dza świat do per­cep­cji nie­mow­lę­cej, kie­dy to jesz­cze nie do koń­ca od­róż­nio­ne od pącz­ku­ją­ce­go Ja ze­wnę­trze nie sca­la się w żad­ne kon­kret­ne przed­mio­ty i tęt­ni im­pre­syj­ny­mi kształ­ta­mi i ko­lo­ra­mi. Ta ra­do­sna re­duk­cja fe­no­me­no­lo­gicz­na na­da­je opi­som Schul­za lu­dycz­ną for­mę dzie­cię­ce­go ka­lej­do­sko­pu, w któ­rym barw­ne odłam­ki ukła­da­ją się w ulot­ne kon­fi­gu­ra­cje, nie gro­żąc i nie przy­tła­cza­jąc ma­syw­no­ścią po­waż­ne­go uni­wer­sum przed­mio­tów. Oko nie­mow­lę­cia jest więc fo­to­gra­ficz­ne par excel­len­ce: nic nie uj­dzie jego cie­ka­wej uwa­gi, któ­ra jest jed­no­cze­śnie uwa­gą roz­pro­szo­ną, w ca­ło­ści wy­peł­nio­ną mar­gi­ne­sem.

Po­dob­ny za­bieg de­cen­tra­cji, czy­li od­wró­ce­nia uwa­gi od spraw ludz­kich prze­su­wa­ją­ce­go per­cep­cję w stro­nę śmie­cio­we­go tła, znaj­dzie­my u Ben­ja­mi­na, któ­ry, za­in­spi­ro­wa­ny ka­ba­li­stycz­ny­mi „ka­ra­ko­na­mi” Kaf­ki, prze­su­wa punkt cięż­ko­ści stwo­rze­nia z czło­wie­ka na stwo­ry „przed­świa­ta” (Vor­welt). To w ich mar­gi­nal­nej kon­dy­cji, jak­by po­wie­dział Freud, w per­wer­syj­nych „bocz­nych za­tocz­kach” i „za­uł­kach” stwo­rzo­no­ści, tlą się naj­żyw­sze iskry, któ­re mogą przy­bli­żyć nasz świat, olam ha­-aszia, naj­niż­szą sfe­rę ema­na­cji, do wyż­sze­go olam ha­-je­ci­ra, wciąż jesz­cze peł­ne­go ży­wot­nych sił świa­ta for­ma­cji: pier­wot­nej ener­gii, jed­no­cze­śnie ra­do­snej i bez­u­ży­tecz­nej, któ­rą ka­ta­stro­fa stwo­rze­nia za­przę­gła do za­dań i ce­lów.

Mogą, ale wca­le nie mu­szą. Rolę ka­ta­li­za­to­ra speł­nia tu czło­wiek, któ­ry zdy­stan­so­wał się do swe­go czło­wie­czeń­stwa: u Kra­cau­era fo­to­graf, zaś u Kaf­ki i Schul­za – pi­sarz, któ­ry te­ma­tem swo­im uczy­nił z po­zo­ru nie­te­ma­ty­zo­wal­ny mar­gi­nes­-tło, szem­rzą­cą prze­strzeń Le­vi­na­sow­skie­go il y a, za­nu­rzo­ną w wiecz­nym mro­ku. To tam, na krań­cach stwo­rze­nia, gdzie siła pra­wo­daw­cza słab­nie i nie do­cie­ra pięt­no zna­cze­nia, gdzie wszyst­ko się roz­ła­zi w bez­ła­dzie en­tro­pii i de­kre­acji, tam wła­śnie tkwi naj­więk­sza, pa­ra­dok­sal­na na­dzie­ja, że ka­ta­stro­fa, jaką było stwo­rze­nie, ule­gnie od­wró­ce­niu, że od­pad­ną sko­ru­py sztyw­nych toż­sa­mo­ści oraz wią­żą­cych je praw i raz jesz­cze od­sło­ni się w swej pier­wot­nej po­sta­ci bez­ce­lo­wa ener­gia, jaka nie­gdyś wy­peł­nia­ła Nie­skoń­czo­ne­go. Przy­po­mnij­my, że na­wet u Le­vi­na­sa, my­śli­cie­la ofi­cjal­nie głę­bo­ko nie­życz­li­we­go wo­bec ka­ba­ły, ten wła­śnie mo­tyw – mi­go­ta­nia mię­dzy naj­bar­dziej upa­dłą stre­fą il y a a trans­cen­den­cją Nie­skoń­czo­ne­go – wy­ła­nia się z całą mocą, przy­bie­ra­jąc wy­ra­zi­ście an­ty­no­micz­ny ton¹³. Rolą pi­sa­rza jest utrzy­mać się w tej an­ty­no­mii. Nie po­le­ga ona na tym, by ów ciem­ny „przed­świat” pod­cią­gnąć do na­sze­go ludz­kie­go świa­ta upo­rząd­ko­wa­nych toż­sa­mo­ści i so­lid­nych zna­czeń, lecz na tym, by do­strzec i na­zwać zbaw­czy po­ten­cjał tkwią­cy w jego amor­fii. To wła­śnie ozna­cza nadać wła­ści­we imię za­miesz­ku­ją­cym go śmie­cio­wym nie­do­rób­kom:

Jak za dni No­ego pły­nę­ły te ko­lo­ro­we po­cho­dy, te rze­ki sier­ści i grzyw, te fa­lu­ją­ce grzbie­ty i ogo­ny, te łby po­ta­ku­ją­ce bez koń­ca w takt stą­pa­nia. Mój po­kój był gra­ni­cą i ro­gat­ką. Tu za­trzy­my­wa­ły się, tło­czy­ły, be­cząc bła­gal­nie. Krę­ci­ły się, drep­ta­ły w miej­scu trwoż­nie i dzi­ko – gar­ba­te i ro­ga­te je­ste­stwa, za­szy­te we wszyst­kie ko­stiu­my i zbro­je zoo­lo­gii, spło­szo­ne wła­sną ma­ska­ra­dą, pa­trzy­ły trwoż­ny­mi i zdzi­wio­ny­mi ocza­mi przez otwo­ry swych skór wło­cha­tych i my­cza­ły ża­ło­śnie, jak­by za­kne­blo­wa­ne pod swy­mi ma­ska­mi. Czy cze­ka­ły, że­bym je na­zwał, roz­wią­zał ich za­gad­kę, któ­rej nie ro­zu­mia­ły? Czy py­ta­ły mnie o swe imię, aże­by w nie wejść i wy­peł­nić je swo­ją isto­tą? Przy­cho­dzi­ły dziw­ne masz­ka­ry, two­ry­-py­ta­nia, two­ry­-pro­po­zy­cje, i mu­sia­łem krzy­czeć i od­pę­dzać je rę­ka­mi (s. 182).

Je­śli więc gar­ba­ci i ro­ga­ci miesz­kań­cy ot­chła­ni­-przed­świa­ta cze­ka­ją na pi­sa­rza, no­we­go Ada­ma, by ten roz­wią­zał ich za­gad­kę i nadał im imię, to nie po to, by ten włą­czył je w świat ludz­ki. Za­da­niem pi­sa­rza jest ra­czej przy­jąć po­zy­cję Boga, tego praw­dzi­we­go Boga, nie od pra­wa i po­rząd­ku, lecz od kre­acyj­nej ob­fi­to­ści, któ­re­mu „nie cho­dzi­ło o ści­słość”, lecz któ­ry stwa­rzał, mó­wiąc, „co mu śli­na na ję­zyk przy­nio­sła” (s. 203), Boga na mo­ment od­sło­nię­te­go w koń­co­wych par­tiach Księ­gi Hio­ba, kie­dy to „ciem­ny, żar­li­wy, pe­łen za­pie­kłej mi­ło­ści, od­bie­rał de­fi­la­dę stwo­rze­nia, ma­sze­ru­ją­ce kra­je, lśnią­ce po­cho­dy… ogłu­szo­ny od ude­rzeń krwi, bi­ją­cej do ser­ca w takt tego uni­wer­sal­ne­go mar­sza wszyst­kich na­ro­dów” (s. 200). Iskra po­ro­zu­mie­nia prze­bie­ga bo­wiem nie mię­dzy czło­wie­kiem a jego ar­chon­tem, skro­jo­nym na lę­ko­wą mia­rę jako „rę­koj­mia nie­prze­kra­czal­nych gra­nic” (s. 201), lecz mię­dzy tym, co mar­gi­nal­ne, le­d­wo zła­ta­ne, po­bież­ne, pierw­sze lep­sze, jak two­ry­-py­ta­nia, two­ry­-za­le­d­wie­-pro­po­zy­cje, a za­wrot­ną chwa­łą Nie­skoń­czo­ne­go, błysz­czą­cą w ja­skra­wych nad­ko­lo­rach i nada­ro­ma­tach.

Freud po­wie­dział pa­mięt­nie: „Wo Es war, soll Ich wer­den”. Wska­zów­kę tę na­le­ży ro­zu­mieć nie tak, jak zwy­kle się ją wy­kła­da – czy­li jako na­kaz in­klu­zji id w sfe­rę ra­cjo­nal­ne­go ego. Na­le­ży ją ra­czej poj­mo­wać jako im­pe­ra­tyw de­cen­tra­cji albo, jak to z ko­lei ujął Schel­ling, de­po­ten­cja­li­zacji gdzie świa­do­mość za­nu­rza się w szum od­róż­ni­co­wa­nej ma­te­rii, by się weń wsłu­chać i na­uczyć in­ne­go spo­so­bu by­cia. By­cia reszt­ki, śmie­cia, od­pad­ku, któ­ra dzię­ki tej prze­wrot­ce sta­je się „resz­tą me­sjań­ską” – jak skre­ty­nia­ły ku­zyn Dodo, jak spa­ra­li­żo­wa­ny Edzio, jak zdzie­cin­nia­ły Eme­ryt albo jak Oj­ciec, po raz ko­lej­ny ucie­ka­ją­cy od pa­triar­chal­nych za­dań w za­ka­mar­ki swo­ich wsty­dli­wych me­ta­mor­foz. Wszy­scy ci he­ro­si, od­wi­ro­wa­ni od nor­ma­tyw­ne­go środ­ka, zde­cen­tro­wa­ni i zre­du­ko­wa­ni, na­raz trium­fu­ją wła­śnie dzię­ki tej re­duk­cji: na na­szych oczach po­wsta­ją jako skraw­ki wciąż nie­wy­czer­pa­nej źró­dło­wej mocy, któ­rą kie­dyś, przed stwo­rze­niem jesz­cze, tęt­ni­ła nie­na­ru­szo­na ple­ro­ma Nie­skoń­czo­ne­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: