Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sekrety geniuszu - ebook

Rok wydania:
2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sekrety geniuszu - ebook

Wydaje nam się, że typowy wynalazca to szaleniec z rozwianym włosem na głowie. Czy tak jest w istocie? Na łamach „Focusa” często piszemy o geniuszach, są bowiem równie fascynujący jak dzieła, które przeszły do historii. Kim są ludzie, którzy zmienili świat i w czym tkwi tajemnica ich geniuszu?

W tej książce znajdziesz odpowiedzi na pytania:

– Skąd wynalazcy czerpią pomysły?
– Czy geniusz i dziwactwo zawsze idą w parze?
– Jakie eksperymenty przeprowadzają na sobie naukowcy?
– Kto zbił fortunę na cudzych odkryciach?
– Jaki wynalazek zawdzięczamy lenistwu?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7778-255-5
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Patent na bystrość

John Milton znał na pamięć Biblię, Francis Galton recytował dowolne dzieło Szekspira, Seneka potrafił powtórzyć kilkaset nazwisk w niezmienionej kolejności. Nie korzystali z cudownych pigułek, a osiągali zdumiewające efekty.

Kazimierz Pytko

Internet sprawił, że zniknęła konieczność zapamiętywania wielu informacji, jakie jeszcze do niedawna wbijano w szkole do uczniowskich głów. Nie oznacza to jednak, że zniknęła również potrzeba doskonalenia swoich zdolności umysłowych. Wciąż przecież trzeba zdawać egzaminy, występować publicznie, podejmować decyzje wymagające wiedzy, celnie ripostować podczas dyskusji, a w każdej z tych sfer sukces zależy od sprawnej pamięci, wyobraźni i umiejętności kojarzenia faktów.

Francuski psycholog Alain Lieury, jeden z pierwszych naukowców badających wpływ internetu na funkcjonowanie ludzkiego mózgu, uważa, że dokonuje się trzeci, po wynalezieniu pisma i druku, wielki przełom w intelektualnym rozwoju człowieka. W rezultacie mózg zwolniony z obowiązku archiwizowania olbrzymiej ilości danych będzie mógł działać w sposób bardziej elastyczny i analityczny.

Wśród naukowców nie ma zgody, czy wpłynie to również na zmianę jego struktury. Lieury twierdzi, że tak, i przywołuje wyniki badań tomograficznych, przeprowadzonych wśród londyńskich taksówkarzy i skrzypków. Okazało się, że ci pierwsi mieli bardziej rozbudowane ośrodki kory mózgowej odpowiedzialne za orientację przestrzenną i szybkość reakcji, drudzy – za zdolności manualne. Podobnie jak w przypadku innych organów, odpowiednio dobrane i regularne ćwiczenia wzmacniają więc także siłę umysłu.

Chińczycy jako pierwsi odkryli, że wydolność umysłu można zwiększać nie tylko dzięki mozolnej nauce, ale również w przyjemny sposób, poprzez gry i zabawy.

Wiadomo o tym od wieków, jednak dopiero współczesna nauka potrafiła ten proces zmierzyć i umiejscowić. To rodzi pokusę jego sztucznego stymulowania za pomocą farmakologii, a w przyszłości – wszczepianych do mózgu implantów. Wszystkie środki dopingujące wywołują jednak podobne efekty – najpierw gwałtowny wzrost wydolności, potem komplikacje. Dlatego najskuteczniejszy i najbardziej bezpieczny jest trening naturalny. W odniesieniu do umysłu jego podstawowe zasady opracowano już przed tysiącami lat i chociaż trudno w to uwierzyć, niewiele się od tego czasu zmieniło.

Mapa umysłu

Ogromne poruszenie w kręgach XIX-wiecznych humanistów wywołał niemiecki filolog Friedrich-August Wolf, który w książce Prolegomena ad Homerum (Wprowadzenie do Homera) dowodził, że autor Iliady i Odysei mógł być postacią równie mityczną, jak bohaterowie tych epopei. Zdaniem Wolfa spisano je dopiero dwa wieki po śmierci Homera, składając w całość utwory różnych anonimowych poetów. Zawzięta dyskusja, określana jako „kwestia homerowa”, nie zakończyła się jednoznaczną odpowiedzią na pytanie o autorstwo dzieł stanowiących fundament europejskiej literatury. Przyczyniła się natomiast do poznania sposobów tworzenia i przechowywania tekstów literackich w czasach poprzedzających upowszechnienie pisma.

Tworzyli je i recytowali z pamięci wędrowni śpiewacy, Homer był zapewne jednym z nich. Jak jednak udawało mu się zapamiętać opowieść o wędrówce Odyseusza, złożoną z ponad… 12 tysięcy wersów? Otóż antyczni recytatorzy znali metodę stosowaną także we współczesnych ośrodkach doskonalenia umysłu i nazywaną przez psychologów „mapą myśli”. Nie uczyli się mechanicznie całego tekstu, lecz zapamiętywali kolejność zdarzeń, kluczowe momenty, w których następuje zwrot akcji, i najbardziej charakterystyczne wyrażenia używane przez bohaterów opowieści.

Gdy opanowali ten schemat, wiedzieli, dokąd po wyjściu z określonego punktu opowieści powinni dotrzeć. Poruszali się więc niczym kierowca, który nie musi poznawać dokładnie całej trasy, ale jeśli nie popełni błędu na najważniejszych zakrętach czy skrzyżowaniach – trafi do celu. Oczywiście pod warunkiem, że potrafi prowadzić samochód i zna przepisy ruchu drogowego.

Starożytni pieśniarze potrafili opowiadać i znali zasady rządzące poezją. Treść, jaką wypełniali poszczególne odcinki „mapy”, zależała od ich osobistych uzdolnień i za każdym razem mogła być nieco inna. Na ogół starali się ją jednak w miarę wiernie powtarzać, w czym pomocne było utrzymywanie rytmu i rymu oraz pojawiające się co pewien czas powtórzenia tekstu (refren), które dawały chwilę wytchnienia dla uporządkowania myśli.

Sposób na Biblię

Antyczni mistrzowie przekazywali swoje utwory uczniom, nikt nie bronił własnych praw autorskich i nie oskarżał plagiatorów. Wręcz przeciwnie, w powtarzaniu co celniejszych wyrażeń widziano możliwość zachowania ich dla przyszłych pokoleń. Jeśli uczeń miał talent, mógł ulepszać i rozbudowywać dzieła nauczycieli. Prawdopodobnie tak właśnie postąpił Homer, tworząc genialne epopeje, których już nikt nie odważył się poprawiać. Uczono się ich na pamięć, powtarzano je i niemal dwa wieki po śmierci wieszcza spisano.

Grecka metoda zapamiętywania bardzo długich tekstów przeżyła renesans w średniowieczu. Jej najzdolniejsi adepci potrafili nie tylko nauczyć się na pamięć całej Biblii, ale też podawać tytuły ksiąg i numery rozdziałów, z których pochodziły wybrane cytaty. Dr Rafał Wójcik badający dawne techniki mnemotechniczne podaje interesujący przykład stosowanych wówczas „biblijnych map myśli”.

Nauka rozpoczynała się od wybrania z każdego rozdziału danej księgi najbardziej charakterystycznego wyrażenia. Słowa te dobierano w taki sposób, by ich pierwsze litery tworzyły łatwą do zapamiętania sentencję. Dzięki temu bez trudu można było wskazać, który rozdział Ewangelii zawiera np. opis wesela w Kanie Galilejskiej czy przesłuchania przed Piłatem. Następnie uczono się przypisanego do wybranych słów krótkiego streszczenia danego rozdziału, często w wersji rymowanej, i w końcu przystępowano do wypełniania go treścią. Jeśli starczyło wytrwałości, w ciągu kilku lat można się było nauczyć całości. Zalecane przez scholastyków przerywanie nauki medytacją i modlitwą pełniło podobną rolę jak współczesne techniki relaksacyjne.

Rzymski pokój

„Mapa myśli” pomagała w zapamiętywaniu długich, ale już istniejących tekstów. Często jednak trzeba było wygłosić własną mowę, na przykład występując w sądzie lub wznosząc toast. O sukcesie w takich sytuacjach decydowała lekkość, jasność i logika wywodu, więc wykucie go na pamięć nie wystarczało.

Brydż, czyli szachy w talii

Karcianym odpowiednikiem szachów jest brydż, różniący się jednak od nich większym elementem niepewności, który wynika z przypadkowości rozdania kart i nieznajomości ich rozkładu u przeciwników. Gra wymaga dobrej pamięci, umiejętności oceniania ryzyka, opanowania specjalnych języków pozwalających na porozumiewanie się z partnerem i rozpracowywanie rywali. Liczba możliwych kombinacji jest równie wielka jak w szachach, a końcowy wynik równie nieprzewidywalny. Już w połowie XVIII wieku pojawiły się podręczniki do nauki brydża, zawierające zapisy najciekawszych partii; od roku 1857 organizowane są turnieje międzynarodowe. Wbrew skojarzeniom nazwa gry nie pochodzi od angielskiego słowa bridge – most, lecz rosyjskiego „biricz”. Tak w Petersburgu nazwano zapożyczoną od Turków wersję wista „bir-üç”. Anglicy jeszcze na początku XIX stulecia nie zasiadali do partyjki „bridge’a”, lecz – jak to określali – „biritcha” lub „russian whista” (rosyjskiego wista). Pochodzenie kart nie jest do końca znane, prawdopodobnie ich ojczyzną są Chiny, gdzie od X wieku używano tekturowych obrazków do wróżb i przepowiedni. W Europie upowszechniły się wraz z wynalezieniem druku, ówcześni medycy zalecali je jako lekarstwo na melancholię i nerwice. Pierwsze nazwy kolorów – buławy, monety, miecze i puchary wprowadzili Włosi; Niemcy zastąpili je żołędziami, sercami, liśćmi i dzwonkami, a Francuzi używanymi współcześnie pikami, kierami, treflami i karami. Początkowo figury były pełne i jednostronne, co sprawiało, że gracz, który odwracał kartę, by głowa króla lub damy znalazła się na górze, zdradzał swój stan posiadania. Niedogodność tę usunęło wprowadzenie kart z podwójnymi figurami, pierwszą taką talię wyprodukowano w Niemczech w 1813 r., dla uczczenia zwycięstwa nad Napoleonem w Bitwie Narodów pod Lipskiem. Królami byli władcy zwycięskiej koalicji – Rosji, Anglii, Austrii i Szwecji, waletami – marszałkowie, damami – mityczne boginie Diana, Flora, Cerera i Pomona.

Za autora przełomowego rozwiązania jest uważany grecki poeta Symonides z Keos. Jak głosi legenda, odnalazł je dzięki wysłannikom bogów, którzy wywołali go z przyjęcia. Chwilę potem runął strop domu, grzebiąc wszystkich biesiadników. Ciała ofiar zostały tak zmasakrowane, że nie można ich było rozpoznać. Symonides odtworzył jednak z pamięci układ pomieszczeń i rozstawienie mebli, po czym przypisał do każdego miejsca konkretną osobę, co pozwoliło na identyfikację wszystkich zwłok.

Tryktrak to jedna z najstarszych gier planszowych. Zdaniem Sofoklesa, wymyślił ją Palamedes podczas oblężenia Troi.

Tak narodziła się metoda wzmacniania pamięci poprzez wizualne skojarzenia z wybranym miejscem, którą do perfekcji doprowadzili politycy i prawnicy w starożytnym Rzymie. Przygotowując się do publicznego wystąpienia, mówca tworzył w wyobraźni wizję domu, po którym się przechadza i zagląda kolejno do różnych pomieszczeń. W każdym umieszczał obiekt ważny dla swojego wywodu – przedmiot, błyskotliwą myśl wypisaną na ścianie, dowcip przedstawiony na obrazie.

Jeśli bronił przed trybunałem praw oszukanych spadkobierców, wyobrażał ich sobie zapłakanych, siedzących na progu willi. Ten widok ułatwiał dosadne przedstawienie krzywdy, która ich spotkała. Następnie przechodził w myślach do przedsionka, gdzie czaił się pozwany. W jednej dłoni trzymał sztylet symbolizujący podstępne intencje, w drugiej tabliczkę ze sfałszowanym testamentem. Po opisaniu niegodnego charakteru przeciwnika swoich klientów prawnik zaglądał do pierwszej izby. Na łóżku leżał umierający ojciec, wokół – tabliczki z jego ostatnią wolą. Na nich widniały rysunki przedstawiające argumenty, którymi posługiwał się fałszerz. Mówca przypominał je, po czym przechodził do głównej izby ozdobionej obrazami z kontrargumentami. Opisywał je po kolei, następnie zachodził do kuchni, by poużalać się nad losem wdowy, i kończył wędrówkę w ogrodzie, w którym rosły rośliny symbolizujące cnoty jego klientów i przywary strony przeciwnej – białe lilie (czystość) i narcyzy (egoizm).

W finale „przebiegał” jeszcze raz całą trasę w odwrotnym kierunku, przypominając w skrócie główne punkty swojego rozumowania.

Metoda, nazwana w średniowieczu „rzymskim pokojem”, a dziś określana jako „system miejsc mnemonicznych”, pozwalała na swobodne snucie logicznego, naładowanego emocjami wywodu i co najważniejsze – skutecznie zabezpieczała przed zgubieniem wątku. W późniejszych wersjach wizualizację domu zastępowano widownią teatralną, salą posiedzeń lub opracowanym przez Giordana Bruna systemem figur geometrycznych, ale zasada pozostawała niezmienna. Jej ponadczasowa użyteczność wynika z naturalnej skłonności naszego mózgu, który łatwiej zapamiętuje informacje poprzez skojarzenia niż mechaniczne „wkuwanie”. Co ciekawe, do „rzymskiego pokoju” pod wieloma względami jest podobna komputerowa baza danych, w której rolę pomieszczeń pełnią foldery i pliki.

„Nie pozwólcie gnuśnieć umysłom, grajcie w wei-ki” – nawoływał chiński mędrzec Konfucjusz. Wei-ki, w Europie lepiej znana pod japońską nazwą go, to jedna z najstarszych gier świata. Powstała ponad 4 tysiące lat temu. Jej zasad można się nauczyć w kilka minut, na poznanie taktyki i strategii potrzeba wielu lat. Rozgrywkę prowadzi się na planszy złożonej z przecinających się pod kątem prostym 19 linii pionowych i poziomych. W punktach przecięcia gracze stawiają na przemian swoje piony – jeden czarne, drugi białe. Celem jest zdobywanie pionów przeciwnika poprzez ich otaczanie. Początek wygląda bardzo prosto, jednak z czasem zabawa się komplikuje, gdyż każdy z rywali ma do dyspozycji aż 180 pionów, a skrzyżowań, na których wolno je ustawiać, jest 361.

Go dostarczała emocji, a przy okazji uczyła logicznego myślenia i wzmacniała pamięć. Po grze analizowano zakończoną partię, nauczyciele – chcąc pokazać uczniom popełnione błędy – żądali odtwarzania jej fragmentów. Dobrze wytrenowani gracze potrafili przypomnieć sobie wszystkie 360 ruchów! By zachęcać do doskonalenia umiejętności, wprowadzono, tak jak w judo czy karate, hierarchię rang. Zdobywcy najwyższych stopni także dziś cieszą się w swoim środowisku opinią „mózgowców”. Ich osiągnięcia bledną jednak w porównaniu z dokonaniami mistrzów innej gry, noszącej dumne miano królewskiej.

Szybciej od komputera

W większości języków synonimem precyzji, logiki i zdolności analitycznych jest określenie „szachowy umysł”. Podczas pojedynków z Garrim Kasparowem superkomputer Deep Blue wykonywał 200 milionów operacji na sekundę, a mimo to pierwszy mecz przegrał 2:4, a drugi wygrał zaledwie 3,5:2,5. Zwycięstwo maszyny było możliwe tylko dzięki wprowadzeniu do jej systemu tysięcy dodatkowych rozwiązań, opracowanych przez specjalnie powołany zespół szachowych arcymistrzów.

Szachy narodziły się w V lub VI wieku w Indiach, skąd dotarły do Persji i w XI stuleciu za pośrednictwem krzyżowców na nasz kontynent. Już sto lat później we Francji i Hiszpanii pojawiły się pierwsze podręczniki do gry. Początkowo używano jednobarwnej szachownicy podzielonej liniami oraz figur w kolorach białym i czerwonym. Europejczycy wprowadzili kilka nowych rozwiązań, m.in. zdynamizowali ruchy hetmana i gońców, w XVIII wieku dodali roszadę. Na tym zmiany się zakończyły i szachy pozostają grą o najbardziej sztywnych regułach. Mimo to nikomu nie udało się znaleźć sposobu na wygraną, gdyż liczba możliwych kombinacji jest zbyt wielka. Żadna gra nie pokazuje też w równie sugestywny sposób, jak olbrzymi potencjał drzemie w ludzkim mózgu. Są mistrzowie, którym nie potrzeba do rozgrywki planszy, gdyż cały pojedynek toczą wyłącznie w myślach; informują się jedynie o wykonywanych ruchach i numerach pól, na które w wyobraźni przesuwają figury.

Monopol na milionera

Wroku 1933 opatentowano w USA grę, która dawała uczestnikom złudzenie obracania wielkimi pieniędzmi i pomagała w zrozumieniu praw rządzących gospodarką rynkową. Jej reguły opracował podczas Wielkiego Kryzysu bezrobotny inżynier Charles Darrow. Polegała na przesuwaniu pionów po planszy i kupowaniu lub sprzedawaniu nieruchomości – domów, hoteli, ulic. Za wejście rywala na zajmowany teren jego posiadacz pobierał opłatę. Celem było opanowanie całej przestrzeni, czyli zdobycie monopolu – stąd nazwa gry „Monopoly”. O sukcesie decydowała umiejętność podejmowania ryzyka, spekulowania, kalkulowania, wykorzystywania okazji i błędów przeciwnika. Grę reklamowano chwytliwym hasłem „Jak zostać milionerem”. Była to oczywiście iluzja, ale jedna osoba zmieniła ją w rzeczywistość. Do dziś sprzedano na świecie ponad 250 milionów egzemplarzy „Monopoly”, a jej twórca Charles Darrow zmarł w roku 1967 jako multimilioner. Wielkimi admiratorami gry byli m.in. diva operowa Maria Callas, aktor Telly Savalas i brytyjski premier Winston Churchill, który mawiał, że to świetna zabawa, gdyż „można w niej pobić najlepszego przyjaciela, nie wyrządzając mu zbytniej szkody”.

Magiczny kwadrat

Jeden z najstarszych praktykowanych do dzisiaj sposobów rozwijania wyobraźni również pochodzi z Chin. To łamigłówka o nazwie tangram, polegająca na układaniu rozmaitych figur z rozciętego na siedem części kwadratu. Trzeba wykorzystać wszystkie elementy, które mogą do siebie przylegać w dowolny sposób, ale nie mogą się nakładać. Przy bliższym poznaniu pozornie prosta łamigłówka okazuje się bardzo trudna, a liczba możliwych kombinacji praktycznie nieograniczona. Włodzimierz Pijanowski, autor encyklopedii Gry świata, wyznaje, że nad zbudowaniem jednej z figur rozmyśla od kilku lat i wciąż bez rezultatu.

W cesarskich Chinach umiejętność układania tangramów była jednym z przedmiotów egzaminacyjnych, zdawanych przez kandydatów na urzędników. Uczyła bowiem pożądanych w tym zawodzie cech – cierpliwości i wytrwałości, a także myślenia abstrakcyjnego i wyobraźni przestrzennej. Egzaminowani musieli albo zbudować z siedmiu części figurę, której ogólny zarys im przedstawiono, albo skonstruować obiekt na życzenie, np. ptaka w locie, biegnącą kobietę, smoka. Dodatkową zaletę tangramu stanowiło to, że był znakomitą rozrywką umysłową dla samotnych. Potwierdził to m.in. Napoleon, który po zesłaniu na Wyspę Świętej Heleny zabijał w ten sposób nudę. Chińska łamigłówka do dziś pozostaje niedościgłym pierwowzorem wszelkich układanek i puzzli.

Mądrej głowie

Wiele wymyślonych w przeszłości gier służyło również poszerzaniu ogólnej wiedzy ich uczestników. Wystarczy wspomnieć szkolną zabawę w „państwa-miasta”, polegającą na jak najszybszym wypisaniu zaczynających się na wybraną literę nazw i przedmiotów z różnych dziedzin. W świecie islamu podobną popularnością cieszył się „wyścig po niebie” – al-Kawakib, dzięki któremu uczniowie poznawali nazwy planet i 48 najważniejszych gwiazdozbiorów.

Żadna z tego typu pożytecznych rozrywek umysłowych nie może się jednak równać z krzyżówkami. Ich rozwiązywanie to stosunkowo młoda, licząca sobie niespełna sto lat, forma relaksu. Za jej wynalazcę uchodzi Arthur Wynne, redaktor weekendowego dodatku do dziennika „New York World”. Szukając nowych sposobów zabawienia czytelników – dodatek nosił nazwę „Fun” (Zabawa) – pomysłowy dziennikarz zamieścił w roku 1913 diagram z 32 hasłami do odgadnięcia. Za jego rozwiązanie redakcja obiecywała nagrody. 12 lat później podobna nowinka pojawiła się na łamach „Kuriera Warszawskiego”; autorem pierwszych polskich „łamigłówek krzyżowych” – jak je wówczas określano – był wybitny szachista Kazimierz Makarczyk. On także wymyślił lepiej brzmiący odpowiednik angielskiego cross word i wzbogacił nasz język o nowe słowo – krzyżówka.

Krzyżówkowa wiedza jest często lekceważona jako bezużyteczna, bezmyślna, odtwarzająca jedynie to, co każdy może znaleźć w leksykonie czy encyklopedii. Ale dobry krzyżówkowicz imponuje zasobem słownictwa, zaskakującymi skojarzeniami i szybkością znajdowania trafnych określeń dla każdej sytuacji czy zjawiska. Prezydent Wałęsa nie ukrywał, że sprawdza swoją formę intelektualną właśnie poprzez rozwiązywanie krzyżówek. Nie on jeden.

Dziś większość gier przenosi się jednak z plansz i stolików do komputerów i internetu. Czy po przeprowadzce do e-świata zachowują jeszcze zdolność doskonalenia naszych umysłów? Badający te przemiany kanadyjski psycholog i lingwista Christian Vanderdorpe odpowiada, że wszystko zależy od tego, w co się gra. Jeśli są to gry logiczne, wymagające myślenia lub wyobraźni, ich wpływ pozostaje podobny jak w wersji tradycyjnej. Jeśli sprowadzają się do bezmyślnej strzelaniny i pokonywania wirtualnych labiryntów, pomagają co najwyżej w zabijaniu nudy i trwonieniu czasu.

Pozór mądrości

W książce Od papirusów do hipertekstu Christian Vanderdorpe zauważa, że „Internet, tak jak wcześniej pismo i druk, wcale nie osłabia pamięci, lecz zmienia i przyspiesza sposoby jej uzewnętrzniania”. I przypomina, że podobne do współczesnych obaw przed internetem – w starożytności wywoływało wynalezienie pisma. Ich najbardziej znanym wyrazicielem był Platon, który zapisywanie tekstu postrzegał jako zagrożenie dla najważniejszej z ludzkich cech – zdolności zapamiętywania. W słynnych dialogach przedstawiał jednak również kontrargumenty, stwierdzając, że pismo „nie jest lekarstwem na pamięć, lecz środkiem na przypominanie sobie”, a umiejętność pisania daje „tylko pozór mądrości, nie mądrość prawdziwą”. Dokładnie to samo można dzisiaj powiedzieć o internecie.

Kazimierz Pytko

Politolog, dziennikarz, podróżnik, laureat Nagrody KisielaKróliki doświadczalne

Dla dobra nauki wstrzykują sobie krew chorych, łykają wirusy, wdychają trucizny, głodzą się. Ich pasja badawcza jest silniejsza niż strach i rozsądek.

autor Piotr Szymczak

Santorio Santorio, włoski lekarz żyjący na przełomie XVI i XVII w., godzinami przesiadywał na gigantycznej wadze. Pracował tam, spał i jadł. Przez 30 lat skrupulatnie ważył wszystko, co spożywał i wydalał. Tą dziwaczną metodą odkrył, że znaczna część produktów przemiany materii opuszcza organizm nie w toalecie, lecz w procesie, który nazwał „niedostrzegalnym oddychaniem”.

Na naukowców, którzy – tak jak Santorio – zamiast szukać ochotników sami sobie służyli jako króliki doświadczalne, zawsze patrzyło się podejrzliwie, zwłaszcza jeśli ryzykowali zdrowie lub życie. Fakt, niektórzy zachowywali się, jakby postradali zmysły. Część z nich brawurę przypłaciła nawet życiem, ale co najmniej dwaj otrzymali Nagrodę Nobla, a wszyscy przyczynili się do postępu nauki, szczególnie medycyny.

Uczeni na gazie

Tylko nieliczne doświadczenia były tak bezpieczne jak studia nad pamięcią, prowadzone przez niemieckiego psychologa Hermanna Ebbinghausa (zapamiętywał nic nieznaczące zbitki liter).

Tragicznie zakończyły się badania nad żółtą febrą, którą umyślnie zaraził się amerykański chirurg Jesse Lazear. Zapadłszy na tę chorobę po ukąszeniu komara, udowodnił prawdziwość swojej hipotezy na temat jej przenoszenia. Niestety, odkrycie przypłacił życiem.

Angielski chemik Humphry Davy uzależnił się od podtlenku azotu (gazu rozweselającego), gdy wraz z przyjaciółmi, poetami Samuelem Coleridge’em i Robertem Southeyem testował jego wpływ na ludzki organizm. Southey tak opisywał swoje wrażenia: „Davy wymyślił nową uciechę, której język nazwać nie potrafi – sprawia, że człowiek czuje się tak silny i tak szczęśliwy! I nie ma żadnych przykrych efektów, wręcz przeciwnie – wzmacnia umysł i ciało. (...) Jestem pewien, że w niebie oddycha się tym działającym cuda gazem rozkoszy”. Wykorzystanie gazu rozweselającego w gabinetach stomatologicznych należy zawdzięczać jednak amerykańskiemu dentyście Horacemu Wellsowi, który podpatrzył, jak tego związku używają artyści wędrownego cyrku.

Sam Wells podczas doświadczeń uzależnił się z kolei od chloroformu, co pośrednio doprowadziło go do więzienia i samobójstwa. Ten sam środek przetestował na sobie szkocki ginekolog-położnik sir James Young Simpson ze współpracownikami i rodziną. René Fülöp-Miller w książce Triumph Over Pain (Triumf nad bólem) opisuje zakończenie ich „chloroformowego party”: „Gdy radosny nastrój sięgnął zenitu, dr Simpson zeskoczył z krzesła i stanął na głowie na środku pokoju, machając nogami w powietrzu. Pani Simpson rzuciła się ku niemu, by skłonić go do zmiany tej niegodnej pozycji, lecz nim go dosięgła, doktor runął jak długi i zaczął głośno chrapać. (...) Tuż po obudzeniu się Simpson wymamrotał: »To jest nawet lepsze od eteru!«”. Wkrótce potem Simpson zaaplikował chloroform rodzącej królowej Wiktorii, a w niedługim czasie używanie środków znieczulających podczas porodów stało się powszechne.

Mniejszą odporność na nałogi wykazał wybitny amerykański chirurg William Halsted, który popadł w uzależnienie, badając przeciwbólowe działanie kokainy. Zastąpił ją co prawda morfiną, lecz skutecznie ten fakt ukrywał, do końca życia pozostając aktywny zawodowo i zapracowując sobie na przydomek „ojca współczesnej chirurgii”. Nigdy nie udało mu się uwolnić od narkotyków.

Łyk wirusa

Na szczęście pomyślnie zakończyły się próby niemieckich lekarzy Augusta Biera i Augusta Hildebrandta, którzy przetestowali na sobie znieczulenie rdzeniowe, oraz eksperymenty Fredericka Prescotta – na własnej skórze sprawdził paraliżujące działanie kurary (śmiertelnej trucizny). Niewiele brakowało, by Prescott doświadczenia nie przeżył, mimo iż było przeprowadzone w szpitalu pod kontrolą anestezjologa. Gdy zwiększona dawka alkaloidu spowodowała paraliż dróg oddechowych, Prescott zaczął się dusić, lecz nie był w stanie wydać z siebie głosu i zawołać współpracowników, którzy akurat wyszli z pokoju.

Pociąg do autoeksperymentów cechuje też twórców szczepionek. Współcześnie na taki krok zdecydowali się niecierpliwi twórcy prototypowych szczepionek przeciwko wirusowi HIV – Daniel Zagury w 1986 roku i Pradeep Seth w 2003. Hilary Koprowski, wybitny polski wirusolog i immunolog, twórca pierwszej doustnej szczepionki zapobiegającej chorobie Heinego-Medina, w 1949 roku jako pierwszy połknął przyrządzoną przez siebie miksturę zawierającą żywe, lecz osłabione wirusy polio. Jak wspomina, szczepionka miała smak tranu i nie wywołała żadnych przykrych efektów ubocznych. Dwadzieścia lat później Koprowski wypróbował swoją szczepionkę przeciw wściekliźnie. Według profesora ryzyko, które podejmuje twórca, testując preparat na sobie, jest niewielkie w porównaniu z niebezpieczeństwem, że taka szczepionka mogłaby w ogóle nie powstać.

O chlebie i wodzie

Szwedzkiemu aptekarzowi Carlowi Wilhelmowi Scheelemu zapał badawczy kazał wdychać i smakować wszelkie związki chemiczne, które udało mu się otrzymać. Niektóre z nich były trujące, np. cyjanek wodoru, co prawdopodobnie przyczyniło się do dość wczesnego zgonu chemika. Scheele był odkrywcą wielu nowych związków i kilku pierwiastków, m.in. tlenu, odkrytego niezależnie także przez Anglika Josepha Priestleya. Ten ostatni również beztrosko wciągał w płuca nowo otrzymany gaz. „Nie odczuwałem w płucach niczego znacząco odmiennego od oddychania zwykłym powietrzem, ale jeszcze przez pewien czas potem zdawało mi się, że jestem szczególnie swobodny i odświeżony. Kto wie, może za jakiś czas to czyste powietrze stanie się modnym przedmiotem zbytku. Przywilej oddychania nim miały dotychczas tylko dwie myszy i ja”.

Stosunkowo łatwe do przeprowadzenia na sobie są eksperymenty związane z odżywianiem, choć nie można ich nazwać bezpiecznymi, o czym w XVIII w. przekonał się angielski lekarz William Stark, gdy badając związek między dietą a szkorbutem, zagłodził się na śmierć w wieku 29 lat. Fatalne menu przez miesiąc składało się tylko z chleba i wody, po czym Stark zaczął je wzbogacać, dodając stopniowo po jednym produkcie. Niestety, było już za późno.

Ostrożniej poczynała sobie Elsie Widdowson, brytyjska specjalistka w dziedzinie żywienia, która dożyła 93 lat. Przez 60 lat współpracowała z Robertem McCance’em, z którym łączyło ją przekonanie, że naukowiec nie powinien narażać innych ludzi na ból, trudności czy niebezpieczeństwo, jeśli wcześniej nie wypróbował pomysłu na sobie. Badania nad wchłanianiem rozmaitych substancji chemicznych przez organizm, prowadzone przez tę parę odważnych eksperymentatorów, polegały na wstrzykiwaniu ich sobie i obserwacji reakcji organizmu. Jak wspominała Widdowson, nie napotykali większych problemów, aż do „tego okropnego sobotniego popołudnia, gdy przed lunchem wstrzyknęliśmy sobie mleczan strontu (...). Po 40 minutach oboje dostaliśmy wysokiej gorączki. Turlaliśmy się po podłodze, wijąc się w konwulsjach”. Podczas II wojny światowej Widdowson i McCance opracowali dietę, pozwalającą rodakom przetrwać w zdrowiu mimo racjonowania żywności. Tygodniowy jadłospis składał się z jednego jajka, 450 g mięsa lub ryby, 170 g owoców, 140 g cukru, 110 g sera, 110 g tłuszczu, ciemnego pieczywa i warzyw w nieograniczonej ilości oraz ok. połowy szklanki mleka dziennie. Badacze sami stosowali tę dietę przez trzy miesiące i czuli się świetnie. Postanowili jednak sprawdzić, czy pozwala ona na przeżycie również w trudnych warunkach, więc wybrali się na wyczerpującą 10-dniową wycieczkę w góry (w grudniu!). Jedząc głównie chleb, maszerowali intensywnie; najcięższego dnia przemierzyli aż 58 km i wdrapali się 2100 m pod górę. Wysiłkowi podołali, a ich wytyczne do dziś uważane są za podstawę najzdrowszej angielskiej diety wszech czasów.

Poświęcenie badaczy nie zna granic. Dla dobra ludzkości są gotowi nawet się zagłodzić.

Z kolei Victor Herbert z Bostonu postanowił w 1961 roku wyeliminować ze swojej diety kwas foliowy, by dowieść, że niedobór tego składnika bywa jedyną przyczyną anemii. Myśl tę podsunęło mu spotkanie z chorym na niedokrwistość pracownikiem metra, który przez lata jadał wyłącznie w taniej sieci z fast foodem, gdzie hamburgery przygotowywano rano w centrali i rozsyłano je do punktów w mieście, a tam godzinami leżały w podgrzewaczu. Herbert był pewien, że takie praktyki nie dawały kwasowi foliowemu żadnych szans na przetrwanie. Postanowił zbadać skutki diety ubogiej w kwas foliowy. Zaczął jadać tylko potrawy przyrządzane specjalnie dla niego, trzykrotnie gotowane w szpitalnej kuchni. Chwilę grozy przeżył, gdy po trzech miesiącach nie mógł ruszyć nogami. Zgadł, że przyczyną paraliżu jest niedobór potasu, który łatwo uzupełnił. Według żony, stał się „bardzo chudy i okropnie denerwujący” – stracił 12 kg, miał kłopoty z pamięcią. Gdy po 133 dniach badania krwi wreszcie wykazały niski poziom czerwonych ciałek, a zatem słuszność hipotezy, Herbert przerwał eksperyment. Prezentując wyniki badań, dyskretnie przemilczał, że wystąpił w roli królika doświadczalnego.

Szaleństwa nagrodzone

Dwie Nagrody Nobla dla eksperymentujących na sobie badaczy stanowią dowód na to, że zalety tej wstydliwej i często krytykowanej drogi ku poznaniu trudno przecenić.

Pierwsza Nagroda przypadła niemieckiemu lekarzowi Wernerowi Forssmannowi, który dokonał na sobie cewnikowania serca. Dziś to zabieg rutynowy, ale w latach 20. XX w. lekarze byli pewni, że nikt nie przeżyłby takiego badania. 25-letni wówczas Forssmann, zainspirowany XIX-wiecznymi rysunkami francuskich fizjologów przedstawiającymi badanie końskiego serca, był jednak przekonany, że jego koledzy nie mają racji. Gdy przełożeni nie pozwolili mu wypróbować pomysłu ani na umierających pacjentach, ani na sobie, postanowił przeprowadzić zabieg w tajemnicy. Choć z powodzeniem wykonał go na sobie kilka razy, środowisko medyczne długo uważało go za pomyleńca. Dopiero 20 lat później amerykańscy lekarze André Cournand i Dickinson Richards odgrzebali i udoskonalili jego pomysł, a w 1956 roku całą trójkę nagrodzono Noblem w dziedzinie medycyny.

Nagrodę tę otrzymał też gastroenterolog Barry Marshall, dzięki któremu wiadomo dziś, że przyczyną wrzodów nie jest stres, jak uważano przez lata, lecz bakteria Helicobacter pylori, łatwa do pokonania antybiotykami. Badaniami nad nieznaną wówczas bakterią Marshall zajął się w 1982 r., gdy spotkał Robina Warrena, którego frapował problem bakterii znajdowanych w tkankach żołądków z objawami zapalenia błony śluzowej. Marshall przypuszczał, że te organizmy mogą być przyczyną zapalenia, lecz nie potrafił przekonać innych naukowców, pewnych, że w kwaśnym środowisku żołądka bakterie by nie przetrwały.

Eksperymenty na zwierzętach nie posuwały sprawy do przodu. Marshall postanowił więc sam połknąć porządną porcję Helicobacter pylori. Po pięciu dniach wszystko zaczęło go boleć, był słaby i wymiotował, a badania wykazały stan zapalny żołądka. Marshall nie posiadał się z radości, choć jak dziś przyznaje, nie przypuszczał, że aż tak się pochoruje. Przez przypadek wiadomość o odkryciu ukazała się najpierw nie w prasie naukowej, lecz w jednym z tabloidów. „Star” opublikował artykuł pt. Lekarz-królik doświadczalny odkrywa nowe lekarstwo na wrzody... i ich przyczynę. Po tym efektownym wyczynie Marshall sprawdził swą teorię na setkach pacjentów, a w 2005 r. z Robinem Warrenem odebrał Nagrodę Nobla z dziedziny fizjologii i medycyny.

Ryzykanci i desperaci

Niestety, o większości badaczy testujących na sobie najdziwniejsze pomysły świat nigdy się nie dowiaduje. Według Lawrence’a Altmana, lekarza, dziennikarza „New York Timesa” i autora książki poświęconej doświadczeniom na sobie w historii medycyny (Who Goes First?), takie praktyki były i są bardzo powszechne. Onkolog i pasjonat historii medycyny Arsen Fiks wydał nawet słownik zawierający biogramy kilkuset eksperymentujących na sobie naukowców, których odważne czyny chciał ocalić od zapomnienia.

Badacze rozważający decyzję o przeprowadzeniu doświadczenia na własnym ciele mają twardy orzech do zgryzienia. „Za” przemawia fakt, że od razu uzyskają odpowiedź na nurtujące pytania. Eksperymenty z udziałem ludzi podlegają przecież ścisłym regulacjom, doprowadzenie do prób jest skomplikowane i długotrwałe. O ileż prościej skryć się w laboratorium i cichaczem zaaplikować sobie lek czy szczepionkę! Tym bardziej że skutki eksperymentu można obserwować z bliska 24 godziny na dobę, a wprawny naukowiec zauważy więcej niż ochotnik bez wykształcenia, natomiast w razie zagrożenia wiedza i doświadczenie pozwolą mu odpowiednio zareagować. Wielu badaczy jest przekonanych, że tylko takie postępowanie jest etyczne, że dopiero osobiste wypróbowanie pomysłu daje im prawo do proponowania go innym.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: