Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Seks przyszłości. Nowa wolna miłość - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Seks przyszłości. Nowa wolna miłość - ebook

Emily Witt uczciła trzydziestkę rozpadem wieloletniego związku, flautą w łóżku i telefonem od przygodnego partnera dzwoniącego, by uprzedzić ją, że ma chlamydię. Rozczarowana monogamią, również tą seryjną, pakuje walizki i przenosi się do San Francisco, od lat 60. epicentrum nowego seksu, by przekonać się, jak może wyglądać życie poza normą.

Tam poznaje świat sieciowych serwisów randkowych, fikuśnej pornografii i kamerek, poliamorycznych związków informatyków z Google’a czy posthipisowskiej medytacji orgazmicznej.

Seks przyszłości to szczera, nieironiczna książka o poszukiwaniu rozkoszy i więzi. Ważna nie tylko w Kalifornii.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65853-01-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Jestem heteroseksualną singielką. Gdy w 2011 roku obchodziłam trzydzieste urodziny, wciąż wyobrażałam sobie, że moje doświadczenie seksualne dojedzie kiedyś na jakąś stację końcową, zahamuje jak futurystyczna kolej jednoszynowa w Disneylandzie. Wysiadłabym, stanęła twarzą w twarz z inną ludzką istotą i oto zostalibyśmy na naszym ostatnim przystanku w życiu: w przyszłości.

Nie wybrałam sobie stylu życia singla; miłość jest uczuciem rzadkim i często nieodwzajemnionym. Nie widziałam powodu, żeby bez miłości na stałe przywiązywać się do jakiegokolwiek miejsca. Miłość określa, jak ludzie rozmieszczają się w przestrzeni. Ponieważ przywiązuje nas do dalekosiężnych planów, ludzie wokół mnie uważają pojawienie się miłości za wydarzenie o charakterze eschatologicznym, mesjanistyczne w swojej totalności. Moi znajomi wyrażają religijne przekonanie, że mnie też się kiedyś ona trafi, tak jakby wszechświat był każdemu z nas winien miłość, los, przed którym nikt nie ucieknie.

Poznałam miłość, ale z tym poznaniem przyszła wiedza, jak bezradni jesteśmy w wywoływaniu miłości czy jej przedłużaniu. Mimo to wciąż pielęgnowałam wyobrażenie o przyszłości jako domyślnym zwieńczeniu mojej seksualności – przeznaczeniu, a nie wyborze. Ta wizja wisiała w moim umyśle jak klejnot na łańcuszku, odporna na burze moich faktycznych przeżyć, krystaliczny punkt docelowy. Wiedziałam jednak, że nie każdemu jest dane go osiągnąć, i z wiekiem zaczęłam się martwić, że dla mnie ten moment też może nie nadejść.

Rok lub dwa lata byłam z kimś, rok lub dwa lata – sama. Pomiędzy chłopakami czasem chodziłam do łóżka ze znajomymi. Po kilku latach wielu moich znajomych przespało się z innymi znajomymi, ja też. Zauroczenia zaczynały się i kończyły elastycznie. Od czasu do czasu znaczyły je wybuchy bólu i tymczasowego szaleństwa, ale w dużej mierze funkcjonowały pokojowo. Byliśmy jak dusze przemykające przez czyściec, kładące się po sobie jak uschłe liście, czekające na mosiężne trąby i marsz weselny eschatonu.

Słowa, którymi się posługujemy, opisując te związki, nie są adekwatne. Znamienną cechą tych relacji jest utrzymywanie ich i jednoczesne bycie samemu, ale nikt nie ma pewności, jak je nazwać. „Sypianie ze sobą” sugeruje bezceremonialność i brak uprzejmości. „Kochankowie” wyszli z mody, a poza tym często jesteśmy tylko znajomymi osób, z którymi uprawiamy seks, czasem nawet „tylko znajomymi”. Zazwyczaj mówimy o „randkowaniu”, używając tego słowa na wszystko: od jednonocnych przygód po kilkuletnie związki. Ludzie, którzy „randkują”, są singlami, dopóki nie randkują z kimś. Słowo „singiel” utraciło konkretny sens: może oznaczać stan wolny, jak w formularzu podatkowym², ale niezamężne i nieżonaci czasem nie są singlami, a „w związku” – to tymczasowe zobowiązanie wobec kogoś, na które nie mamy pojedynczego określenia. Zamiast tego mówimy „mój chłopak”, „moja dziewczyna”, „partner/partnerka”, ale to zakłada zaangażowanie i intencjonalność, a zatem służy nam tylko w pewnych sytuacjach. Jeden znajomy mówił o swojej „nie-eks”, z którą przez rok był w „nie-związku”.

Zmieniły się nasze relacje, ale nie język. Gdy mówimy tak, jakby nic się nie zmieniło, wybierane przez nas słowa sprawiają, że nie czujemy się zestrojeni z rzeczywistością. Wielu z nas tęskni za układem, który mogliby nazwać – tak jakby był on czymś lepszym, a nie po prostu bardziej znajomym. Niektórzy próbują neologizmów. Większość ich unika. Jesteśmy tu przypadkiem, nieumyślnie. Cokolwiek robimy, nie słyszałam, żeby ktoś nazywał to „wyborem stylu życia”. Nikt nie określa bycia singlem w Nowym Jorku i sporadycznych kontaktów seksualnych z licznymi znajomymi jako „tożsamości seksualnej”. Myślałam o tym jako o okresie przejściowym, takim, który zakończyłoby przyjście miłości.

W roku moich trzydziestych urodzin skończył się jeden mój związek. Było mi bardzo smutno, ale ten smutek nudził wszystkich, łącznie ze mną. Przeszłam już przez to wcześniej, więc myślałam, że względnie prędko się z tego wygrzebię. Chodziłam na randki umówione przez internet, ale z trudem budziłam w sobie pożądanie do obcych osób. Czasem wpadałam natomiast na kogoś znajomego, na imprezie albo stacji metra – mężczyzn, o których wcześniej myślałam. Tej jesieni i zimy przespałam się z trzema osobami, do tego pocałowałam dwie lub trzy. Te liczby zdały mi się wyważone i rozsądne. Wszystkie te osoby znałam przez długi czas.

Czułam się szczęśliwsza w bezpośredniej obecności ludzi, ale czasem jakiś nie-chłopak niósł ze sobą mroczne echo, które żyło w moim telefonie. Tęsknotę bez nadziei na zaspokojenie i bez jasnego obiektu. Gapiłam się na falujące elipsy na ekranach. Jak lekarz sądowy analizowałam zdjęcia w mediach społecznościowych. Wykrzyknikami, wklepanym na klawiaturze śmiechem i emotikonami nadawałam swoim wypowiedziom wagę. Sztucznie opóźniałam odpowiedzi. Trzeba było ostentacyjnie udawać, że jest się zajętym: „dopiero teraz zauważyłam twoją wiadomość”. Denerwowało mnie, że telefon wziął mnie na zakładnika swoich konwencji. Chciałam po prostu znaleźć spokój i poczucie humoru. Chodziłam na wszystkie imprezy przed Gwiazdką.

To podtrzymywane fikcyjne zadowolenie z sytuacji przeszło ze mną w nowy rok. W marcu, kiedy drzewa już odmarzały, ale jeszcze wyglądały jak szkielety, zadzwonił do mnie pewien mężczyzna z prośbą, bym się zbadała w kierunku choroby przenoszonej drogą płciową. Uprawialiśmy seks z miesiąc wcześniej, kilka dni przed walentynkami. Siedziałam wtedy w barze niedaleko jego mieszkania. Zadzwoniłam i się ze mną spotkał. Szliśmy do niego pustymi ulicami. Nie zostałam na noc i od tego czasu się do niego nie odezwałam. Brak kontaktu po wszystkim był tylko pro forma; znaliśmy się ponad dekadę. Wcześniej omówiliśmy możliwość okazjonalnego seksu przez resztę życia, po to, żeby ocenić wpływ, jaki czas wywiera na nasze ciała. Mówiliśmy tak, jakbyśmy byli wolni, ale teraz kara miała go wziąć w niewolę.

Powiedział, że zauważył coś niepokojącego i zrobił badanie. Chociaż wyniki jeszcze nie dotarły, lekarz podejrzewał chlamydię. W czasie, kiedy się ze sobą przespaliśmy, mój znajomy spotykał się z inną kobietą; mieszkała na Zachodnim Wybrzeżu. Poleciał się z nią zobaczyć z okazji walentynek. Wściekła się na niego. Oskarżyła go o zdradę, a on czuł się jak jakiś oblech, który za swój występek został ukarany chorobą. Czytał esej Joan Didion O szacunku do siebie. Zaśmiałam się – to jej najgorszy esej – ale on mówił poważnie. Powiedziałam jedyne, co mogłam: że on nie jest złym człowiekiem, że nie jesteśmy złymi ludźmi. Tamta noc była skończona i nieskomplikowana. Nie zasługiwała na tyle uwagi. Po tym, jak się rozłączyliśmy, leżałam na kanapie i patrzyłam na białe ściany mojego mieszkania. Miałam się szybko wyprowadzić.

Myślałam, że się skończy na jednym telefonie, ale potem dostałam oskarżycielskiego maila od znajomej tej kobiety. „Zaskoczyłaś mnie – czytałam. – Wiedziałaś, że się widuje z kimś innym, i się tym nie przejęłaś”. To prawda. Nie przejęłam się. Kiedy powiedział, że „z kimś się widuje”, uznałam, że zapewnia mnie o ograniczonym charakterze naszego spotkania, a nie poddaje moralnemu sprawdzianowi. „Radzę ci, żebyś w zimnym, dorosłym świetle dziennym przemyślała, co zrobiłaś”, pisała korespondentka, a następnie poleciła, żebym „przestała inscenizować sobie podniety”, a zamiast tego „poważnie przemyślała ludzkie konsekwencje rzeczywistych działań”.

Następnego dnia, siedząc w zatłoczonej poczekalni publicznej przychodni na Brooklynie, przyglądałam się, jak lekarka poucza przymuszoną do tego, na wpół śpiącą publiczność, jak się wkłada prezerwatywę. Czekaliśmy, aż wezwą nasze numerki. W tymże zimnym, dorosłym świetle dziennym rozważyłam, co zrobiłam. Nie wolno nie doceniać potrzeby kontaktu z innymi ludźmi, jaką ma osoba samotna. Otoczona ze wszystkich stron moimi niedoskonałymi pobratymcami, nowojorczykami, myślałam, że wielu z nich znalazło się tu, bo złamało jakąś zasadę roztropnego zachowania. Wydaje się, że większość osób w tym pomieszczeniu przynajmniej wiedziała, jak używać prezerwatyw.

Lekarka ze spokojem odpowiadała na sporadyczne drwiny ze strony oczekujących. Uprzejmie powiedziała „nie”, kiedy pewna młoda kobieta zapytała ją, czy damskiej prezerwatywy można używać „w pupę”. Po prezentacji, gdy dalej czekaliśmy, monitory odtwarzały zapętlone wideo o zdrowiu publicznym. Filmy pochodziły z lat 90. i przedstawiały ludzi, których życie było w takim samym nieładzie jak moje, tylko jeszcze gorsze z powodu niemodnych dżinsów. Ci niedoskonali ludzie marszczyli brwi, kiedy słyszeli diagnozy, przyznawali się do romansów i czynili wyznania przez toporne bezprzewodowe telefony. Mężczyźni podrywali się nawzajem w barowych scenografiach, okraszonych dwójką statystów zajętych sztuczną rozmową nad szklankami, przy akompaniamencie bezbarwnej muzyki symbolizującej imprezową atmosferę – jak w porno, w którym nigdy nie dojdzie do seksu. Potem wspominali te zdarzenia w paradokumentalnych wywiadach. Śledziliśmy konsekwencje ich działań z siedzeń w poczekalni ustawionych przodem do ekranów, oczekując na wymazy i pobrania. (Jeden mężczyzna z gejowskiego baru miał dziewczynę… i rzeżączkę. Patrzyliśmy, jak wyznaje swojej dziewczynie, że czasem uprawia seks z mężczyznami i od tego złapał rzeżączkę). Filmiki nie sugerowały, że jedynie długotrwałe, zaangażowane związki świadczą o dorosłości, ale uczciwość – owszem. Nie ganiły. Nowojorskie władze miały technokratyczny pogląd na seksualność.

Rząd federalny oczekiwał czegoś innego. Po pamiętnym telefonie wyszukałam chlamydię w Google’u, co doprowadziło mnie na stronę internetową Centrów Kontroli i Prewencji Chorób. Rząd sugerował, że najlepszym sposobem na uniknięcie chlamydii jest „abstynencja od waginalnego, analnego lub oralnego seksu albo pozostawanie w długotrwałym, monogamicznym związku z przebadanym niezakażonym partnerem”. Była to fantazja opierająca się interpretacji, dwa klify niepołączone mostem. Do propozycji abstynencji dodano bardziej realistyczne przypomnienie, żeby używać prezerwatyw. Ja zazwyczaj używałam, ale nie tym razem, więc teraz czekały mnie antybiotyki. Kiedy jednak kilka dni później przyszły wyniki, okazało się, że nie mam chlamydii. Żadne z nas nie miało.

Tak jak rząd federalny nie pragnęłam dla siebie niczego bardziej niż „długotrwałego, monogamicznego związku z przebadanym niezakażonym partnerem”. Chciałam tego od bardzo długiego czasu, ale do mnie nie przyszło. Kto wie, czy kiedykolwiek przyjdzie. Na razie byłam osobą w świecie, osobą wchodzącą w pewne seksualne związki, których nie mogłam ani opisać, ani pogodzić z moimi ideałami moralnymi. Obawiałam się, że to będzie moja przyszłość.

Pewnego poniedziałku w kwietniu 2012 roku czekałam na lotnisku JFK w kolejce na pokład samolotu do San Francisco. Przede mną stał srebrnowłosy biznesmen z Zachodniego Wybrzeża. Jego skóra błyszczała wypeelingowanym, wypolerowanym blaskiem, spotykanym u osób wyjątkowo zdrowych; nosił okulary zrobione z najnowocześniejszych polimerów i ciemne dżinsy. Na stopach miał buty z EVA pochodzącego z recyklingu, które podobno nigdy brzydko nie pachną. Jego polarowa kurtka, pokryta sprężystą powłoką, która się nigdy nie zmechaci, była dobrej jakości i szlachetnie gruba. Sprawiał wrażenie kogoś, kto powie o sobie, że jest minimalistą i że wszystko, co kupuje, wybiera ze względu na kunszt wykonania i wysmakowany dizajn. Ale torba na komputer tego człowieka była tanim gadżetem reklamowym z siatkowymi detalami i klamerkami, na którym widniało logo Google’a. Osoba stojąca w kolejce przed nim miała na sobie T-shirt z przetworzonym logo Google’a, tak że w miejscach liter „o” znajdowały się portrety Berta i Erniego z Ulicy Sezamkowej. Przed nim z kolei stał ktoś z plecakiem Google’a.

Aż do wyjazdu z San Francisco to logo zawsze pozostawało w zasięgu mojego wzroku. Było wyhaftowane na kieszonkach na piersi, ilustrowane znanymi motywami amerykańskich miast, wytłoczone na bidonach ze stali nierdzewnej, polarach, czapkach bejsbolówkach… Ale nie na prywatnych autobusach transportujących pracowników do ich kampusu w Mountain View, gdzie w pokoju z przekąskami jedli surowe ciasteczka z jagód goji i gdzie przechadzali się niczym kapłani, w Google’owskich ornatach i stułach, orientując się w terenie dzięki Mapom Google’a, googlując nieznanych sobie ludzi i czatując przez Google’a ze znajomymi – tak jak ja ze swoimi, dziesiątki razy dziennie. Wszechobecność logo zdawała się drwiną monopolisty.

Pierwszego dnia w mieście usiadłam w oświetlonej słońcem kawiarni w dzielnicy Mission. Piłam cappuccino i czytałam anachronicznie papierowe wydanie „San Francisco Chronicle” leżące na ladzie. Pierwsza strona donosiła o masakrze z bronią palną na nieakredytowanej chrześcijańskiej uczelni w East Bay, a poniżej zgięcia – o obostrzeniach wprowadzonych przez rząd federalny w kwestii leczniczej marihuany. Podsłuchałam kogoś opowiadającego o lunchu w Googlepleksie. „Pilaw z komosy ryżowej z żurawiną” – zanotowałam. Pod spodem: „coregazm”. Bo do tego tematu przeszły rozmówczynie: samoistnego kobiecego orgazmu podczas zajęć jogi. Baristka była wniebowzięta, że ta kwestia wreszcie wyszła na światło dzienne, ponieważ dotąd wiele kobiet osiągało coregazmy i wstydziło się o tym mówić. Te czasy się skończyły.

Lud San Francisco słynął niegdyś z niechęci do dezodorantu i niepotrzebnego strzyżenia. Czasem, gdy przechodziłam ulicą obok budowlańców-gejów i sklepów z wibratorami, przypominało mi się, że to tu wybrano (i zamordowano) Harveya Milka, tu kwitła (i padła) kultura łaźni. Najczęściej jednak zauważałam, że dziś mieszkańcy San Francisco chodzą natarci grubą warstwą maści i roślinnych balsamów, wypolerowani solami i wypachnieni olejkami do aromaterapii sprzedawanymi w sklepach wzdłuż ulicy Valencia. Powietrze pachnie woskiem pszczelim, lawendą i werbeną (kiedy nie czuć ścieków), a chodniki w Mission w słoneczne dni wprost lśnią. Jedzenie jest wyborne. Jeden lokal w Hayes Valley robi na zamówienie lody mrożone ciekłym azotem. Patrzyłam, jak moje lody magicznie wyłaniają się pod wpływem ciśnienia z oparów i pneumatycznego syku. Taki cud – a wokół mnie świat pędził w swoim tempie: mamy z podróżnymi kubkami Google’a czekające w kolejce i rozmawiające o konsultantkach od laktacji. W internecie ludzie oddalali obawę grzechu od coregazmów, kierując ją na cukier i mąkę, z którymi toczyli zaciekłe bitwy. „Surowy, organiczny miód, lokalne klarowane masło i chleb jaglany z nasionami chia opanowują moją żądzę glutenu – pisała w mediach społecznościowych znajoma z uczelni. – Dzięki Bogu za prastare ziarna”.

Wieczorem była sama. Przechadzałam się ulicą, słysząc kazania w języku hiszpańskim dochodzące z kościołów mieszczących się obok lokali usługowych i elektryczny pomruk kolejki BART pode mną. Miasto było małym wszechświatem jak ze snu, pełnym świecących ekranów i analogowego fetyszyzmu, sex-shopów i owoców pestkowych. Słuchałam wygłaszanych w autobusach i na rogach ulic obłąkańczych przemów paranoików, którzy łączyli dawne spiski z nowoczesną technologią. Sama zaczęłam snuć teorie spiskowe. Szłam chodnikami Mission i orientowałam się, że połyskują tak samo, jak róż w kompakcie, którym się maluję. „Ten chodnik wygląda jak Super Orgazm”, myślałam. Super Orgazm to firmowa nazwa tego odcienia różu. Moje kosmetyki upajały się nowoczesną polityką seksualną: DLA NIEGO I DLA NIEJ, zapewniała nalepka z tyłu buteleczki z podkładem bez parabenów, jakbyśmy wszyscy żyli życiem spontanicznym i pełnym przygód, zamiast konformizmu i kar. Pobiegłam do Golden Gate Park, gdzie ogromne drapieżne ptaki wygłodniałym wzrokiem wpatrywały się w lśniące jamniki. Mijały mnie ławice rowerzystów ubranych w koszulki kolarskie Google’a.

Idea wolnej miłości ma długą amerykańską tradycję wspólnotowych eksperymentów, proroków o dzikich oczach i więzionych heretyków. Wolna miłość oznaczała kiedyś, że wolno uprawiać seks bez prokreacji i seks przedmałżeński albo w ogóle zrezygnować z małżeństwa. Oznaczała wolność seksualnego wyrazu dla kobiet i gejów, miłosną wolność na przekór rasie, płci i religii. W XX wieku postfreudowscy idealiści wierzyli, że wolna miłość wyda na świat nową politykę, a nawet zakończy wojny. Kiedy słyszałam te dwa słowa: „wolna miłość”, bezwiednie myślałam o 1967 roku, o młodych ludziach słuchających acid rocka w tym parku.

W literaturze fantastycznonaukowej wolna miłość była przyszłością. Nowe milenium obiecywało ekspedycje w kosmos, niezawodną antykoncepcję, prostytucję cyborgów i nieograniczoną seksualność. Ale przyszłość nadeszła, a z nią wiele nowych wolności, wolna miłość zaś jako ideał wyszła z mody. Wolno nam osiągać coregazm, ale hipisi okazali się naiwni, science fiction – nieprawdą. Ekspansja seksualności poza małżeństwo przyniosła nowe powody, by wierzyć w tradycyjne środki zaradcze: powody takie jak HIV, przychodzące z wiekiem ograniczenie płodności i delikatność uczuć. Godziłam się na wolność jako stan tymczasowy, ale przygotowywałam się na swoje monogamiczne przeznaczenie. Moje przekonanie o słuszności takiego losu, zrodzone z nieudanych eksperymentów poprzednich pokoleń, przypominało odbudowę barokowego pomnika zniszczonego bombą. Zauważyłam, że je znam, ale nie to, że jest ersatzem; nie widziałam też, że nadeszła inna wolność: wolność migającego kursora w pustym okienku.

Przyjazna nijakość interfejsu Google’a błogosławi słowom przechodzącym przez jego sito. W Google’u wszystkie słowa stworzone są równymi³, tak jak każdy ma równe prawo wyboru stylu życia. Google zaciera granicę między normalnym a nienormalnym. Odpowiedzi zbierane przez jego algorytmy zapewniają każdego użytkownika o istnieniu ludzi podobnie myślących: nie trzeba być samotnym ze swoimi dziwacznymi żądzami – bo żadne nie są dziwaczne. Jedyny seksualny dogmat, jakiemu jeszcze należy się podporządkować, głosi, że do życia, którym chcemy żyć, poprowadzi nas miłość.

Ale co jeśli miłość nas zawiedzie? Wolność seksualna rozciąga się też na ludzi, którzy nigdy nie chcieli się otrząsnąć z dawnych instytucji, a jedynie okazać solidarność ze znajomymi, którzy tego dokonali. Ja nie starałam się o tak różnorodny wybór, a kiedy doznałam całkowitej wolności seksualnej, byłam nieszczęśliwa.

Postanowiłam odwiedzić San Francisco tamtej wiosny, ponieważ moje pragnienia i moja rzeczywistość rozeszły się tak daleko, że stały się nie do pogodzenia. Chciałam przedstawić sobie inną przyszłość, uzgodnioną z wolnością mojej teraźniejszości, a w tamtym czasie to w San Francisco rozgryzano przyszłość, a przynajmniej właśnie to miasto Ameryka wybrała dla ludzi wciąż wierzących w wolną miłość. Starają się odłączyć rodzinę od seksualnego fundamentu dwojga ludzi. Wierzą we wspólnoty intencjonalne, którym może się udać skruszenie monogamicznej, heteroseksualnej tradycji. Nadają swym wyborom nazwy i uznają swoje działania za ruchy społeczne. W nowych technologiach widzą szansę przekształcenia społeczeństwa, łącznie z koncepcjami seksualności. Rozumiem, że skupienie mieszkańców San Francisco na intencjonalności wyznacza różnicę pomiędzy moim pesymizmem a ich optymizmem. Kiedy twoje życie nie pasuje do idei, a to niepowodzenie napawa cię smutkiem, wyrzucenie idei do śmieci poprawi ci humor.

Mogłam odnaleźć te wspólnoty w Nowym Jorku albo niemal każdym amerykańskim mieście. Nie jestem jedyną osobą, która posłużyła się Kalifornią jako wymówką. Użyłam Zachodniego Wybrzeża i dziennikarstwa jako alibi i zaczęłam się zastanawiać nad swoimi możliwościami. Wreszcie osiągnęłam stan, w którym sama myśl o niezbadaniu wszystkich perspektyw na przyszłość wypełniała mnie lękiem. Ale gdyby do trzydziestki piątki moja przyszłość po prostu nadeszła, tak jak zawsze sobie to wyobrażałam, porzuciłabym poszukiwania. Skwapliwie oddałabym się projektowi bycia żoną, monogamii oraz chowaniu dzieci i dzieliła się tym w mediach społecznościowych jako triumfem zasługującym na zbiorową celebrację. Kiedy zaczynałam odkrywać możliwości wolnej miłości, wciąż na wpół oczekiwałam, że przeznaczenie wyjdzie mi naprzeciw, że pośród całej mojej niepewności natknę się na zjazd z tej autostrady, który doprowadzi mnie z powrotem do wygodnych oczekiwań i znajomych nazw.

Nie byłam szczera wobec siebie i innych. „Ale jaka jest twoja osobista podróż?” – pytali mnie wolnomyśliciele w San Francisco, z czego potem żartowałam z przyjaciółmi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: