Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Serce i honor = (La piaffeuse): Szkic z wojny prusko-francuzkiej 1870-1871 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Serce i honor = (La piaffeuse): Szkic z wojny prusko-francuzkiej 1870-1871 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 420 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. MA­GNY I JEGO MIESZ­KAŃ­CY.

Wsie z oko­li­cy la Be­au­ce mają ce­chę spe­cy­al­ną, któ­ra sta­no­wi ra­żą­cy kon­trast z przy­sło­wio­wem bo­gac­twem tej miej­sco­wo­ści.

Jed­na z nich, Ma­gny, za­rów­no jak inne sie­dzi­by tego ży­zne­go kra­ju, skła­da się z dłu­giej uli­cy, nie­pra­wi­dło­wo za­bu­do­wa­nej do­ma­mi, a ra­czej le­pian­ka­mi, za­pa­dłe­mi w zie­mię o sło­mia­nych strze­chach, z okna­mi, wy­cho­dzą­ce­mi za­zwy­czaj na po­dwór­ka peł­ne gno­ju i cuch­ną­cej wody, któ­rych wy­gląd jest jed­no­cze­śnie brud­ny i nędz­ny.

Cho­ciaż dość szczu­pła licz­ba miesz­kań­ców nie nada­wa­ła jej wiel­kie­go zna­cze­nia, cho­ciaż po­ło­że­nie w oko­li­cy, od­le­głej o dwa ki­lo­me­try od głów­ne­go trak­tu pocz­to­we­go, a o ośm od mia­sta de Dreux, sto­li­cy okrę­gu, sta­wia­ło ją po za przy­pusz­czal­ne­mi ru­cha­mi wal­czą­cych, Ma­gny, w roku strasz­nym – w nie­szczę­snych mie­sią­cach wtar­gnię­cia wro­gów – nie od­zna­cza­ła się by­najm­niej od in­nych miej­sco­wo­ści d'Eure-et-Loir, pod wzglę­dem za­pa­łu w de­mon­stra­cy­ach wo­jen­nych.

Pia­nie ko­gu­ta, ry­cze­nie krów zgło­dzo­nych, od­głos dzwo­nu ko­ściel­ne­go, utra­ci­ły we wrze­śniu 1870 roku, przy­wi­lej słu­że­nia za po­bud­kę do pra­cy lub mo­dli­twy, miesz­kań­cy bu­dzi­li się i za­sy­pia­li przy do­no­śnych od­gło­sach trąb­ki lub głu­che­go stu­ku bęb­nów.

Głów­na uli­ca wio­ski utra­ci­ła zwy­kły po­zór pra­co­wi­te­go ula, nie wi­dać było wiecz­nie idą­cych w jed­ną i w dru­gą stro­nę ro­bot­ni­ków, z ko­sza­mi na ple­cach, z na­rzę­dzia­mi na ra­mio­nach, ko­biet ugi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem płacht peł­nych zie­la, ta­czek skrzy­pli­wych, wo­zów z pisz­czą­ce­mi osia­mi, koni wle­ką­cych się le­ni­wie, ani by­dła po­prze­dza­ją­ce­go pa­stu­chów.

Z gro­na tych od­wiecz­nych fi­gu­ran­tów, jed­ni, czwo­ro­noż­ni, zo­sta­li albo za­mknię­ci, albo wy­pro­wa­dze­ni da­le­ko w głąb kra­ju, dru­dzy sta­now­czo po­rzu­ci­li swe daw­ne za­ję­cia rol­ne.

Chwi­la orki ugo­rów pod je­sien­ne za­sie­wy daw­no już na­de­szła, a nikt jesz­cze nie po­my­ślał od­dać płu­ga swe­go do ko­wa­la; win­ne la­to­ro­śle czer­wie­ni­ły się na wzgó­rzach, gro­na przy­bie­ra­ły bar­wę co­raz moc­niej­szą, a żad­ne­mu z wi­nia­rzy miej­sco­wych nie przy­szło na myśl za­jąć się ich upra­wą.

Cho­ciaż cała lud­ność wio­ski była na dwo­rze, to uli­ca, po­zba­wio­na ru­chu i zwy­kłe­go ha­ła­su, wy­da­wa­ła się po­nu­rą.

Go­spo­dy­nie, dziew­czę­ta, star­cy, gru­po­wa­li się przede­drzwia­mi: pierw­sze nie­spo­koj­ne, zgnę­bio­ne.

U jed­nych ma­tek, któ­rym po­spo­li­te ru­sze­nie za­bra­ło syna, twa­rze na­ce­cho­wa­ne były bo­le­ścią, do­cho­dzą­cą do eg­zal­ta­cyi.

Wszyst­kie zda­wa­ły się z bie­giem cza­su za­po­mi­nać o nie­przy­jem­nych wrza­skach, któ­re w ży­ciu wiej­skiem sta­no­wią nie­zbęd­ną wła­ści­wość płci pięk­nej; gda­ka­ły wpraw­dzie ze zwy­kłą ga­da­tli­wo­ścią, ale gda­ka­ły pół­gło­sem.

No­wi­ny za­wsze nad­zwy­czaj­ne, któ­re przy­no­si­li wło­ścia­nie, po­wra­ca­ją­cy z tar­gu, de­pe­sze nie mniej fan­ta­stycz­ne, któ­re stróż po­lo­wy przy­le­piał na ścia­nie me­ro­stwa, sta­no­wi­ły treść tych roz­mów.

Zdra­da do­wódz­ców była na­stęp­stwem wszyst­kich ko­men­ta­rzy, pod­no­szo­nych przez sza­now­ne damy, – fakt zresz­tą bar­dziej zwy­kły po wsiach, ani­że­li gdzie­in­dziej: je­że­li wróg za­brał fran­cu­skie cho­rą­gwie, to dla tego, że: "nas zdra­dzo­no, że nas sprze­da­no!"

Wi­dzieć moż­na było i lu­dzi na po­zór zmę­czo­nych, znu­żo­nych, wi­docz­nie bar­dziej przy­mu­so­wem bez­ro­bo­ciem, do któ­re­go nie byli przy­zwy­cza­je­ni, ani­że­li wy­pad­ka­mi, któ­re ich do bez­ro­bo­cia zmu­sza­ły.

Dwa lub trzy razy dzien­nie po­zór pra­wie ża­łob­ny tej uli­cy zmie­niał się na kil­ka mi­nut.

Gru­pa uzbro­jo­nych wie­śnia­ków po­ka­zy­wa­ła się w od­da­li; pro­wa­dzi­li oni do Dreux ja­kie­go bied­ne­go po­dróż­ni­ka, któ­re­go pa­pie­ry nie mia­ły na­le­ży­tych for­mal­no­ści.

Za­le­d­wie ich spo­strze­ga­no, szept stłu­mio­ny da­wał ha­sło do bu­rzy; wy­raz "szpieg" prze­bie­gał zgro­ma­dze­nie.

I wkrót­ce wszy­scy się ru­sza­li i jed­no przez dru­gie­go, roz­py­cha­jąc się i ku­ła­ku­jąc, bie­gli w stro­nę wzmian­ko­wa­ne­go kon­wo­ju, ob­rzu­ca­li więź­nia wy­my­sła­mi i zło­rze­cze­nia­mi, go­to­wi do­raź­nie uka­rać go za wy­stę­pek.

Trze­ba było nie lada ener­gii i cier­pli­wo­ści ze stro­ny kon­wo­ju, aże­by ode­przeć gwałt i prze­być tę roz­ju­szo­ną tłusz­czę bez szwan­ku.

Sko­ro kon­wój zni­kał, tłum po­wo­li za­czy­nał się roz­cho­dzić, ha­łas zci­cha!, a wio­ska Ma­gny przy­bie­ra­ła wy­gląd opi­sa­ny po­wy­żej.

Były to jed­nak tyl­ko wra­że­nia prze­lot­ne; głów­na ak­cya i głów­ny ha­łas kon­cen­tro­wa­ły się na nie­wiel­kim kwa­dra­to­wym pla­cy­ku, oto­czo­nym li­pa­mi, na jed­nym z brze­gów któ­re­go wzno­sił się ko­ściół, z me­ro­stwem po pra­wej, a któ­ry w Ma­gny na­zy­wa­no Wiel­kim Pla­cem, choć wieś po­sia­da­ła wła­ści­wie je­den plac tyl­ko.

Na tym wła­śnie pla­cu, ośm go­dzin dzien­nie, ku wiel­kiej ucie­sze ulicz­ni­ków, któ­rzy przed­tem nie by­wa­li nig­dy na ta­kiem świę­cie, męz­ka i zdro­wa po­ło­wa lud­no­ści ćwi­czy­ła się w sztu­ce woj­sko­wej.

Przed­sta­wia­ła się ona bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­nie.

Próż­no­byś szu­kał mun­du­rów w sze­re­gach tej im­pro­wi­zo­wa­nej mi­li­cyi: ofi­ce­ro­wie, pod­ofi­ce­rzy i żoł­nie­rze, no­si­li blu­zy, blu­zy ro­bo­cze po­mię­te, wy­tar­te, wy­bla­kłe, po­bie­lo­ne pro­mie­nia­mi słoń­ca i desz­czem, czę­sto wy­strzę­pio­ne, po­dar­te, da­ją­ce spo­strzedz przez jaki krzy­czą­cy otwór ko­szu­lę, albo i cia­ło na­wet.

Nie­któ­rzy człon­ko­wie tej stra­ży na­ro­do­wej, pra­gnąc się bądź co bądź za­sto­so­wać do prze­pi­sów, któ­re oka­za­ły się nie­zbęd­ne­mi "wo­bec nie­na­wist­ne­go bar­ba­rzyń­stwa niem­ców, po­sta­no­wi­li ozdo­bić koł­nie­rze, blu­zy i szew spodni kil­ko­ma me­tra­mi wstąż­ki czer­wo­nej weł­nia­nej, przy­szy­tej czar­ną lub bia­łą nit­ką.

Za­le­d­wie dwu­na­stu mia­ło trze­wi­ki, inni za­da­wal­nia­li się obu­wiem, uży­wa­nem przez ba­tal­jon z Mo­zel­li, mia­no­wi­cie łap­cia­mi, któ­re zu­peł­nie li­co­wa­ły z nie­do­świad­cze­niem no­wych re­kru­tów w ich nie­pra­wi­dło­wych ma­new­rach.

W in­nych oko­licz­no­ściach, być może, śmiesz­ne stro­ny tej pa­ra­dy woj­sko­wej zo­sta­ły­by przez nie­jed­ne­go wy­szy­ka­no­wa­ne; ale w chwi­li uro­czy­stej któ­rą opi­su­je­my, nie było ni­ko­mu do śmie­chu i kpin­ków.

Im bar­dziej byli nie­zgrab­ni, im bar­dziej śmiesz­ni ci we­te­ra­ni płu­ga, dziś do­bro­wol­ni re­kru­ci i obroń­cy oj­czy­zny, tem na więk­sze za­słu­gi­wa­li po­sza­no­wa­nie.

Zresz­tą, na każ­dym kro­ku da­wa­li świa­dec­two do­brej woli; szcze­rość ich spóź­nio­ne­go za­pa­łu, ujaw­nia­ła się na­de­wszyst­ko w wą­sach, pod­krę­co­nych za­wa­dy­ac­ko nad usta­mi każ­de­go.

Su­ro­wość ich wzro­ku, za­ognie­nie twa­rzy, prze­ko­ny­wa­ły, że się prze­ję­li po­waż­nie rze­mio­słem, o któ­rem tak mało mie­li wy­obra­że­nia; zle­wa­li się krwa­wym po­tem, aże­by tyl­ko za­do­wol­nić swych in­struk­to­rów, już to pre­zen­tu­jąc broń, już otwie­ra­jąc kur­ki swych fu­zyi w har­mo­nij­nej zgod­no­ści.

Je­den ofi­cer w ka­sku stra­ża­ka, zbroj­ny w pa­łasz, je­dy­ną ozna­kę jego stop­nia, musz­tro­wał w ude­rza­niu na wro­ga oko­ło dwu­dzie­stu wło­ścian.

Dru­gi od­dział ćwi­czył się w ob­ro­tach woj­sko­wych, co nie­ste­ty, ku wiel­kie­mu umar­twie­niu sier­żan­ta, kie­ru­ją­ce­go tym od­dzia­łem, szło z wiel­kim opo­rem.

Inna gru­pa two­rzy­ła pi­kie­tę; ci, co ją skła­da­li, sta­ra­li się jak­naj­le­piej zu­żyt­ko­wać czas wol­ny od musz­try, wcho­dzi­li do karcz­my, tam pili, czę­sto­wa­li się wza­jem­nie li­chem wi­nem, przy­no­sząc za­szczyt wszyst­kim wy­traw­nym pi­ja­kom.

Ga­le­ryę skła­da­ły krzy­kli­we dzie­cia­ki, za­rów­no mało umie­ją­ce się ha­mo­wać w za­chwy­tach jak i w kry­ty­ko­wa­niu, przy­wo­ły­wa­ne nie­ustan­nie do po­rząd­ku i nie­ustan­nie po­wra­ca­ją­ce do swe­go z efron­te­ryą wró­bli.

Oko­ło tu­zi­na śmie­ją­cych się i szep­czą­cych po­mię­dzy sobą dziew­cząt, sie­dzia­ło przed ko­ścio­łem, zda­jąc się rów­nież przyj­mo­wać żywy udział w tem, co się dzia­ło na pla­cu.

Dla do­peł­nie­nia tego ob­ra­zu, do­daj­my, że w ką­cie cmen­ta­rza, chło­piec od cie­śli i or­ga­ni­sta wpra­wia­li się w grę na trąb­cę i bęb­nie z ha­ła­sem, bę­dą­cym w sta­nie roz­bu­dzić wszyst­kich miesz­kań­ców tego skrom­ne­go miej­sca umar­łych.II. KAR­TA DZIE­JO­WA.

Za­nim przej­dzie­my da­lej, rzuć­my okiem na mo­ral­ny i ma­te­ry­al­ny stan oko­li­cy.

Na­ród wiej­ski przy­jął pierw­sze ha­sło woj­ny roku 1870 bar­dziej ze zdzi­wie­niem ani­że­li ze smut­kiem.

Za­miast po­ry­wów szla­chet­nych i czyn­nych ma­ni­fe­sta­cyi, wło­ścia­nie uzbro­ili się w dzie­cię­cą próż­ność, co dla Fran­cyi nie mo­gło być oczy­wi­ście rę­koj­mią zwy­cięz­twa.

Miesz­kań­cy wiej­scy nie­tyl­ko, że się spo­dzie­wa­li zwy­cięz­twa, ale byli go pew­ni.

Gdy zdo­by­cie Se­da­nu za­chwia­ło te opty­mi­stycz­ne złu­dze­nia, w nie­któ­rych ser­cach po­wstał wy­buch gnie­wu, cho­ciaż w więk­szo­ści zdo­ła­ło ono obu­dzić za­le­d­wie po­nu­re zdzi­wie­nie.

Po­mi­mo to jed­nak, roz­kaz po­spo­li­te­go ru­sze­nia nie­na­pot­kał opo­ru, z któ­rym od dwu­dzie­stu lat wy­stę­po­wa­li wło­ścia­nie przy po­bo­rze.

W po­ło­wie wrze­śnia, nie było wsi, któ­ra nie znaj­do­wa­ła­by się pod bro­nią i nie zda­wa­ła się być zde­cy­do­wa­ną na sta­wie­nie opo­ru niem­com.

Umy­sły za­pal­ne, bę­dą­ce ini­cja­to­ra­mi ru­chu, mu­sia­ły się za­wieść co do war­to­ści tych wo­jow­ni­czych ma­ni­fe­sta­cyi. Ci na­wet, któ­rzy przy­pa­try­wa­li się im zbli­ska, są­dzi­li, że wło­ścia­nie po­rzu­ci­li na­resz­cie bier­ną obo­jęt­ność, z któ­rą przy­pa­try­wa­li się wy­pad­kom, roz­na­mięt­nia­ją­cym kraj cały.

Przy­pusz­cza­li, że sta­ra krew ga­lij­ska po­ru­szy się zno­wu za­pa­łem męz­twa z roku 1792, że za­ję­cie zie­mi oj­czy­stej bę­dzie sy­gna­łem jed­nej z tych walk na­ro­do­wych, któ­ra le­piej niż wszyst­kie zdo­by­cze okry­wa sła­wą wsz­czy­na­ją­ce ją na­ro­dy.

Złu­dze­nie było krót­kie, roz­cza­ro­wa­nie okrop­ne!

Gdy­by na­wet wszy­scy byli po­wsta­li, to nie wszy­scy po­pchnię­ci byli jed­nem i tem sa­mem uczu­ciem.

Nie­któ­rzy, mała licz­ba, za­pa­le­ni wiel­kie­mi sło­wa­mi:

"oj­czy­zna i ze­msta wro­gom", za­pi­sa­li się do sze­re­gów do­bro­wol­nie, za­rów­no dum­ni, za­rów­no zre­zy­gno­wa­ni, jak ich star­si bra­cia.

Inni po­szli dla tego, że tak uczy­ni­li tam­ci, dla­te­go, że z ra­so­wych skłon­no­ści wo­jow­ni­czych zo­sta­ło im jesz­cze za­mi­ło­wa­nie ćwi­czeń i ha­ła­sów wo­jen­nych, a naj­bar­dziej dla opo­wie­ści sły­sza­nych o okru­cień­stwach pru­sa­ków.

Czyż nie le­piej było paść szla­chet­nie z bro­nią w ręku dla oca­le­nia kra­ju, ogni­ska do­mo­we­go, ro­dzi­ny, ani­że­li zo­stać żyw­cem spa­lo­nym w domu, jak wło­ścia­nie z Ba ze­il­les?

Trze­cia frak­cya, da­le­ko licz­niej­sza od dwóch pierw­szych, zsu­nę­ła się aż do dna spa­dzi­sto­ści, na któ­rą po­pchnę­ło ją dru­gie ce­sar­stwo.

Znie­wie­ścia­ła do­bro­by­tem, osła­bio­na przez apa­tyę mo­ral­ną, nie zna­ła nic poza in­te­re­sa­mi oso­bi­ste­mi, in­nych obo­wiąz­ków, prócz za­do­wol­nie­nia swych za­chcia­nek – je­że­li prze­to zna­la­zła się w sze­re­gach, było to je­dy­nie dla tego, że wła­dza tak chcia­ła.

Rów­nie nie­zdol­na sta­wić czo­ła przed na­ci­skiem opi­nii pu­blicz­nej, jak oprzeć się roz­ka­zom ja­kie­go pro­kon­su­la, po­sta­no­wi­ła grać rolę w przy­go­to­wa­niach wo­jen­nych, z tem prze­ko­na­niem, że nie mo­gąc stać się cia­łem; po­sta­no­wi­ła ćwi­czyć się w uży­wa­niu bro­ni, przy­rze­ka­jąc so­bie w du­chu po ty­siąc­krot­nie nie po­sił­ko­wać się nią wca­le.

Z ta­kie­mi ży­wio­ła­mi trud­no się było łu­dzić, że na­ród przej­mie się bo­ha­ter­stwem Hisz­pa­nów lub Po­la­ków; było to na­próż­no tra­cić wy­mo­wę dla po­bu­dze­nia do wal­ki świę­tej tych na­tur na­wskróś ego­istycz­nych.

Zresz­tą, trze­ba wy­znać, cza­sy bo­ha­ter­stwa mi­nę­ły i dziw­nem by­ło­by łu­dzić się, że sie­je wskrze­si.

Zwąt­pie­nie po­li­tycz­ne albo próż­ność na­ro­do­wa po­bu­dza­ła Fran­cyę do praw­dzi­we­go ana­chro­ni­zmu.

Woj­na roku 1870 nie była już taka, ja­kie wsła­wi­ły lata 1792, 1812, 1831, tak jak spo­sób pro­wa­dze­nia wal­ki przez żoł­nie­rzy Lu­dwi­ka XIV nie daje się przy­rów­nać do cza­sów rzym­skich.

Do­sko­na­łość uzbro­je­nia, wy­bor­na tak­ty­ka pru­sa­ków, wy­star­cza­ły do spa­ra­li­żo­wa­nia i zni­ce­stwie­nia ener­gii i za­pa­łów in­dy­wi­du­al­nych, bo­daj naj­więk­szych na­wet.

Cała Fran­cya uzbro­iła się w kosy i piki, aże­by na­trzeć na tych wro­gów, za­wsze za­bez­pie­czo­nych, nie ufa­ją­cych ani na chwi­lę wy­pad­ko­wi i uzbro­jo­nych jak dla mor­do­wa­nia lwów, we­dług twier­dze­nia nie­któ­rych sław­nych pro­kla­ma­cyj, któ­re hi­sto­rya prze­cho­wa­ła, jako jed­ne z wię­cej oka­zów po­stra­chu.

Wresz­cie, je­że­li żoł­nie­rze błą­dzi­li wo­bec tej świę­tej spra­wy to i wła­dza in­te­li­gent­na wca­le im w tem nie ustę­po­wa­ła.

Sław­ny pro­ces wy­świe­tlił ego­izm, głu­po­tę, nie­za­rad­ność wo­dzów, na któ­rych spa­da znacz­na część od­po­wie­dzial­no­ści za na­sze klę­ski.

Po­mi­mo więk­szej wia­ry, do­brej woli i uczuć mniej po­spo­li­tych, wła­dze cy­wil­ne nie oka­za­ły się bar­dziej zręcz­ne­mi. Ich błę­dy nie po­dyk­to­wa­ła im za­pew­ne obrzy­dła am­bit­ność, ale dla nie­któ­rych oso­bi­ste spra­wy prze­wa­ża­ły do­bro pu­blicz­ne.

Za­miast cen­tra­li­zo­wać w od­da­li sta­rych żoł­nie­rzy, za­pa­mię­ta­łych pa­try­otów spra­gnio­nych wal­ki, tak, aże­by być w po­sia­da­niu li­czeb­nie du­żych puł­ków i na­de­wszyst­ko po­waż­nych, zdat­nych do od­par­cia sze­re­gów wro­ga, każ­dy pre­fekt, każ­dy pod­pre­fekt, każ­dy mer, sta­ra­li się mieć małą za­ło­gę miej­sco­wą, for­mal­nie nie­moż­li­wą do obro­ny, któ­rej na­stęp­stwem było naj­czę­ściej po­zba­wie­nie ży­cia kil­ku za­cnych lu­dzi, bez opóź­nie­nia bo­daj na chwi­lę mar­szu nie­przy­ja­cie­la.

Za­miast by wy­szu­kać miej­sce dla zor­ga­ni­zo­wa­nia par­ty­zant­ki, po­wo­łu­jąc pod broń wszyst­kich lu­dzi do­brej woli, osła­bia­no ener­gję w tych ostat­nich, sta­ra­jąc się, aże­by po­zo­sta­wa­li na miej­scach, gdzie ich naj­mniej było po­trze­ba.

Na po­łu­dnie od Ver­sa­il­les, mi­nąw­szy Ram­bo­nil­let, za­czy­na się ob­szer­na rów­ni­na, cią­gną­ca się aż do Co­ury­il­le wprost do la­sów or­le­ań­skich i Dreux, na wschód i za­chód.

Oko­li­ca ta, jej po­ło­że­nie i ży­zność była oczy­wi­ście ła­ko­mym ką­skiem dla ar­mii nie­miec­kiej pod Pa­ry­żem, tu bo­wiem mo­gła się za­opa­try­wać w za­pa­sy żyw­no­ści.

Z dru­giej stro­ny, jej to­po­gra­ficz­na po­wierzch­nia, wy­so­kość pa­gór­ków, brak wody i na­tu­ral­nych prze­szkód, nie­do­sta­tecz­na ilość la­sów, czy­nią ją wca­le nie­od­po­wied­nią dla ge­ry­la­sów­ki prze­ciw woj­skom, tak do­sko­na­le uor­ga­ni­zo­wa­nym, tak hoj­nie za­opa­trzo­nym w ka­wa­le­ryę, jak woj­ska kró­la Wil­hel­ma.

Na za­sa­dzie ja­kie­go wy­ra­cho­wa­nia nie opróż­nio­no przy­najm­niej tego spi­chrza ob­fi­to­ści sto­li­cy?

Dla cze­go nie zcen­tra­li­zo­wa­no ochot­ni­ków, wol­nych strzel­ców, któ­rych nie bra­ko­wa­ło, w kra­ju le­si­stym, gó­rzy­stym i wod­ni­stym, któ­ry z nią są­sia­du­je, a na­zy­wa się Per­che, gdzie istot­nie mo­gli­by oka­zać nie­la­da przy­słu­gę?

To są py­ta­nia, któ­rych roz­pa­trze­nie za­pro­wa­dzi­ło­by nas za da­le­ko.

Po­win­ni­śmy tyl­ko wie­dzieć, że z chwi­lą, gdy rząd na­ro­do­wy na­ka­zał po­bór wszyst­kich zdro­wych męż­czyzn do lat 55, wszyst­kie wsie z Be­au­ce za­wrza­ły ży­ciem, a ich miesz­kań­cy przy­go­to­wy­wa­li się do wal­ki z za­pa­łem tak en­tu­zy­astycz­nym, aże­by oszu­kać na­wet tych, dla któ­rych cha­rak­ter wie­śnia­ków nie jest ta­jem­ni­cą.III. AFRY­KA­NIN.

Sier­żant stra­ży na­ro­do­wej w Ma­gny, o któ­rym mó­wi­li­śmy w koń­cu pierw­sze­go roz­dzia­łu, był so­bie po­czci­wym czło­wiecz­kiem lat oko­ło sześć­dzie­się­ciu.

Po spo­so­bie no­sze­nia bro­ni, po ja­skra­wo­ści tech­nicz­nej jego wska­zó­wek, po ko­men­dzie pro­wa­dzo­nej po woj­sko­we­mu, ła­two moż­na było po­znać, że dłu­go słu­żył.

Wąsy jego nie były owe­go wy­pad­ko­wo­go wy­glą­du, jak u in­nych oby­wa­te­li z Ma­gny; dłu­gie, peł­ne, za­wie­si­ste, roz­sze­rza­ją­ce się stop­nio­wo aż po sam koł­nierz płasz­cza, ry­żo­we i tyl­ko po­bie­lo­ne przy koń­cach si­wi­zną, a to w sku­tek dymu z faj­ki, nie­ustan­nie trzy­ma­nej w ustach, mu­sia­ły się­gać epo­ki, w któ­rej ich wła­ści­ciel opu­ścił sze­re­gi; sza­cu­nek i sta­ran­ność z jaką pie­lę­gno­wał tę re­li­kwię, świad­czy­ły, że mu­siał być bar­dzo przy­wią­za­nym do swe­go daw­ne­go za­ję­cia.

Cy­wil­na służ­ba sta­re­go żoł­nie­rza da­wa­ła się tak­że ła­two od­gad­nąć przy ści­ślej­szem zba­da­niu jego po­wierz­chow­no­ści.

Twarz po­kie­re­szo­wa­na, ob­ruż­dżo­na, przed­sta­wia­ła we wszyst­kich swych czę­ściach skła­do­wych tę cerę ce­gla­no­czer­wo­ną, któ­rej się na­by­wa cią­głem ży­ciem na otwar­tem polu.

Tyl­ko na no­sie, no­sie or­lim, cho­ciaż tro­chę nie­pra­wi­dło­wym, to ogól­ne za­bar­wia­nie mia­ło od­cień nie­co żyw­szy, i z bru­nat­nej czer­wo­no­ści prze­szło do fio­le­tu…

Był szczu­pły, tej szczu­pło­ści zwy­kłej pra­cow­ni­kom roli, co jest ra­czej skut­kiem zczer­stwie­nia mu­sku­łów, ani­że­li ich osła­bie­nia.

Cho­ciaż był rzeź­ki, jed­nak przy­gar­bio­ne ple­cy i wklę­śnię­te pier­si świad­czy­ły o sta­ro­ści, jak­kol­wiek przy­gar­bie­nie to mo­gło być tak­że skut­kiem cią­głe­go uży­wa­nia krót­kiej gra­cy, słu­żą­cej do fa­so­no­wa­nia wina, gdyż za­ję­cie to nie po­zba­wia­ło go wca­le siły i zda­wał się być za­rów­no ży­wym jak rzeź­kim.

Ta krzy­wi­zna kar­ku, wca­le nie­li­cu­ją­ca z bro­nią, nie draż­ni­ła by­najm­niej sier­żan­ta.

Nie­raz, gdy po­zwa­la­ły mu zbyt licz­ne za­ję­cia z ele­wa­mi, wy­pro­sto­wy­wał się, sta­ra­jąc się nadać swej po­sta­ci pysz­ny wzrost, jaki kie­dyś bez­wąt­pie­nia po­sia­dał: ale garb był upar­ty i dość było chwil­ki za­po­mnie­nia, aże­by krzyż pa­cie­rzo­wy przy­brał swe łu­ko­wa­te po­ło­że­nie.

Naj­waż­niej­sza część stro­ju sier­żan­ta się­ga­ła za­pew­ne jak i wąsy jego, cza­sów świet­nej prze­szło­ści.

Była to jed­na z owych kur­tek, któ­re no­si­li sze­re­gow­cy w pierw­szych la­tach pa­no­wa­nia Lu­dwi­ka-Fi­li­pa, a któ­re dają się spo­ty­kać na ple­cach wszyst­kich Jean-Jean de Char­let.

Ga­lo­ny tro­chę po­czer­nia­łe wid­nia­ły na rę­ka­wach.

Móle jed­nak oka­za­ły się nie­ubła­ga­ne, nie­ste­ty, dla tego za­słu­żo­ne­go ubio­ru.

Ich chci­wość wy­ry­ła śla­dy w mnó­stwie esów i flo­re­sów, dzię­ki któ­rym suk­no prze­kształ­ci­ło się w kan­wę.

A przy­tem we­te­ran znacz­nie ze­szczu­plał od dnia w któ­rym wy­na­lazł go w ma­ga­zy­nie, ku umar­twie­niu swe­go ka­pi­ta­na. Wy­peł­niał go za­le­d­wie w po­ło­wie.

Ale za to na mun­du­rze oca­la­ło z pół tu­zi­na gu­zi­ków opa­trzo­nych cy­frą 48, ma­ją­ce ozna­czać nu­mer jego daw­nej roty, i to już wy­star­cza­ło, aże­by jego pan był rów­nie zeń dum­ny, jak ge­ne­rał ze swe­go mun­du­ru, ob­szy­te­go ga­lo­na­mi. Na­to­miast, pan­ta­lo­ny, wca­le nie od­po­wia­da­ły po­ję­ciom woj­sko­wym, były one z nie­bie­skie­go płót­na, wy­bla­kłe w sku­tek czę­ste­go pra­nia w ługu i po­sztu­ko­wa­ne w dwu­dzie­stu przy­najm­niej miej­scach ka­wał­ka­mi, świad­czą­ce­mi roz­ma­ito­ścią barw o cza­sie, w któ­rym ozdo­bi­ły pan­ta­lo­ny.

Ozdo­ba gło­wy pod­no­si­ła za to w zu­peł­no­ści ten dy­so­nans: skła­da­ła się z ol­brzy­miej czap­ki po­li­cyj­nej, opa­sa­nej sze­ro­ką czer­wo­ną wstąż­ką weł­nia­ną, któ­rej po­łysk przy każ­dym z szorst­kich ru­chów sier­żan­ta zda­wał się co chwi­la ucie­kać i zni­kać w po­wie­trzu.

Sta­ry żoł­nierz na­zy­wał się Klau­dy­usz Bor­dier, ale w Ma­gny naj­czę­ściej na­zy­wa­no go przy­dom­kiem Afry­ka­nin, albo oj­ciec Afry­ka, co było na­stęp­stwem jego czę­stych opo­wie­ści o mar­szach w Al­gie­rze.

Bor­dier był go­rą­cym pa­try­otą, sam wy­raz "pru­sa­cy" wy­wo­ły­wał na jego twa­rzy ogni­ste za­bar­wie­nie; z jego ma­łych oczu try­skał pło­mień; gryzł go­rącz­ko­wo swo­je wąsy, gdy wo­bec nie­go mó­wio­no o po­stę­po­wa­niu wro­ga w głąb kra­ju.

Wy­le­wał łzy, na wieść o klę­skach fran­cu­zów, a gdy roz­kaz zwo­łał po­spo­li­te ru­sze­nie, cho­ciaż wiek uwal­niał go od służ­by, sta­nął przed radą, pro­sząc jak o ła­skę, aże­by mu po­zwo­lo­no za­cią­gnąć się do sze­re­gu.

Dano mu ją tem skwa­pli­wiej, że straż na­ro­do­wa li­czy­ła bar­dzo nie­wie­lu sta­rych żoł­nie­rzy i że po­moc by­łe­go sier­żan­ta z 48-ej roty nie była wca­le do po­gar­dze­nia.

Miesz­kań­cy Ma­gny zo­sta­li po­ru­sze­ni do głę­bi za­pa­łem tego ochot­ni­ka; była na­wet mowa, aże­by go za­awan­so­wać na ka­pi­ta­na.

Ale ta szla­chet­na de­ter­mi­na­cya nie do­pro­wa­dzi­ła do żad­nych re­zul­ta­tów.

Po­mi­mo gor­li­wo­ści, z jaką wy­ko­ny­wa­li ćwi­cze­nia, więk­szość tych im­pro­wi­zo­wa­nych żoł­nie­rzy nie gnie­wa­ła­by się wca­le, gdy­by nig­dy nie mia­ła po­trze­by za­sto­so­wy­wać swej umie­jęt­no­ści wo­jen­nej, któ­ra kosz­to­wa­ła ich tyle tru­dów, na prak­ty­ce.

Z do­wódz­cą ta­kim jak Afry­ka­nin, z tą gło­wą za­pa­lo­ną, wiecz­nie tyl­ko ma­rzą­cą o wal­kach, czło­wie­kiem, któ­ry śmiał twier­dzić, że obo­wiąz­kiem jest umrzeć dla tego, aże­by oj­czy­zna nie umar­ła, sta­wa­ło się mi­mo­wo­li praw­do­po­dob­nem, że bądź co bądź wy­pad­nie za­po­znać się z ogniem.

To też, od­da­jąc zu­peł­ną spra­wie­dli­wość jego woj­sko­wym zdol­no­ściom, mó­wiąc gło­śno o jego szla­chet­no­ści, nie bra­kło też i wy­bor­ców, któ­rzy przy­rze­kli so­bie nie gło­so­wać za nim.

Z dru­giej stro­ny, Jan-Piotr Bi­deux, wła­ści­ciel han­dlu ko­lo­nial­ne­go w Ma­gny, po­wa­ga, prze­śla­do­wał wi­nia­rza jed­ną z tych po­nu­rych nie­na­wi­ści, któ­rą w dy­plo­ma­cyi wiej­skiej wy­bor­nie po­kry­wa po­zor­na obo­jęt­ność.

Nie­na­wiść ta była na­stęp­stwem drob­nych nie­po­ro­zu­mień; ale roz­wi­nę­ła się, wzro­sła i sta­ła się dość gwał­tow­ną u naj­nie­zbęd­niej­sze­go czło­wie­ka we wsi, aże­by ten mógł za­po­biedz oso­bi­ście i użyć swe­go wiel­kie­go wpły­wu dla nie­do­pusz­cze­nia do wy­bo­ru swe­go prze­ciw­ni­ka.

Dla­te­go też, pro­te­go­wa­ny kup­ca Ste­fan Mo­ri­ne­au, otrzy­mał po­dwój­ne epo­le­ty.

Zo­sta­ła jesz­cze po­sa­da lej­te­nan­ta, na któ­rą nie gło­so­wa­no dnia pierw­sze­go, lecz wy­bo­ry mia­ły się od­być na­za­jutrz.

Stron­ni­cy Klau­dy­usza Bor­dier pra­gnę­li go utrzy­mać na­tem skrom­niej­szem sta­no­wi­sku.

Ale Afry­ka­nin-lej­te­nant nie mniej stał­by solą w oku Ja­no­wi-Pio­tro­wi Bi­deux, jak Afry­ka­nin-ka­pi­tan.

Nie ma­jąc kan­dy­da­ta pod ręką, po­my­ślał so­bie, że naj­pew­niej­szym środ­kiem po­zba­wie­nia wi­nia­rza stop­nia, ja­kim go chcia­no na­gro­dzić, było po­sta­ra­nie się o ten sto­pień dla sie­bie.

Otóż, po­nie­waż w ca­łem Ma­gny za­rów­no jak i w oko­li­cach nie było może ani jed­ne­go miesz­kań­ca, któ­ry­by nie był w sto­sun­kach z Ja­nem-Pio­trem Bi­deux, czy przez sprze­daż, czy przez kup­no, po­nie­waż wszyst­ko za­le­ża­ło od nie­go – nie po­trze­bu­je­my prze­to do­da­wać, że cho­ciaż w oczach więk­szo­ści jego za­pa­ły woj­sko­we były śmiesz­ne, ża­den z jego kli­jen­tów nie od­mó­wił mu swe­go gło­su.

Ku­piec zo­stał wy­bra­ny, a lud­ność Ma­gny mu­sia­ła się za­do­wol­nię zo­sta­wie­niem sta­re­mu żoł­nie­rzo­wi pra­wa no­sze­nia jego od­wiecz­nych ga­lo­nów na usłu­gi mi­li­cyi oby­wa­tel­skiej.IV.GDZIE CHRZEST OGNIO­WY PO­JA­WIA SIĘ WCZE­ŚNIEJ, ANI­ŻE­LI BYŁ SPO­DZIE­WA­NY.

Opła­ka­ną ciem­no­tę wie­śnia­ków po­dwa­ja upar­ta próż­ność, któ­ra nie­jed­no­krot­nie za­mie­nia ich w głup­ców.

Nie poj­mu­jąc wca­le tra­gicz­nych wy­pad­ków, któ­rych ofia­rą była Fran­cya, tło­ma­czy­li je i ko­men­to­wa­li po swo­je­mu, nie przy­pusz­cza­jąc na­wet, że się mo­gli my­lić.

Wkro­cze­nie niem­ców było fak­tem speł­nio­nym; jed­nak nie­któ­rzy wło­ścia­nie, upar­cie piesz­czą­cy to, co im po­chle­bia­ło, twier­dzi­li, ze było nie­po­do­bień­stwem, aże­by naj­ście wro­ga mo­gło się roz­cią­gnąć aż do tej pięk­nej miej­sco­wo­ści, któ­rą za­miesz­ki­wa­li, że naj­ście to nie do­tknie ich by­najm­niej, że moż­na być zu­peł­nie spo­koj­nym.

Jed­nak­że, po­mi­mo sil­nej wia­ry wło­ścian wo­gó­le, a miesz­kań­ców Ma­gny w szcze­gól­no­ści, dla tej spo­koj­nej do­tąd oko­li­cy nad­szedł dzień, w któ­rym złu­dze­nia ustą­pi­ły praw­dzie.

Tór dro­gi że­la­znej, idą­cy wzdłuż pocz­to­we­go trak­tu w od­le­gło­ści trzech ki­lo­me­trów od mia­sta, stał się pew­ne­go po­ran­ku mil­czą­cy i opusz­czo­ny, co mia­ło zna­czyć, że Ver­sa­il­les było za­ję­te przez nie­przy­ja­ciół.

Wkrót­ce po­tem do­wie­dzia­no się, że ka­wa­le­rya nie­miec­ka za­in­sta­lo­wa­ła się w Kam­bo­uil­let, na­stąp­nie, że uka­za­ła się w Ho­udan, o sześć mil za­le­d­wie od Ma­gny; wresz­cie do­strze­żo­no ru­chy par­ty­zanc­kie i wol­nych strzel­ców, przed­sta­wi­cie­li sła­bych sił fran­cuz­kich, roz­pro­szo­nych w tej oko­li­cy, ich obec­ność świad­czy­ła, że te­atr woj­ny zbli­żał się co­raz bar­dziej i bar­dziej.

Ośm­na­ste­go paź­dzier­ni­ka, ostat­nia na­dzie­ja, któ­rej się cze­pia­li za­pa­le­ni opty­mi­ści Ma­gny, roz­pry­sła się nie­po­wrot­nie i roz­po­czę­ły się utarcz­ki.

Oko­ło po­łu­dnia je­den z pa­ste­rzy, bla­dy i drżą­cy, przy­biegł na plac i oznaj­mił przy­by­cie nie­przy­ja­cie­la.

Nie tyl­ko go wi­dział, ale roz­ma­wiał na­wet z do­wódz­cą awan­gar­dy.

Tę przed­nią straż zo­sta­wił w od­le­gło­ści ki­lo­me­tra od wio­ski, na dro­dze od Bu do Abon­dant, pro­wa­dzą­cą wprost do Dreux.

W tej chwi­li, kie­dy to opo­wia­da, musi się ona znaj­do­wać na pa­gór­kach, wzno­szą­cych się nie­opo­dal Ma­gny.

I na­gle, na­stą­pi­ła zmia­na sy­tu­acyi, tak rap­tow­na, jak wi­dzieć się daje w te­atrze – osa­da, w jed­nej chwi­li, do­tąd spo­koj­na, przed­sta­wia­ła ob­raz prze­ra­ża­ją­ce­go nie­ła­du.

Bę­ben hu­czał tak, jak gdy­by mu chcia­no gwał­tow­nie, roz­bić pę­cherz, od­głos trą­by roz­le­gał się z tak prze­raź­li­wą po­tę­gą, że nie do­rów­na­ła­by jej pew­no trą­ba aren anio­ła: wszyst­ko to dla zwo­ła­nia pod broń miesz­kań­ców.

Ale dzię­ki ela­stycz­no­ści ję­zy­ków wiej­skich, no­wi­na obie­gła wieś prę­dzej, ani­że­li dały się sły­szeć te grzmią­ce ha­sła.

Ko­bie­ty, wzru­szo­ne, oszo­ło­mo­nio­ne, wrzesz­cza­ły, la­men­tu­jąc i za­ła­mu­jąc ręce.

Nie­któ­re ucie­ka­ły do lasu, cią­gnąc za sobą opie­ra­ją­ce się kro­wy.

Dwa czy trzy sta­da owiec rów­nież po­pę­dzo­no w tym sa­mym kie­run­ku.

Ko­nie, któ­rych męż­czyź­ni chcie­li do­siąść, ska­cząc, rwąc się i sta­jąc dęba, pod­no­si­ły kurz na uli­cy w gę­stych kłę­bach.

Wszyst­kie zwie­rzę­ta łą­czy­ły swe ryki, wy­cia i rże­nia z ty­sią­ca­mi wy­krzyk­ni­ków lud­no­ści.

Straż­ni­cy na­ro­do­wi, wy­cho­dząc z do­mów z bro­nią w ręku, na­bi­ja­li ją po­spiesz­nie, a wkrót­ce od­głos dzwo­nu, bi­ją­ce­go na trwo­gę, po­więk­szył swe­mi dźwię­ka­mi i tak już gło­śną gro­zę tej sce­ny.

W kil­ka mi­nut, oko­ło czter­dzie­stu lu­dzi, pią­ta część wszyst­kich, sta­nę­ło na pla­cu.

Mały ten od­dział zna­lazł się tam bez do­wódz­ców; ka­pi­tan był w Dreux od wczo­raj, zaś ani lej­te­nant, ani pod­lej­te­nan­ci nie uka­za­li się do­tąd.

Nie­obec­ność tę czy po­wol­ność, tło­ma­czo­no so­bie roz­ma­icie; ale mi­li­cya z Ma­gny, na­der nie­do­sta­tecz­nie wy­ćwi­czo­na, drżąc z nie­cier­pli­wo­ści, wy­ra­zi­ła wresz­cie zda­nie, że nie­obec­ność ge­ne­ra­ła nie po­win­na być prze­szko­dą do roz­po­czę­cia wal­ki.

Klau­dy­usz Bor­dier był obec­ny, to też wło­ścia­nie jed­no­zgod­nie za­pra­gnę­li, aże­by sta­nął na ich cze­le, by­le­by tyl­ko wy­ru­szyć, nie cze­ka­jąc na ni­ko­go.

Po­mi­mo, że się po­wo­ły­wał na sza­cu­nek przy­na­leż­ny wła­dzom, po­mi­mo pro­te­sta­cyi i opo­ru, sier­żant mu­siał ustą­pić.

Mer, któ­ry wła­śnie nad­szedł na to, zwy­cię­żył jego ostat­nie skru­pu­ły i upo­waż­nił do wy­mar­szu.

Na jego ko­men­dę od­dział za­pu­ścił się w pa­rów, idą­cy rów­no­le­gle z dro­gą do Bu, po­sław­szy uprzed­nio mnó­stwo kpin i drwi­nek pod ad­re­sem tych, co się opóź­ni­li.

Była to praw­dzi­wa nie­wdzięcz­ność; ta mą­dra re­zer­wa dy­gni­ta­rzy mi­li­cyi od­da­wa­ła tym do­brym lu­dziom przy­słu­gę, któ­rą po­win­ni byli le­piej oce­nić.

Pro­wa­dzo­ny przez do­wódz­cę za­rów­no nie­do­świad­czo­ne­go, jak ostat­ni z sze­re­gow­ców, od­dział na­ra­ził­by się z pew­no­ścią na jaką ka­ta­stro­fę.

Klau­dy­usz Bor­dier, któ­ry w cią­gu swo­jej służ­by od­był już nie jed­ną kam­pan­ję, mógł prze­ciw­nie na­tchnąć od­dział spo­ko­jem i zim­ną krwią, tak nie­zbęd­ną dla od­nie­sie­nia zwy­cięz­twa.

Na pew­nej od­le­gło­ści przed doj­ściem do szczy­tu pa­gór­ka za­wo­łał: halt! i udał się sam na zre­ko­gno­sko­wa­nie sta­no­wi­ska wro­gów.

Jak zwy­kle bywa w ta­kich ra­zach, pa­stuch prze­ce­nił nie­bez­pie­czeń­stwo.

Ar­mia skła­da­ła się z dwu­na­stu uła­nów pod­jaz­do­wych.

Szli oni w. kie­run­ku Dreux i znaj­do­wa­li się w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od wio­ski Abon­dant, ale od­głos kro­ków usły­sza­nych w od­da­li, wpro­wa­dził ich w po­dej­rze­nie.

Po kil­ku zwia­dach pi­kie­ty, za­trzy­ma­li się i zda­wa­li się na­ra­dzać.

Było praw­do­pot­mem, że się cof­ną.

Wi­niarz ogar­nął sy­tu­acyę z szyb­ko­ścią i iście woj­sko­wym zro­zu­mie­niem rze­czy.

Dał roz­kaz za­prze­sta­nia mu­zy­ki na trąb­ce i bęb­nie, gdyż trwa­ła już za dłu­go, roz­ka­zał swym lu­dziom, aże­by cof­nę­li się z dro­gi, gdzie na­ra­że­ni byli na cią­głe lor­ne­to­wa­nie pru­sa­ków, ka­zał im zejść w dość głę­bo­ki wą­wóz dla za­kry­cia ich ru­chów, za­pro­wa­dził ich w bie­gu po dro­dze wio­dą­cej do Bu, gdzie roz­sta­wił ich za­sadz­ką w ma­łym le­sie, przez któ­ry ka­wa­le­rya zmu­szo­ną była bez­wa­run­ko­wo prze­cho­dzić, co­fa­jąc się.

Tak skrom­na kom­bi­na­cya stra­te­gicz­na mo­gła była spro­wa­dzić zni­we­cze­nie od­dzia­łu uła­nów.

Od­zy­skaw­szy daw­ną ener­gję, oj­ciec Afry­ka sta­rał się na­tchnąć nią swych współ­o­by­wa­te­li.

Pra­gnął im dać do zro­zu­mie­nia, o ile ko­rzyst­nem było, aże­by nie­przy­ja­ciel wpadł w za­sadz­kę, nie prze­czu­wa­jąc jej wca­le; za­klął ich na wszyst­kie bogi, aże­by pod żad­nym po­zo­rem nie da­wa­li ognia przed sy­gna­łem jego świ­staw­ki; sam zaś upla­co­wał się na koń­cu le­we­go skrzy­dła, to jest od stro­ny, przez któ­rą mie­li co­fać się nie­przy­ja­cie­le.

Nie­ste­ty! uła­ni byli jesz­cze o ja­kie pięć­dzie­siąt me­trów od Klau­dy­usza Bor­dier, gdy na­gle dał się sły­szeć je­den strzał nie­śmia­ły, za nim dru­gi i w jed­nej chwi­li roz­po­czął się ogień ze wszyst­kich bro­ni.

Przy pierw­szym strza­le, niem­cy, z nie­zrów­na­ną zgod­no­ścią, wstrzy­ma­li ko­nie, na­ra­dzi­li się przez chwi­lę i wkrót­ce cof­nę­li się po płasz­czy­znie, dla unik­nię­cia gra­du kul, świsz­czą­cych im koło uszu; wte­dy, pu­ściw­szy wo­dze ko­nio­wi, od­je­cha­li w naj­szyb­szym ga­lo­pie.

Klau­dy­usz Bor­dier ze swej stro­ny wy­padł na dro­gę; wście­kły, że go nie po­słu­cha­no, ze­rwał swą czap­kę po­li­cyj­ną, rzu­cił ją na zie­mię i jął czy­nić gwał­tow­ne wy­mów­ki żoł­nie­rzom.

Jed­nak strze­la­ni­na tych po­czciw­ców nie była wca­le bez skut­ku.

Je­den z ka­wa­le­rzy­stów zo­stał w tyle; jego koń ra­nio­ny biegł co­raz wol­niej, prze­był ze dwie­ście me­trów dro­gi i sta­nął.

Za­nim to­wa­rzy­sze uła­na mo­gli byli przyjść mu w po­moc, wzy­wa­ni kil­ka­krot­ne­mi wy­strza­ła­mi z re­wol­we­ru, oko­ło tu­zi­na od­waż­niej szych wło­ścian, rzu­ci­ło się na pru­sa­ka, uję­ło go i upro­wa­dzi­ło.V. OTO­CZE­NIE KLAU­DY­USZA BOR­DIER – MON­TA­IGU.

Mały od­dział po­wró­cił do Ma­gny w try­um­fie pro­wa­dząc więź­nia; zwy­cięz­ców po­wi­ta­no z nie­da­ją­cym się opi­sać za­pa­łem.

Trud­no so­bie wy­obra­zić gwar, jaki w owym dniu bo­ha­ter­skie­go czy­nu za­pa­no­wał za­rów­no na pla­cu, jak w sze­re­gach woj­sko­wych osa­dy.

Ci, co przy­ję­li udział w zaj­ściu, któ­re­mu w Ma­gny przy­da­wa­no zna­cze­nie wal­ki, opo­wia­da­li o niem każ­de­mu z obec­nych po raz dzie­sią­ty czy dwu­na­sty co naj­mniej, ubar­wia­jąc je na­tu­ral­nie szcze­gó­ła­mi fan­ta­stycz­ne­mi, i pod­no­sząc swo­je za­słu­gi bez naj­mniej­sze­go wsty­du.

Inni, owi roz­sąd­ni, któ­rych zna­jo­mość swe­go cha­rak­te­ru po­wstrzy­ma­ła w domu, przy­go­to­wa­li ob­ja­śnie­nia mniej lub wię­cej uza­sad­nio­ne, i po po­wro­cie pierw­szych byli nie­mniej dum­ni jak praw­dzi­wi zwy­cięz­cy.

W tej chwi­li upo­je­nie try­um­fu wzię­ło górę nad in­ne­mi spra­wa­mi do tego stop­nia, że nikt nie po­my­ślał na­wet o tem, aże­by od nich żą­dać za­dość­uczy­nie­nia.

Dwie tyl­ko po­sta­cie, po­nu­re i gniew­ne, nie przyj­mo­wa­ły udzia­łu w po­wszech­nej ra­do­ści.

Pierw­szą był Klau­dy­usz Bor­dier, któ­ry nie mógł wmó­wić w sie­bie, że uwię­zie­nie jed­ne­go uła­na po­we­to­wa­ło utra­tę po­zo­sta­łych jego to­wa­rzy­szy.

Da­le­ki od tego, aże­by łą­czyć się z za­do­wo­le­niem swych współ­o­by­wa­te­li, zło­rze­czył upad­ko­wi dys­cy­pli­ny w ich gro­nie, a w szcze­gól­no­ści nie­po­słu­szeń­stwu jed­ne­go z sze­re­gow­ców, na­zwi­skiem Ar­se­niusz Bi­strac, któ­re­go nie­for­tun­ne­mu strza­ło­wi ka­wa­le­rya pru­ska za­wdzię­cza­ła swo­je oca­le­nie.

Dru­gą z dwóch oso­bi­sto­ści, któ­re ab­ne­go­wa­ły po­wszech­ną ra­dość, był Jan-Piotr Bi­deux, ku­piec, czło­wiek lat czter­dzie­stu sze­ściu, wzro­stu wy­żej niż śred­nie­go i nie­co na­zbyt oty­ły.

Po wy­nio­słej po­sta­ci, pra­wie im­po­nu­ją­cej, po wy­róż­nia­niu, ja­kiem go ota­cza­li wszy­scy miesz­kań­cy, moż­na było na pierw­szy rzut oka po­znać, że na­le­żał do dy­gni­ta­rzy wiej­skich.

Tego dnia miał na so­bie blu­zę za­rów­no jak inni, ale sta­ran­nie wy­pra­ną, wy­pra­so­wa­ną i ozdo­bio­ną ha­ftem, pod kto­rą wi­dać było cie­płą weł­nia­ną ka­mi­zel­kę, chro­nią­cą go od prze­zię­bie­nia; pan­ta­lo­ny z ma­te­ryi gru­bej wpraw­dzie, ale cie­płej i moc­nej uj­mo­wa­ły dłu­gie sztyl­py bu­tów; wresz­cie, jak czło­wiek, któ­ry chce po­ka­zać lu­dziom, jak na­le­ży sza­no­wać zdro­wie, za­rzu­cił na ple­cy sur­dut z suk­na bron­zo­we­go, na któ­re­go rę­ka­wach trzy czy czte­ry na­szyw­ki weł­nia­ne świad­czy­ły o jego stop­niu woj­sko­wym.

Sza­bla sta­re­go fa­so­nu, na po­chwie któ­rej fi­gu­ro­wał ko­gut gal­lij­ski, a któ­rą no­sił pod blu­zą na pa­sie, w po­ło­wie płó­cien­nym, w po­ło­wie skó­rza­nym, kepi błysz­czą­ce no­wo­ścią, ską­po wy­szy­te włócz­ką, za­rów­no jak pa­le­tot, do­peł­nia­ły stro­ju.

Po­wierz­chow­ność jego, za­rów­no jak i spo­sób cho­dze­nia, wy­róż­nia­ły go sta­now­czo z po­śród oto­cze­nia, w ja­kiem się znaj­do­wał.

Pra­ca na słoń­cu przy żni­wie nig­dy nie opa­li­ła mu skó­ry; ręce miał zbyt bia­łe, zbyt mięk­kie, aże­by mia­ły się wziąść za mo­ty­kę lub za­jąć się płu­giem; ża­den wy­si­łek, żad­ne zmę­cze­nie nie ob­cią­ży­ło mu­sku­łów w tem cie­le mięk­kiem i de­li­kat­nem.

Jego oty­łość była nie­co mon­stru­al­ną, ale ta mon­stru­al­ność wła­śnie świad­czy­ła, że wiódł ży­cie pra­wie sie­dzą­ce, po­mi­mo mnóz­twa zmarsz­czek, za­cho­wał po­zór pra­wie mło­dzień­czy.

Z wło­sa­mi si­we­mi ale kę­dzie­rza­we­mi i spa­da­ją­ce­mi w lo­kach na ple­cy, z no­sem szczu­płym nie­co przy­gar­bio­nym we środ­ku i przy­po­mi­na­ją­cym na koń­cu pi­ra­mi­dę, Jan-Piotr Bi­deus wy­glą­dał co naj­mniej na na­dwor­ne­go chó­rzy­stę.

Nie trze­ba było jed­nak ufać po­zor­nej po­czci­wo­ści, try­ska­ją­cej z jego po­licz­ków: pro­sto­pa­dłe zmarszcz­ki przy po­wie­kach, i przy koń­cach ust, nie­któ­re lin­je zbyt ostre pod przy­kry­ciem tłu­sto­ści, oskar­ża­ły ich wła­ści­cie­la, ie był su­ro­wy i chci­wy, a przy­tem upar­ty i sta­now­czy

Z dru­giej stro­ny usta wąz­kie, nie­ustan­nie gry­zio­ne krót­kie­mi i ostre­mi zę­ba­mi, świad­czy­ły, że nie jest to wca­le czło­wiek ewan­ge­licz­ne­go mi­ło­sier­dzia.

Jan-Piotr Bi­denx był bo­ga­ty; ale bo­gac­two na wsi nie jest jesz­cze ar­gu­men­tem, wy­star­cza­ją­cym dla wszyst­kich; obu­dza ono wię­cej za­wi­ści ani­że­li kre­dy­tu, to też nie tyle ma­jąt­ko­wi ile na­tu­rze swe­go han­dlu za­wdzię­czał po­waż­ny wpływ, jaki wy­wie­rał na współ­o­by­wa­te­li.

Pod po­zo­rem wina, któ­re słu­ży­ło mu za go­dło, han­del jego miał tyle róż­no­rod­nych od­cie­ni, że trud­no je wy­ło­żyć.

Jan-Piotr Bi­deux han­dlo­wał za­wsze przed­mio­ta­mi naj­więk­sze­go zby­tu i bu­dzą­ce­mi naj­więk­szą cie­ka­wość ga­wie­dzi.

Moż­na było do­stać u nie­go suk­na i ta­czek, zbo­ża i płót­na, owsa i ba­ra­nów, be­lek, de­sek, in­stru­men­tów mu­zycz­nych, wina, cu­kru, świec i szkła prze­róż­ne­go ga­tun­ku.

Wy­naj­mo­wał kro­wy wie­śniacz­kom, zbyt bied­nym, żeby je ku­pić; a przy­tem, je­że­li miał pew­ną gwa­ran­cyę, po­ży­czał na­wet pie­nią­dze swo­im klien­tom.

Wszyst­ko to, wy­ro­bi­ło mu we wsi sta­no­wi­sko po­waż­ne i od­da­ło mu w ręce mo­no­pol do­star­cza­nia ze wsi i z oko­li­cy ta­kich pro­duk­tów jak zbo­że, sia­no, wino, kar­to­fle, na tar­gi miej­skie, albo przed­mio­ty te, ty­tu­łem za­sta­wu prze­cho­dzi­ły przez jego ręce przed pój­ściem w obieg, i naj­czę­ściej nie da­wa­ło żad­nych zy­sków swym wła­ści­cie­lom.

Roz­ma­itość przed­mio­tów jego han­dlu dała mu moż­ność za­wią­za­nia sto­sun­ków nie tyl­ko z miesz­kań­ca­mi Ma­gny, ale i z wło­ścia­na­mi, miesz­ka­ją­ce­mi w pię­ciu lub sze­ściu wio­skach oko­licz­nych.

Wiel­cy i mali, bo­ga­ci i ubo­dzy, wy­rob­ni­cy, wi­nia­rze, rze­mie­śli­cy – nie było ni­ko­go, kto­by go kie­dy­kol­wiek nie po­trze­bo­wał.

Dzier­żaw­cy oko­licz­ni, mły­na­rze z są­siedz­twa, któ­rzy za­wszą znaj­do­wa­li po­trze­bę ob­ra­ca­nia swe­mi pie­niędz­mi po za zwy­kłe­mi ope­ra­cy­ami fol­warcz­ne­mi i nie mo­gli czę­sto sta­wiać się na ter­min, byli tak­że do pew­ne­go stop­nia za­leż­ni od nie­go.

Lu­dzie nie po­trze­bu­ją­cy, któ­rym pod do­brą gwa­ran­cyą, nig­dy nie od­ma­wiał kre­dy­tu, mu­sie­li ule­gać mu w zu­peł­no­ści.

Ku­piec, lej­te­nant stra­ży na­ro­do­wej w Ma­gny, na­le­żał sło­wem, do licz­by tych lu­dzi, któ­rym wiel­kość prze­wró­ci­ła w gło­wie, to też wraz z Klau­dy­uszem Bor­dier nie chciał przyj­mo­wać udzia­łu w we­so­ło­ści miesz­kań­ców.

Nie na­le­ży przy­pusz­czać, że żal lub wstyd, iż nie zja­wił się co­ram po­pu­lo, co da­wa­ło jaw­ne świa­dec­two o wąt­pli­wo­ści jego męz­twa, wpły­nę­ły na ta­kie uspo­so­bie­nie.

Prze­ciw­nie, był na­wet za­do­wo­lo­ny z sie­bie i su­mie­nie miał spo­koj­ne.

Ale ha­łas, jaki po­wstał do­ko­ła oso­by jego nie­przy­ja­cie­la Afry­ka­ni­na, draż­nił go nie­po­mier­nie, a z dru­giej stro­ny, cho­ciaż od­daw­na już ukrył w bez­piecz­ne miej­sce część swo­ich to­wa­rów, to jed­nak nie­po­ko­iła go tak bliz­ka obec­ność pru­sa­ków.

Sie­dział w pierw­szej z dwóch izb, z któ­rych skła­da­ła się kor­de­gar­da, wprost ko­min­ka, na któ­rym pło­nę­ły drza­zgi.

Na­prze­ciw­ko nie­go, na rogu jed­nej z ła­wek, sie­dział jak na ko­niu, z rę­ko­ma skrzy­żo­wa­ne­mi i z po­chy­lo­ną gło­wą bo­ha­ter dnia.

Oby­dwa pa­li­li faj­ki, ale na­wet w spo­so­bie pa­le­nia za­cho­dzi­ła po­mię­dzy nimi róż­ni­ca.

Kłę­by dymu, któ­re sier­żant wy­pusz­czał z faj­ki, skła­da­ją­cej się z mie­dzia­nej opra­wy i z ta­kiej że po­kryw­ki, faj­ki krót­kiej i wzo­ro­wo czar­nej, wy­cho­dzi­ły z jego ust ob­fi­cie i z nie­zmier­ną szyb­ko­ścią.

Dłu­gi cy­buch lej­te­nan­ta był z wi­śni, wcią­gał z nie­go dym po­wo­li, w dłu­gich od­stę­pach i wy­pusz­czał go w po­sta­ci cien­kich, stop­nio­wo roz­sze­rza­ją­cych się pa­secz­ków:

Ani je­den, ani dru­gi nie rze­kli do sie­bie sło­wa, gdy wej­ście dwóch no­wych oso­bi­sto­ści, zmu­si­ło ich prze­rwać do­tych­cza­so­we me­dy­ta­cye.

Pierw­szym był Kuź­ma Gi­rard, bęb­niarz, prze­zwi­skiem Be­din­din; dru­gim był ten sam Bi­strac, któ­re­go nie­zręcz­ność spro­wa­dzi­ła chmu­ry na czo­ło na­czel­ni­ka przed­po­łu­dnio­wej wy­pra­wy.

Be­din­diu był czło­wie­kiem lat czter­dzie­stu, mały, krę­py, i tak brzu­cha­ty, że gdy cy­lin­der bęb­na sta­nął przy nim, był zmu­szo­ny, chcąc do­się­gnąć środ­ka tego in­stru­men­tu, trzy­mać pa­łecz­ki w spo­sób wca­le nie­pra­wi­dło­wy, co jed­nak nie prze­szka­dza­ło mu ha­ła­so­wać za dwu­dzie­stu.

Peł­niąc obo­wiąz­ki bęb­nia­rza w woj­sku osa­dy i or­ga­ni­sty w ko­ściół­ku, był nie­mi na wskroś prze­ję­ty.

Jego py­za­ta twarz sta­ran­nie wy­go­lo­na, z oczka­mi ma­łe­mi i nie­ustan­nie za­my­ka­ne­mi przez po­wie­ki wąz­kie i po­marsz­czo­ne, na­ce­cho­wa­na była nie­ja­ko wy­ra­zem świą­to­bli­wo­ści i by­ła­by od­po­wied­nia bar­dzo dla su­tan­ny.

Miał na so­bie czar­ną włócz­ko­wą blu­zę, zru­dzia­łą od słoń­ca w pro­sto­pa­dłych szwach, oraz czar­ne spodeń­ki – dar księ­dza pro­bosz­cza; żona jego, pani Be­din­di­no­wa, za­mie­ni­ła je na pan­ta­lo­ny przez do­szy­cie płót­na nie­bie­skie­go

Ra­żą­cy kle­ry­ka­lizm tego ko­stju­mu oku­py­wał w znacz­nej czę­ści sze­ro­ki pas skó­rza­ny, na­bi­ja­ny gwoź­dzia­mi, z któ­rym Be­din­din nie roz­sta­wał się na­wet przy je­dze­niu a na­de­wszyst­ko czer­wo­na wstąż­ka, któ­rą oto­czył kasz­kiet, a któ­rej koń­ce roz­wie­wa­jąc się na wie­trze i spa­da­jąc na śro­dek ple­ców, nada­wa­ły mu do pew­ne­go stop­nia po­zór re­kru­ta.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: