Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sfinks. Tom 4 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sfinks. Tom 4 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 247 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SFINX.

Część dru­ga.

II.

obiad des­se­rem; ale nie po­wieść z praw­dzi­we­go ży­cia.

Sło­dy­cze tej uczty osta­tecz­nej są fał­szem na­wet w książ­ce; ży­cie koń­czy się gorz­ko, to jego nie­zmien­ne pra­wo, sko­ro się w so­bie za­my­ka i zie­mią ogra­ni­cza. Z wszyst­kie­go słod­kie­go tu­taj, naj­słod­sza i naj­więk­sza śmierć z wej­rze­niem w nie­bo; bo ta łą­czy nas z dru­gim świa­tem.

Idź­my więc da­lej a da­lej!

Jan w prze­cią­gu tego cza­su, któ­ry mi­nął od jego przy­by­cia do Wil­na, do opi­sa­nych tu zda­rzeń, kro­ku jesz­cze nie uczy­nił był pra­wie do sła­wy i zbo­ga­ce­nia, dla usta­le­nia losu swo­je­go. Za­zdrość tyl­ko obu­dzi­ła się sil­niej­sza, za­wzięt­sza, gdy głu­cha po­szła po­gło­ska o wzię­to­ści jego u kasz­tel­lań­stwa, o po­chwa­łach acz skrom­nie udzie­lo­nych Żar­skie­go, o oże­nie­niu, któ­re za bar­dzo szczę­śli­we i bo­ga­te uwa­ża­no.

Kil­ku ma­la­rzy, jak on pra­gną­cych za­ję­cia a nie­zna­nych i nie­wzię­tych, sy­pa­li nań naj – czar­niej­sze ba­śnie i po­twa­rze. We­dle nich Jan był czło­wie­kiem ze­psu­tym, dum­nym, chy­trym, złe­go ser­ca, prze­bie­gło­ści wiel­kiej a ma­łe­go bar­dzo ta­len­tu. Ob­ra­zy ucho­dzą­ce za jego utwo­ry mia­ły być ob­cej ręki, on sam nie­zdol­ny nic two­rzyć, por­tre­ci­sta na­wet li­chy; cała sła­wa po­zy­ska­na nie­wie­dzieć jak i cu­dzą pra­cą.

Tak mó­wio­no gdy Jan pra­co­wał i po­ka­zy­wał się czę­ściej, po sła­bo­ści zaś jego i do­bro­wol­nem od­osob­nie­niu, któ­re po­prze­dzi­ło oże­nie­nie, prze­sta­no się nim zaj­mo­wać i za­po­mnia­no zu­peł­nie. To za­po­mnie­nie gor­sze jest może od po­twa­rzy dla czło­wie­ka, co musi bu­do­wać na wzię­to­ści i sła­wie swą przy­szłość. Za­po­mnie­nie, mil­cze­nie, brze­mien­ne jest lek­ce­wa­że­niem i wzgar­dą.

Gdy Jan po oże­nie­niu za­żą­dał pra­co­wać; wpręd­ce prze­ko­nał się, że naj­trud­niej bę­dzie zna­leźć za­ję­cie. Ob­ra­zy przy­wie­zio­ne z Rzy­mu dla wy­so­kiej dość ceny, któ­rą za nie na­zna­czał, sprze­da­ne być nie mo­gły.

Wziął się Jan do kom­po­zy­cyi, ale bez na­dziei aby na pra­ce jego zna­leźć się mo­gli ama­to­ro­wie.

Por­tre­ty, któ­re­mi żyje u nas bied­nie więk­sza część ma­la­rzy, nie jego były rze­czą; poj­mo­wał por­tret tyl­ko w spo­so­bie Ra­fa­ela, Ty­cy­ana, Van-Dyc­ka, por­tret mo­nu­men­tal­ny, ide­ali­zu­ją­cy wy­raz zna­ko­mi­te­go in­dy­wi­du­um, wy­da­nie typu ude­rza­ją­ce­go; po­emat z twa­rzy ludz­kiej. Ale taki por­tret byt ob­ra­zem; nie każ­dy mógł za wzór mu słu­żyć, a kosz­to­wał tyle pra­cy, że go za sto zło­tych (wy­żej mało kto­by chciał za­pła­cić) od­dać nie było po­dob­na. Dwie czy trzy nie­wiel­kie zna­la­zły się ro­bo­ty, ale tych na­gro­da za­le­d­wie wy­star­czy­ła na co­dzien­ne po­trze­by; w koń­cu kil­ku mie­się­cy mu­sia­no zaj­rzeć do wo­recz­ka Ja­gu­si, z któ­re­go na dłu­go stać nie mo­gło.

Jan oce­niw­szy swo­je po­ło­że­nie, nic o nie­mnie mó­wiąc żo­nie, po­czął sta­now­czo my­śleć jak mu za­ra­dzić? i przy pierw­szej zręcz­no­ści po­sta­no­wił o tem po­mó­wić z Ty­tu­sem.Ze­szli się z nim ci­cho w ma­lar­ni, i na pierw­sze sło­wo ma­la­rza, Ma­mo­nicz mu od­po­wie­dział: –Wie­dzia­łem, że tak bę­dzie, ko­cha­łeś, ni­cem ci mó­wić nie mógł o przy­szło­ści, są­dzi­łem, że ją prze­wi­du­jesz za dwo­je, te­raz se­ryo my­śleć i ra­dzić nam po­trze­ba. Por­tre­ty wy­ży­wić cię na­wet nie mogą; nie wiel­ką ich licz­bę po­trzeb­ną ba­zgrzą z za­do­wo­le­niem pu­blicz­nem wy­rob­ni­cy, z któ­re­mi nie wy­trzy­masz współ­za­wod­nic­twa. No­wych ko­ścio­łów, w wie­ku nie­wia­ry i obo­jęt­no­ści, nikt już nie sta­wi: fre­ski są u nas rze­czą nie­zna­ną. Du­cho­wień­stwo za­ję­ło się po­li­ty­ką, li­te­ra­tu­rą, wy­cho­wa­niem; sztu­ka po więk­szej czę­ści rze­czą dla nie­go obcą, wresz­cie ko­ścio­ły i klasz­to­ry peł­ne są ob­ra­zów i po­są­gów; rzad­ko gdzie pra­co­wać się tra­fi. Mię­dzy kra­jow­cem zaś a ob­cym, wy­bio­rą pew­nie ob­ce­go choć­by tyl­ko na­zwi­skiem. Ksią­żek wy­cho­dzi u nas nie wie­le, na ry­sun­ki do nich spu­ścić się nie moż­na: tłu­ma­cze­nia il­lu­stru­ją się nędz­ne­mi bla­cha­mi ta­nio na­by­te­mi za gra­ni­cą. Praw­dzi­wie, w gło­wę za­cho­dzę co po­czniesz z sobą. Myśl, myśl, myśl­my cho­ciaż nie prze­wi­du­ję jak ra­dzić. – Co po­cząć?

– Gdy­byś nie był su­mien­nym i szla­chet­nym ra­dy­by się zna­la­zły.

– O! ta­kich ani ja przy­jąć, ani ty po­dać nie mo­żesz. Dro­gi Ty­tu­sie, myśl jaką mi daj, na­pro­wadź, co ro­bić?

– Le­d­wie­bym nie po­wie­dział, żeby po­rzu­cić sztu­kę u nas nie­wdzięcz­ną, a wziąść się do cze­go in­ne­go, ale ty na to tak­że zgo­dzić się nic ze­chcesz.

– Nie­po­dob­na! po­wiedz mi na co się przy­dam? Ja nic nie umiem, po­my­śleć na­wet o po­rzu­ce­niu pę­zla nie po­tra­fię.

Ty­tus spoj­rzał na Jana, któ­ry był bla­dy i skut­kiem przej­rze­nia się w po­ło­że­niu swem, pra­wie roz­pa­cza­ją­cy.

– Je­st­żeś już w tak kry­tycz­nem po­ło­że­niu? spy­tał.

– Nie, wca­le, ale mogę być ju­tro, za mie­siąc, trze­ba więc za­po­biedz wcze­śnie. Tyś je­den komu się z tem zwie­rzam, ra­tuj i mów co po­cząć?

– Na­przód, rzekł Ma­mo­nicz po na­my­śle, po­trze­ba, jak to mó­wią, zrzu­cić zu­peł­nie py­chę z ser­ca. Naj­więk­szą za­pro­wa­dzić w domu oszczęd­ność; oszczęd­ność drob­nost­ko­wą, bo drob­nost­ka­mi gi­nie­my. To pierw­sza: wszyst­kie­go co łech­ce tyl­ko dumę się wy­rzec, co się ku­pu­je dla oczów i dla przy­zwo­ito­ści za­nie­chać. Po­wtó­re, za­po­mnieć, że się jest wiel­kim ar­ty­stą, szu­kać jaką Bóg da ro­bo­tę i pod­dać wy­ma­ga­niom choć głup­szych od nas ama­to­rów. Po­trze­cie, trze­ba się po­zna­jo­mić i po­ro­bić sto­sun­ki w mie­ście, od­wie­dzić kol­le­gów ma­la­rzy, cho­ciaż­by to byli tyl­ko ba­zgra­cze i nie­po­czci­wi szcze­ka­cze co drą twą sła­wę za oczy­ma; tro­chę im pod­ka­dzić; pójść z usza­no­wa­niem do pa­nów, do wyż­szych mo­gą­cych ci do­po­módz, po­kło­nić się du­chow­nym, urzęd­ni­kom i t… d… i t.d.

Sztu­ka mój miły Ja­nie, jak sko­ro się chce zmie­szać z prak­tycz­nem ży­ciem i ma mu słu­żyć za pod­sta­wę, musi się uni­żyć i spro­fa­no­wać, musi się prze­dzierz­gnąć w słu­żeb­ni­cę.

– O! ty mnie znasz! mo­gęź ja to uczy­nić?

– Spy­taj się sam sie­bie. Pó­kiś był sam, sam je­den, nig­dym ci tego nie ra­dzi!, bo jed­ne­mu ubó­stwo ze sztu­ką lek­kie i we­so­łe; ale te­raz masz obo­wiąz­ki, a nie­ma­szże siły do po­świę­ceń?

Jan spu­ścił gło­wę.

– Nie od­kła­daj, od ju­tra za­cznij­my ru­szać się. Proś Kasz­tel­la­na aby cię za­le­cił moż­nym krew­nym swo­im, sło­wo po­wie­dział za tobą w swo­jem to­wa­rzy­stwie. Ja w dość wie­lu do­mach je­stem zna­jo­my nie jako ar­ty­sta, ale jako we­so­ły ga­wę­dziarz, czę­sto jako po­trzeb­ny ko­łek do za­ję­cia dziu­ry u sto­li­ka do ma­łe­go Bo­sto­na lub Ćwi­ka. Będę mó­wił o to­bie, wpro­wa­dzę cię gdzie mogę. Ale mój Ja­nie! uzbrój się w uśmiech na wszyst­ko od­po­wia­dać ma­ją­cy na­wet na słod­kie nie­grzecz­no­ści, uzbrój się wcze­śnie w aniel­ską cier­pli­wość.

– Mi­łość mi jej doda, o! ży­cie! ży­cie! za­wo­łał.

– Oswo­isz się z tem. Tam to bę­dzie tyl­ko kuch­nią ży­cia, praw­dzi­we ży­cie w domu.

– Lecz na­wza­jem przyj­mo­wać będę mu­siał u sie­bie, czas mój za­bra­ny zo­sta­nie.

– Roz­wa­żysz czy sku­tek wart bę­dzie ofia­ry; te­raz zaś trze­ba cze­goś pró­bo­wać je­ste­śmy zmu­sze­ni, vo­gue la ga­le­re!

Na te sło­wa wbie­gła Ja­gu­sia, we­so­ła, ró­żo­wa i po­da­ła przy­ja­ciel­sko rękę Ma­mo­ni­czo­wi, któ­ren uca­ło­wał ją mil­czą­cy ale wzru­szo­ny. We­so­łość pu­sta, dzie­cin­na tej ko­bie­ty tak dziw­nie od­bi­ja­ła od smut­ku i nie­po­ko­ju, któ­ren ukry­wa­li dwaj przy­ja­cie­le. – Co wam jest że­ście mi tak chmur­ni? Chodź­cie do mnie, wszak to już mrok pada, a Jan ma­lo­wać nie może, jam sama, po­ga­da­my, po­śmie­jem się. Ucie­kam od Ja­sia, żeby mu nie prze­szka­dzać w cza­sie ro­bo­ty, ale nie­chże mam wie­czo­ry przy­najm­niej. No, chodź­cie!

Na roz­kaz go­spo­si, ru­szy­li oba do po­ko­ju, gdzie ich już cze­kał pod­wie­czo­rek. Ja­gu­sia nie poj­mu­jąc na­wet co się w koło niej dzia­ło, a ma­jąc w ręku wła­sny fun­dusz nie wiel­ki, któ­rym dys­po­no­wa­ła; nic nie wie­dząc, że Jan, stra­ciw­szy na oże­nie­nie, tyle tyl­ko pra­wie miał ile było w jej wo­recz­ku; z nie­opatrz­no­ścią szczę­śli­we­go dzie­cię­cia tra­ci­ła na stro­je aby mu się po­do­bać, na śnia­da­nia, obia­dy, pod­wie­czor­ki, aby się za swój dom nie po­wsty­dził.

Przy­ję­cie Ma­mo­ni­cza i kil­ku zna­jo­mych da­le­ko było nad ska­lę ich moż­no­ści posu – nio­ne; ale Jan po­wie­dzieć jej o tem nie śmiał. Bo­le­śnie mu było roz­bić jej szczę­śli­wą nie­wia­do­mość. Z dru­giej stro­ny, Ja­gu­sia, jak wszyst­kie mło­de pa­nien­ki co zbli­ska nie do­tknę­ły się nig­dy szcze­gó­łów go­spo­dar­stwa do­mo­we­go, dała się do­bro­dusz­nie oszu­ki­wać słu­dze. Prę­dzej więc niż spo­dzie­wać się było moż­na, na­stą­pić mo­gło zu­peł­ne wy­czerp­nie­nie za­pa­sów.

Jan drżał na myśl samą, ale nie wie­dział jesz­cze jak to było bliz­kie. Ty­tus prze­wi­dy­wał, że się po­trze­by oka­żą prę­dzej ni­że­li Jan spo­dzie­wa: oko przy­ja­cie­la ja­sno pa­trza­ło we wszyst­ko, a ser­ce jego bo­la­ło za­wcza­su.

Wie­czór prze­szedł im dość we­so­ło, Ja­gu­sia była w zło­tym hu­mo­rze, i nie poj­mu­jąc co za chmur­ka wi­sia­ła nad czo­łem Jana, roz­pę­dzić się ją sta­ra­ła.

– Nie­wdzięcz­ny! mó­wi­ła żar­tu­jąc, ja go tak ko­cham, a on nie wiem czy swo­ją się tam ro­bo­tą ja­kąś tra­pi i przy­cho­dzi do mnie znu­żo­ny a smut­ny. Pa­mię­taj, pa­mię­taj Ja­siu, że da­łeś ojcu sło­wo, iż mu­szę być szczę­śli­wą; a jak nią być, kie­dyś ty mi smut­ny?

Jan po­ca­ło­wał ją za całą od­po­wiedź; dwie łzy mu się po­to­czy­ły ukrad­kiem, otarł je z uda­nym uśmie­chem. – A, rzekł w du­chu, wszyst­ko uczy­nię, by­le­by się nie do­my­śli­ła nie­do­stat­ku, byle go nie uczu­ła nig­dy.Że­gna­jąc Ma­mo­ni­cza, szep­nął mu: – Pa­mię­taj! ju­tro!

– Cóż to, ju­tro? spy­ta­ła cie­ka­wie żona. – Ju­tro, od­po­wie­dział Ma­mo­nicz, mamy ko­niecz­ne wi­zy­ty, może ich nam stać na cały dzień.

– O! znów Jan mi ucie­cze!

– Po­trze­ba ko­cha­na Pani, a przed po­trze­bą schyl­my gło­wę. Wo­le­li­by­śmy tego unik­nąć, ale cóż po­cząć? – po­trze­ba!

– Cóż to za po­trze­ba tak pil­na? spy­ta­ła Ja­gu­sia gdy zo­sta­li sami.

– Mam nie­przy­ja­ciół, rzekł Jan, mó­wią żem dum­ny, brak mi sto­sun­ków, mu­szę się z ludź­mi po­znać wię­cej. In­a­czej nie będę miał nig­dy ani wzię­to­ści, ani przy­ja­ciół, ani chle­ba. Ostat­nie wy­mó­wił ci­cho.

– Nie­przy­ja­cioł­mi wzgardź!

– Gar­dzę nie­mi, ale mi szko­dzą. Na­tem prze­sta­li.

Oko­ło dzie­sią­tej Ma­mo­nicz się sta­wił we­dle obiet­ni­cy, po­czci­wy ten ar­ty­sta, cały ży­jąc przy­jaź­nią, po­świę­cał się ocho­czo i nig­dy dla sie­bie nie opu­ścił przy­ja­cie­la. Za­par­cie się, po­świę­ce­nie tak mu zda­wa­ło na­tu­ral­nem, że nie czul na­wet gdy ro­bił ofia­rę.

– Idzie­my, rzekł we­so­ło, na­przód do ma­la­rzy. Jest ich tu dwóch znacz­niej­szych; oba (nie taj­my) dość nie­przy­jaź­ni to­bie. Por­tre­ci­sta Mrucz­kie­wicz, i ko­ściel­nych ob­ra­zów ma­larz co się nig­dzie nie uczył, ale ma tro­chę wro­dzo­ne­go ta­len­tu, Per­li. Choć na­zwi­sko obce ale po­stać kra­jo­wa, zo­ba­czysz.

Mrucz­kie­wicz bli­żej, na­przód wstą­pie­my do nie­go.

Na Do­mi­ni­kań­skiej uli­cy, w sta­rym do­mo­stwie, któ­re­go dwa okna pa­trza­ły w cia­sne i ciem­ne tu­taj przej­ście, po brud­nych wscho­dach we­szli nasi wę­drow­cy do wiel­kiej dość ma­lar­ni, któ­rej ścia­ny ob­wie­szo­ne były sta­re­mi, no­we­mi, róż­nych wy­mia­rów, kształ­tów i ko­lo­ry­tu por­tre­ta­mi. Nie­ład wiel­ki pa­no­wał w tym tak zwa­nym przy­byt­ku sztu­ki.

W po­środ­ku, z krót­ką fa­jecz­ką w zę­bach, malsz­to­kiem w ręku, ma­leń­ki czło­wie­czek w krym­ce czer­wo­nej brud­nej i cha­ła­cie wy­tar­tym, pod­pa­sa­nym, z po­ła­mi za­gar­nio­ne­mi do góry, w pan­to­flach na bose nogi wło­żo­nych; od­ska­ku­jąc i zbli­ża­jąc się z min­ką we­so­łą, szczot­ko­wał dra­pe­rye ja­kie­goś por­tre­tu. Mógł mieć oko­ło lat czter­dzie­stu, ru­mia­ny, po­spo­li­tych bar­dzo ry­sów twa­rzy, ospo­wa­ty bar­dzo, brzyd­ki do­syć, z wło­sa­mi klej­kie­mi i w pie­rzu za­wa­la­ne­mi z oczka – mi sza­re­mi ale peł­ne­mi prze­bie­gło­ści zło­śli­wej, usty od­wa­lo­ne­mu sze­ro­ko: Mrucz­kie­wicz nie zwró­cił­by na sie­bie oka gdzie­in­dziej. Była to jed­na z tych bar­dzo a bar­dzo wi­dy­wa­nych czę­sto twa­rzy, co pod po­zo­rem do­bro­dusz­no­ści, kry­ją, nie­po­spo­li­tą chy­trość i zręcz­ność. Z uko­sa spoj­rzał na wcho­dzą­cych, wy­jął fa­jecz­kę z ust i po­stę­pu­jąc ku Ma­mo­ni­czo­wi, a pa­trząc w Jana jak w tę­czę:

– A! a! dzień do­bry kol­le­go, cóż to cię do mnie pro­wa­dzi?

Wzrok jego tym­cza­sem cią­gle roz­mie­rzał Jana; na­stro­ił się już do uśmie­chu, bo uśmie­chem wszyst­ko po­kry­wał.

– Ot, wi­dzisz przy­pro­wa­dzam ci, rzekł uda­jąc też otwar­tą ru­basz­ność Ma­mo­nicz, co go tu nie mało kosz­to­wa­ło, przy­pra­wa­dzam ci kol­le­gę, któ­ry pra­gnie się z tobą po­zna­jo­mić i po­przy­jaź­nić! Po­znaj­cie się, do­bry czło­wiek, skrom­ny jak dziew­czy­na, a ser­decz­ny jak… jak ja.

Uśmiech szy­der­stwa ra­zem i zwy­cięz­ki, ale wnet z twa­rzy zma­za­ny za­świ­tał na ustach Mrucz­kie­wi­cza. Bły­ska­wi­cą tyl­ko skrzy­wił się jak­by do sie­bie mó­wił: – Coś tam kiep­sko świę­cić się musi, kie­dy Je­go­mość aż do mnie przy­wę­dro­wał.

– A! za­wo­łał za­raz gło­śno zdej­mu­jąc czer­wo­ną krym­kę, praw­dzi­we dla mnie szczę­ście. Anim się tego spo­dzie­wać mógł! Do mnie bied­ne­go ba­zgra­ły, Pan! Pan! Pan, co ma­lu­jesz tyl­ko wiel­kie ob­ra­zy i wiel­kich pa­nów! Mnie to wprzó­dy na­le­ża­ło mu się po­kło­nić, ale anim się spo­dzie­wał żeby chciał ze mną zna­jo­mo­ści.

Jan z przy­mu­sem wy­bąk­nął kom­ple­ment. – Tyl­ko nie patrz do­bro­dzie­ju na ro­bo­ty moje, rzekł za­sła­nia­jąc ma­larz, by­łeś we Wło­szech, a ja so­bie do­mo­ro­sły par­to­ła. I same por­tre­ty tyl­ko ro­bię.

– Wi­dzia­łem two­je ro­bo­ty, sza­now­ny Pa­nie, ode­zwał się Jan, i zna­la­złem je peł­ne­mi, peł­ne­mi… za­krztu­sił się ar­ty­sta nasz, ale do­koń­czył prze­cie, peł­ne­mi ta­len­tu i ła­two­ści.

– Tak to so­bie sztur­cha­ni­na! rzekł niby skrom­nie Mrucz­kie­wicz. At! to do­bre dla tych, któ­rych ja ma­lu­ję; ale to por­tre­ty po pięć, po dzie­sięć du­ka­tów, a wa­ści­ne po sto, ga­da­ją.

– Ja nie ma­lu­ję por­tre­tów.

– O! o! wie­dzą są­sie­dzi jak kto sie­dzi, a Kasz­tel­la­no­wej?

– Je­den i to na­ka­za­ny, upro­szo­ny, rzekł Ty­tus.

– Ale wart mo­ich dzie­sięć!

– Nie wi­dzia­łeś go Pan.

– Ja to mó­wię o żyw­cu, o gro­szu.

– I to nie, prze­rwał Ty­tus, lu­dzie prze­sa­dza­ją; sprze­da­ne były ra­zem dwa inne ob­ra­zy.

– Ale ma­luj­cie so­bie, i owszem! i owszem! za­wo­łał po­ryw­czo Mrucz­kie­wicz, nie od­ma­wiam, nie prze­szka­dzam, nie za­zdrosz­czę. Ja się z pa­na­mi wiel­kie­mi nie za­da­ję.

Wy­so­kie pro­gi na moje nogi. Zwłasz­cza, że tam cza­sem i nic drzwia­mi wy­no­sić się po­trze­ba, gdy kto przy­prze.

Była to bo­le­sna przy­mów­ka do fał­szy­wie wy­tłu­ma­czo­nej przy­go­dy Jana, mó­wio­no bo­wiem po­wszech­nie, że Kasz­tel­lan za­staw­szy ma­la­rza z żoną, zmu­sił go do wy­sko­cze­nia przez okno. Ty­tus, któ­re­mu bar­dzo cho­dzi­ło o to, aby od razu nie zra­ził się Jan, prze­rwał uda­jąc we­so­ły śmiech: Cha! cha! na co te przy­mów­ki!

Jan za­chmu­rzył się, mil­czał.

– Mię­dzy kol­le­ga­mi to bez ce­ry­mo­nii, rzekł Mrucz­kie­wicz, ale czy to praw­da?

– Cena por­tre­tu? pod­chwy­cił Ty­tus, o! prze­sa­dzo­na, prze­sa­dzo­na, a co się ty­czę in­nych oko­licz­no­ści, tych wca­le nie wie­cie, do­my­sły! do­my­sły!

– I dzi­kie plot­ki, w któ­rych za grosz nie ma sen­su, do­rzu­cił Jan, nie ucie­kał­bym przed ni­kim w świe­cie.

– Cha! cha! a to się do­my­ślam, coś in­ne­go pil­ne­go mu­sia­ło przy­na­glić! I po­czął ry­ho­tać Mrucz­kie­wicz po­glą­da­jąc zja­dli­wie na Jana swe­mi sza­re­mi oczka­mi.

– Nie, to był po pro­stu przy­pa­dek, za­mknął Ty­tus znie­cier­pli­wio­ny.

– E! to bo ty­siąc fał­szów, ty­siąc głu­pich roz­po­wia­da­ją plo­tek, ode­zwał się Mrucz­kie­wicz niby do­bro­dusz­nie, kto­by zaś temu wie­rzył! Mało co bre­dzą! Ot i to na­przy­kład… że kol­le­ga je­steś sy­nem wprost ja­kie­goś chło­pa ze Żmu­dzi.

– To taka praw­da, szyb­ko za­wo­łał Ma­mo­nicz nie da­jąc od­po­wie­dzieć Ja­no­wi, jak to co o was ga­da­ją, wie­cie? że­ście sy­nem prze­chrzty? No! ale któż­by temu wie­rzył?

Mrucz­kie­wicz za­py­rzył się, ale opa­mię­tał za­raz:

– Tfu! plu­nąć na te an­dro­ny. Bądź­my, rzekł, przy­ja­ciół­mi! i po­dał rękę Ja­no­wi. A w ra­zie, to i opie­ce pań­skiej się po­le­cam, do­dał chy­trze. Mo­żesz Pan mieć dużo ro – boty, po­trze­bo­wać po­mo­cy, może mu co z nosa spad­nie, niech to bę­dzie dla mnie. Bar­dzo pro­szę, ja jaką Bóg tam da, nie gar­dzę ro­bo­tą. Aby żyć.

Był to przy­ci­nek zno­wu, z któ­re­go po­znał Ma­mo­nicz, że wie­dzia­no już, iż Jan po­trze­bu­je a nie ma za­ję­cia.

Odu­rzo­ny, zbo­la­ły, Jan chciał od­cho­dzić, ale Ma­mo­nicz od­parł ze śmie­chem choć kłam­stwem:

– Coś po­dob­ne­go na­wet nas tu spro­wa­dza. Mamy wiel­ką jed­nę ro­bo­tę przy­rze­czo­ną i wła­śnie po­my­śle­li­śmy o kol­le­dze. Ale o tem jesz­cze, ci­cho! bo­śmy się nie umó­wi­li cał­ko­wi­cie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: