Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sherlock Holmes T.2: Dolina trwogi. Przygody Sherlocka Holmesa. Szpargały Sherlocka Holmesa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Sherlock Holmes T.2: Dolina trwogi. Przygody Sherlocka Holmesa. Szpargały Sherlocka Holmesa - ebook

NOWE WYDANIE Z ORYGINALNYMI

ILUSTRACJAMI SIDNEYA PAGETA!

DOLINA TRWOGI

Sherlock Holmes i doktor Watson otrzymują zaszyfrowany list od podwładnego geniusza zła, profesora Moriarty’ego. List zapowiada rychłe zabójstwo niejakiego Johna Douglasa, który faktycznie niebawem ginie. Podejrzenia o dokonanie tej zagadkowej zbrodni bogacza o tajemniczej, nieznanej nikomu przeszłości początkowo padają na osoby z otoczenia ofiary, z czasem prowadzą jednak detektywów do Stanów Zjednoczonych, areny działania morderczego stowarzyszenia działającego pod przykrywką masonerii…

PRZYGODY SHERLOCKA HOLMESA

Detektywi z Baker Street rozwiązują szereg kolejnych skomplikowanych łamigłówek kryminalnych, których motywem przewodnim są zło, chciwość, zemsta i zdrada.

W jednej z nich dziedziczny król Czech, Wilhelm Gottsreich Sigismond von Ormstein, poszukuje szantażującej go byłej kochanki, Irene Adler, primadonny Opery Warszawskiej. Pomiędzy Holmesem a kobietą nawiązuje się dziwna więź…

W innej zostaje zamordowany właściciel małego folwarku, Australijczyk McCarthy. Kiedy podejrzenie pada na jego syna, ten zdradza w trakcie procesu, że jego ojciec przed śmiercią wypowiedział tajemnicze słowo „szczur”…

Pewnego dnia Sherlocka Holmesa odwiedza panna Helena Stoner w sprawie niewyjaśnionej śmierci swojej siostry, Julii, która przed śmiercią wypowiedziała tajemnicze słowa: "To była przepaska! Nakrapiana przepaska!". Detektywi będą musieli stawić czoła społecznym stereotypom i sprawdzić, czy z tą śmiercią mają coś wspólnego obozujący nieopodal domu Cyganie…

SZPARGAŁY SHERLOCKA HOLMESA

Sherlock Holmes i doktor Watson na tropie wszechobecnego zła w serii błyskotliwych opowieści kryminalnych. W finałowym opowiadaniu Ostatnia zagadka Holmes wreszcie ściera się w bezpośrednim starciu ze swym odwiecznym wrogiem, profesorem Jamesem Moriartym, obdarzonym niezwykłymi zdolnościami matematycznymi „Napoleonem zbrodni”, który swą ponadprzeciętną mądrość i inteligencję wykorzystał do stworzenia ogólnoświatowej organizacji przestępczej. Po serii mordów dokonanych przez ludzi Moriarty’ego w Londynie Holmes jest już bardzo bliski dopadnięcia złoczyńcy, co uważa za swój moralny obowiązek wobec społeczeństwa. Obydwaj adwersarze spotykają się wreszcie w szwajcarskim kurorcie nieopodal wodospadu Reichenbach…

KOMPLETNA EDYCJA PRZYGÓD NAJSŁYNNIEJSZEGO DETEKTYWA WSZECH CZASÓW!

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7785-623-9
Rozmiar pliku: 5,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I OSTRZEŻENIE

kłonny jestem sądzić… — zacząłem, ale Sherlock Holmes wszedł mi w słowo:

— Tak powinienem zrobić.

Uważam siebie za jednego z najbardziej cierpliwych śmiertelników, a przecież to bezceremonialne zachowanie mnie zirytowało.

— Doprawdy, Holmesie — powiedziałem ostro — czasami trudno z panem wytrzymać.

Zbyt był pogrążony w swoich myślach, aby natychmiast zareagować na moją ripostę. Z brodą opartą na ręce i nieruszonym śniadaniem przed sobą wpatrywał się w kartkę, którą przed chwilą wyciągnął z koperty, potem podniósł tę ostatnią do światła i bardzo uważnie obejrzał z obu stron.

— To pismo Porlocka — powiedział w zamyśleniu. — Tego jestem pewien, chociaż wcześniej widziałem je tylko dwa razy. Ten charakterystyczny grecki epsilon natychmiast rzuca się w oczy. Ale jeśli to Porlock, musi chodzić o coś niezwykle ważnego.

Mówił bardziej do siebie niż do mnie, ale moja złość natychmiast ustąpiła miejsca ciekawości, którą obudziły jego słowa.

— A kto to taki ten Porlock? — spytałem.

— Porlock, Watsonie, to pseudonim, słowo rozpoznawcze, pod którym jednak kryje się osoba podstępna i przewrotna. W poprzednim liście szczerze mnie poinformował, że nazywa się inaczej, a zarazem wręcz zabronił mi kiedykolwiek starać się go zidentyfikować pośród milionów mieszkańców Londynu. Zresztą Porlock jest ważny nie ze względu na samego siebie, lecz z powodu wielkiego człowieka, z którym pozostaje w kontakcie. Niech pan sobie wyobrazi rybę pilota i rekina, szakala i lwa, jakąkolwiek znikomość towarzyszącą czemuś nie tylko groźnemu, ale i złowieszczemu, w najwyższym stopniu złowieszczemu. Na tym polega jego znaczenie dla mnie. Czy mówiłem panu kiedyś o profesorze Moriartym?

— Słynny naukowiec-kryminalista, tak znany pośród złoczyńców, jak…

— Watsonie, daj wreszcie spokój — żachnął się Holmes.

— Chciałem powiedzieć: „tak znany pośród złoczyńców, jak nieznany opinii publicznej”.

— Punkt! Punkt dla pana, Watsonie! — zawołał Holmes. — Nagle zaczyna pan demonstrować zmysł tak zjadliwego dowcipu, że muszę się dopiero nauczyć przed nim bronić. Jednak nazywając Moriarty’ego kryminalistą, potępia go pan z punktu widzenia prawa, a tymczasem jest tu i wielkość, i znakomitość. Intrygant wszech czasów, organizator sieci łajdactw, umysł kontrolujący całe podziemie, umysł będący w stanie uczynić przeznaczenie narodów błogosławieństwem lub zmorą — oto, kim jest ten człowiek. Tak jednak jest wyższy ponad wszelkie podejrzenia, tak niedosiężny dla krytyki, że już za tych kilka słów, które pan wypowiedział, mógłby pana podać do sądu i uzyskać odszkodowanie za naruszenie jego dobrego imienia w wysokości pańskich rocznych zarobków. Czyż nie jest bowiem autorem Dynamiki asteroidy, książki wspinającej się na takie wyżyny czystej matematyki, że ponoć nikt nie podjął się zrecenzowania jej w prasie naukowej? Czyż godzi się oczerniać kogoś takiego? Doktor potwarca i pomówiony profesor — oto role, w jakich byście wystąpili. To prawdziwy geniusz, Watsonie! Jeśli jednak nie dadzą mi rady mniejsi od niego, przyjdzie z pewnością pora, byśmy stanęli oko w oko.

— Obym mógł być tego świadkiem! — zawołałem. — Ale mowa była o owym Porlocku.

— A, tak. Ów rzekomy Porlock jest ogniwkiem w łańcuchu dość odległym od centrum. Między nami mówiąc, nie jest to najsolidniejsze ogniwo, wręcz najsłabsze, na ile udało mi się ustalić.

— A najsłabsze ogniwo decyduje o solidności całego łańcucha — zauważyłem sentencjonalnie.

Szyfr i człowiek, który go rozwiązał

— Otóż to, drogi Watsonie! I na tym właśnie polega wielkie dla nas znaczenie Porlocka. Powodowany jakąś pierwotną chęcią związku ze stroną dobra, a na dodatek zachęcony dostarczonym mu w wymyślny sposób banknotem dziesięciofuntowym, raz czy dwa uraczył mnie ważnymi informacjami, tymi najwartościowszymi, które pozwalają zapobiec zbrodni, a nie karać za nią. Nie wątpię, że gdyby udało nam się to rozszyfrować, uzyskalibyśmy wiadomość właśnie tego charakteru.

I mówiąc to, Holmes rozpostarł na swym nietkniętym talerzu kawałek papieru. Stanąłem za jego plecami i oto, co ujrzałem na wspomnianej kartce:

— I co to może znaczyć, Holmesie?

— Chciał przekazać zaszyfrowaną wiadomość.

— A cóż za korzyść z zaszyfrowanej wiadomości, kiedy nie wiadomo, jak ją odczytać?

— W tym przypadku żadna.

— Dlaczego tylko „w tym przypadku”?

— Jest bowiem bardzo wiele szyfrów, które odczytuję równie łatwo, jak wychwytuję wiadomości przeznaczone tylko dla konkretnej osoby w rubryce ogłoszeń. Takie nieskomplikowane zagadki to tylko miłe ćwiczenie dla inteligencji. Tu jednak rzecz ma się inaczej. Autor odsyła do słów w pewnej konkretnej książce. Nie wiedząc, o jaką książkę i którą stronę chodzi, jestem bezradny.

— No ale „Douglasowi” i „Birlstone”?

— Tych słów nie było na stronie, o którą chodzi.

— Czemu jednak nie wskazał książki?

— Pana wrodzona przebiegłość, mój drogi Watsonie, pański naturalny spryt, który tak raduje pańskich przyjaciół, nie pozwoliłby panu w jednym liście umieścić tajnej informacji i kodu do niej, gdyby się bowiem przesyłka dostała w niepowołane ręce, cały trud szyfrowania byłby daremny. A tak, musiałyby się na siebie nałożyć dwa nieszczęśliwe przypadki, żeby spowodować podobny skutek. Dostarczyciel już jest spóźniony z drugą wizytą, a bardzo bym się zdziwił, gdyby nie przyniósł listu z dalszymi informacjami albo, co bardziej prawdopodobne, tomu, o który chodzi.

Przewidywania Holmesa spełniły się w kilka minut, gdyż nasz chłopiec na posyłki, Billy, zjawił się z oczekiwaną przesyłką.

— To samo pismo — zauważył Holmes, otwierając kopertę — i podpis — dorzucił, rozłożywszy kartkę, ale w trakcie czytania twarz mu się nachmurzyła. — Hm, to bardzo rozczarowujące, Watsonie, gdyż obawiam się, że nasze nadzieje spaliły na panewce. Mam tylko nadzieję, że nic złego nie przytrafiło się Porlockowi. Niech pan posłucha:

Drogi Panie Holmes!

Nie będę dalej drążył tej sprawy, wszystko bowiem zrobiło się bardzo niebezpieczne: podejrzewa mnie. Widzę to wyraźnie. Nieoczekiwanie zaszedł do mnie, kiedy adresowałem kopertę, żeby podać Panu klucz do odczytania. Szczęśliwie udało mi się ją schować, bo gdyby ją zobaczył, byłoby ze mną bardzo niedobrze, ale w jego oczach była podejrzliwość. Niech Pan spali zaszyfrowaną wiadomość, która i tak jest teraz dla Pana bez wartości.

FRED PORLOCK

Holmes przez jakiś czas siedział, obracając list w palcach i ze zmarszczonymi brwiami wpatrując się w ogień.

— Nie wiadomo, może nic poważnego się nie wydarzyło — odezwał się wreszcie. — Może to tylko nieczyste sumienie sprawia, że zdrajca widzi oskarżenie w cudzych oczach.

— Rozumiem, że „on” to profesor Moriarty.

— A któż by inny? Dla ludzi z tego kręgu jest tylko jeden „on” i dlatego, ilekroć używają tego zaimka, wiadomo, kogo mają na myśli.

— A co ów „on” może zrobić?

— To dopiero pytanie! Gdy chodzi o jeden z najznakomitszych umysłów Europy, który na dodatek ma na swe usługi wszystkie najmroczniejsze moce, możliwości są właściwie nieograniczone. Trudno się przeto dziwić, że nasz przyjaciel Porlock jest zupełnie wystraszony. Niech pan tyko porówna jego pismo — klarowne i czytelne — na kopercie, sporządzonej, jak sam nam mówi, zanim nastąpiła złowieszcza wizyta, z samym listem, który wprost trudno odcyfrować.

— To po co w ogóle pisał? Po co ryzykował?

— Gdyż chciał uniknąć innego ryzyka: że ja zacznę go intensywnie poszukiwać.

— Brzmi to przekonująco — przyznałem i pochyliłem się nad pierwszą wiadomością. — To jednak denerwujące, że mamy przed sobą jakąś, być może, bardzo ważną wiadomość, ale odczytanie jej przekracza granice ludzkich możliwości.

Sherlock Holmes odepchnął nienapoczęte śniadanie i zapalił cuchnącą fajkę, która była stałą towarzyszką jego najgłębszych medytacji.

— No ciekawe — powiedział, odchylając się i wpatrując w sufit. — Może coś jednak umknęło pańskiemu makiawelicznemu intelektowi. Rozważmy całą sprawę z czysto rozumowego punktu widzenia. Chodzi o książkę, oto nasz punkt wyjścia.

— Dość rozległy.

— No to spróbujmy go zawęzić. Zrazu może się to wydać trudne. Czym dysponujemy?

— Niczym.

— Bez przesady, aż tak źle nie jest. Na początku mamy cyfrę 534, nieprawdaż? Jako roboczą hipotezę przyjmijmy, że właśnie ta strona została wskazana. Tak więc wiemy, że książka nie jest mała, a to już jest coś. Jest coś jeszcze oprócz wielkości? Rzymska dwójka. Co ona oznacza, Watsonie?

— To jasne, rozdział.

— Raczej nie. Po pierwsze, jeśli wskażemy stronę, numer rozdziału staje się nieistotny. Po drugie, gdyby strona 534 znajdowała się dopiero w drugim rozdziale, jakiej gigantycznej wielkości musiałby być pierwszy?

— Szpalta! — krzyknąłem.

— Znakomicie, Watsonie! Jest pan dzisiaj w wybornej formie! Proszę mnie nazwać osłem, jeśli nie o szpaltę chodzi. Duża książka, dwie szpalty znacznej długości, skoro jeden z wyrazów wskazany jest jako dwieście dziewięćdziesiąty trzeci. Uda nam się jeszcze coś wydusić?

— Obawiam się, że nie.

— Jest pan doprawdy niesprawiedliwy wobec siebie. Jeszcze jeden wysiłek, Watsonie, jeszcze jeden zryw umysłu. Gdyby to była książka niezwykła, z pewnością by mi ją przysłał. Tymczasem, zanim jego plan wziął w łeb, chciał mi przysłać klucz. Sam tak pisze. Musiał być zatem przekonany, że zdobędę ją bez trudu. On ją miał i przypuszczał, że mieć będę także i ja. Mówiąc inaczej, Watsonie, to bardzo popularna książka.

— Muszę powtórzyć poprzednie słowa: brzmi to bardzo przekonująco.

— A zatem nasze poszukiwania zawęziły się do książki dużej, dwuszpaltowej i popularnej.

— Biblia! — zawołałem triumfalnie.

— Nieźle, nieźle, Watsonie, ale jednak nie znakomicie. Trudno mi sobie wyobrazić, by którykolwiek z ludzi Moriarty’ego z pasją oddawał się studiowaniu Biblii i miał ją nieustannie na podorędziu. Poza tym jest bardzo wiele wydań Biblii i trudno przypuszczać, że dowolne dwa mieć będą tę samą paginację. To musi być książka zestandaryzowana, tak aby Porlock mógł być pewien, że 534 u niego to także 534 u mnie. — Ale to może dotyczyć tylko bardzo niewielu książek. — Właśnie, i w tym nasza nadzieja. Chodzi o standardową książkę, którą każdy może posiadać.

— Bradshaw! — zawołałem dumny z siebie.

— Mamy z tym trochę kłopotu, Watsonie. Zgadzam się, że akcja u Bradshawa jest zwięzła i gęsta, ale jak każdy rozkład jazdy ma dość ograniczone słownictwo. Podobne wątpliwości nasuwają słowniki. I jedno, i drugie odpada, więc co nam zostaje?

— Almanach — zasugerowałem.

— Znakomicie, Watsonie! Niech mnie kule biją, jeśli nie utrafił pan w sedno. Almanach! Rozważmy zatem zalety Whitakera. Jest w powszechnym użyciu, ma odpowiednią liczbę stron, dwie szpalty. Pierwsze roczniki miały język dość ascetyczny, ale ostatnie zrobiły się nawet, rzekłbym, gadatliwe. — Holmes wziął opasły tom z biurka. — No i dobrze, mamy stronę 534, druga szpalta, fragment artykułu o zasobach i handlu Indii Brytyjskich. Odliczmy słowa, Watsonie, trzynaste to „Mahratta”. Obawiam się, że to mało obiecujący początek. Numer 127 to „rząd”, odrobinę lepiej, ale jaki to ma związek z nami i profesorem Moriartym? No ale nic, może chodzi o to, co wyczyniał władca Mahratty. Co mamy dalej? Trzydzieści sześć. Ach! Cóż, Watsonie, trzeba się niestety przyznać do porażki. „Szczecina”,na dodatek świńska, jak objaśnia sąsiednie słowo. Klęska, Watsonie, nie da rady.

Oczy Holmesa błyszczały z podniecenia, a jego cienkie palce drgały nerwowo, gdy zliczał słowa

Holmes mówił to żartobliwie, ale ze sposobu nastroszenia brwi widziałem, że jest rozczarowany i poirytowany. Bezradny i przygnębiony wpatrywałem się w ogień na kominku. Długą ciszę przerwał nagły okrzyk Holmesa, który podbiegł do półki i powrócił z innym tomem w żółtej okładce.

— Zapłaciliśmy, Watsonie, za to, że jesteśmy za bardzo na czasie. Wyprzedzamy innych, a to, rzecz jasna, kosztuje. Ponieważ jest siódmy stycznia, dysponujemy już nowym Almanachem, natomiast Porlock najprawdopodobniej posiłkował się jeszcze starym. Pewnie miał zamiar powiadomić nas o tym w liście, którego w końcu nie napisał. Spójrzmy, co dla nas ma tutaj strona 534. Numer trzynaście: „wielka”, a 127? „Niebezpieczeństwo”. „Wielka niebezpieczeństwo”? Hm, ale zaraz, zaraz… Czyż to nie pasjonujące? „Wielka niebezpieczeństwo”… „może”… „grozić”, „w”, „każdym” „okazja”, „Douglasowi”, to wpisał sam… Hm, trochę za mało, ale mamy jeszcze tekst: „duży”… „posiadłość”… Birlstone, to też odręcznie, „wierny”… „informacja”… No i proszę, Watsonie, co pan powie o efektach czysto rozumowej pracy? Gdyby w sklepie warzywnym mieli wieńce laurowe, zaraz posłałbym Billy’ego.

Ze znacznie mniejszym entuzjazmem wpatrywałem się w dziwną wiadomość, którą spisałem pod dyktando Holmesa.

— Przedziwny sposób na wyrażanie swoich myśli — powiedziałem, kręcąc głową.

— Przeciwnie, piszący bardzo dobrze dał sobie radę — zaoponował Holmes. — Kiedy ma pan tylko jedną szpaltę, trudno oczekiwać, że znajdzie pan wszystkie potrzebne słowa, i nie chodzi mi tylko o nazwy własne. Trochę musi pan zostawić domyślności adresata, lecz zasadnicza treść jest klarowna. Jakaś podłość szykowana jest wobec niejakiego Douglasa, bogatego posiadacza zamieszkałego w samym Birlstone albo w okolicy. Wiadomość jest pewna, najwyraźniej na tej szpalcie Porlock nie mógł znaleźć niczego, co lepiej od „wierny informacja” oddawałoby jego intencję. Oto i ostateczny efekt naszego naprawdę niezgorszego wysiłku analitycznego.

Holmes doznawał bezinteresownej radości prawdziwego artysty, kiedy mu się coś udało, ale bardzo też desperował, kiedy osiągnięcia nie dorównywały jego wygórowanym ambicjom. Ciągle jeszcze chichotał z zadowoleniem, kiedy Billy otworzył drzwi, aby wpuścić inspektora MacDonalda ze Scotland Yardu.

Był to dopiero początek lat osiemdziesiątych i Alec MacDonald zdecydowanie nie cieszył się jeszcze tą światową sławą, jaka teraz go otacza. Był młody, ale już zyskał niejakie uznanie, bardzo sprawnie uporawszy się z kilkoma powierzonymi mu sprawami. Wysoka, koścista figura sugerowała znaczną siłę fizyczną, podczas gdy wysokie czoło i głęboko osadzone oczy równie wyraźnie zapowiadały błyskotliwą inteligencję. Poważny, wypowiadał się ze swym silnym szkockim akcentem rzadko, ale celnie.

Holmes już dwa razy zdążył mu udzielić pomocy, a że jego jedyną nagrodą była intelektualna radość z rozwiązania problemu, tym większym podziwem i szacunkiem darzył Szkot swego amatorskiego kolegę po fachu, z którym konsultował się teraz przy każdej trudności. Miernota nie zna niczego wyższego od siebie, talent natomiast nieomylnie potrafi rozpoznać geniusza, a MacDonaldowi nie zbrakło talentu na to, aby rozumieć, że nie ma niczego upokarzającego w szukaniu porady u kogoś, kto nie miał sobie równych w Europie, jeśli chodzi o umiejętności i doświadczenie. Holmes, bardzo nieskory do przyjaźni, tolerował jednak postawnego Szkota i uśmiechnął się teraz na jego widok.

— Ranny z pana ptaszek, mister Mac. Zdaje się, że coś pana trapi, i obawiam się, że jest to coś poważnego.

— Mam wrażenie, że kiedy w tym wypadku mówi pan „obawiam się”, znaczy to w istocie „mam nadzieję”. — Inspektor odpowiedział uśmiechem na uśmiech. — No, małego łyczka nie odmówię przy takim zimnym poranku. Nie, dziękuję za papierosa. Muszę zaraz ruszać w drogę, bo przecież kogo jak kogo, ale pana nie muszę przekonywać, że pierwsze godziny każdej sprawy są najważniejsze, tyle że… tyle że…

Inspektor zaniemówił i jak rażony gromem wpatrywał się w leżący na stole papier, na którym zapisywałem owoc „wysiłku analitycznego” Holmesa.

— Douglas! — wykrztusił wreszcie. — Birlstone! Co to takiego, mister Holmes?! Przecież pan jest jakimś jasnowidzem! Skąd pan to wygrzebał?

— Razem z doktorem Watsonem rozwiązywaliśmy małą zagadkę szyfrową. Ale czemu tak zaskoczyły pana nazwisko i miejscowość?

Inspektor z bezbrzeżnym zdumieniem spoglądał to na mego przyjaciela, to na mnie.

— Zeszłej nocy pan Douglas, rezydujący w Birlstone Manor House, został okrutnie zamordowany.ROZDZIAŁ II DYWAGACJE SHERLOCKA HOLMESA

To dla tych dramatycznych momentów żył przede wszystkim mój przyjaciel. Przesadziłbym, twierdząc, że oświadczenie inspektora jakoś nim wstrząsnęło czy chociażby go poruszyło. Nie było w nim ani krzty zamiłowania do okrucieństwa, z pewnością jednak długotrwałe obcowanie z przemocą zmniejszyło jego wrażliwość, ale przytępienie emocji w niczym nie ograniczyło bystrości intelektu. Mnie ta zwięzła informacja przeraziła, natomiast na twarzy Holmesa pojawiła się ta spokojna fascynacja chemika, który obserwuje, jak kryształy wytrącają się z roztworu.

— Ciekawe — rzekł. — Ciekawe.

— Nie wydaje się pan zaskoczony.

— Zainteresowany, mister Mac, z pewnością, ale zaskoczony? Co miałoby mnie zaskoczyć? Otrzymuję z obozu, o którego znaczeniu jestem przekonany, anonimowy komunikat o niebezpieczeństwie grożącym określonej osobie. Nie mija godzina, a dowiaduję się, że istotnie, zapowiedź się spełniła i osoba ta nie żyje. Jestem, owszem, zainteresowany, ale nie zdumiony, jak sam pan widzi.

W kilku krótkich zdaniach Holmes wyłożył MacDonaldowi fakty związane z listem i jego odczytywaniem, podczas gdy inspektor z brodą opartą na rękach wpatrywał się w żółty egzemplarz Almanachu.

— Jadę właśnie do Birlstone, ale wcześniej zaszedłem do pana, aby się dowiedzieć, czy nie zechcielibyście mi panowie towarzyszyć. To jednak, co pan mówi, sugeruje, że może lepiej sprawimy się w Londynie.

— Nie sądzę — powiedział Holmes.

— Ależ panie Holmes, dzisiaj, najdalej jutro gazety pełne będą informacji o tajemnicy Birlstone, co to jednak za tajemnica, jeśli ktoś w Londynie był w stanie przewidzieć zbrodnię, zanim ona została popełniona. Trzeba go tylko dopaść, a wtedy zaraz nam wszystko wyśpiewa.

— Może i tak, panie inspektorze, ale w jaki sposób pan proponuje dopaść, jak raczył się pan wyrazić, owego rzekomego Porlocka?

MacDonald obracał w rękach wręczony mu przez Holmesa list.

— Nadany w Camberwell, to istotnie jeszcze niewiele. Nazwisko to, jak pan mówi, pseudonim. Hmmm. Ale chyba coś pan wspomniał o przekazywanych mu pieniądzach.

— Dwa razy.

— I jak to się odbyło?

— Banknoty w kopercie do odebrania na poczcie w Camberwell.

— Nie usiłował pan sprawdzić, kto się po nie zgłosi?

— Nie.

Inspektor wydawał się zaszokowany.

— Dlaczego?

— Bo dotrzymuję słowa, a w pierwszym liście obiecałem, że nie będę go śledził.

— Sądzi pan, że za nim stoi ktoś o wiele ważniejszy?

— Wiem to.

— Ten profesor, o którym pan kiedyś wspominał?

— Właśnie.

MacDonald uśmiechnął się przekornie i odrobinkę zmrużył powieki.

— Nie będę ukrywał, mister Holmes, że zdaniem naszych ludzi ma pan malutką obsesję na jego punkcie. Sam trochę się nim zająłem i wszystko wskazuje na to, że jest bardzo szanowanym i utalentowanym uczonym.

— Cieszy mnie już to, że potrafi pan docenić jego talent.

— A jakżeż można go nie docenić? Po tym, co od pana usłyszałem, postanowiłem zobaczyć go na własne oczy. Nie wiedzieć kiedy, zaczęliśmy rozmawiać o zaćmieniach. Rach-ciach, a już na stole znalazły się lampa i globus, dwie, trzy minuty i wszystko było jasne. Pożyczył mi książkę, ale nie będę ukrywał, że była dla mnie odrobinę za mądra, chociaż w Aberdeen nie należałem do ostatnich. Z tą szczupłą twarzą, siwymi włosami i poważnym głosem niezły byłby z niego pastor. Na pożegnanie uścisnął mi ramię, a ja miałem wrażenie, iż błogosławi mnie, zanim powrócę do okrutnego świata.

Holmes zachichotał i zatarł dłonie.

— Wspaniale! — rzekł. — Wspaniale. Niech pan mi powie, mój drogi MacDonaldzie, czy ta miła i pouczająca rozmowa odbyła się w gabinecie profesora?

— Istotnie.

— Piękny pokój, nieprawdaż?

— Rzeczywiście.

— Pan twarzą do słońca, a on w cieniu?

— Był wieczór, ale lampa istotnie tak była ustawiona, że światło padało przede wszystkim na mnie.

— Z pewnością. Czy zauważył pan może, jaki obraz wisiał nad głową profesora?

— Pańskie nauki nie idą w las, mister Holmes. Tak, młoda kobieta głowę oparła na rękach i z boku spogląda na widza.

— Obraz ten stworzył Jean-Baptiste Greuze. — Inspektor udał zainteresowanie. — Aktywność twórcza francuskiego malarza, Jeana-Baptiste’a Greuze’a — ciągnął Holmes, który ze złożonymi koniuszkami palców rozparł się w fotelu — przypada na drugą połowę dziewiętnastego wieku. Obecnie jest nie mniej podziwiany przez krytyków niż za życia.

Z oczu inspektora znikło zainteresowanie.

— Może byśmy lepiej jednak…

Holmes wpadł mu w słowo.

— To, o czym rozmawiamy, ma bardzo ścisły związek z, jak pan to nazwał, zagadką Birlstone. W pewnym sensie można by nawet powiedzieć, że ma kluczowe znaczenie.

MacDonald uśmiechnął się niewyraźnie i spojrzał na mnie, jakby prosił o ratunek.

— Tok pańskich myśli jest odrobinę zbyt gwałtowny dla mnie, mister Holmes. Opuszcza pan jedno, dwa ogniwa, a ja zupełnie nie wiem, jak je zastąpić. Jaki może być związek między nieżyjącym malarzem a morderstwem w Birlstone?

— Detektywowi wszystkie wiadomości mogą się przydać — zauważył Holmes. — Także i ten trywialny fakt, że w roku 1865 obraz Greuze’a zatytułowany La jeune fille á l’agneau na aukcji w galerii Portalis zyskał cenę miliona dwustu tysięcy franków, czyli ponad czterdziestu tysięcy funtów, uruchomi jakieś pana skojarzenia. — Najwyraźniej uruchomił, gdyż inspektor był teraz bardziej niż zainteresowany. — Chciałbym panu uprzytomnić, że wiadomości o pensji profesora można znaleźć w kilku wiarygodnych źródłach. Siedemset funtów rocznie.

— Jakże zatem mógł…

— Oto właściwe pytanie: jakże zatem mógł sobie pozwolić na kupno takiego obrazu.

— Niesłychane — powiedział inspektor i z podziwem pokręcił głową. — Niechże pan mówi dalej, mister Holmes. Ja to uwielbiam.

Holmes się rozpromienił. Jak każdy artysta był czuły na wyrazy aprobaty.

— A co z Birlstone? — zapytał.

— Mamy jeszcze czas — powiedział MacDonald, zerknąwszy na zegarek. — Powóz czeka pod drzwiami, a na Victorię zdążymy w dwadzieścia minut. Ale ten obraz! Wydawało mi się, iż mówił pan, że nigdy osobiście nie spotkał się z profesorem Moriartym.

— Bo się nie spotkałem.

— To skąd pan wie, jak wygląda pokój?

— To zupełnie inna sprawa. Byłem u niego trzy razy: dwukrotnie czekałem pod różnymi pretekstami i oddaliłem się przed powrotem lokatora, trzeci… Trochę waham się mówić o tym policjantowi na służbie, ale miałem okazję poprzeglądać jego papiery, czego efekty były dość nieoczekiwane.

— Znalazł pan jakieś kompromitujące materiały?

— Żadnych. I to mnie najbardziej zaskoczyło. Tak czy owak, obraz wskazuje na to, że jest człowiekiem bogatym. Skąd ma majątek? Nie ma żony, jego brat jest zawiadowcą stacji w zachodniej Anglii. Katedra przynosi mu siedemset funtów rocznie. A mimo to ma Greuze’a.

— Zatem?

— Wniosek jest chyba oczywisty.

— Że ma wielkie dochody z nielegalnych źródeł?

— Oczywiście. Rzecz jasna, mam jeszcze inne powody, aby tak przypuszczać: dziesiątki mglistych tropów, które niczym nici pajęczyny zbiegają się w jednym miejscu, gdzie czyha trucicielska bestia. Wspomniałem tylko Greuze’a, gdyż to jest coś bardzo konkretnego.

— Przyznaję, że to, co pan mówi, jest interesujące, a nawet fascynujące, ale może spróbowałby pan być odrobinę bardziej precyzyjny. Skąd bierze pieniądze? Fałszuje je, rabuje?

— Czytał pan może o Jonathanie Wildzie?

— Nazwisko wydaje mi się znajome, ale to chyba jakaś postać z powieści. Ja nie przepadam za literaturą detektywistyczną: bohaterowie dokonują cudów, ale nie wiadomo jak. Można się rozerwać, ale nauczyć ani odrobinki.

— Jonathan Wild nie był bynajmniej znakomitym detektywem, a żył naprawdę w połowie ubiegłego stulecia.

— Nic mi więc do niego, ja jestem człowiekiem praktycznym.

— Mister Mac, najbardziej praktyczną rzeczą, jaką mógłby pan zrobić, byłoby zamknąć się na trzy miesiące i oddawać tylko czytaniu roczników kryminalnych. Wszystko się powtarza, nawet profesor Moriarty. Jonathan Wild był animatorem całego przestępczego Londynu, któremu udostępniał swe zdolności intelektualne i organizacyjne za piętnaście procent udziału w zyskach. Wielkie koło się obraca i pojawia się ta sama szprycha. Wszystko już było i wszystko znowu się rozegra. Mogę panu opowiedzieć kilka rzeczy o profesorze Moriartym, jeśli to pana interesuje.

— Interesuje, i to bardzo.

— Tak się składa, iż wiem, kto stanowi następne ogniwo w łańcuchu, na którego jednym końcu jest zwyrodniały Napoleon, a na drugim nędzni opryszkowie, kieszonkowcy, szantażyści, szachraje karciani, gdy pośrodku rozpościera się cała gama możliwych przestępstw. Jego przybocznym jest pułkownik Sebastian Moran, równie niedosiężny dla prawa jak profesor. Jak pan myśli, ile mu płaci?

— Z chęcią usłyszę.

— Sześć tysięcy rocznie. To zapłata za pomysłowość, zupełnie jak w Ameryce. Dowiedziałem się o tym przypadkowo, ale niech pan zważy: tyle nie zarabia nawet brytyjski premier. Już to może panu dać wyobrażenie na temat zysków Moriarty’ego i skali jego poczynań. Inna kwestia: zainteresowałem się ostatnio czekami Moriarty’ego, niewinnymi czekami, przy użyciu których pokrywa swe codzienne wydatki. Wystawiane są na sześć różnych banków. Robi to na panu jakieś wrażenie?

— Z pewnością dziwna sytuacja. Ale jaki z tego wniosek?

— Nie chce, aby mówiono o jego bogactwie. Nikt nie powinien się orientować, ile posiada. Jestem pewien, że ma tuzin rachunków bankowych, a większość majątku jest ulokowana najpewniej za granicą w Deutsche Bank albo Credit Lyonnais. Gdyby miał pan wolny rok czy dwa, radziłbym postudiować ścieżki profesora Moriarty’ego.

Im dłużej Holmes mówił, tym bardziej zaabsorbowany był inspektor MacDonald, ale w końcu praktyczna szkocka dusza zaczęła się domagać swych praw.

— Na razie zostawmy go w spokoju, mister Holmes, gdyż pańskie opowiastki ściągają nas z głównej drogi. Naprawdę liczy się teraz to, iż, jak pan mówi, jest jakiś związek między profesorem a zbrodnią, którą kazano mi się zająć. Otrzymał pan ostrzeżenie od pewnego Porlocka. Ale czy płyną z tego dla nas jakieś praktyczne wnioski?

— Można snuć pewne przypuszczenia na temat motywów. Z pańskich wcześniejszych słów wnoszę, że chodzi o jakieś niewyjaśnione morderstwo. Jeśli wszystko zaczęło się od tego, kogo podejrzewamy, w grę wchodzą dwa różne motywy. Po pierwsze, mogę pana zapewnić, że Moriarty żelazną ręką trzyma swoich podkomendnych. Panuje pośród nich straszliwa dyscyplina. Zna tylko jedną karę: śmierć. Możemy przypuścić, że ów zamordowany — Douglas, którego los był znany jednemu z ludzi Moriarty’ego — czymś naraził się swemu pryncypałowi. Wymierzona mu kara powinna być wiadoma wszystkim, chociażby aby przypomnieć im, jakie są konsekwencje nieposłuszeństwa.

— Rozumiem, że to nie jedyna pańska hipoteza, mister Holmes.

— Istotnie, gdyż śmierć Douglasa mogła być elementem profesjonalnych, że się tak wyrażę, poczynań Moriarty’ego. Zrabowano coś?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

— Gdyby zrabowano, przemawiałoby to przeciw pierwszej hipotezie, a na rzecz drugiej. Moriarty mógł pomóc w organizacji przestępstwa, licząc na swój udział, albo mu zapłacono, aby to zrobił. Równie możliwe jest i jedno, i drugie, ale nawet jeśli w grę wchodzi jeszcze jakaś inna możliwość, rozwiązania szukać możemy tylko na miejscu, w Birlstone. Znam go za dobrze, aby przypuszczać, że zostawił jakiś trop, który poprowadzi wprost do niego.

— A zatem do Birlstone! — wykrzyknął MacDonald i zerwał się z fotela. — Ach, jest później, niż myślałem. Panowie, w tej chwili na przygotowanie do podróży mogę wam dać pięć minut i ani chwili dłużej.

— Starczy nam w zupełności — zawołał Holmes, zrywając się, aby zmienić podomkę na strój podróżny. — A po drodze, mister Mac, poproszę, aby był pan tak dobry i opowiedział mi o wszystkim.

„Wszystko” okazało się rozczarowująco skromne, a przecież i tego starczyło, aby upewnić nas, że sprawa zasługuje na baczną uwagę eksperta. Holmes promieniał i zacierał ręce, słuchając o nielicznych, lecz znamiennych detalach. Mieliśmy za sobą ciąg jałowych tygodni i oto pojawiał się wreszcie obiekt godny tych niezwykłych mocy, które jak wszystkie rzadkie talenty, gdy nieużywane, zaczynały doskwierać właścicielowi. Myśl, jak brzytwa ostra, w bezczynności tępiała i rdzewiała.

Ilekroć pojawiało się wezwanie do pracy, oczy Sherlocka Holmesa zaczynały lśnić, policzki nabierały cieplejszej barwy, a cała twarz rozpromieniała się wewnętrznym blaskiem. Rozparty w powozie uważnie słuchał tego, jak MacDonald pokrótce szkicuje problem czekający na nas w Sussex. Sam zresztą inspektor, jak nam wyjaśnił, musi się oprzeć jedynie na raporcie spiesznie spisanym i dostarczonym mu porannym pociągiem. Miejscowy komisarz, White Mason, był zaprzyjaźniony z MacDonaldem, który dlatego został powiadomiony wcześniej, niż zazwyczaj bywało, gdyż lokalna policja oczekiwała pomocy ze strony Scotland Yardu. Najczęściej stołecznych ekspertów wzywano, kiedy ślady zdążyły już wystygnąć.

Rozparty w powozie uważnie słuchał tego, jak MacDonald pokrótce szkicuje problem

Oto, co nam odczytał MacDonald:

Drogi Inspektorze MacDonald!

Oficjalna prośba o pomoc jest w osobnej kopercie, te słowa są przeznaczone tylko dla Pana. Proszę o telegram, kiedy najwcześniej może się Pan dostać do Birlstone, wyjdę po Pana albo kogoś wyślę. Sprawa niezwykła, niech Pan nie zwleka. Jeśli uda się Panu namówić P. Holmesa, niech i on przyjedzie, gdyż znajdzie tu coś na swój gust. Myślelibyśmy, że chodzi o jakiś teatralny efekt, gdyby nie trup. Daję słowo, coś naprawdę niezwykłego.

— Mam nadzieję, że ten pański przyjaciel nie jest sensatem — wyraził przypuszczenie Holmes.

— O nie, sir. Na ile wolno mi oceniać, White Mason jest bardzo rozsądną osobą.

— Ma pan coś jeszcze?

— Tyle tylko, że szczegółów dowiemy się od niego na miejscu.

— To jak doszedł do Douglasa i tego, że został okropnie zamordowany?

— Był załączony oficjalny raport. Nie ma w nim słowa „okropny”, gdyż to nie jest regulaminowy termin, jest natomiast nazwisko Douglas, a także informacja, że rana głowy pochodzi od wystrzału. Alarm wszczęto koło północy. Rozpoznano morderstwo, chociaż nikt nie został aresztowany. Jest też wzmianka, że to sprawa zaskakująca i niezwykła. To wszystko, co w tej chwili mamy, panie Holmes.

— Cóż, w takim razie na tym przyjdzie nam poprzestać, panie Mac. Trzeba przegnać z naszej profesji skłonność do budowania teorii na podstawie niedostatecznej znajomości faktów. Dla mnie na razie tylko dwie rzeczy są pewne: potężny umysł w Londynie i martwy człowiek w Sussex. A my będziemy musieli znaleźć łączący je łańcuch.ROZDZIAŁ III TRAGEDIA W BIRLSTONE

Muszę teraz prosić, by czytelnicy pozwolili mojej mało istotnej osobie oddalić się na chwilę na stronę, co umożliwi opisanie wypadków, które wydarzyły się przed naszym przybyciem, a o których wiedzę mieliśmy uzyskać później. Tylko w ten sposób czytelnik będzie mógł ocenić występujące postaci, a także osobliwość sytuacji, w jakiej się znalazły.

Birlstone to mała i bardzo stara wioska, która składa się z kilkunastu na wpół drewnianych gospodarstw w północnej części hrabstwa Sussex. Nie zmieniła się od stuleci, ale w ostatnich latach jej malowniczy wygląd i położenie ściągnęły wielu zamożnych rezydentów, których wille upstrzyły okoliczne lasy. Miejscowi uważają, iż stanowią one najdalszy skraj wielkiego boru Weald, który stopniowo rzednieje, aż wreszcie dochodzi na północy do wapiennych skał. Aby zaspokoić potrzeby nowych mieszkańców, pojawiły się liczne sklepiki, i wiele wskazuje na to, że niebawem Birlstone ze starej wioski przeistoczy się w całkiem współczesne miasteczko. Otacza je szmat rzadziej zamieszkanych terenów, jako że następna większa miejscowość to odległe o jakieś szesnaście, dziewiętnaście kilometrów na wschód, a należące już do Kentu Tunbridge Wells.

Mniej więcej półtora kilometra od miasta, w starym parku słynnym ze swych buków, stał wiekowy Manor House of Birlstone. Część tej okazałej posiadłości pochodzi jeszcze z czasów pierwszej krucjaty, kiedy Hugo de Capus wzniósł twierdzę w centrum majątku nadanego mu przez Rudego Króla. Spłonęła ona w roku 1543, a niektóre z osmalonych kamieni wykorzystano w czasach króla Jakuba, kiedy na miejscu średniowiecznego zamku stawiano wiejską rezydencję.

Manor House, ze swymi licznymi zadaszeniami i oknami podzielonymi na małe szybki, zachował w sobie wiele z tego, co wznieśli siedemnastowieczni budowniczowie. Podwójnej fosie zewnętrznej, która chroniła jego bardziej obronnego poprzednika, pozwolono wyschnąć, po czym przejęła ona bardziej prozaiczną funkcję — kochanego ogródka. Rów wewnętrzny, liczący dwanaście metrów szerokości, ale teraz wypełniony wodą ledwie na metr, nadal okrążał całe domostwo. Zasilał go mały strumień, mający też swój odpływ, tak że woda, chociaż mulista, nigdy nie stała i nie tworzyła niezdrowego bajora. Parterowe okna wznosiły się nad wodą o jakieś pół metra.

Do domu można się było dostać tylko po zwodzonym moście, którego kołowrót i łańcuchy pordzewiały i popękały, jednak ostatni mieszkańcy Manor House z właściwą sobie energią przywrócili mu dawny stan, tak że nie tylko znowu stał się ruchomy, lecz na dodatek każdego wieczoru go podnoszono, a każdego ranka opuszczano, co miało wyraźny związek z tajemnicą, która niebawem miała przykuć uwagę całej Anglii.

Domostwo było od jakiegoś czasu niezamieszkane i groziła mu przyszłość malowniczej ruiny, kiedy nabyło je małżeństwo Douglasów. John Douglas był osobą o niezwykłym charakterze. Miał pod pięćdziesiątkę, pomarszczoną twarz o silnej szczęce, szpakowaty wąs, niezwykle bystre szare oczy i smukłą, sprężystą sylwetkę, która nic nie straciła z młodzieńczej siły i wigoru. Był wesoły i uprzejmy, zarazem jednak zachowywał się nieco bezceremonialnie, co kazało przypuszczać, iż pochodził z warstw niższych niż ziemiaństwo Sussex.

Chociaż jednak bardziej dystyngowani sąsiedzi przyglądali mu się z pewną podejrzliwością i rezerwą, szybko stał się bardzo popularny wśród miejscowych, z zapałem bowiem uczestniczył w tytoniowych koncertach i innych podobnych wydarzeniach, podczas których nigdy nie skąpił swego znakomitego tenoru, aby popisać się urzekającą pieśnią. Wydawało się, że ma w bród pieniędzy, które, jak twierdził, zawdzięczał kalifornijskiemu złotu. Z tego, co mówili on i jego żona, wynikało, że sporą część życia spędzili w Ameryce.

Dobre wrażenie, jakie zrobiła szczodrość Douglasa, a także demokratyczne obyczaje pogłębiły jeszcze jego niewrażliwość na niebezpieczeństwo. Nie był dobrym jeźdźcem, a przecież stawiał się na każde wezwanie i zaliczył niejeden poważny upadek, usiłując dorównać najlepszym. Kiedy w płomieniach stanęła plebania, zasłynął tym, że brawurowo ratował ruchomości z palącego się budynku nawet wtedy, kiedy straż pożarna uznała, że sprawa jest już zbyt ryzykowna. Starczyło zatem pięć lat zamieszkiwania w Manor House, by John Douglas zdobył sobie w Birlstone godną uwagi reputację.

Także jego żona zyskała popularność pośród tych, którzy ją poznali, aczkolwiek ich liczba była ograniczona, gdyż zgodnie z angielskim zwyczajem szlachetnie urodzeni mieszkańcy hrabstwa z rzadka odwiedzali nowo osiadłych, których drzewo genealogiczne nie było powszechnie znane. Pani Douglas specjalnie się tym nie przejmowała, nie zależało jej bowiem na bujnym życiu towarzyskim, a sprawy domowe skądinąd bardzo ją pochłaniały. Wiadomo było tyle, że jest angielską damą, która w Londynie poznała Douglasa jako wdowca. Była piękną kobietą: wysoka, ciemnowłosa, wiotka, jakieś dwadzieścia lat młodsza od męża, ale ta różnica wieku, zdawało się, w niczym nie zakłócała spokoju pożycia małżeńskiego. Mimo to ci, którzy znali Douglasów lepiej, odnosili wrażenie, że zaufanie między nimi nie było bezgraniczne, gdyż małżonka bardzo oględnie odpowiadała na pytania o przeszłość męża, albo nie chcąc o tym rozprawiać, albo nie mogąc z tego prostego powodu, że sama niewiele o niej wiedziała. W oczy rzuciła się też nerwowość pani Douglas, która szczególnie zaniepokojona wydawała się wtedy, gdy opóźniał się powrót jej męża. W takiej spokojnej, rozmiłowanej w plotkach okolicy ta cecha gospodyni Manor House nie mogła ujść niezauważona, a wielce się rozrosła, gdy późniejsze wydarzenia nadały jej szczególne znaczenie.

W Manor House od czasu do czasu znajdowała się jeszcze jedna osoba, a że było to właśnie w trakcie wydarzeń, które zaraz zostaną przedstawione, więc i ona wzbudziła powszechne zainteresowanie. Osobą tą zaś był Cecil James Barker, zamieszkały w Hales Lodge w Hampstead.

Na głównej ulicy Birlstone dobrze znano wysoką, żwawą postać Cecila Barkera, gościa chętnie widzianego w Manor House, a wyróżniającego się tym jeszcze, iż był jedynym przyjacielem pana Douglasa z czasów jego tajemniczej przeszłości, który pojawił się w jego nowej posiadłości. Sam Barker był Anglikiem z krwi i kości, ale z różnych jego wypowiedzi wynikało, że znał Douglasa jeszcze w Ameryce i że już wtedy byli na przyjacielskiej stopie. Barker, człowiek — jak się wydawało — nader majętny, był kawalerem.

Młodszy od Douglasa — miał góra czterdzieści pięć lat — wysoki, dumnie wyprostowany, z muskularną piersią, gładko wygoloną twarzą zawodowego pięściarza, gęstymi, czarnymi brwiami i ciemnymi władczymi oczyma był bez wątpienia człowiekiem, który bez użycia rąk mógł sobie torować drogę w nieprzyjaznym tłumie. Nie jeździł konno ani nie polował, natomiast całymi dniami krążył po wiosce z nieodłączną fajką w ustach albo też ze swym gospodarzem czy gospodynią zwiedzał w powozie malowniczą okolicę. „Uprzejmy, grzeczny dżentelmen — ocenił go Ames, kamerdyner — ale jak mi Bóg miły, nie chciałbym mieć z nim na pieńku”. Serdeczny i przyjazny wobec Douglasa, w nie mniej bliskich stosunkach był z jego żoną, co, jak zdążyła zauważyć służba, niejeden raz irytowało gospodarza. Oto owa trzecia osoba, która była na miejscu, kiedy doszło do tragedii.

Spośród zamieszkującej starą posiadłość służby wystarczy wymienić kierującego nią całą szacownego i sprawnego Amesa oraz panią Allen, korpulentną i wesołą, która wyręczała lady w licznych pracach domowych. Sześć pozostałych osób nie miało żadnego związku z tym, co wydarzyło się późnym wieczorem szóstego stycznia.

Pierwsza niepokojąca wiadomość dotarła na mały komisariat, którym kierował sierżant Wilson z policji w Sussex, za piętnaście dwunasta. Cecil Barker w niesłychanym podnieceniu zaczął dzwonić do drzwi. W Manor House wydarzyła się straszliwa tragedia — John Douglas został zamordowany. Pan Barker nic więcej nie potrafił z siebie wykrztusić. Natychmiast pędem zawrócił do domu, a kilka minut później pospieszył za nim sierżant policji, który na miejscu zbrodni znalazł się niedługo po północy, wcześniej powiadomiwszy władze hrabstwa, że wydarzyło się coś poważnego.

W Manor House most był opuszczony, w oknach się świeciło, a całe domostwo było w stanie chaotycznego alarmu. W holu zebrała się cała pobladła na twarzach służba; w wejściu, załamując ręce, powitał sierżanta kamerdyner. Wydawało się, że panować nad sobą i emocjami potrafił tylko Cecil Barker — otworzył drzwi prowadzące z holu i poprosił sierżanta, aby szedł za nim. Dokładnie w tej samej chwili na miejsce dotarł doktor Wood, bystry i zręczny lekarz, którego praktyka obejmowała Birlstone. We trójkę zatem przeszli do fatalnego pokoju, a tuż za nimi postąpił kamerdyner, aby zamknąć drzwi i nie pozwolić służbie gapić się na okropną scenę.

Denat leżał na środku pokoju z rozrzuconymi kończynami. Miał na sobie różowy szlafrok, spod którego wyzierała koszula nocna, a na bosych stopach — flanelowe pantofle. Wood przykląkł obok zwłok, przyświecając sobie zdjętą ze stołu lampką. Wystarczyło jedno spojrzenie, by wiedzieć, że lekarz nie ma tu już nic do roboty. Głowy niemal nie było; zabitemu strzelono prosto w twarz z broni, która leżała na jego piersi, a której odpiłowane lufy kończyły się mniej więcej trzydzieści centymetrów od spustu. Oba języki spustowe były ze sobą związane, jakby strzelający chciał być pewien zdwojonego efektu.

Wiejski policjant był bardzo zdenerwowany odpowiedzialnością, która znienacka legła na jego barkach.

— Niczego nie wolno tu ruszać, zanim nie przybędą moi przełożeni — oznajmił zduszonym szeptem, wpatrzony w krwawą miazgę.

— Niczego też nie ruszano — zapewnił Cecil Barker. — Gwarantuję. Widzi pan to samo, co i ja zobaczyłem.

— O której to było? — zapytał sierżant i wyciągnął notes.

— Wpół do dwunastej. Jeszcze ubrany siedziałem przy kominku w sypialni, kiedy usłyszałem wystrzał. Dość cichy, jakby stłumiony. Natychmiast się zerwałem i pobiegłem, sądzę więc, że pół minuty później byłem tutaj, w pokoju.

Doktor przykląkł obok zwłok, przyświecając sobie zdjętą ze stołu lampką

— Drzwi były otwarte?

— Tak, otwarte. Biedny Douglas leżał w takim stanie, jak pan teraz widzi, sierżancie. Na stoliku przy łóżku paliła się świeczka; lampkę kilka minut później zapaliłem ja.

— Nie widział pan nikogo?

— Nikogo. Słyszałem, że za mną zbiega pani Douglas, wybiegłem więc, żeby ją powstrzymać i uchronić przed straszliwym widokiem. Zaopiekowała się nią gospodyni, pani Allen. Kiedy zjawił się Ames, we dwóch znowu weszliśmy do pokoju.

— Słyszałem jednak, że na noc most był podnoszony.

— Tak. Był podniesiony do czasu, aż go opuściłem.

— Jak zatem morderca mógł się wydostać? Nie mógł w żaden sposób, a zatem Douglas musiał się zastrzelić sam!

— W pierwszej chwili i ja tak pomyślałem. Ale niech pan spojrzy! — Barker odciągnął kotarę i pokazał otwarte na całą szerokość okno. — I jeszcze to! — Uniósł lampę, a w jej świetle na drewnianym parapecie ukazał się ślad jakby odciśnięty zakrwawioną podeszwą. — Ktoś nastąpił, wychodząc przez okno.

— Sugeruje pan zatem, że ktoś przeszedł przez fosę?

— Tak właśnie sądzę!

— Skoro zatem pan był na miejscu zbrodni pół minuty po wystrzale, morderca musiał w tym czasie pokonywać wodę.

— Tak bez wątpienia było. Czemuż nie podbiegłem do tego okna?! Tyle że kotara je zasłaniała, tak jak teraz, więc nic takiego nie przyszło mi nawet do głowy. A potem usłyszałem panią Douglas i nie mogłem jej wpuścić do pokoju, gdyż widok byłby dla niej zbyt okropny.

— To prawda! — przyznał lekarz, patrząc na zmiażdżoną głowę i otaczające ją szczątki czaszki i mózgu. — Niczego bardziej okropnego nie widziałem od czasu karambolu w Birlstone.

— Coś tu nie gra — zauważył sierżant, którego zdrowy, wiejski rozsądek zaprzątnęło otwarte okno. — No więc przeszedł, jak pan mówi, przez fosę, bo głęboka nie jest, ale ja się pytam, jak się on w ogóle dostał do domu, skoro most był podniesiony?

— Dobre pytanie — przyznał Barker.

— O której się go podnosi?

— Jak go stawiałem, była jakaś szósta — oznajmił Ames, kamerdyner.

— Mnie mówili, że jak słońce zachodzi — rzekł sierżant — co o tej porze daje raczej wpół do piątej niż szóstą.

— Pani Douglas miała gości na herbacie — poinformował Ames — więc musiałem poczekać, aż odjadą, a potem zaraz sam go postawiłem.

— Wygląda na to — podsumował sierżant — że jeśli w ogóle ktoś wchodził z zewnątrz, to musiał zrobić to przed szóstą, potem gdzieś się schował i czekał, aż pan Douglas koło jedenastej zjawi się w pokoju.

— Tak właśnie być musiało! Zawsze na koniec dnia obchodził cały dom, aby sprawdzić, czy światła są pogaszone. Jak wszedł tutaj, tamten czekał i strzelił. Potem cisnął swój samopał i uciekł oknem. Tak ja to wszystko rozumiem — oświadczył Barker — gdyż tylko w ten sposób fakty do siebie pasują.

Sierżant podniósł z podłogi leżącą obok zwłok kartkę, na której atramentem naskrobano inicjał V.V., a pod nim cyfrę 341.

— A to co? — zapytał.

Barker wpatrzył się ze zdumieniem w znaleziony przedmiot.

— W ogóle tego przedtem nie zauważyłem. Musiał to zostawić morderca. V.V. 341. Nie mam pojęcia, co to może znaczyć.

Sierżant obracał kartkę w wielkich palcach.

— „V.V.” to czyjś inicjał? Pan też coś znalazł, doktorze Wood?

Lekarz trzymał leżący na dywanie naprzeciw kominka spory młotek — podobny do tych, których używają rzemieślnicy. Cecil Barker wskazał stojące na gzymsie kominka pudełko z mosiężnymi gwoździami.

— Pan Douglas przewieszał wczoraj obrazy. Widziałem, jak stał na krześle i przybijał ten największy. Stąd młotek.

— Lepiej go odłożyć na dywanik, jak leżał — powiedział sierżant i strapiony podrapał się w głowę. — Trzeba tu będzie tęższych głów, żeby dociekły, co się stało. Musi się tym zająć Londyn. — Sierżant uniósł lampkę i obszedł z nią pokój. — Ejże! — krzyknął nagle i odgarnął kotarę. — Kiedy ją zaciągnięto?

— Jak tylko zapaliliśmy światła — odparł kamerdyner — a więc zaraz po czwartej.

— No to widać, że ktoś się tu schował. — Kiedy sierżant obniżył lampkę, w kącie ukazały się błotniste ślady. — Muszę przyznać, że to potwierdza pańską teorię, mister Barker. Sprawca wszedł do domu pomiędzy czwartą, kiedy kotary były już zaciągnięte, a szóstą, kiedy spuszczono most. Zaszył się w tym pokoju, gdyż ten pierwszy się nawinął. Nie widząc innego miejsca na kryjówkę, wskoczył za zasłony. To wszystko wydaje się dość jasne. Najprawdopodobniej chodziło mu o obrabowanie domu, ale pan Douglas wpadł na niego, więc tamten go zabił i uciekł.

— Tak i ja uważam — zgodził się Barker. — Czy my jednak nie tracimy cennego czasu? Czy nie powinniśmy przeszukać okolicy, aby nie dać mu się wymknąć?

Sierżant zastanawiał się chwilę.

— Koleją może się wynieść dopiero o szóstej, bo wcześniej nie ma pociągów. Jak pójdzie na piechotę całą drogę, jest duża szansa, że ktoś go zobaczy. Tak czy owak, nie mogę opuścić miejsca zbrodni, dopóki ktoś mnie nie zastąpi, ale i z mieszkańców nikt nie powinien się oddalać, zanim nie będziemy lepiej wiedzieli, na czym stoimy.

Lekarz przejął lampkę i przyświecając nią sobie, dokładniej obejrzał ciało.

— Co to takiego? — zapytał. — Czy może mieć jakiś związek z morderstwem? — Prawy rękaw szlafroka podwinął się i odsłaniał aż do łokcia przedramię, w połowie którego widać było wyraźnie odcinający się na szarawej skórze brązowy trójkąt wpisany w okrąg. — Tatuaż — ciągnął doktor, poprawiając okulary — ale jeszcze nigdy takiego nie widziałem. Kiedyś wypalono mu znamię, tak jak się robi z bydłem. Co to może znaczyć?

— Nie będę udawał, że wiem — powiedział Cecil Barker — ale przez ostatnie dziesięć lat wiele razy widziałem to na ręce Douglasa.

— Także i ja — włączył się kamerdyner. — Ilekroć pan zakasywał rękaw, tylekroć widziałem ten znak i często się zastanawiałem, co to może być takiego.

— O cokolwiek z tym chodzi, nie może się to wiązać z morderstwem — zawyrokował sierżant — chociaż rzecz jest dziwna, to pewne. A wy o czym myślicie?

Ostatnie pytanie było skierowane do kamerdynera, który w niemym geście wskazywał na wyprostowaną dłoń zabitego.

— Zabrali mu obrączkę ślubną — wybełkotał wreszcie.

— Co takiego?

— Pan zawsze nosił złotą obrączkę na małym palcu lewej ręki. Przed nią był pierścionek z samorodka, a na trzecim palcu sygnet w kształcie węża. Samorodek i wąż są, a obrączki nie ma.

— To prawda — przyznał Barker.

— Zaraz — zainteresował się sierżant. — Więc mówicie panowie, że samorodek zawsze był przed obrączką?

— Zawsze!

— A więc morderca najpierw zdjął samorodek, potem obrączkę i nałożył go z powrotem?

— Nie inaczej!

Poczciwy sierżant pokręcił głową.

— Zaraz widać, że im prędzej zajmie się tym Londyn, tym lepiej. White Mason to mądry człowiek, nie było tu jeszcze takiej sprawy, która by go przerosła. Zawita tu już niedługo, żeby nam pomóc, ale jestem pewien, że trzeba nam będzie Londynu, żeby wszystko doprowadzić do końca. Ja w każdym razie powiem jedno: dla mnie to sprawa dużo za duża.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: