Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siedemnaście zwierząt - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
8 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Siedemnaście zwierząt - ebook

Pomimo tytułu w książce Roberta Pucka chodzi nie tylko o zwierzęta, lecz – jak chciał Umberto Eco – o „obietnicę objawienia niepokojących, ale i oświecających prawd”. Ten osobisty bestiariusz bierze za punkt wyjścia krokodyle, ćmy, słonie czy wilki, by opowiadać o sprawach najbardziej uniwersalnych: miłości, cierpieniu, pragnieniu i śmierci. Robert Pucek sięga do twórczości największych pisarzy, poetów i filozofów, szukając drogi między myślą Zachodu i Wschodu. A nasi bracia mniejsi stają się księgą, w której zapisana zostaje kondycja ludzka.

„Autor „Pająków pana Roberta” przechadza się wśród wiewiórek, wielorybów i wielbłądów i chociaż zwierząt jest więcej lub mniej, ale z pewnością nie siedemnaście, to przechadzki dostarczają czytelnikowi niemałej radości. Na równi ze światem rozmaitych, przytaczanych z niezwykłym wdziękiem, filozoficznych i poetyckich lektur współistnieje tu świat wokół chatki, zwierzęta mrowią się i myszkują po kątach, w kamiennym ogródku, po łąkach i lasach. Łaszą się, jak rzadziej tu spotykane smok czy słoń, w zakamarkach niezrównanej wyobraźni autora albo wpełzają prosto do psiej michy.” Zofia Król

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-485-5
Rozmiar pliku: 850 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O wiewiórce

Późnym rankiem wrzesień przybrał szatę koguta; białe obłoki, złotawe liście, zielone igły. Grzebieniami i dzwonkami były czerwone kulki jarzębiny. Z siekierą na ramieniu wędrowałem szosą w kierunku wrót zachodniego lasu. Szedłem okrzasać gałęzie z kilku pni, którymi zimą miałem napalić w piecu.

Rozespany wietrzyk od niechcenia dmuchał w listki osik o liliowych czubkach, podrywając dryfujące w powietrzu, a uprzędzione przez pajęczęta nici babiego lata, które od czasu do czasu przylepiały mi się do twarzy.

Każdy krok był szczęśliwy.

Na skraju przeciętego szosą lasu drogę zaleciał mi samotny admirał (Vanessa atalanta). Ten skądinąd nierzadki motyl, przybysz z Południa, za każdym razem przywodzi mi na pamięć maleńką krainę dojmująco odległą w czasie i przestrzeni. Gdy rozłoży skrzydła, rysunek wymalowany łuseczkami okazuje się brunatną i wilgotną otchłanią, czeluścią czekoladowego gardła obramowaną zachłannie rozchylonymi wargami o barwie rudej czerwieni. I połyka mnie od najciemniejszej przeszłości.

Przebrany w literacki kostium Johna Shade’a Nabokov informuje w Bladym ogniu, że motyl ten w dawnej angielszczyźnie nosił nazwę „red admirable”, lecz został później zdegradowany do „red admiral”, admirała czerwonego zamiast motyla czerwonego i wspaniałego. Echo tego nieszczęśliwego zabiegu pobrzmiewa również w nazwie polskiej: rusałka admirał.

Zatrzymałem się. Zdegradowany admirał żeglował ponad szosą. Byłem ciekaw, dokąd poleci. W końcu odwrócił się od lasu, ponad którym loty ćwiczą kruczęta, i wleciał w las, gdzie rosną żurawiny.

Jakiż przyjemny początek dnia, pomyślałem.

I właśnie wtedy z lasu, gdzie rosną żurawiny, wybiegła wiewiórka, kierując się najwyraźniej do lasu, ponad którym loty ćwiczą kruczęta. Ujrzawszy mnie, przysiadła na tylnych łapach, przekrzywiła łebek i spojrzała tak inteligentnie, że aż przeszedł mnie dreszcz. Mimowolnie pomyślałem wówczas, że rozmaici teologowie ostrzegają wiernych, iż Zły jest piekielnie inteligentny. Ja sam nigdy nie potrafiłem tego pojąć. Bo właściwie po co Złemu aż taka inteligencja? Żeby z armaty strzelać do wróbli?

Odrzuciwszy pomysł, że wiewiórka mogłaby być wysłannikiem sił niepoczciwych, najpierw przypomniałem sobie dotyk zimnych poduszek łapki innej wiewiórki, którą karmiłem kiedyś w miejskim parku, po chwili zaś pomyślałem o Jurec­ku, który zawsze kojarzył mi się z wiewiórką. Bądź z łaską.

Jurecek był wielkości hobbita, pogodnego usposobienia, swoisty cud natury, bo reszta jego licznego rodzeństwa była normalnych rozmiarów i raczej ponura. W alkoholowych odmętach jego oczu wciąż tliły się życzliwe iskierki. Latem wędrował po lasach, zbierał grzyby, jagody i zioła, a nawet wyplatał koszyki z przeciętych wzdłuż cienkich korzeni młodych sosen i plastykowych taśm oraz wyrabiał laski z fikuśnie powyginanych gałęzi. Nie znał się na pieniądzach, więc „remeryturę” deponował u pani sklepowej, a ta codziennie wydawała mu różne towary, skrupulatnie odpisując ich wartość. Ponieważ mieszkał wraz z bratem, którego nie lubił, urządził sobie pokoik w stodole, „na pięterku”. Żeby nikt mu tam nie wchodził, a już zwłaszcza, żeby nie myszkował tam nielubiany brat, do podniebnej izdebki nie prowadziła drabina, tylko słup, po którym siedemdziesięciodwuletni Jurecek wspinał się zwinnie niczym wiewiórka właśnie.

Aż pewnego dnia znaleźli go wiszącego w stodole na sznurku. Szczerze mówiąc, był tak maleńki, że mógłby się powiesić nawet na pajęczynie. Niech bogowie dobrotliwi wybaczą mu ten czyn pochopny.

Gdy odmawiałem w pamięci to epitafium, wiewiórka skończyła mierzyć mnie wzrokiem, przebiegła przez szosę, wskoczyła na sosnę, po czym zaczęła się wspinać po pniu ruchem, którego trajektoria przywodziła na myśl ciało węża na lasce Asklepiosa. Co jakiś czas zatrzymywała się i zerkała na mnie wyniośle, a może z zaciekawieniem. Wreszcie czmychnęła w gąszcz i na dobre straciłem ją z oczu.

Ruszyłem dalej, zastanawiając się, co też takie spotkanie mogło znaczyć, czegóż symbolem mogła być wiewiórka. Jedyną wiewiórką, jaka przyszła mi do głowy, była Ratatosk, która według Eddy starszej na rozkaz Odyna biega tam i z powrotem po pniu przedwiecznego jesionu, przenosząc wiadomości od orła gniazdującego w koronie drzewa do węża, który ma siedzibę pod jednym z trzech korzeni. Złośliwi utrzymują, że zwinna Ratatosk przenosi nie tyle wiadomości, ile plotki i w ten sposób wznieca nieporozumienia między orłem a wężem. Nie sądzę jednak, by mogła to być prawda, zważywszy, że wszelkiego rodzaju nieporozumienia między tymi zwierzętami są częścią wiekuistej mitologii.

Ta myśl, uniewinnienie wiewiórki, sprawiła mi przyjemność, ale musiałem przerwać swoje rozważania, albowiem doszedłem już na miejsce i trzeba było zabrać się do pracy.

Gdy wracałem do chatki, słońce grzało mnie w policzek, a nad lasem wisiał jeszcze pobladły księżyc. Taki prosty dzień, a tyle ciekawych zdarzeń, pomyślałem zadowolony.

Wieczorem przysunąłem do pieca wiklinowy fotel, otworzyłem drzwiczki i przyglądałem się płomieniom rozwiewanym wesołym cugiem. W kawałkach żarzącego się drewna raz po raz pojawiały się jakieś twarzyczki, które już to wykrzywiały się do mnie złośliwie, już to uśmiechały, już to pluły bez ostrzeżenia iskrami.

Wróciłem myślą do wiewiórki i postanowiłem znaleźć ukryte znaczenie porannego spotkania.

Wedle odwiecznej gnozy nauk tajemnych na zwierzęta można patrzeć niczym na ludzkie namiętności, które jak płynna surówka żelazna wyskoczyły z formy człowieka – a może lepiej Praczłowieka – i zastygając, przybrały pewne kształty. Kształty te ulegały potem zmianom w ramach procesu, który nazwałbym ewolucją horyzontalną, wskutek czego na przykład współczesne zwierzęta wyższe nie wyglądają tak samo, jak wyglądały na początku. Trzeba jednak zaznaczyć, że zasięg owych zmian był ograniczony, a nie tak rozpasany i z pewnością niewertykalny jak w bajkach Karola Darwina. Dlatego też ezoterycy traktują zwierzęta jako nieco zwyrodniałe potomstwo pradawnej ludzkości.

Echo tych tajemnych nauk, zniekształconych przez poczciwych chrześcijan, pobrzmiewa jeszcze w poglądach bazylidian, których gnozę znamy niestety tylko z pism ich przeciwników. Jak pisał Klemens Aleksandryjski, „zwolennicy sekty Bazylidesa zwykli nazywać namiętności »przyczepami« duszy. Są to ich zdaniem, pod względem swej istoty, pewne duchy, które się przyczepiły do duszy rozumnej na skutek jakiegoś pierwotnego rozstroju i zamętu, a oprócz tego zrosły się z nią inne nieautentyczne natury duchów odmiennych gatunków, jak na przykład: wilka, małpy, lwa, kozła. Zapewniają przy tym, że cechy specyficzne tych zwierząt, krążące wokół duszy w postaci ich wyobrażeń, upodobniają odpowiednią namiętność ludzką do właściwego zwierzęcia”.

Pokrewny sposób myślenia odnajdujemy w średniowiecznych bestiariuszach, gdzie często mamy do czynienia z alegoryczną interpretacją postaci zwierząt. I w zasadzie nie ma w tym nic złego. Jak twierdził już Klemens, to, co widzialne, można odnosić do spraw niewidzialnych, a zatem nic nie stoi na przeszkodzie, abyśmy z pożytkiem dla siebie dostrzegali w zwierzętach, a nawet w całej przyrodzie symbole spraw niebieskich, albowiem Bóg we wszystkich rzeczach stworzonych i na ziemi widzialnych zawarł jakąś naukę dotyczącą spraw duchowych.

Umberto Eco w jednym ze swoich esejów podsumowuje tę sytuację – względnie środowisko semiologiczne – uwagą, że zwierzęta ze średniowiecznych bestiariuszy nie mówią, a jedynie całymi sobą coś wyrażają, albowiem są „znakami języka boskiego”. A zatem „to, czym są lub co robią, staje się figurą czegoś innego. Lew oznacza zbawienie, bo zaciera ślady, słoń – bo stara się podnieść upadłego towarzysza, wąż – bo zmienia skórę. Zwierzęta, bohaterowie księgi napisanej digito Dei, nie wytwarzają języka, lecz same są słowami w języku symbolicznym. Przedmiotem obserwacji nie są ich zachowania faktyczne, lecz domniemane. Zwierzęta nie czynią tego, co czynią rzeczywiście, lecz to, co im każe czynić bestiariusz, aby poprzez swoje zachowania mogły wyrazić coś, o czym same nie wiedzą”.

Takie podejście kończy się wraz z rozwojem nowożytnego przyrodnictwa, czyli mniej więcej w XVII wieku, gdy – jak powiada Eco – „odchodzi zwierzę alegoria bestiariuszy, a symboliczny las, w którym rozbrzmiewają piski, szczekania, rżenia i ryki, zamieszkują teraz zwierzęta, które mówią to, co się im wydaje, a nie to, co wydaje się Fizjologowi, i dlatego nie chcą być quasi liber et pictura”.

Tu się nie zgadzam, albowiem ze skądinąd słusznego przekonania, że zwierzęta nie mówią tego, co wydaje się Fizjologowi, nie wynika bynajmniej, że nie mówią niczego, a ledwie rżą, beczą i popiskują. Według mnie pozostają logiami bogów i Praczłowieka, choćby nawet nierozumianymi. Jak najbardziej i niezależnie od swojej woli są niczym księga i obraz.

Chociaż w tej sprawie miałem pewność, wciąż nie wiedziałem, jakim słowem jest moja wiewiórka, która – tu bezwarunkowo zgadzałem się sam ze sobą – bez wątpienia nie była wysłannikiem Złego ani duchem biednego Jurecka.

Iskierki wyskakiwały z pieca, a chude pająki kołysały się tuż obok w rozgrzanym powietrzu kuchni.

Wróciłem do tropu Ratatosk. Zważywszy, że już wcześniej odrzuciłem kierowane pod jej adresem oskarżenia o plotkarstwo i sianie zamętu, z łatwością uznałem teraz, iż wiewiórka z Eddy starszej wyraża dialog, jaki prowadzą ze sobą wyższe części duszy, reprezentowane przez orła na czubku Yggdrasilla, z częściami niższymi, których przedstawicielem jest wąż bądź smok ukryty w korzeniach. Albo – jeśli kto woli – dialog niebios z podziemiami. W końcu rozum musi się jakoś komunikować ze swym popędowym podszyciem – ba, musi nim zarządzać – żeby istota przypominała człowieka. Bądź axis mundi. Uznałem więc, że poranna wiewiórka chciała mi o tym przypomnieć, i ogarnęła mnie radość, albowiem świat jest najpiękniejszy wtedy, gdy nasze myśli zdają się nam go wyjaśniać.

Aby uczcić tę chwilę, wyrecytowałem fragment z Johna Donne’a, który w 1610 roku w wierszu Do sir Edwarda Herberta pisał:

How happy is he, which hath due place assigned

To his beasts, and disafforested his mind!

Czyli mniej więcej tyle, że szczęśliwy jest ten, kto wyznaczył właściwe miejsce bydlętom swoim. Winą za niepokój, jaki niosła metafora czasownika „to disafforest”, obarczyłem różnice – tyleż naturalne, co nieuniknione – między kraj­obrazami odległymi od siebie o cztery stulecia.

Dokonawszy tych subtelnych rozstrzygnięć, zmęczony i senny wyszedłem przed chatkę i spojrzałem na księżyc. Ostatkiem świadomości pomyślałem o Endymionie, którego w jakiejś grocie regularnie odwiedza Selene okryta jedynie zielonkawą poświatą. A dokładniej wyobraziłem sobie Endymiona, który śni, że kocha się z Selene, w rzeczy samej kochając się z nią przez sen.

Pięćdziesiąt córek.Pamięć słonia

Najpiękniejszy obrazek, jaki na temat słoni namalowała wyobraźnia starożytnych, pochodzi z dzieła Naturalis historiae Pliniusza Starszego i przedstawia stada słoni z gór Mauretanii zbierające się w porze nowiu nad rzeką Amilo, aby dokonać obrzędu oczyszczenia i adorować młody księżyc.

Wystawmy sobie teraz te majestatyczne zwierzęta, które skropiwszy się rytualnie na powitanie nowego księżyca, jeszcze tej samej nocy wyruszają w drogę powrotną do rodzinnych lasów. Mrok mauretański jest gęsty, pierwotny, ledwie zadrapany światłem – należy domniemywać, że w noce takie jak ta dusze ludzi i zwierząt przenika głęboka melancholia i niewysłowiona tęsknota. W tym przypadku chodzi raczej o dusze zwierząt niż ludzi, gdyż słonie idą przez krainy w zasadzie niezamieszkane, choć bez wątpienia tu i ówdzie zdarza im się mijać ruiny jakichś twierdz ulepionych z piasku bądź zabudowania fenickich faktorii. Zgodnie z odwiecznym zwyczajem idą gęsiego niczym nanizane na niewidzialny rzemień paciorki ogromnego różańca. Słoniątka męczą się szybko, plączą im się nóżki, uszka oklapły, z niejakim zdumieniem odkrywają, że trąbki nie chcą już trąbić. Wówczas ojcowie bądź matki owijają je swymi ciepłymi trąbami, podrywają z ziemi i niosą dalej przed sobą. Jak pisze Arystoteles w De partibus animalium, „ze wszystkich zwierząt słoń ma najbardziej zastanawiający nos, który cechuje nie tylko olbrzymia wielkość, ale i nadzwyczajna siła”. Przed brzaskiem dorosłe słonie przystają, delikatnie opuszczają swe maleństwa na ziemię i przytrzymują jeszcze przez krótką chwilę, gdy słoniątka próbują się podrapać trąbkami w rozespane pośladki. Unosząc w górę trąby w odwiecznym pozdrowieniu (według Arystotelesa słoń posługuje się swoim nosem niczym ręką), wszystkie razem oddają cześć wschodzącemu słońcu, podczas gdy wokoło coraz wyraźniej rysują się kształty drzew i zręby skał.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e­-mail: [email protected]

Wołowiec 2017

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: