Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Siostra mojej żony - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Siostra mojej żony - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 326 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­ra­zek z ży­cia wiej­skie­go.

WAR­SZA­WA.

Na­kła­dem Re­dak­cyi "Bie­sia­dy Li­te­rac­kiej"

i "Ty­go­dni­ka Mód i Po­wie­ści."

1885.

Дозволено Цензурою.

Варшава, 25 Февраля 1885 года.

Druk Emi­la Skiw­skie­go, War­sza­wa, Chmiel­na No 1530 (26 nowy).

SIO­STRA

MO­JEJ ŻONY.

Ob­ra­zek z ży­cia wiej­skie­go.

Na­szki­co­wał

Al­bert Wil­czyń­ski

Au­tor "Kło­po­tów Sta­re­go Ko­men­dan­ta"

WAR­SZA­WA.

Na­kła­dem Ke­dak­cyi "Bie­sia­dy Li­te­rac­kiej"

i "Ty­go­dni­ka Mód i Po­wie­ści."

1885.

Zda­rzy­ło ci się kie­dy czy­te­lu­iku, że bę­dąc gdzieś za­pro­szo­ny na wie­czór, jak to mó­wią dla ho­no­ru to­wa­rzy­skie­go, da­łeś się za­sa­dzić do zie­lo­ne­go sto­li­ka, i ie spłu­kaw­szy się w dy;'.bc!ka do ostat­nie­go gro­sza, już o wscho­dzie słoń­ca wra­ca­łeś zły i roz­draż­nio­ny do domu. Trze­ba tra­fu, bo zwy­kle jed­no nie­szczę­ście samo nie cho­dzi, że ka­ta­stro­fa ta przy­tra­fi­ła ci się wła­śnie wten­czas, kie­dyś naj­mniej miał do prze­gra­nia, a w domu zato żonę, któ­ra nig­dy nie kła­dzie się spać, do­pó­ki ty nic wró­cisz. Praw­da, by­wa­ją i ta­kie żony?…

Przy­po­mnisz so­bie za­tem ten miły hu­mo­rek, z ja­kim wy­my­śla­łeś so­bie na czem świat stoi, jak prze­kli­na­łeś dzień i go­dzi­nę, w któ­rej cię zły duch opę­tał, bo już­ci tego so­bie in­a­czej nie wy­tłu­ma­czysz, że­byś ty tak skru­pu­lat­ny i po­rząd­ny w swo­ich wy­dat­kach, dał się na­mó­wić do gry ha­zar­downćj, a w niej po­zwo­lił zgrać się jak ten szewc ostat­ni. "Wi­dzę, jak idziesz uli­cą uśmie­cha­jąc się gorz­ko, a su­mie­nie tar­ko­cze ci w uszach, niby elek­trycz­ny dzwo­nek na sta­cyi ko­lei że­la­znej. Żeby to nie był dzień, i nie to, że trze­ba my­śleć, jak tu się przed żoną wy­krę­cić–je­stem pew­ny, bił­byś swą wła­sną oso­bę z całą za­pal­czy­wo­ścią. Tu prócz stra­ty, jest wstyd przed­tem dru­giem su­mie­niem, co się, żoną na­zy­wa, ak­to­ra cała, noc wy­glą­da­jąc czy ty nie wra­casz, wy­chu­cha­ła na­wet w za­mar­z­nię­tej szy­bie okna okrą­głe kó­łecz­ko. Ju­żeś zo­ba­czył zda­le­ka tę pla­mę na oknie, praw­da? nogi ci się plą­czą po scho­dach a jesz­cze go­rzej ję­zyk w ustach, co tu jej po­wie­dzieć, jak tu się przy­znać, że się ta­kie głup­stwo, a na­wet wię­cej niż głup­stwo zro­bi­ło…

Otoż w ta­kiem mniej wię­cej uspo­so­bie­niu wra­ca­łem i ja po mie­sięcz­nej nie­obec­no­ści, na­ję­tą chłop­ską tur­nian­ką do Po­lan­ki. Wpraw­dzie nie zgra­łem się w kar­ty, wra­ca­łem na wio­snę i żony nie było w domu; więc nie mia­łem przed ocza­mi wy­chu­cha­ne­go kó­łecz­ka na szy­bie, aio za to nie źa­ło­wa­łom so­bie wy­iny­ślań, może jesz­cze w do­bit­niej­szym gu­ście niż zgra­ny mał­żo­nek. A za co?–ot po­słu­chaj­cie.

Mia­łem w domu sio­strę mo­jej żony, pan­nę Mi­cha­li­nę, któ­rej po­sag po­ży­czyw­szy, spła­ci­łem naj­do­kucz­liw­szych wie­rzy­cie­li Po­lan­ki, i za­hy­po­te­ko­wa­łem sume na pierw­szem miej­scu. Lin­ka, ja­ke­śmy ja, w domu przez skró­ce­nie na­zy­wa­li, było to do­bre, fleg­ma­tycz­ne­go uspo­so­bie­nia, ośm­na­sto­let­nie dziew­cząt­ko, wą­tłe, szczu­płe, kwę­ka­ją­ce, jak więk­sza część te­raź­niej­szych wiej­skich pa­nie­nek pod klo­szem wy­cho­wa­nych. Te­raz, kie­dy już na praw­dę idzie za­mąż, moge otwar­cie po­wie­dzieć, że nie jest ład­na, dłu­go lubi sy­piać i co trze­ci dzień cho­ru­je na mi­gre­nę. Mię­dzy jed­nym a dru­gim ata­kiem owej mi­gre­ny, zwy­kle bolą ją zęby, do­sta­je fluk­syi po obu stro­nach twa­rzy, kto­rą okła­da wte­dy ja­kimś tak prze­raź­li­wie aro­ma­tycz­nym ma­te­ra­cy­kiem, że w ca­łym domu, zda­je się, mamy praw­dzi­wą ap­te­kę. Kła­mał­bym twier­dząc, że mia­łem ja­kieś ra­chu­by juz na­wet w świę­to, nim ucze­sa­ła pię­tro­wą fry­zu­rę gło­wy i przy­szła do sto­łu, my­śmy obiad koń­czy­li… Wie­czór przy her­ba­cie, i przy wszyst­kich, pro­szę pań­stwa, co so­bie moż­na po­wie­dzieć? Cza­sem po­sta­wił gał­ki z chle­ba na ser­we­cie i ka­zał jej czy­tać, cza­sem po­dał jej ta­le­rzyk z su­char­ka­mi albo gar­nu­szek ze śmie­tan­ką, i tyle ca­łej zna­jo­mo­ści. Aio ca­łe­go nie­szczę­ścia na­ro­bi­ła per­spek­ty­wa, duża i sztucz­na, któ­rą no­sił z sobą geo­me­tra. Lin­kę za­ję­ła ta kunsz­tow­na ma­szy­na a mój pan Ma­ciej, kon­tent że się po­pi­sać może swą wie­dzą, po­ka­zy­wał Lin­ci całe urzą­dze­nie, wy­krę­cał szkieł­ka, roz­su­wał, przy­su­wał rur­ki, a wpadł­szy już na tor wy­kła­dów fi­zycz­nych, wy­niósł na dzie­dzi­niec bu­so­lę, kąto-miar i inne na­rzę­dzia mier­ni­cze. Cho­dzi­li tak z go­dzi­nę sami po dzie­dziń­cu. Lin­cia się roz­ga­da­ła jak nig­dy, i za­pew­ne wten­czas mu­sie­li się po­ro­zu­mieć co do owych ser­decz­nych in­te­re­sów, lo od­tąd moja pa­nien­ka wsta­wa­ła da­le­ko wcze­śniej, przed lu­strem sie­dzia­ła dłu­żej, a Fran­ci­szek co dru­gi dzień pra­wie jeź­dził po watę do mia­stecz­ka.

Kto inny, na­przy­kład jaka ko­bie­ta, mo­że­by w tej zmia­nie hu­mo­ru i zwy­cza­jów Lin­ci coś do­strze­gła, ale nasz brat Bogu du­szę wi­nien. Te czę­ste spa­ce­ry po ogro­dzie, dla któ­rych wi­docz­nie Ma­ciuś już o czwar­tej po po­łu­dniu wra­cał z ro­bo­ty, bra­łem tak so­bie za zwy­kłą grzecz­ność to­wa­rzy­ską–nic wię­cej… Aż tu jed­ne­go dnia po obie­dzie, kie­dym do­pa­la­jąc faj­ki ukła­dał się w fo­te­lu na drzem­kę, zja­wia się moja zona w kan­ce­la­ryi i z miną oka­zu­ją­cą że ma dość cza­su, sia­da do dłuż­szej po­ga­dan­ki.

– "Wiesz Au­gu­ście, mam dla cie­bie dwie no­wi­ny.

na przy­szłą po niej suk­ce­syę, ale pa­trząc na to kwę­ka­ją­ce stwo­rze­nie, zda­wa­ło mi się, ie tego nikt nie weź­mie, bo prócz mi­gren, ttuk­syi, nie­do­krew­no­Sci, była tam jesz­cze ja­kaś wada w ło­pat­ce, niby garb ma­lut­ki, któ­ry z moją żoną ła­ta­ły obie jak mo­gły, za po­mo­cą gor­se­tu ze szta­bą sta­lo­wą i pew­nych pod­kła­dek z waty. Nie wtrą­ca­łem się nig­dy w te ta­jem­ni­cze re­pa­ra­eye, ale wi­dzia­łem, że bar­dzo czę­sto, kie­dy Fran­ci­szek przy­wo­ził trans­port waty z mia­stecz­ka, za­my­ka­ły się w swo­im po­ko­ju i ope­ro­wa­ły tam coś ze dwie go­dzi­ny, po­czem Lin­ka wy­cho­dzi­ła na obiad w suk­ni już do fi­gu­ry, i ja­koś pro­ściej wy­glą­da­ła.

Prze­szłe­go roku wy­pa­da­ło mi zro­bić po­miar Po­lan­ki i do czyn­no­ści tej ugo­dzi­łem daw­ne­go szkol­ne­go ko­le­gę, z po­wo­ła­nia geo­me­trę, nie­ja­kie­go Ma­cie­ja Pr. Był to czło­wiek juź nie mło­dy, wdo­wiec, dzio­ba­ty, ró­żo­wy na twa­rzy, tro­che łysy, krzy­kli­wy i wy­cie­ra­ją­cy so­bie nogi re­gu­lar­nie co wie­czór mrów­cza­nym spi­ry­tu­sem. Ani mi na myśl nie przy­szło, aby on miał być ta­kim ga­lan­tem do ko­cha­nia, jak się w re­zul­ta­cie po­ka­ja­ło, tem­bar­dziej, że Lin­cia ma­rzy­ła tyl­ko o bo­ha­te­rach jeż­dżą­cych czwór­ką aiwo­azów w kra­kow­skich cho­mon­tach, z czar­ny na wą­si­kiem do góry za­krę­co­nym, i z bród­ką na­po­le­oń­ską. Mój zno­wu Ma­ciuś, żeby nie do­pu­ścić roz­pleu­ia­nia się si­wych wło­sów na bro­dzie, cho­dził za­wsze wy­go­lo­ny, niby ksiądz wi­ka­ry lub ar­ty­sta dra­ma­tycz­ny.

Jak oni się tam po­ro­zu­mie­li, tego do­praw­dy do dziś dnia zro­zu­mieć nic moge! On za­wsze do dnia wy­cho­dzi! w pole, a ona wsta­wa­ła o je­de­na­stej naj­wcze­śniej; on rzad­ko by­wał na obie­dzie, chy­ba w nie­dzie­lę, b… zwy­kle mu się je­dze­nie po­sy­ła­ło gdzieś do lasu, a ona więc… Kwa­pi­szew­skiej za­pła­ci­łam pen­sye za rok czter­dzie­ści ru­bli, sa­mo­war ka­za­łam zre­pa­ro­wać…

Otoż wła­śnie do tego sa­mo­wa­ra za­pa­mię­ta­łem ra-chim ek, bo póź­niej sły­sza­łem tyl­ko ja­kieś dźwię­ki, niby re­cy­to­wa­nie lek­cyi z geo­gra­fii, coś niby wy­mie­nia­nie księstw daw­nej rze­szy nie­miec­kiej i z ich mi­la­mi kwa­dra­to­we­mu i lud­no­ścią… A po­tem, tak ni ztąd ni zo­wąd wi­dzia­łem ka­te­drę pro­fe­so­ra w dru­giej kla­sie i sta­re­go na­sze­go "W i kar­skie­go, któ­ry mi ki­wał pal­cem nad gło­wą po­wta­rza­jąc:

– Ty ośle nie wiesz gdzie Ho­hen­col­lern-Sig­ma-riiigcn, co, nie wiesz; a jaka siła zbroj­na tego księ­stwa?

– Nie! – za­wo­ła gło­śniej, zry­wa­jąc się od biór­ka moja zona – tyś mi wi­nien sto osiem­dzie­siąt sie­dem ru­bli…

– Pół­to­ra czło­wie­ka, pro­szę pana pro­fe­so­ra… – mó­wie bę­dąc prze­ko­na­ny, że od­po­wia­dam da­lej geo­gra­fią przed Wi­kar­skim, naj­le­piej bo­wiem pa­mię­ta­łem tego pół­to­ra czło­wie­ka kon­tyn­gen­su związ­ko­we­go.

– Ależ ty spa­łeś, Gu­stecz­ku?

– Nie, nie, jak cie­bie ko­cham mojo ży­cie… tak so­bie trosz­kę, zdrze­ma­ło mi się…

– Ślicz­ny mi mąż – mówi z prze­ką­sem – raz w ty­dzień przy­cho­dzę po­ga­dać na se­ryo o czem, a on śpi…

– Już, już mi­nę­ło, moja ty go­łąb­ko, jak cie­bie ko­cham, mi­nę­ło; wi­dzisz, by­łem tak ja­koś zi użo­ny… Mów da­lej, mów, słu­cham…

Ale nie tak ła­two dała się prze­pro­sić ob­ra­żo­na Lu­cyn­ka, bo wstaw­szy z krze­sła ze spusz­czo­nym no­sem (jak się gnie­wa, to wi­docz­nie nos jej się prze­dłu­ża) za­bie­ra­ła się do wyj­ścia. Mu­sia­łem do­go­nić, prze­pro­sić,

– B –

– Dwie – po­wta­rzam przy­mru­ża­jąc oczy – a do­bre?

– Bar­dzo do­bre. Za karm­ni­ka dają mi juz czter­dzie­ści dwa ru­ble.

– To sprze­daj…

– Nie, ja trzy­mam czter­dzie­ści pięć, i zda­je mi się da­dzą; Kwa­pi­szew­ska po­wia­da, że szyn­karz z Sobu-nia ma dwa do­sko­na­łe chudź­ce na sprze­daż, za­ra­zby­iu ku­pi­ła i zno­wu za­sa­dzi­ła; wi­dzisz jak ja go­spo­da­ru­je, Ą śmie­jesz się za­wsze ze mnie. Mam już u cie­bie z tego-roku, ile to?… sto ośm­dzie­siąt, czy sto sie­dem­dzie­siąt ośm ru­bli?

– Sto sie­dem­dzie­siąt ośm–po­wta­rzam, zie­wa­jąc strasz­li­wie i trzy­ma­jąc się me­to­dy mniej­szo­ści.

– Prze­pra­szam, bo ato osiem­dzie­siąt – prze­ry­wa mi z ży­wo­ścią – pa­mię­tasz, raz do­da­łam ci do raty kie­dyś je­chał pła­cić To­wa­rzy­stwu czter­dzie­ści i pięć: po­tem kie­dyś po­trze­bo­wał dla ma­szy­ni­sty, któ­ry usta­wiał kie­rat, pa­mię­tasz, trzy­dzie­ści… po­tSm na re­pa­ra­cyą szo­pów two­ich do­da­łam dwa­dzie­ścia pięć… po­tem… Ależ ty śpisz, Au­gu­ście?…

– Nic, nie, moje ży­cie, słu­cham… no, dwad zie­fi­cia pięć, pa­mię­tam…

– Więc ra­zem ilo mamy?

– Ile mamy, ile mamy… no, mamy coś sto siedm­dzie­siąt ośm…

– Ale zkąd zno­wu? – prze­ry­wa bio­rąc ołó­wek i pa­pier z biur­ka i li­cząc… to do­pie­ro sto…

– Możo być, że sto… tak praw­da, sto…

– A na cóż wię­cej bra­łeś?–pyta za­my­ślo­na Lu­cyn­ka gry­ząc ko­niec ołów­ka.–A praw­da, ku­pi­łam szpść kor­cy otrąb żyt­nich dla koni po pół­to­ra ru­bla, to daie-

– if –

się na to.–Wy to za­wsze ma­cie na wszyst­ko, tyl­ko nio na to, co zona po­trze­bu­je.

– Ale sło­wo ci dajg, jak cie­bie ko­cham–na każ­de za­wo­ła­nie; chcesz, na­pi­szę ci re­wers.

My­śla­łem, że po ta­kiem wy­zna­niu skoń­czy­my go­spo­dar­ską na­szą roz­mo­wę, i że będg mogł so­bie jesz­cze zdrzem­nąć dla do­koń­cze­nia lek­cy i geo­gra­fii przed Wi-kar­skim, ale wi­dzę, moja zona coś nie my­śli wy­cho­dzić z po­ko­ju…

– Nie py­tasz mię o dru­gą no­wi­nę, co?–kon­ty­nu-jo roz­mo­wę pa­trząc mi w oczy.

– I owszem, je­stem nie­zmier­nie cie­ka­wy… Słu­cham.

– Uwa­ża­łeś jak Lin­ka te­raz ja­koś… wca­le in­a­czej wy­glą­da… we­sel­sza: praw­da?

– Praw­da…

– A jak ci się tćż zda­je, dla­cze­go to?

– Da­li­bóg że nie wiem.

– Bo ty nig­dy na nią nie pa­trzysz, Au­gu­ście… Wstydź się, prze­cież to moja sio­stra…

– Jak cie­bie ko­cham, tak pa­trzę, za­wsze pa­trzę, że wy­ład­nia­ła. Tyl­ko, moja dro­ga, cze­go wy mi tak czę­sto tego Fran­cisz­ka od­ry­wa­cie od ro­bo­ty i ka­że­cie jeź­dzić do mia­sta? Chłop mi się tak zba­ła­mu­cił, że żad­nej z nie­go nie­ma usłu­gi. Po­wóz stoi za­bło­co­ny już od ty­go­dnia, a co ja chcę na­pę­dzić żeby za­pro­wa­dził do sta­wu i wy­mył, to on mówi że je­dzie po spra­wun­ki dla was. Ka­za­ły­by­ście so­bie raz spro­wa­dzić furę tych gał­gan­ków i tej waty,..

– Ke, zło­śli­wy je­steś!–prze­ry­wa mi z wy­rzu­tem Lu­cyn­ka.–Bied­na dziew­czy­ni­na i tak już nie­szczę­śli­wa.

uca­ło­wać i znów usa­dzić na po­przed­nićm miej­scu, nim za­dar­ty jej ko­niec no­ska wró­cił na wła­ści­we miej­sce, a w oczac­li za­bły­snął we­so­ły uśmiech…

– "Więc mó­wisz, dają ci czter­dzie­ści dwa, da­li­bóg do­brze dają; bierz, nie tar­guj się… a ju­tro po­słać Kwa­pi­szew­ską do So­bu­nia, niech kupi tę parę chudź­ców.

– Jaki z cie­bie fi­lut, mój Au­gu­ście – rze­cze gro­żąc mi fi­glar­nie i po­krę­ca­jąc głów­ką.–Te­raz jak wi­dzi że źle zro­bił, o uda­je że go zaj­mu­je roz­mo­wa: pa­mię­taj… A jed­nał, mój ko­cha­ny–mówi po chwi­li–po­ra­chuj, ile ja ci już da­łam z mego go­spo­dar­stwa w tym roku?

– No, wiem, sto siedm­dzie­siąt osiem ru­bli…

– Prze­pra­szam, bo sto ośm­dzie­siąt sie­dem…

– Niech bę­dzie tyle…

– Za po­zwo­le­niem, nie chcę żad­nych niech bę­dzie… weź i po­ra­chuj, ja ci tu cały wy­pi­sa­łam ra­chu­nek.

Jak­kol­wiek bar­dzo mi się nie chcia­ło spraw­dzać w tej chwi­li ra­chun­ków, jed­nak mu­sia­łem przejść wszyst­kie po­zy­cye, póź­niej te do­dać, a w koń­cu przy­znać żem wi­nien go­tów­ką sto ośm­dzie­siąt siedm ru­bli. "Wpraw­dzie gdy­by­śmy ob­li­czy­li, co te karm­ni­ki zja­dły mo­je­go zbo­ża i kar­to­fli, ile za­ję­ły rąk do usłu­gi, któ­rą ja pła­ci­łem–za­pew­ne re­zul­tat ten nie był­by tak Świet­nym, ale trud­no było wy­stę­po­wać te­raz z po­dob­ne­mi mo­ni­ta­mi – przy­zna­łem więc bez­wa­run­ko­wo, ie moja Lu­cyn­ka jest go­spo­dy­nią nad go­spo­dy­nia­mi, ie umie ko­rzyst­nie pra­co­wać, i ie te pie­nią­dze świe­cie jej od­dam–jak bę­dzie po­trze­bo­wa­ła na fu­tro…

– No, no, ja wiem, że ich nie zo­ba­czę–ode­zwa­ła

– Czy oni po­wa­ry­owa­li, czy co!

– Dla­cze­go mie­li wa­ry­ować, ko­cha­ją się i chcą się że­nić: cóż tak strasz­ne­go?

– Ale ja na to nig­dy się nie zgo­dzę!

– Cie­ka­wam dla­cze­go?

– Dla­cze­go? Dla­te­go, że się nic zgo­dzę i kwi­ta! Cói-to, mam się tłu­ma­czyć przed nim, że tak chcę a nie in­a­czej. Uwa­żam to za głup­stwo, za non­sens.

– A pro­szę cię – od­zy­wa się na to zona spo­glą­da­jąc na mnie z po­wa­gą – ja­kie ty masz pra­wo nie­po-zwa­lać? Czy ty je­steś jej oj­ciec?

– Je­stem opie­ku­nem i nie po­zwo­lę!–mó­wie już z iry­ta­cyą, rzu­ca­jąc faj­kę na zie­mię.

– Au­gu­ście, pro­szę cię, nie roz­rzu­caj się tak bar­dzo… Moja sio­stra nie jest na two­jej ła­sce i nie dziec­ko… Ma pra­wo pójść za tego, kto jej się po­do­ba, a je­że­li ja, sio­stra ro­dzo­na nic mam nic prze­ciw temu, to cóż ty? No, no… nie spo­dzie­wa­łam się!

– Ależ ona taka mło­da, wą­tła?…

– Jed­nak­że skoń­czy­ła lat ośm­na­ścic… i ko­cha go!

– Dy­abła tam moż­na ko­chać taką sta­rą pi­wo­nię… pro­szę ja, do cze­go on po­dob­ny, ten głu­pi Ma­ciej!… Nogi stra­cił… gło­wa ły­sie­je… śmie­je się tyl­ko jak na­ję­ty… Zkąd jemu przy­szło do tego, zkąd?,.. No, no, prę­dzej­bym się śmier­ci spo­dzie­wał!… Bo to, pro­szę cię, i ho­łysz–żad­ne­go sta­łe­go miej­sca, ot, po­pto­stu z li­to­ści da­łem mu ro­bo­tę u sie­bie.

– Prze­cież ona ma po­sag i będą mo­gli so­bie ra­dzić. Ja cię tyl­ko pro­szę, Au­gu­ście – mówi z po­wa­gą wy­cho­dząc z po­ko­ju–że­byś go przy­jął do­brze i nie dzi – że sie­ro­ta i że jej Pan Bóg nie dał uro­dy, a ty jesz­cze nic wy­śmie­wasz…

– Ale gdzież ja się tam wy­śmie­wam… Prze­ciw­nie, ja nie wi­dzę żeby ona była brzyd­ką, tyl­ko cze­sze się tak po cu­dac­ku… Na co jej ten kok pię­tro­wy?…

– Ej, mój ko­cha­ny, na­tem się nie znasz i daj po­kój mo­dom; te­raz wszy­scy tak no­szą i do­brze jest…

– Gdzie tam do­brze… brzyd­ko…

– No, no, to­bie się tak zda­je, a jed­nak są tacy, któ­rym się to po­do­ba; uwa­ża­łeś, pan Ma­ciej…

– Daj­że ty jemu świę­ty po­kój–za­wo­łam śmie­jąc się szcze­rze.–Kto, Ma­ciej, ten sa­fan­du­ła?…

– Ten, ten Ma­ciej, jak go na­zy­wasz sa­fan­du­ła, jest za­ko­cha­ny w Lin­ci… F po­wiem ci jesz­cze, że na­wet Li­ne­is, tego… uie jest prze­ciw nie­mu. Wy męż­czyź­ni, za­wsze my­śli­cie tyl­ko o wiel­kich spra­wach, i nic koło sie­bie nie wi­dzi­cie, ale przed okiem ko­bie­ty nic się nie ukry­je… Otoż to dru­ga no­wi­na, z któ­rej ja bar­dzo się cie­szę. Ma­ciej co praw­da nie jest żad­ną par­tya, ale czło­wiek uczci­wy, do­bry… po­rząd­ny…

Przy­znam, że mię ta wia­do­mość zi­ry­to­wa­ła do ży­we­go tak, że i spać mi się ode­chcia­ło. Jed­no i dru­gie, do ni­cze­go; on już chłop po czter­dzie­stu, ona jak po­wie­dzia­łem scho­ro­wa­na, kwę­ka­ją­ca, i komu to my­śleć o mi­ło­ści? Dla­te­go mó­wie żo­nie, że nie wie­rzę, że to tyl­ko jej przy­wi­dze­nia, zwy­czaj­nie jak u ko­bie­ty, któ­ra bez no­wo­ści jed­ne­go dnia prze­żyć nie po­tra­fi-

– Co ty mi bę­dziesz pe­ro­ro­wał – od­zy­wa się z uśmie­chem po­li­to­wa­nia Lu­cyn­ka–po­mię­dzy nie­mi już wszyst­ko skoń­czo­ne, i ja wła­śnie chcia­łam cię uprze­dzić, że pan Ma­ciej za­raz tu przyj­dzie pro­sić cię o jej rękę…

– u –

wa­czył… On praw­da nie jest mło­dy, ale czło­wiek sta­tecz­ny.

– Fu­ja­ra, mó­wie, ci, fu­ja­ra całą, gębą!–krzyk­nę nic mo­gąc się po­wstrzy­mać.

– I woię–pra­wi da­lej Lu­cyn­ka, uda­jąc, ze­nie sły­szy mego wy­krzyk­ni­ka – że pój­dzie za nie­go, ani­że­li­by mia­ła zo­stać sta­rą pan­ną. A że go ko­cha, to bę­dzie z nim szczę­śli­wa… Au­gu­ście pa­mię­taj, że ja so­bie ży­czę…

A życz so­bie, życz – my­ślę po jćj odej­ściu, cały tym wy­pad­kiem zi­ry­to­wa­ny – a ja taki nie po­zwo­lę… ja­kem Au­gust, tak nie po­zwo­lę!… Le­d­wie że rok temu ode­braw­szy jej po­sag ure­gu­lo­wa­łem troc­bę in­te­re­sa i my­śla­łem że z parę lat będę miał spo­kój, a tu ci, pa­nie do­bro­dzie­ju, łup! Od­daj po­sag, daj wy­pra­wę, bo im się po­do­ba­ło za­ko­chać w so­bie… Co to bę­dzie za mąż dla niej?–jed­no cho­re i dru­gie cho­re… on za parę lat już bę­dzie sta­rzec… ona do­sta­nie su­chot… nie­za­wod­nie do­sta­nie – i jaka to przy­szłość?… Jak Boga ko­cham, su­mie­nia-bym nie miał przy­kła­da­jąc rękę do tego mał­żeń­stwa… Bio­rąc rzecz z naj­lep­szej stro­ny, choć­by za­raz i nic dało się po­sa­gu, to będą chcie­li ze dwa ty­sią­ce ru­bli na wy­pra­wę… Mo­jej żo­nie to tyl­ko w to graj… aby tyl­ko mo­gła jeź­dzić do War­sza­wy i te gał­gan­ki sku­po­wać, to go­to­wa­by dy­abłuw po­że­nić. Co te ko­bie­ty tak lu­bią te spra­wun­ki? Dla sie­bie czy nie dla sie­bie, nic tyl­ko­by ku­po­wa­ły… Cały sklep im tu zwieź, to jesz­cze mało… Za­rę­czam, że ta wy­pra­wa i przy­szła roz­kosz tar­go­wa­nia się z ży­da­mi skło­ni­ła ją że się zgo­dzi­ła… Da­li­bóg, szko­da dziew­czy­ny dla ta­kie­go wy­nisz­czo­ne­go gra­ta… To mi jed­nak za­bi­ja sęka jak się uprą… hę?… To­wa­rzy­stwu na­le­ży się już dru­ga rata…

owiec-by trze­ba do­ku­pić ze dwie­ście, bo szko­da pa­szy, że jej nie­ma kim spaść i dla­te­go mu­szę sprze­da­wać sia­no… No i na­wo­zu by­ło­by dru­gie tyle….Iuź so­bie upla­no­wa­łem, że jak tyl­ko sprze­dam psze­ni­cę, to jadę na Pod­la­sie po owce.,. A tu ci, pa­nie do­bro­dzie­ju, bach, masz owce, daj pa­nie Au­gu­ście po­sag… Że­bym był du­chem świę­tym prze­wi­dział, że tej Lin­ce tak pręd­ko mi­łość za­krę­ci gło­wę, nic był­bym spła­cał We­in­grii­na; be­stya żyd brał ośm na­ście pro­cen­tów, to praw­da, ale­by był cze­kał!…

I spać mi się ode­chcia­ło i po­czu­łem na­wet ci­śnie­nie ja­kieś w żo­łąd­ku, bo wy­pi­łem trzy szklan­ki wody, cho­dzi­łem więc jak wa­ry­at po kan­ce­la­ryi, a swo­ją dro­gą nie mo­głem się jesz­cze uspo­ko­ić. O nie­go mi­nio cho­dzi­ło, bo cóż on miał do stra­ce­nia?–chciał so­bie na sta­rość zna­leźć wy­god­ny ką­cik aby sie­dzieć na ła­sce żony. „ Ale tej bied­nej Lin­ki okrop­nie mi żal; bo to nie tę­gie wpraw­dzie ale do­bre, czu­łe, ko­cha­ją­ce i jak po­zna bli­żej jMa­cie­ja, to bę­dzie naj­niesz­czę­śliw­sza w świe­cie ko­bie­ta… A za­wsze to prze­cię sio­stra ro­dzo­na mo­jej żony. I mat­ka umie­ra­jąc za­kli­na­ła mie, abym się opie­ko­wał sio­strą…

Nie, nie, su­mie­nia-bym nio miał – za­wo­ła­łem sam do sie­bie – jak Boga ko­cham był­bym bał­wa­nom a nie uczci­wym czło­wie­kiem, że­bym za­nie­dbał wszel­kich spo­so­bów dla prze­szko­dze­nia temu wszyst­kie­mu. Mogą mię po­są­dzać że je­stem in­te­re­so­wa­ny – niech po­są­dza­ją, na­wet iona niech tak my­śli, a ja swo­je zro­bię, jak po­wi­nien zro­bić czło­wiek poj­mu­ją­cy su­mien­nie obo­wiąz­ki… Cóż tam o po­sag! – od­dał­by się i kwi­ta… jak trze­ba, czło­wiek wszyst­ko zro­bi z sie­bie, prze­pła­ci

– u –

– Na se­ryo; cóż w tem dziw­ne­go?

– A, da­li­bóg, tego już za­nad­to!–krzyk­nę ła­piąc go z tyłu za ręce i pcha­jąc ku wiel­kie­mu zwier­cia­dłu, któ­re sta­ło w ką­cie mo­jej kan­ce­la­ryi. –No, spoj­rzyj na sie­bie, spoj­rzyj.'..,

– Pa­trzę, i wi­dzę sie­bie.

– Wi­dzisz… to do­brze; po­wiedz mi więc do cze­góś ty po­dob­ny? Gdzież to­bie sta­re­mu, wy­kry­go­wa­ne-mu gra­to­wi że­nić się!…-. Pa­trzaj, łeb siwy, cho­ciel tę reszt­kę wło­sów wy­sma­ro­wał fik­sa­tu­are­in – a jaki twój nos?… ha­czyk czer­wo­ny, ja­kiś dziób ko­gu­ci…

– Cha, cha, cha! – par­sk­nął śmie­chem mój Ma­ciuś i za­czął so­bie za­ty­kać usta, za­czął trze­pać rę­ka­mi pie­jąc–żem od­sko­czył od nie­go, pew­ny bę­dąc że do­stał spa­zmów.

Ja cho­dzę po po­ko­ju zły jak sto dy­abłów, a on się śmie­je i śmie­je; cze­kam kil­ka mi­nut, żeby prze­stał i żeby z uim po ludz­ku po­ga­dać, a on co obe­trze oczy chust­ką, to zno­wu się śmie­je…

– No, prze­stań­że już–mó­wie.

– Dziób ku­gu­ci!… Wy­bor­ny je­steś Au­gu­ście… Cha, cha, cha… pa­rad­ny je­steś… nie­chże cię kacz­ki zdep­czą!–I zno­wu cha, cha, cha… i cha, cha, cha… bez koń­ca.

– Po­wiedz mi, na co to­bie żony? – od­zy­wam się, kie­dy już tro­chę się uspo­ko­ił. – Toż ty sam le­d­wie no­ga­mi włó­czysz…

Lecz co ja po­wiem ja­kie sło­wo, on zno­wu się śmie­je, a we mnie już wszyst­ko się trzę­sie ze zło­ści…

– Śi­niej­że się, śmiej, ty sta­re dziec­ko! – krzyk­nę wy­cho­dząc do dru­gie­go po­ko­ju.–Ja nie moge na to się pa­trzeć.

gru­bo a da–dług to rzecz świę­ta… Ale mał­żeń­stwo to swo­ją dro­gą, że nic do­bra­ne bę­dzie, to nie­do­bra­ne:

Otoż wśród ta­kich me­dy­to­wań, przy­zna­cie czy­tel­ni­cy, bar­dzo ra­cy­onal­nych, wszedł mój Prę­ciń­ski do kan-co­la­ryi. Jak on wy­glą­dał, to już wie­cie, te­raz moge to tyl­ko do­dać, że jesz­cze się wy­stro­ił do in­nie w nowy tn-żu­rek, któ­ry tak na nim le­żał, jak ża­łob­na kapa na chu­dym ko­niu z ka­ra­wa­nu, ja­kiś koł­nie­rzyk dzie­cin­ny przy­piął so­bie pod szy­ją z sza­fi­ro­wą ko­kar­dą, ka­mi­zel­kę wziął ak­sa­mit­ną ze zło­co­ne­mi bom­bel­ka­mi; osioł, kto te­raz nosi ta­kie od­wiecz­ne, z cza­sów Ka­zi­mie­rza Wiel­kie­go, gu­zi­ki? A tak &ię wy per­fu­mo­wał ap­tecz­ną ko­loń­ską wodą, la­kier­ka­mi zno­wu tak skrzy­piał, że da­li­bóg, gdy­by to nie mój ko­le­ga szkol­ny, a ja nie tyle cier­pli­wy jak je­stem, to choć to w moim domu, był­bym go wy­pro­sił za drzwi. Trze­ba jesz­cze znać go tak jak ja go zna­łem, że to gło­wa pu­sta, pu­ściej­sza niż gło­wa ka­pu­sty, a za każ­dem sło­wem bę­dzie się wam śmiał i śmiał i za­ty­kał so­bie usta ręką, i w tem śmia­niu piał jak gda­czą­ca kura i trze­pał dru­gą ręką, kie­dy z jego oczu aż łzy ka­pią ze śmie­chu.

Jak tyl­ko Prędń­ski wszedł, pro­szę pań­stwa, tak ja choć, da­li­bóg, nikt mię o rap­tu­so­stwo nie po­są­dzi, mó­wie do nie­go:

– Słu­chaj no, Ma­ciek, czyś ty zwa­ry­owal?

– Albo co? – pyta, sto­jąc na­prze­ciw mnie i już za­bie­ra­jąc się do śmia­nia.

– Po­dob­no chcesz się że­nić z sio­strą mo­jej żony, czy to praw­da?

– Praw­da–mówi z całą bez­czel­no­ścią–i wła­śnie przy­sze­dłem do cie­bie pro­sić o jej rękę…

– Xa se­ryo to mó­wisz?

Przy­mkną­łem drzwi i cho­dzę po ja­dal­nym po­ko­ju, a gdy sły­szę, że w kan­ce­la­ryi się ja­koś uci­szy­ło – wra-eam. I jak­że za­sta­ję mo­je­go kon­ku­ren­ta? Sie­dzi naj­po­waż­niej przy sto­li­ku i prze­wra­ca al­bum z fo­to­gra­fia­mi.

– Wy­śmia­łeś się już?

– Wy­śmia­łem, tyl­ko bój się Boga, nie mów ta­kich dow­ci­pów, bo już boki mię bolą… Zkąd ci przy­szedł do gło­wy ten ko­gut?…

– Ztąd – od­po­wia­dam szorst­ko – zkąd i mi­łość to­bie… Do­praw­dy, Ma­ciu­siu, wstyd mię za cie­bie… W two­ich la­tach, z ta­kie­mi no­ga­mi…

– Eh, mój ko­cha­ny–prze­rwie mi ży­wiej–zda­rza się, że lu­dzie na­wet o ku­lach cho­dzą a jesz­cze się że­nią.

– Może i tacy, co głów nie mają?

– I to bywa; daj mi Boże tyle szczę­ścia, ilu ja znam mę­żów bez gło­wy – od­po­wia­da pa­trząc się na mnie iro­nicz­nie. Zresz­tą cze­go ty się rzu­casz, czy z tobą się chcę że­nić czy co? ko­cham pan­nę Mi­cha­li­nę…

– Nie­praw­da…

– Więc my­ślisz że uda­ję..-, Nie, mój ko­cha­ny, my­lisz się; nig­dy nie skła­ma­łem w ży­ciu i te­raz nie skła­mię. Ona rów­nież mię ko­cha…

– Eh… daj­my po­kój tej mi­ło­ści! (Idzie ta­kie z po­zwo­le­niem chu­chro może co czuć! Wierz mi, ja ją znam bar­dzo do­brze; tam du­sza śpi, jak Boga ko­cham, śpi po­wi­nię­ta w koki, mi­gre­ny, iluk­sye, pu­dry….Jaka a niej bę­dzie zona dla cie­bie, Ma­cie­ju, za­sta­nów się?… Wiel­ka pani, spa­ła­by do dwu­na­stej… wszyst­ko ją mę cay, na­wet wsta­jąc z łóż­ka, po­wia­da że już jest zmę­czo­na…

– Cóż chcesz, mój dro­gi – od­zy­wa się… na to – kie­dy ja wła­śnie ta­kie lu­bię, i moja nie­boszcz­ka zona ku­bek w ku­bek taka sama była.

– No, to już nie ro­zu­miem, da­li­bóg głu­pie­ję, co ci się w niej mo­gło po­do­bać!… to su­chot­ni­ca – szep­czę mu ci­szej – dok­tor mi mó­wił, że parę lat nie po­cią­gnie…

Wy­trzesz­czył na mnie oczy i wi­dzę ta wia­do­mość zro­bi­ła na nim pew­ną sen­sa­cyę. My­ślę so­bie, że tra­fi­łem mu, bo ja­koś stoi, stoi, krę­cąc bre­gie­tow­skim klu­czy­kiem, a ja żeby do­lać jesz­cze wię­cej oli­wy do ognia i sta­now­czo go zde­cy­do­wać prze­ciw, do­da­ję zno­wu szep­tem:

– Bo to i ułom­na, pio­szę cię, Ma­ciu­siu; wi­dzisz, tak jak wyj­dzie ubra­na, jak jej tam ple­cy wy­sznu­ru­ją, zda­je ci się, że coś, praw­da? Ale to wszyst­ko sztucz­ki to­a­le­ty…

On cią­gle jesz­cze mil­czy, a bre­gie­towb­ki klu­czyk ob­ra­ca­ny w jego pal­cach, tyl­ko mu trzesz­czy co­raz prę­dzej, a gło­wę zwie­sił tak, że ten czer­wo­ny dziób jego, no­sem zwa­ny, pra­wie do­ty­ka bro­dy. Do­brze, my­ślę so­bie, kuj­my że­la­zo póki go­rą­ce.

– A kor­ki u trze­wi­ków to na trzy cale, i jesz­cze dru­gie w śro­dek wkła­da… tak, tak; po­psu­ła so­bie nogi zu­peł­nie, jak Boga ko­cham, czę­sto cho­dzi na pal­cach… jak­by na szczu­dłach; uwa­żasz?

– Uwa­żam–bąk­nie wciąż za­my­ślo­ny.

– No więc–pe­ro­ru­ję da­lej, pew­ny żem go zu­peł­nie znie­chę­cił – je­że­li wie­dząc to wszyst­ko, bo uwa­żasz, jako szkol­ne­mu ko­le­dze i przy­ja­cie­lo­wi wy­pa­da­ło mi – JS –

– A nie­chże oi§J ja­kiś ty ogra­ni­czo­ny!–krzyk­nę zi­ry­to­wa­ny do ży­we­go, a czu­jąc, że mię już zwy­czaj­na cier­pli­wość opusz­cza, trza­sną­łem drzwia­mi i wy­bie­głem na dzie­dzi­niec.

Jak raz cho­dzi­ła koo klom­bu Mi­cha­lin­ka i cho­dzi­ła bar­dzo we­so­ło zry­wa­jąc kwia­ty. Sły­szę zda­le­ka śpie­wa so­bie na­wet. „Cho­ciaż to ży­cie idzie jak po gru­dzie…”

– Co cho­dzi po gru­dzie? głup­stwa, pa­nie do­bro­dzie­ju – mó­wię do sie­bie… – Jaka mi roz­kosz­na, jaka szczę­śli­wa! Jest cze­go, jest! Zła­pa­ła sta­re­go trut­nia, któ­re­go­by nikt inny nie chciał… No, no… na­wet pod­ska­ku­je so­bie pa­nien­ka… A cze­go u li­cha zry­wa te kwia­ty?… Cóż ona so­bie my­śli, że to zie­le ja­kie po­lne… tak, tak… ca­łe­mi gar­ścia­mi… naj­le­piej z ko­rze­niem po­wy­ry­wać, ino­ścia pan­no!…

Da­li­bóg żeby to na koga in­ne­go tra­fi­ło, nie na mnie czło­wie­ka cier­pli­we­go, toby po­szedł i na wy­my­ślał… Ale to za­raz żona-by mię opa­dła: „je­steś nie­grzecz­ny, je­steś rap­tus. nic, tyl­ko wmó­wi­li we mnie, że ja rap­tus. Miły Boże, je­że­li ja rap­tus, je­że­li ja pręd­ki, to chy­ba w ży­łach wszyst­kich lu­dzi owsia­ne piwo pły­nie a nie krew, pa­nie do­bro­dzie­ju!… Po­wiem ja­kie sło­wo tro­chę ży­wiej… spoj­rzę do­bit­niej… za­raz: mój Gu­ciu, tyl­ko się też nie unoś!… Cóż oni chcą, że­bym był jak śli­mak w sko­ru­pie, czy co? Prze­cież żyję jesz­cze, chwa­ła Bogu…

– Au­gu­ście, Au­gu­ście!–woła na mnie Lin­cia – pro­szę cię, pójdź­no, zo­bacz, ja­kie to pysz­ne te astry kar­ło­we.

– Bar­dzo pysz­ne… – mó­wię na­chy­la­jąc się nad grząd­ką.

otwar­cie tę rzecz po­wie­dzieć, chcesz się z nią że­nić, to się żeń!

– Wdzięcz­ny ci je­stem – od­po­wia­da ura­do­wa­ny ści­ska­jąc mi rękę – nie uwie­rzysz, jak ci je­stem wdzięcz­ny…

– A wi­dzisz, wi­dzisz, Ma­ciu­siu, jak­to za­wsze do­brze jest po­słu­chać rady star­sze­go przy­ja­cie­la! Wo­bec si­deł ko­bie­cych, ja­kie na nas bied­nych męż­czyzn one wszę­dzie za­sta­wia­ją, do­świad­cze­nie coś zna­czy…

– Bar­dzo ci dzię­ku­ję, ser­decz­nie, go­rą­co dzię­ku­ję–mówi, rzu­ca­jąc mi się na szy­ję, Ma­ciuś.

Wy­ca­ło­wa­łem go okrut­nie na wsze stro­ny, kon­tent, że mi się tak ła­two spra­wa uda­ła, bo da­li­pan, spo­dzie­wa­łem się więk­sze­go upo­ru. Ci geo­me­trzy, to upar­ty na­ród, wy­cho­wa­ny na ma­te­ma­ty­ce, któ­ra bez spraw­dza­nia cyr­klem ni­cze­mu i ni­ko­mu nie wie­rzy.

– No, więc fi­ni­ta ko­me­dya?–mó­wie.

– Fi­ni­ta – od­po­wia­da z za­mia­rem śmia­nia się ze swej mi­ło­ści.

– No i wy­je­dziesz na ja­kiś czas od nas. Pro­szę cię, nie myśl, że ja cię z domu wy­pra­wiam, uie… ale tak ja­koś zry­wać i zo­stać nie wy­pa­da…

– Któż tu my­śli o zry­wa­niu?

– Jak­to kto my­śli? wszak ty… No, prze­cież się nie że­nisz?

– Ale owszem, po­zwo­li­łeś, że­nię się…

– Czło­wie­ku! – za­wo­łam zdzi­wio­ny – albo mnie albo to­bie bra­ku­je tu ja­kiejś klep­ki… Co, ja po­zwo­li­łem?

– Afój ko­cha­ny–rze­cze mi z całą bez­czel­no­ścią – wszak po­wie­dzia­łeś przed chwi­lą „chcesz, to się żeń…r ja tez chcę…

A. Wil­czyń­ski.-Tom XII. 2

– Szcze­gól­niej ten ko­lo­ru sino-li­lio­we­go… patrz, ma od­cień nie­co bu­racz­ko­wy…

– O, bar­dzo ład­ny, niby ko­lor nosa Ma­ciu­sia…

– Co też ty mó­wisz? – od­po­wia­da pa­trząc się uśmiech­nię­ta w moje oczy – pan Ma­ciej ma tak świe­żą cere w twa­rzy, taki praw­dzi­wie czer­stwy, męz­ki ko­lor.

– I on ci się, Lin­ciu, na­praw­dę po­do­ba?

– Jak cie­bie ko­cham, na­praw­dę–od­po­wia­da mi z taką śmia­ło­ścią, jak­bym ją py­tał nie o ko­chan­ka, ale na­przy­kład o ko­nia lub kro­wę…

– No–po­my­śla­łem so­bie z go­ry­czą–te­raź­niej­szy świat już bez czci i wsty­du, jak Boga ko­cham, bez żad­ne­go wsty­du. Pa­mię­tam, sio­stra moja Jul­ka, to prze­cie już była so­bie pan­ni­ca jak szla za mąż, bo mia­ła dwa­dzie­ścia i pięć lat, a przy wzmian­ce o na­rze­czo­nym, to, pa­nic, kar­ma­zyn ro­bił się z jej twa­rzy, a to chu­chro, bie­do­ta, le­d­wie że ośin­na­ście lat skoń­czy­ło, i tak ci pa­trzy śmia­ło w oczy…

– I po­wiedz mi–mó­wie już do niej na zim­no – co ci się tak w nim po­do­ba­ło?…

– Wszyst­ko: cha­rak­ter.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: