Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sokrates - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sokrates - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 247 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NOC NA AKRO­PO­LU.

Po­mię­dzy ko­lum­ny Par­te­no­nu pada zie­lo­ny za­lew świa­tła księ­ży­co­we­go. Po­wie­trze jest par­ne. W stro­nie mo­rza prze­la­tu­ją po nie­bie bły­ska­wi­ce.

Mię­dzy ko­lum­na­mi prze­cha­dza­ją się: sta­rzec pe­łen po­wa­gi i mąż lat trzy­dzie­stu. Sta­rzec ma czo­ło Dzew­sa, sku­pio­ne, na­brzę­kłe my­ślą; mąż kro­czą­cy obok nie­go ma twarz Sa­ty­ra, na któ­rej mie­nią się usta­wicz­nie trzy wy­ra­zy: me­lan­chol­ja, mą­drość, iron­ja.

De­mos ateń­ski ska­zał mi­strza na wy­gna­nie. O wscho­dzie słoń­ca opu­ści mia­sto na za­wsze.

Uczeń chwy­ta uważ­nie każ­de jego sło­wo. Na­tę­żył myśl jak per­ga­min; bo na tym per­ga­mi­nie mistrz wy­pi­su­je ostat­nie sło­wa swej wie­dzy.

Jest to też za­ra­zem może ostat­nia noc tego dziw­ne­go ży­cia, któ­re buj­nie za­kwi­tło na Akro­po­lu. Strze­li­ło śmia­ło, na­dziej­nie. Na­gle twar­da ręka De­mo­su się­gnę­ła z dołu bru­tal­nie, aby je zdu­sić. Wy­ry­wa naj­pięk­niej­szy kwiat umy­sło­wo­ści i ci­ska za mo­rze do od­le­głe­go Lamp­sa­kos.

Po­zo­sta­nie wpraw­dzie Pe­ry­kles i Aspa­zja, po­zo­sta­ną Mne­zy­kles, Fej­djasz, Eu­ry­pi­des, Tu­ki­di­des, So­kra­tes. Ale wy­dzie­ra­ją im Anak­sa­go­ra­sa. Od­bie­ra­ją im spo­kój, plą­czą im myśl, pło­mien­ny gen­jusz za­mie­nia­ją na ja­kie­goś mę­czen­ni­ka.

Wszy­scy czu­ją, że w ich dą­że­niach na­stą­pi ja­kaś zmia­na. Oni mę­czen­ni­ka­mi nie chcą być. Nie dla­te­go, iżby się lę­ka­li ja­kie­goś cier­pie­nia, czy śmier­ci. Nie! cier­pień, śmier­ci, nie oba­wia­ją się. Oni w ogó­le nie wie­dzą, co to jest ja­kaś oba­wa. Myśl, po­lot, czyn, wy­ma­ga swo­bo­dy. Mę­czeń­stwo pa­czy to wszyst­ko.

Mę­czeń­stwo jest smut­ne. Gen­jusz try­ska we­se­lem. Mę­czeń­stwo na­wet nie jest tra­gicz­ne. Mę­czeń­stwo czy­ni mniej­szym.

Mę­czeń­stwo to tyl­ko cha­rak­ter. A oni przedew­szyst­kiem czczą gen­jusz i jego po­lo­ty.

……………………………………………………………………….

Ale Anak­sa­go­ras za­po­mniał w tej chwi­li o De­mo­sie, Ate­nach i o sro­gim wy­ro­ku.

Anak­sa­go­ras my­śli i mówi.

A gdy mówi, myśl jego jak ra­mię cyr­kla do­ty­ka wiel­kiej tar­czy księ­ży­ca, opie­ra się o srebr­ne guzy gwiazd, mie­rzy po fir­ma­men­cie dro­gi; wy­chy­la się za wid­no­krąg, szu­ka­jąc w ciem­no­ściach wiel­kiej au­re­oli słoń­ca.

Z ko­lei myśl jego za­mie­nia się w ostry nóż, któ­ry prze­ci­na zja­wi­ska i uka­zu­je ich wnę­trze. Prze­ci­na w ten spo­sób wszyst­kie rze­czy nie­ba i wszyst­kie rze­czy zie­mi.

Po­tem myśl jego za­mie­nia się w mia­rę i mie­rzy sto­sun­ki wszyst­kich zja­wisk na nie­bie i na zie­mi. Po­tem bada sto­sun­ki tych sto­sun­ków.

Na­resz­cie myśl jego za­mie­nia się w czu­łą wagę. Na jed­ną sza­lę rzu­ca dro­bi­ny, na dru­gą idee. Po­tem zdej­mu­je dro­bi­ny i za­miast nich kła­dzie tak­że idee. Waży idee ide­ami.

Zda się, że sta­rzec ten jest świa­do­mo­ścią świa­ta. Że co przy­ro­da za­mie­rza wy­ko­nać, to on umie po­my­śleć. Ate­ny! od­daj­cie mu Akro­pol a ludz­kość le­gnie u wa­szych stóp.

Ale Ate­ny ulę­kły się tego ro­zu­mu i za­pra­gnę­ły go zgła­dzić. Anak­sa­go­ras zo­stał oskar­żo­ny o bez­boż­ność.

Bez­boż­ność? Jak­że oskar­że­nie to brzmi bru­tal­nie! Jak­że nie­zdar­nie zo­sta­ło sfor­mu­ło­wa­ne! Za bez­boż­ność pra­wo na­zna­cza karę śmier­ci. Ciem­ne Ate­ny! Żali cza­ra cy­ku­ty jest ar­gu­men­tem?

Żali moż­na ro­zum zgła­dzić? Śle­pe Ate­ny! Tam obok Anak­sa­go­ra­sa kro­czy mło­dy So­kra­tes. Mistrz zna­lazł już ucznia i na­stęp­cę. Je­sień prze­ka­zu­je swo­je na­sio­na wio­śnie.

Szla­chet­ny Pe­ry­kles wy­bła­gał, że karę śmier­ci za­mie­nio­no na wy­gna­nie. Anak­sa­go­ras od­pły­nie do Lamp­sa­kos. Ale po­zo­sta­nie Tu­ki­di­des, któ­ry bę­dzie roz­trzą­sał wa­sze dzie­je. Po­zo­sta­nie Eu­ry­pi­des, któ­ry bę­dzie roz­trzą­sał wa­sze su­mie­nia. Po­zo­sta­nie So­kra­tes, któ­ry bę­dzie roz­trzą­sał wa­sze ro­zu­my.

Ate­ny! Mo­gły­ście zo­stać kosz­tow­ną urną, na­peł­nio­ną skar­ba­mi umy­sło­wo­ści, a z wła­snej woli za­mie­ni­ły­ście się w pa­cho­ła, któ­ry wią­że, pro­wa­dzi na sta­tek i spy­cha w mo­rze.

……………………………………………………………………………………………………….

Mię­dzy Erech­te­jo­nem a Par­te­no­nem stą­pa­ją po­wo­li w świe­tle księ­ży­ca jak dwa zja­wi­ska: mąż do Apo­li­na po­dob­ny i nie­wia­sta, któ­rej pięk­ność zo­sta­ła za­mie­nio­na w po­sąg Bo­gi­ni-Opie­kun­ki.

Ale po­sąg ten za­mknię­ty jesz­cze w pra­cow­ni Fej­dja­sza. Nie ry­chło wnio­są go do Par­te­no­nu.

Obu­rze­ni Ateń­czy­cy do­bi­ja­li się na­wet do drzwi pra­cow­ni. Za­wrza­ło na Akro­po­lu. Lecz i tym ra­zem po­wstrzy­mał ich Pe­ry­kles ogni­stą wy­mo­wą swo­ją. Do­bi­ja­li się na­stęp­nie w mie­ście do drzwi

Aspa­zji. Lecz i przed temi drzwia­mi za­sta­li Pe­ry­kle­sa.

Ateń­czy­cy wie­dzą, że z ust jego idą bły­ska­wi­ce. Ale i z umy­słu jego idą bły­ska­wi­ce. A tak­że z męż­nej jego pra­wi­cy idą bły­ska­wi­ce.

Ate­ny li­czą się z Pe­ry­kle­sem. Dzię­ki po­li­ty­ce tego nie­po­spo­li­te­go rnę­ża utrzy­ma­li się przy wy­spach Les­bos, Chios, Sa­mos. On spra­wił, że skar­biec mia­sta jest pe­łen. Gro­zi woj­na ze Spar­tą, z Be­ota­mi; nie­ma prócz nie­go rnę­ża, któ­ry­by mógł pia­sto­wać god­ność stra­te­ga.

On za­bu­do­wał Akro­pol świą­ty­nia­mi. Wszak peł­no tam jesz­cze od­pry­sków mar­mu­ro­wych. Dzię­ki jego za­bie­gom wy­ra­sta w Ate­nach dru­gi lud, lud po­są­gów.

Pe­ry­kles jest ko­chan­kiem De­mo­su. De­mos czci go jak pół­bo­ga. De­mos ustę­pu­je mu. Ale niech i on choć w czę­ści li­czy się z oby­cza­ja­mi De­mo­su.

Dla­cze­go bro­ni bez­boż­ne­go Anak­sa­go­ra­sa? Dla­cze­go ze­zwa­la hań­bić bo­gi­nię ob­li­czem Aspa­zji? Dla­cze­go nad pra­wo­wi­tą mał­żon­kę wy­żej sta­wił he­taj­rę?

De­mos się bu­rzy.

Po­mruk ludu, obie­ga­ją­cy uli­ce Aten, rów­na się po­mru­ko­wi od­le­głe­go gro­mu, któ­ry w tej chwi­li roz­le­ga się w stro­nie mo­rza.

W Ate­nach za­wsze war­czy grom i war­czy lud. Pe­ry­kles to wie. Dla­te­go na krok nie od­da­la się od Anak­sa­go­ro­sa. Za­rę­czył za nie­go.

Przed wscho­dem słoń­ca sam mu przy­po­mni. Sam go od­wie­zie do Pi­reu­su. Sam go od­pro­wa­dzi na sta­tek.

Pe­ry­kles spoj­rzał w stro­nę śpią­cych Aten. Głu­sza tam te­raz, bo na­sta­ła noc. Ale jak­że jest w Spar­cie? Tam głu­sza trwa i w dzień sło­necz­ny. Tam rzą­dzi bez­dusz­na Daw­ność sta­rych ro­dów i nic po­wstać nie może.

Więc Pe­ry­kles roz­pę­tał w Ate­nach De­mo­sa, dał mu w rękę rzą­dy, wy­gnał Daw­ność i mnie­mał, że za­pew­nił od­dech swo­bod­ny wszel­kiej No­wo­ści.

Ale omy­lił się.

De­mos, wy­cho­wa­ny śród za­pa­chu skór, śród za­du­chu stra­ga­nów i śród wy­zie­wów wi­niarń, nie od­czu­wał czy­ste­go kli­ma­tu wie­dzy, bal­sa­micz­ne­go po­wie­wu sztu­ki i sło­necz­nej po­go­dy wol­no­ści mo­ral­nej. Lada krzy­kacz oba­li Anak­sa­go­ra­sa. Lada wró­żek wy­ka­że bluź­nier­stwo w dzie­le Fej­dja­sza. Lada zbo­ga­co­ny pie­karz bę­dzie żą­dał wy­da­le­nia z mia­sta dziw­ne­mi ta­len­ta­mi wy­po­sa­żo­nej he­taj­ry.

……………………………………………………………………………………………..

A ta he­taj­ra do­ty­ka w tej chwi­li mięk­ką ręką ra­mie­nia Pe­ry­kle­sa i od­wo­dzi wzrok jego w pół­noc­ną stro­nę Akro­po­lu.

Pe­ry­kles spoj­rzał. Po­wia­ła na nie­go stam­tąd pust­ka. Brwi jego zbie­gły się.

Aspa­zja szep­nę­ła:

– Pro­py­le­je…

Błysk py­ta­ją­cy strze­lił z oczu Pe­ry­kle­sa. Wte­dy Aspa­zja po­czę­ła mó­wić mu o ko­lum­nach, akan­tu­sach, ar­chi­tra­wach, o pię­cio­bram­nym por­ty­ku, o ol­brzy­mich wscho­dach mar­mu­ro­wych, pię­trzą­cych się wy­żej i wy­żej.

Przed my­ślą Pe­ry­kle­sa dźwi­gał się w od­da­le­niu cud ar­chi­tek­to­nicz­ny. Bu­dzi­ła się w jego du­szy tę­sk­no­ta do urze­czy­wist­nie­nia tego cudu.

Aspa­zja bu­do­wa­ła da­lej sło­wem pla­stycz­nem. Wzno­si­ła rzę­dy ko­lumn, wień­czy­ła je gło­wi­ca­mi o pę­kach mar­mu­ro­wych li­ści, łą­czy­ła je ar­chi­tra­wem a na wierz­chu umie­ści­ła spi­żo­wą kwa­dry­gę z roz­hu­ka­ne­mi ru­ma­ka­mi.

Na twarz Pe­ry­kle­sa wy­stą­pi­ły lek­kie ognie. W stro­nie mo­rza bły­snę­ło. Twarz bo­ha­te­ra na­gle spo­sęp­nia­ła.

Szep­nął:

– Mam­że to ro­bić dla tego ciem­ne­go tłu­mu?

– To się robi dla ca­łe­go świa­ta! – od­par­ła z dumą he­taj­ra.

W po­bli­żu stał czło­wiek, prze­pa­sa­ny skó­rza­nym far­tu­chem. Gło­wa jego była za­sy­pa­na py­łem. Lewą dłoń wspie­rał na bio­drze a w pra­wej dzier­żył młot. Pa­trzył rów­nież od nie­ja­kie­go cza­su w stro­nę owej pust­ki.

– Mne­zy­kles! – za­wo­ła­ła Aspa­zja. Czło­wiek w skó­rza­nym far­tu­chu ob­ró­cił gło­wę a na­stęp­nie jął się po­wo­li zbli­żać. Pe­ry­kles tło­ma­czył mu. Po­tem wska­zał na Aspa­zję. Wte­dy twarz one­go czło­wie­ka na­bra­ła szcze­gól­ne­go bla­sku. Pa­trzył to na he­taj­rę, to w kie­run­ku owej pust­ki.

Ona zaś, unió­sł­szy nie­co gło­wę, wy­kła­da­ła swą myśl. Do­by­wa­ła z wy­obraź­ni go­to­we kształ­ty i usta­wia­ła je w od­da­le­niu. Mne­zy­kles mie­rzył okiem od­le­gło­ści, usto­sun­ko­wy­wał roz­mia­ry, ob­li­czał wy­so­ko­ści.

Tej nocy świe­tli­stej he­taj­ra dała ateń­skie­mu De­mo­so­wi jed­ną z naj­śmie­lej po­my­śla­nych ozdób ar­chi­tek­to­nicz­nych. Akro­pol miał wy­glą­dać jak mar­mu­ro­wy sen.

………………………………………………………………………………………….

Mię­dzy kar­ja­ty­da­mi Erech­te­jo­nu stoi po­grą­żo­ny w cie­niu Fej­djasz.

Aspa­zja mówi. Więc go na­wet nie prze­czu­wa. On zaś z ukry­cia pa­trzy ku niej całą po­tę­gą swe­go chwyt­ne­go wzro­ku. W ciem­no­ści źre­ni­ce jego two­rzą dwie zie­lo­ne pla­my. Pra­wą rękę wciąż kur­czo­wo za­ci­ska i otwie­ra.

Księ­życ, któ­ry świe­ci w sa­mym ze­ni­cie, rzu­ca z góry bla­ski na ob­li­cze mó­wią­cej Aspa­zji. Gło­wa jej jest lek­ko wznie­sio­na a pro­fil ry­su­je się tak wy­raź­nie, tak bo­sko, tyle w nim ma­je­sta­tu, pa­no­wa­nia i pięk­na, że Fej­djasz z roz­pa­czą zbił ręce nad czo­łem a po­tem twarz ukrył w dło­niach.

Po chwi­li spoj­rzał raz dru­gi. Pro­fil ten mie­ni się w po­wie­trzu jak zja­wa. To już nie ob­li­cze, ale wi­zja.

Fej­djasz przy­mknął oczy a po­tem skie­ro­wał gło­wę w ciem­ność i spoj­rzał, aby się prze­ko­nać, czy pa­mię­ta. Po chwi­li, tam, w ciem­no­ści, po­czął mu się za­ry­so­wy­wać ów pro­fil, mie­nił się tą nad­zwy­czaj­ną lin­ją, szla­chet­ną, ma­je­sta­tycz­ną.

Coś nim szarp­nę­ło. Zbiegł szyb­ko za gmach Erech­te­jo­nu, pchnął drew­nia­ne drzwi zbi­te­go z de­sek sza­le­tu i spoj­rzał.

Do wnę­trza wla­ła się po­wódź świa­tła mo­dre­go i ob­la­ła po­sąg z ko­ści sło­nio­wej, wid­ny rów­nież z pro­fi­lu, ude­rza­ją­co po­dob­ny do Aspa­zji.

Tak. Nad brwia­mi lin­ja czo­ła lek­ko za­chwia­na.

Zbyt gru­ba. Zbyt ulicz­na.

Ale jed­no, dwa mu­śnię­cia dłu­tem…

U li­cha! De­mos może miał słusz­ność, że nie uznał tej twa­rzy.

De­mos jest głu­pi; ale cza­sem do­brze wi­dzi.

Fej­djasz chwy­cił kre­dę i sta­nął przed de­ską drzwi. Po­pa­trzył na po­sąg, po­tem w prze­strzeń przy­po­mnie­nia i za­raz po­tem zno­wu na de­skę drzwi. Na­stęp­nie wes­tchnął i jed­nym śmia­łym ru­chem – po­cią­gnął lin­ję.

Kre­da wy­pa­dła mu z ręki. Oparł się o ścia­nę i od­dy­chał cięż­ko, jak gdy­by wąż, co mu ści­skał gar­dło, zwol­nił krę­gów.

I na­tych­miast wy­pro­sto­wał się dum­nie. Jak król spoj­rzał do­ko­ła. Czy tam ku­pią się tłu­my? Nie!

Sam jest! Jesz­cze nie­ma ni­ko­go, jesz­cze nikt nie wie o tej nad­zwy­czaj­nej lin­ji. I było mu tak, jak gdy­by w tej sa­mot­ni, za­la­nej mo­drem świa­tłem, od­niósł jed­no z naj­więk­szych zwy­cięstw du­cha ludz­kie­go.

Siadł w pro­gu wy­czer­pa­ny. Wsparł na obu rę­kach pło­ną­ce czo­ło. Ale po chwi­li, gna­ny we­wnętrz­nym nie­po­ko­jem, wstał. Lin­ja ta wpraw­dzie nie prze­pad­nie. Ale do­pie­ro żyje na de­sce. Ju­tro wy­ko­na ją na po­są­gu.

To ju­tro jest bli­skie. Bli­skie i krót­kie. Na jed­ną lin­ję? Fej­djasz mi­mo­wol­nie się­gnął po ryl­ce i po­czął się pil­nie przy­pa­try­wać ich ostrzom.

Wy­brał je­den, do­tknął ostrza pal­cem. I za­raz po­chy­lił się nad to­czy­dłem. Do­lał wody do ko­ryt­ka. A po­tem, lewą ręką ob­ra­ca­jąc kor­bę, pra­wą ręką przy­ło­żył ry­lec do to­cza­ka.

Dał się sły­szeć syk ostrzo­nej sta­li.

Fej­djasz roz­go­rącz­ko­wa­ny po­pa­try­wał wciąż to na po­sąg, to na to­czak, to na de­skę drzwi z ową lin­ją.

………………………………………………………………………………………………

Po stro­nie po­łu­dnio­wej Par­te­no­nu siadł na ta­ra­sach mar­mu­ro­wych Eu­ry­pi­des. Od po­sta­ci jego pada w bok cień.

Twarz mrocz­na. Oczy wpa­trzo­ne w mo­drą prze­strzeń.

Do­ko­ła Akro­po­lu ma­ja­cze­ją w ja­sno­ści mie­sięcz­nej Ly­ka­be­tos, He­li­kon, Are­opa­gos. Na wzgó­rzach ci­sza, noc, me­lan­chol­ja.

W spi­żo­wej twa­rzy Eu­ry­pi­de­sa wid­ny ja­kiś tra­gizm. To, co ma w tej chwi­li przed ocza­mi, na­peł­ni kie­dyś sce­ny Hel­la­dy gro­zą i sza­łem.

Blask księ­ży­ca sta­je się tru­pi a ko­lum­ny Par­te­no­nu są po­dob­ne do rzę­du usta­wio­nych pisz­cze­li.

I oto na pro­mie­niu księ­ży­ca pły­nie do He­li­ko­nu w stro­nę Are­opa­gu bia­ła Elek­tra.

Gło­wa jej opa­dła na pier­si. Tu­ni­ka roz­wiew­na jak ob­ło­czek. Po­dob­na jest do nie­sio­nej lil­ji z po­chy­lo­nym kie­li­chem.

Prze­pły­wa nad mar­mu­ro­we­mi ta­ra­sa­mi Par­te­no­nu. W owi­słej ręce trzy­ma nóż a z tego noża ka­pie krew i zna­czy ślad czar­ne­mi kro­pla­mi na bie­li pen­te­li­koń­skie­go gła­zu.

Z za wę­gła wy­cho­dzi Ore­stes. Su­nie jak cień. Cały jest jak w ludz­kie kształ­ty zmie­nio­ny słup dymu.

Twarz błęd­na. Rzu­ca lę­kli­wie ocza­mi na wszyst­kie stro­ny. Co chwi­la sta­je i na­słu­chu­je.

W po­wie­trzu od­zy­wa­ją się da­le­kie wo­ła­nia. Nad­la­tu­ją Eryn­je.

Ore­stes oglą­da się prze­ra­żo­ną twa­rzą. Sta­ra się obejść nie­po­strze­że­nie spa­dy gma­chu. Wte­dy w po­wie­trzu od­zy­wa się gru­by śmiech.

Ore­stes po­czy­na drżeć na ca­łem cie­le. Wrza­wa w po­wie­trzu ro­śnie. Sły­chać świ­sty wę­żów. Roz­le­ga­ją się jęki czło­wie­ka mor­do­wa­ne­go.

Ore­stes wy­cią­ga przed sie­bie ręce i bie­gnie na oślep.

Ale na­prze­ciw le­cą­cych Mści­cie­lek wy­cho­dzi z po­mię­dzy ko­lumn Me­dea. Twarz jej po­sęp­na jak kra­ina Pod­zie­mia.

Wska­zu­je Mści­ciel­kom mo­rze, gdzie Ja­zon wsia­da na okręt, aby od­pły­nąć do Ko­ryn­tu i po­jąć za mał­żon­kę pięk­ną cór­kę Kre­ona.

Jak­że to śmie uczy­nić Ja­zon? Czem­że Me­dea? Czem­że jej dzie­ci?

Oto te dzie­ci wy­bie­ga­ją z po­mię­dzy ko­lumn ku mat­ce, cze­pia­ją się rą­czy­na­mi jej szat, ufne twa­rzycz­ki pod­no­szą ku strasz­nym oczom ro­dzi­ciel­ki. Trój­ca Mści­cie­lek za­trzy­ma­ła się w po­wie­trzu. Pa­trzą ku Me­dei i cze­ka­ją.

One za­wsze cze­ka­ją. A gdy się speł­ni zbrod­nia, wte­dy do­pie­ro gna­ją z ję­kiem, obu­rze­niem i wrza­wą.

Cze­mu nie po­wstrzy­ma­ją Ja­zo­na w sza­lo­nym za­mia­rze? Cze­mu nie za­to­pią w przy­sta­ni stat­ku jego? Cze­mu wę­ża­mi nie oplą­czą wia­ro­łom­ne­go rnę­ża, nie od­pro­wa­dzą z po­wro­tem do zdra­dzo­ne­go ogni­ska do­mo­we­go, gdzie pra­wo­wi­ta mał­żon­ka i dzie­ci­ny?

Me­dea bluź­ni Mści­ciel­kom. A one wciąż cze­ka­ją i mil­czą.

Ja­zon wsia­da na okręt. Że­gla­rze roz­pi­na­ją ża­gle, wiatr je wy­dy­ma a sta­tek na peł­ne po­py­cha mo­rze.

Me­dea ścią­ga brwi. W oczach jej la­ta­ją ognie. A Mści­ciel­ki wciąż na nią pa­trzą i cze­ka­ją.

Me­dea drze tu­ni­kę w pasy. Po­tem pa­sa­mi temi okrę­ca szy­je dzie­cin. Ręce jej za­ci­ska­ją się kur­czo­wo; cią­gną, cią­gną strasz­nie. Oczy dzie­ci wy­cho­dzą z oczo­do­łów.

W po­wie­trzu za­wrza­ło i umil­kło.

Zni­kła Me­dea z po­du­szo­ne­mi dzie­ci­na­mi. Zni­kły Mści­ciel­ki.

Tyl­ko dźwi­ga się stos oto­czo­ny ka­pła­na­mi, wo­jow­ni­ka­mi, lu­dem. Na sto­sie skrę­po­wa­na po­stać dzie­wi­cza. To Ifi­gen­ja.

Przy­bra­na kwia­ta­mi. Sagi drew osy­pa­ne kwia­ta­mi. Cały stos to­nie w kwia­tach.

Ka­pła­ni leją miód i śpie­wa­ją. A po­tem je­den z nich przy­bli­ża czer­wo­ną po­chod­nię do dre­wek. Pada blask na kwia­ty, bije w górę na mdle­ją­cą lfi­gen­ję.

Ku­rza­wa czar­ne­go dymu za­sła­nia czer­wień, ukwie­co­ny stos i ludz­ką ofia­rę. Kwia­ty zwi­ja­ją się w czer­wo­ne ję­zy­ki, sagi strze­lą nie­kie­dy pę­ka­ją­ce­mi iskra­mi.

Nie­sły­cha­na wrza­wa roz­le­ga się w po­wie­trzu, śpiew, dzwo­nie­nie mie­czów i wrza­wa.

Ale ta wrza­wa już jak­by w dole, już jak­by w bez­mier­nej głę­bi, ni­żej i ni­żej.

Bo dym czar­ny po­czy­na w gó­rze ja­śnieć, kształ­to­wać się i zwol­na przy­bie­rać po­stać lfi­gen­ji, ko­ły­sa­nej na ob­łocz­kach, uśpio­nej słod­kim snem, unie­sio­nej z ob­jęć żrą­ce­go ognia w kra­inę nie­śmier­tel­nych mi­tów.

…………………………………………………………………………..

Do­ko­ła pu­sto. Cała prze­strzeń mię­dzy Ly­ka­be­tem, He­li­ko­nem i Are­opa­giem wy­peł­nio­na noc­ną mo­dro­ścią. Na ta­ra­sach Par­te­no­nu sie­dzi Eu­ry­pi­des. Od jego po­sta­ci pada w bok cień. Oczy wle­pio­ne nie­ru­cho­mo w pu­stą prze­strzeń. Tej nocy uj­rzał to, co gro­zą i sza­łem na­peł­ni sce­ny Hel­la­dy.

……………………………………………………………………………

Przy mu­rze zam­ko­wym stoi Tu­ki­di­des. W le­wej ręce ta­blicz­ka, w pra­wej ry­lec.

A jako pa­mięt­ni­karz Hel­la­dy pil­nie po­glą­da na du­ma­ją­ce­go Eu­ry­pi­de­sa, śle­dzi Fej­dja­sza, ostrzą­ce­go dłu­to w swym sza­le­cie, pa­trzy za Pe­ry­kle­sem i he­taj­rą, uwa­ża na Mne­zy­kle­sa. Po­tem kie­ru­je wzrok na Anak­sa­go­ra­sa i So­kra­te­sa, któ­rzy prze­cha­dza­ją się tam i z po­wro­tem po pół­noc­nej stro­nie ko­lum­nad Par­te­no­nu.

Księ­życ do­biegł już do po­strzę­pio­ne­go gó­ra­mi wid­no­krę­gu a na wscho­dzie nie­bo zaj­mo­wa­ło się pierw­sze­mi pło­mie­nia­mi ju­trzen­ko­we­mi.

Bu­dzi się ptac­two z uśpie­nia, ćwier­ka i świe­go­ce. Wy­so­ko nad Akro­po­lem dzwo­ni w błę­ki­tach skow­ro­nek.

Eu­ry­pi­des po­wstał. Wy­szedł z sza­le­tu Fej­djasz. Aspa­zja i Pe­ry­kles zbli­ża­ją się do Par­te­no­nu. Pod­cho­dzi tak­że Mne­zy­kles i Tu­ki­di­des.

Ota­cza­ją Anak­sa­go­ra­sa. Ści­ska­ją go ko­lej­no za rękę. Ści­ska go So­kra­tes i Eu­ry­pi­des, Pe­ry­kles i Aspa­zja, ostat­ni ści­ska go Mne­zy­kles.

Że­gna­ją go ze wzru­sze­niem i on ich ze wzru­sze­niem że­gna. Z twa­rzy So­kra­te­sa ucho­dzi wy­raz iron­ji i po­zo­sta­je tyl­ko me­lan­chol­ja.

Anak­sa­go­ras ob­rzu­cił ostat­niem spoj­rze­niem Par­te­non, Erech­te­jon, Ly­ka­be­tos, He­li­kon. Po­pa­trzył na nie­bo Akro­po­lu, a tak­że na nie­wdzięcz­ne Ate­ny w dole jesz­cze nie­co zmro­czo­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: