Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stale w ruchu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
21 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,00
Najniższa cena z 30 dni: 37,90 zł

Stale w ruchu - ebook

Autobiografia autora bestsellerów Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem i Muzykofilia.

Stale w ruchu jest jednym wielkim wyznaniem, w którym elementy czasami aluzyjnie czy skrótowo pojawiające się w poprzednich książkach autora teraz zostają przedstawione z wielką otwartością. Z niezwykłą szczerością i humorem słynny neurolog relacjonuje swoje burzliwe życie, od szalonej młodzieńczej podróży w poprzek Ameryki, przez fascynację narkotykami, po definiujące go aż po kres życia zaangażowanie w odzyskanie zdrowia przez pacjentów. Oliver Sacks występując w różnych rolach — autora, lekarza, naukowca, doradcy duchowego — każdą z nich starał się nasycać swą niepowtarzalną osobowością, dzięki czemu również świat jawił mu się jako uniwersum niepowtarzalnych osobowości, czego świadectwem jego bestsellerowe książki.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8116-019-3
Rozmiar pliku: 9,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Opuszczam gniazdo

Czytane w dzieciństwie książki Fenimore’a Coopera i oglądane westerny napełniły mnie romantyczną wizją Ameryki i Kanady. Surowa, otwarta przestrzeń amerykańskiego Zachodu, sportretowana w książkach Johna Muira i na zdjęciach Ansela Adamsa obiecywała nieskrępowanie, wolność i luz, których nie było w Anglii, ciągle jeszcze dochodzącej do siebie po wojnie.

Jak długo studiowałem w Anglii medycynę, konieczność odbycia przeze mnie służby wojskowej pozostawała odroczona, wraz jednak z ukończeniem stażu miałem się zgłosić do poboru. Nie była to dla mnie wizja pociągająca (chociaż memu bratu, Marcusowi, wojsko się podobało, a znajomość arabskiego sprawiła, iż wysyłano go do Tunezji, Cyranejki i Afryki Północnej), dlatego wybrałem rozwiązanie bardziej atrakcyjne — chciałem jako doktor zgłosić się do Służby Kolonialnej, a trzy lata służby zastępczej spędzić w Nowej Gwinei. Tyle że działalność kolonialna Wielkiej Brytanii kurczyła się, a możliwość odbycia takiej zastępczej służby znikła, zanim jeszcze skończyłem studia. Miałem więc iść do wojska w sierpniu, na kilka miesięcy przed likwidacją obowiązkowej służby wojskowej.

Postanowiłem wyjechać z Anglii między innymi dlatego, że nie można już było ubiegać się o atrakcyjny egzotyczny wyjazd w ramach Służby Kolonialnej oraz że miałem być jednym z ostatnich regularnych poborowych. Zarazem jednak czułem jakiś moralny obowiązek i te sprzeczne uczucia sprawiły, że po przyjeździe do Kanady zgłosiłem się na ochotnika do Royal Canadian Air Force. (Zachwyciła mnie fraza Audena o lotniczym „uśmiechu w skórze”18). Służba w Kanadzie, kraju Commonwealthu, była akceptowana jako ekwiwalent służby wojskowej w Anglii, co było istotne, gdybym miał kiedyś wrócić do ojczyzny.

Ale opuszczałem Anglię także z innych przyczyn, podobnie jak mój brat Marcus, który dziesięć lat wcześniej wyjechał do Australii. W latach pięćdziesiątych XX wieku bardzo dużo osób o znakomitych kwalifikacjach — zarówno mężczyzn, jak i kobiet — w ramach drenażu mózgów wyjeżdżało z Anglii, gdyż tak trudno było o pracę na uczelni i poza nią, że (jak zaobserwowałem podczas swego neurologicznego stażu pierwszego stopnia w Londynie) ludzie świetnie się zapowiadający całe lata musieli trawić na podrzędnych stanowiskach, nie mogąc się doczekać niezależności i odpowiedzialności. Myślałem, że w Ameryce, z jej o wiele pojemniejszym i mniej sztywnym systemem opieki zdrowotnej, znajdzie się miejsce dla mnie. Podobnie jak Marcusowi, także i mnie doskwierało uczucie, że w Londynie jest zbyt wielu doktorów Sacksów: moja matka, ojciec, brat David, wuj, trzech krewniaków — i wszyscy walczą o miejsce w zatłoczonym medycznym światku Londynu.

Dziewiątego lipca, w swoje dwudzieste siódme urodziny, wyleciałem do Montrealu, gdzie spędziłem kilka dni, wizytując krewnych, odwiedzając Montreal Neurological Institute oraz nawiązując kontakty z RCAF. Oznajmiłem, że chcę zostać pilotem, ale po przeprowadzeniu kilku testów i rozmów uznano, że z moim wykształceniem fizjologicznym lepiej nadam się do pracy badawczej. Najdłużej rozmawiał ze mną wysoko postawiony w hierarchii doktor Taylor, który zaprosił mnie do siebie na weekend; na jego koniec, widząc moje wahanie, powiedział:

— Jest pan bez wątpienia utalentowany i z chęcią zobaczylibyśmy pana u nas, natomiast nie jestem pewien pańskiej motywacji. Czy nie lepiej, żeby pan przez trzy miesiące pojeździł trochę, pozastanawiał się? I jeśli nie zmieni pan swej obecnej decyzji, proszę się ze mną skontaktować.

Doznałem wielkiej ulgi: z nagłym poczuciem wolności i lekkości na duszy postanowiłem jak najwięcej wycisnąć z tej trzymiesięcznej laby.

Wyprawiłem się w podróż przez Kanadę i, jak zawsze w takich sytuacjach, prowadziłem dziennik. Z trasy wysyłałem do rodziców tylko krótkie listy i dopiero kiedy stanąłem na wyspie Vancouver, miałem okazję napisać coś dłuższego.

Usiłując dać rodzicom obraz Calgary i Dzikiego Zachodu, puściłem trochę wodze wyobraźni; nie jestem pewien, czy prawdziwe Calgary było istotnie tak fascynujące, jak je opisałem:

W Calgary właśnie się skończył doroczny spęd bydła, więc ulice pełne są bezrobotnych kowbojów w dżinsach i skórzanych kamizelkach, którzy całymi dniami przesiadują z kapeluszami nasuniętymi na czoło. Ale Calgary ma także trzysta tysięcy mieszkańców, to miasto w rozkwicie. Ropa naftowa ściągnęła tu ryzykantów, inwestorów oraz inżynierów. Stary Zachód znalazł się w cieniu rafinerii i fabryk, urzędów i drapaczy chmur... Są też ogromne złoża rudy uranu, złota i srebra, ale także metali nieszlachetnych; w knajpach można zobaczyć, jak z ręki do ręki wędrują pakieciki ze złotym pyłem, a także ludzi, pod których opalenizną i brudnymi skafandrami kryje się szczere złoto.

Potem wróciłem do uciech podróży.

Canadian Pacific Railroad pojechałem do Banff, nie mogąc się ani na chwilę oderwać od ruchomego okna wystawowego, jakim jest kolej. Z bezkresnych prerii wjechaliśmy, przez cały czas lekko się wspinając, na porośnięte niskimi krzewami podnóże Gór Skalistych. Stopniowo powietrze robiło się coraz chłodniejsze, a krajobraz coraz bardziej stromy: wzniesienia stawały się pagórkami, a te — szczytami, stale wyższymi i bardziej poszarpanymi z każdym kolejnym kilometrem. Z trudem posapując, pełzliśmy dnem doliny, a nad nami wypiętrzały się wielkie góry, z wierzchołkami pokrytymi śniegiem. Powietrze było tak czyste, że dało się dostrzec szczyty odległe o wiele kilometrów, a gdy spojrzałem w tył, miałem wrażenie, że zostawione za nami góry pochylają się nad naszymi głowami.

Z Banff ruszyłem głębiej w kanadyjskie Góry Skaliste, a z dokładnie prowadzonego dziennika wykroiłem poniższy kawałek.

KANADYJSKA LABA: 1960

Ależ ruch w interesie: w niecałe dwa tygodnie pokonałem ponad pięć tysięcy kilometrów!

A teraz cisza i spokój, jakich nigdy jeszcze nie zaznałem w życiu. Niebawem ruszam dalej — i być może już nie spocznę.

Leżę na hali wysoko w górach, niemal trzy tysiące metrów nad poziomem morza. Wczoraj pochodziłem trochę po okolicy z trzema botaniczkami z Calgary, szczupłymi i twardymi jak Amazonki, i od nich dowiedziałem się nazw wielu kwiatów.

Na łące dominują wielkie dmuchawce, które wraz z porannym słońcem prostują się i ulatniają. Indiańskie pędzle19, od barwy bladokremowej do intensywnego cynobru; kielichowate pełniki, waleriany i skalnice. Gnidosze i cuchnące pchłopędy20 (śliczne na przekór nazwom). Rzadko kwitnące arktyczne jeżyny i truskawki. Dzikie truskawki o trójdzielnych listkach, w które chwytają lśniące krople rosy. Sercowata arnika, kanadyjskie storczyki, pięciorniki i orliki. Lilie lodowe — i przetaczniki. Niektóre skały pokryte są porostami, z daleka skrzącymi się niczym wielka masa drogocennych kamieni, inne porastają rozchodniki, które radośnie pstrykają pod naciskiem palca.

Znajdujemy się znacznie powyżej piętra wysokich drzew; jest tu mnóstwo krzewów — wierzby i jałowce, czernice i szeferdie kanadyjskie — a granicę lasu wyznaczają modrzewie o niewinnie białych pniach i pierzastych gałęziach.

Żyją tu susły, szczekuszki, wiewiórki, pręgowce, niekiedy w cieniu skały zaczai się świstak. Sroki, gajówki, strzyżyki i drozdy. Mnóstwo niedźwiedzi, czarnych i brunatnych, chociaż grizli zdarzają się bardzo rzadko. W niższych partiach łosie. Zobaczyłem cień wielkiego skrzydła na tarczy słonecznej i natychmiast wiedziałem, że to orzeł Gór Skalistych.

Im wyżej, tym bardziej życie ubożeje, wszystko staje się jednolicie szare, aż wreszcie mchy i porosty ponownie stają się królami stworzenia.

Wczoraj dołączyłem do Profesora, jego rodziny i przyjaciela, Starego Szeryfa, którego nazywał „bratem” — i faktycznie wyglądali jak bracia, chociaż byli tylko starymi przyjaciółmi. Pojechałem z nimi na wielki górski płaskowyż, który był tak wysoko, że mogliśmy spojrzeć z góry na kłębiące się cumulusy.

— Człowiek nic tutaj nie zmienił! — krzyczał Profesor. — Co najwyżej poszerzył ścieżki kozic.

Nie znajdowałem słów dla poczucia, którego zresztą nigdy wcześniej nie doznałem, że jesteśmy tak daleko od innych ludzi, sami, a dokoła tylko puste kilometry kwadratowe. Jechaliśmy w milczeniu, gdyż mówienie byłoby absurdalne. Miałem wrażenie, że znaleźliśmy się na samym szczycie świata. Potem konie, ostrożnie stawiając kopyta między kamieniami, zaczęły schodzić w kierunku polodowcowych jezior o dziwnych nazwach: Sphinx, Scarab i Egypt. Za nic sobie mając ostrzeżenia, zdjąłem przepocone ubranie i skoczyłem w krystalicznie czystą wodę tego ostatniego, po czym zacząłem płynąć na plecach. Po jednej stronie wznosiły się góry Pharaoh — ich stare oblicza naznaczone gigantycznymi hieroglifami — ale wszystkie inne były bezimienne i jeśli chodzi o mnie, może już tak zostać.

W drodze powrotnej mijaliśmy wielką nieckę polodowcową, wypełnioną gładką moreną.

— Pomyślcie tylko! — wykrzyknął Profesor. — Ta wielka misa na głębokość stu metrów była wypełniona lodem. A gdy nie będzie już nas ani naszych dzieci, w szlamie będą się rozwijać nasiona i kiedyś nad tymi kamieniami wyrośnie las. Oto macie przed sobą jedną scenę wielkiego geologicznego dramatu, przeszłość i przyszłość zawarte w teraźniejszości, którą widzicie, wciśnięte w czas jednego ludzkiego pokolenia, czas objęty ludzką pamięcią.

Wpatrywałem się w Profesora, w jego maciupeńką postać w zestawieniu z wysoką na dwieście pięćdziesiąt metrów ścianą z kamienia i lodu, absurdalną w podniszczonym kapeluszu i sfatygowanych spodniach, a przecież władczą i pełną godności. Potężne lodowce i strumienie, korzące się jednak wobec dumnego insekta, który ogarniał je wzrokiem i pojmował.

Profesor był znakomitym kompanem. Na płaszczyźnie czysto praktycznej nauczył mnie rozpoznawać cyrk lodowcowy i różne odmiany moren, odróżniać ślady łosia od tropu niedźwiedzia, orientować się, jakie są ślady buszowania jeżozwierza. Pokazał mi, jak uważnie wpatrywać się w ziemię, aby wykryć teren grząski czy niebezpieczny z jakiegoś innego powodu, jak zapamiętywać szczegóły okolicy, aby się nie zgubić, jak zważać na złowieszcze chmury soczewkowate, które niosły ze sobą dzikie zamiecie. Ale jego wiedza była gigantyczna, zupełnie jakby znał się na wszystkim. Rozprawiał na temat prawa i socjologii, polityki, biznesu i reklamy, medycyny, psychologii i matematyki.

Nie znałem dotąd nikogo, kto byłby tak za pan brat ze wszystkimi aspektami swego otoczenia: fizycznym, społecznym, ludzkim, a wszystko jeszcze wzbogacone szyderczą refleksją nad działaniem własnego umysłu i własnymi motywacjami, co każdemu jego słowu nadawało bardzo osobisty charakter.

Poznałem go poprzedniego wieczoru i powierzyłem mu historię mej ucieczki od rodziny i z kraju, a także wątpliwości co do tego, czy dalej trzymać się medycyny.

— Zawód, który sobie wybrałem! — zawołałem z goryczą. — Inni to za mnie zrobili, a tymczasem teraz chciałbym tylko wędrować i pisać. Chyba na rok zostanę drwalem!

— Daj spokój! — lakonicznie ripostował Profesor. — To tylko strata czasu. Jedź do Stanów i obejrzyj ich uczelnie medyczne, uniwersytety. Stany są idealne dla ciebie. Nikt cię tam nie będzie przestawiać z kąta w kąt. Jesteś dobry, awansujesz. Jesteś kiepski, szybko się połapią. Jeśli tylko masz czas, podróżuj, ile możesz i jak możesz, ale rób to porządnie, tak jak ja. Zawsze czytam o historii i geografii miejsca, a potem zastanawiam się nad tym. W tych kategoriach oceniam miejscowych, zawsze widzę ich wkomponowanych w społeczną tkankę czasu i miejsca. Powiedzmy: prerie. Nie masz po co ich oglądać, jeśli nie znasz historii osadników, nie wiesz, jak działały prawa i religie w różnych okresach, nie rozumiesz problemów ekonomicznych, kłopotów z porozumiewaniem się, efektów, jakie miały kolejne odkrycia surowców mineralnych.

Odpuść drwali, jedź do Kalifornii. Obejrzyj sekwoje. Misje. Yosemite. Zawadź o Palomar — to zawsze wielkie doświadczenie dla mądrego człowieka21. Rozmawiając kiedyś z Hubble’em, stwierdziłem, że ogromnie dużo wie o prawie. Wiedziałeś, że zanim zajął się gwiazdami, był prawnikiem? I koniecznie jedź do San Francisco! To jedno z dwunastu najbardziej interesujących miast na świecie. Kalifornia to kraina gigantycznych kontrastów: niesamowitego bogactwa i obrzydliwej nędzy, ale nietrudno tam o coś pięknego i interesującego. No ale zaraz, bo chyba chciałeś coś powiedzieć?

— Spłukałem się z pieniędzy.

— Pożyczę ci, ile będziesz chciał, a oddasz mi, kiedy będzie ci wygodnie.

W tym momencie Profesor znał mnie od godziny.

Profesor i Szeryf kochali Góry Skaliste i od dwudziestu lat odwiedzali je każdego lata. Kiedy wracaliśmy od strony jeziora Egypt, zjechaliśmy z drogi i zanurzyliśmy się w las, aż wreszcie dotarliśmy do niskiej, ciemnej chatynki, na pół zakopanej w ziemi. Profesor wygłosił krótki, pasjonujący wykład:

— To było schronienie Billa Peyto. Oprócz nas jeszcze trzy osoby na świecie wiedzą, gdzie to jest, gdyż oficjalna wersja głosi, że wszystko spłonęło. Peyto był koczownikiem i mizantropem, wielkim myśliwym, obserwatorem przyrody i ojcem niezliczonych bękartów. Od niego nazwę wzięły jedno jezioro i jeden szczyt górski. W roku 1926 zaatakowała go jakaś powoli rozwijająca się choroba, aż nadszedł moment, gdy nie mógł już liczyć tylko na siebie. Zdziczały, legendarny samotnik, o którym wszyscy słyszeli, jednak nikt go nie widział — zjechał do Banff, ale wkrótce potem zmarł.

Przyjrzałem się z bliska ciemnej, butwiejącej norze. Drzwi były uchylone, na nich odczytałem ledwie już widoczny napis: WRACAM ZA GODZINĘ. W środku znalazłem trochę naczyń kuchennych, stare konserwy, jakieś próbki minerałów (miał malutką kopalnię talku), fragmenty dziennika i numery „Illustrated London News” z lat 1890–1926. Wycinek z ludzkiego życia dokonany przez okoliczności. Pomyślałem o Marie Celeste. Już wieczór, a ja cały dzień spędziłem, wylegując się na tej wielkiej łące, pogryzając źdźbła trawy i gapiąc się na góry i niebo. Dużo myślałem i sporo zapisałem w dzienniku.

W domu w taki letni wieczór zachodzące słońce rozpłomienia malwy, świerszcze cykają w ogrodzie. Dzisiaj jest piątek, a to znaczy, że matka zapala świece szabasowe, ochraniając płomień dłońmi i mrucząc słowa modlitwy, której nigdy nie poznałem. Ojciec nałoży myckę i wznosząc w górę wino, będzie dziękował Bogu za jego dary.

Powiał lekki wiatr, burząc wreszcie zastygłą nieruchomość dnia i wprawiając w drżenie trawę i kwiaty. Czas wstać i się ruszyć, zbierać się stąd i znowu wyjść na drogę. Czyż nie przyrzekałem sam sobie, że niedługo będę w Kalifornii?

Skoro zaliczyłem już samolot i pociąg, dalszą część podróży na zachód chciałem pokonać autostopem — i niemal natychmiast zostałem wciągnięty do walki z ogniem. Oto, co pisałem rodzicom:

W Kolumbii Brytyjskiej nie padało już od ponad trzydziestu dni i wszędzie szaleją pożary lasów (pewnie już o tym czytaliście). Ogłoszono stan wyjątkowy i komisja leśna może wcielić do straży pożarnej każdego, kogo uzna za pożytecznego. Mnie to doświadczenie bardzo się podobało i cały dzień spędziłem w lesie w towarzystwie podobnych do mnie dorywczych strażaków, uganiając się z wężami do pomp i usiłując się na coś przydać. Niestety, widzieli we mnie pożytek tylko przy jednym pożarze — a szkoda, gdyż kiedy popijaliśmy już piwo nad jego żarzącymi się resztkami, czułem, jak piersi rozpiera mi duma z tego, że wspólnie pokonaliśmy żywioł.

O tej porze roku Kolumbia Brytyjska wydaje się nawiedzona: z powodu dymu z niezliczonych ogni niebo jest niskie i purpurowe nawet w południe, a powietrze otępiająco gorące i nieruchome. Odnosi się wrażenie, że ludzie pełzną i wloką się jak w zwolnionym tempie, nigdy nie gaśnie poczucie zagrożenia. We wszystkich kościołach trwają modły o deszcz — a któż by zgadł, jakie jeszcze zabiegi są w tej intencji podejmowane prywatnie. Każdej nocy uderza gdzieś piorun i w płomieniach stają kolejne hektary cennego drewna albo też dochodzi do samorzutnego zapłonu, na pozór bez przyczyny, co przypomina liczne centra nowotworowe w zagrożonej części ciała.

Nie chcąc raz jeszcze zostać rzuconym do walki z pożarem — owszem, jeden dzień mi się podobał, ale całkowicie mi to wystarczyło — wsiadłem do autobusu Greyhound, aby pokonać około trzystu kilometrów dzielących mnie od Vancouver.

Z portu popłynąłem na wyspę Vancouver, gdzie zatrzymałem się w hoteliku B&B w Qualicum Beach (bardzo mi się podobała nazwa miejscowości, gdyż na myśl przywodziła dziewiętnastowiecznego biochemika Thudichuma, a także kwiat Colchicum, zimowit). Kilka dni odpoczywałem tu od wędrówki i sporządziłem liczący osiem tysięcy słów list do rodziców, który kończyłem słowami:

Pacyfik jest ciepły (jakieś dwadzieścia stopni) i rozleniwiający po lodowcowych jeziorkach. Dzisiaj poszedłem na ryby z miejscowym okulistą. Nazywa się North, kiedyś był w Marys i w National22, teraz ma praktykę w Victorii. Powiada, że wyspa Vancouver to „kawałek nieba, który się gdzieś tu zaplątał” — i chyba ma trochę racji: lasy, góry, jeziora i ocean... Złapałem sześć łososi — jeden właśnie wyciąga mi żyłkę z kołowrotka; biorą jak oszalałe, srebrzyste cuda, które jutro będę miał na śniadanie.

„Za dwa lub trzy dni ruszam do Kalifornii — dodałem — najpewniej autobusem Greyhound, gdyż bardzo źle odnoszą się tu do autostopowiczów i niekiedy rozstrzeliwują ich na miejscu”.

*

Do San Francisco dotarłem w sobotę wieczorem, a na kolację zabrali mnie przyjaciele, których poznałem jeszcze w Londynie. Następnego ranka pojechaliśmy przez most Golden Gate, by wzdłuż sosnowych zboczy góry Tamalpais dotrzeć do przypominającego katedrę Muir Woods. W bojaźliwym milczeniu wpatrywałem się w sekwoje i to właśnie wtedy uznałem, że chciałbym całą resztę życia spędzić w San Francisco, w jego zachwycającym otoczeniu.

Tymczasem trzeba było załatwić niezliczoną ilość rzeczy: wyrobić zieloną kartę, znaleźć jakąś pracę — a więc szpital, który będzie chciał mnie zatrudnić, na razie nieformalnie i nic mi nie płacąc, dopóki nie będę miał zielonej karty; trzeba było ściągnąć wszystkie moje rzeczy z Anglii: ubrania, książki, papiery oraz (co nie mniej ważne) wiernego nortona. Potrzebowałem najróżniejszych dokumentów i potrzebowałem pieniędzy.

W listach do rodziców mogłem być liryczny i poetycki, teraz jednak chodziło o praktyczność i pragmatyzm. Gigantyczny list z Qualicum Beach zakończyłem podziękowaniami:

Jeśli pozostanę w Kanadzie, to tylko wtedy, gdy dostanę dobrą płacę i dużo wolnego czasu. Wówczas będę w stanie nie tylko trochę odłożyć, lecz także zwrócić jakąś cząstkę pieniędzy, którymi tak hojnie mnie obdarzaliście przez dwadzieścia siedem lat. Co się tyczy innych nienamacalnych i niedających się wyliczyć rzeczy, które od Was uzyskałem, to mogę je zwrócić tylko w ten sposób, że wieść będę w miarę szczęśliwe i pożyteczne życie, pozostając z Wami w kontakcie i odwiedzając Was, kiedy tylko będzie to możliwe.

A tu raptem tydzień późnej wszystko się zmieniło. Już nie w Kanadzie, już nie rozważając związania się z RCAF, ba, w ogóle już nie myśląc o powrocie do Anglii, wysłałem do rodziców kolejny list, w którym z lękiem, poczuciem winy, ale też stanowczo powiadomiłem o swojej decyzji. Wyobrażałem sobie ich gniew i pretensje, jakie będą mieli do mnie: czyż raptownie — może nawet ukrywając swoje intencje — nie porwałem się na coś zbyt wielkiego, obracając się plecami do nich, przyjaciół, rodziny, całej Anglii?

Odpowiedzieli z godnością, ale nie ukrywali też swego żalu z powodu naszego rozstania. Zrobili to w słowach, które szarpią mi serce nawet teraz, po pięćdziesięciu latach, zwłaszcza w przypadku matki, gdyż rzadko mówiła o swoich uczuciach.

13 sierpnia 1960 roku

Kochany Oliverze!

Bardzo dziękuję za wszystkie Twoje listy i kartki. Przeczytałam je wszystkie, dumna z Twojej literackiej sprawności, szczęśliwa, że taką radość sprawia Ci wyjazd, zarazem jednak pełna bólu i żalu z racji Twojej przedłużającej się nieobecności. Kiedy się urodziłeś, ludzie gratulowali nam i powtarzali: ale wspaniała rodzina, czterech synów! I gdzie teraz wszyscy jesteście? Czuję się bardzo samotna i opuszczona. Dom zamieszkany jest przez widma. Przechodzę z jednego pokoju do drugiego i coraz cięższe staje się brzemię opuszczenia.

Ojciec pisał w trochę innym duchu: „Dość już przyzwyczailiśmy się do względnie pustego domu na Mapesbury”, ale i on dołączył postscriptum:

Kiedy piszę, że przyzwyczailiśmy się do pustego domu, jest to, rzecz jasna, tylko w połowie prawdziwe. Nie muszę chyba dodawać, że przez cały ten czas bardzo nam Ciebie brakuje. Brak nam Twojej wesołości, Twoich kolizji z lodówką czy drabiną, gry na pianinie, tego, jak goluteńki dźwigasz u siebie ciężary, Twoich nagłych wypadów o północy na nortonie. Cała chmara takich wspomnień, wykrzesanych przez Twoją żywotną osobowość, pozostanie tutaj z nami. Kiedy wsłuchujemy się w ten opustoszały dom, serce nam się kraje i czujemy wielką stratę. Rozumiemy jednak, że szukasz swojej drogi przez świat — i to do Ciebie musi należeć ostateczna decyzja!

Ojciec pisał o „pustym domu”, matka: „Gdzie teraz wszyscy jesteście? Dom zamieszkany jest przez widma”.

Tymczasem ktoś jednak w domu pozostał, a był to mój brat, Michael. Od najwcześniejszych lat był w pewnym sensie „dziwnym” synem. Zawsze czymś się wyróżniał, z trudem nawiązywał kontakty, nie miał przyjaciół, zdawało się, że w znacznym stopniu żyje w swoim własnym świecie.

Światem naszego starszego brata, Marcusa, od najwcześniejszych lat były języki — w wieku szesnastu lat mówił już biegle kilkoma. Światem Davida była muzyka; bez trudu mógłby zostać profesjonalnym muzykiem. Moim światem była nauka, natomiast nikt z nas nie miał pojęcia, jaki jest świat Michaela. A przecież był niezwykle inteligentny, nieustannie czytał, odznaczał się znakomitą pamięcią; miałem wrażenie, że wiedzę o świecie bardziej chce czerpać z książek niż z „rzeczywistości”. Najstarsza siostra matki, ciotka Annie, która przez czterdzieści lat kierowała szkołą w Jerozolimie, uważała go za tak niezwykłego, iż to jemu zostawiła ogromną bibliotekę, pomimo że ostatni raz widziała go w roku 1939, kiedy miał zaledwie jedenaście lat.

Mnie i Michaela ewakuowano z Londynu na początku wojny i spędziliśmy osiemnaście miesięcy w Braefield, obrzydliwej szkole z internatem w Midlands, którą prowadził sadystyczny dyrektor, za największą przyjemność w życiu uważający łojenie po pośladkach zależnych od niego chłopców23. (To tam Michael nauczył się na pamięć Nicholasa Nickleby’ego i Davida Copperfielda, aczkolwiek nigdy naszej szkoły nie porównał do Dotheboys ani naszego dyrektora nie zestawiał z Dickensowskim potworem — panem Creakle’em).

W roku 1941 trzynastoletni Michael poszedł do następnej szkoły z internatem, Clifton College, gdzie był bezlitośnie prześladowany. W Uncle Tungsten tak opisywałem pierwszą psychozę Michaela:

Mieszkająca wtedy u nas ciotka Len podejrzała, jak półnagi Michael wychodził z łazienki. „Spójrzcie tylko na jego plecy!” — powiedziała do rodziców. „Nic tylko siniaki i szramy! Jeśli tak wygląda jego ciało, to aż strach pomyśleć, co się dzieje w głowie”. Rodzice, najwyraźniej zdziwieni, powiedzieli, że nie zauważyli niczego podejrzanego; sądzili, że Michaelowi podoba się szkoła, nie ma z nią żadnych problemów i wszystko jest „w porządku”.

Niedługo potem, kiedy Michael miał piętnaście lat, pojawiła się u niego psychoza. Miał wrażenie, że zamyka się wokół niego świat magiczny, ale i złowrogi. Wierzył, że jest „wybrańcem chłostającego Boga”, jak to ujmował, że skupia się na nim uwaga „sadystycznej opatrzności”. W tym samym czasie pojawiły się mesjanistyczne wyobrażenia: jeśli go torturowano i bito, to dlatego, że był (czy też mógł być) Mesjaszem, na którego czekaliśmy od tak dawna. Rozdarty między natchnieniem a udręką, fantazją a rzeczywistością, czując, że wariuje (albo że już jest szaleńcem), Michael nie znał już snu ani odpoczynku, wpadał do domu i z niego wybiegał, głośno łomocząc butami, rzucając na wszystkie strony płomienne spojrzenia, krzycząc na otaczające go zjawy.

Wtedy zacząłem się bać jego i o niego, zacząłem się lękać upiorów, które stawały się dlań realnością. Czy to, co działo się z Michaelem, także i mnie czeka w przyszłości? To właśnie wtedy założyłem swoje laboratorium w domu i zatykając uszy, zacząłem się w nim zamykać przed szaleństwem Michaela. Nie, nie był mi wcale obojętny, bardzo mu współczułem, na poły wiedziałem, przez co przechodzi, ale chciałem stworzyć i zachować dystans, otoczyć się własnym światem nauki, tak abym nie został wessany w Michaelowy chaos, obłęd, krąg zwidów i urojeń.

Na rodziców miało to wpływ dewastujący: byli zdezorientowani, zagubieni, przerażeni, dogłębnie przejęci. Owszem, mieli na to słowo — „schizofrenia” — ale dlaczego dopadła ona właśnie Michaela, i to w tak wczesnym wieku? Czy wszystko to było efektem prześladowań w Clifton? Czy też miał to zakodowane w genach? Nigdy nie wydawał się normalnym dzieckiem, był dziwny, niepokojący, może nawet „schizoidalny”, zanim jeszcze pojawiła się psychoza. A może — co było dla rodziców najbardziej bolesną możliwością — stanowiło to konsekwencję ich zachowań czy zaniedbań wobec niego? Czy jednak chodziło o naturę czy kulturę, złą chemię czy złe wychowanie — medycyna z pewnością może mu pomóc. Jako szesnastolatek Michael został przyjęty do szpitala psychiatrycznego i poddany terapii dwunastu „szokowych” zastrzyków z insuliny, w efekcie czego poziom cukru we krwi spadł mu tak nisko, że trzeba było podawać glukozę. W roku 1944 tak zabierano się do schizofrenii; w razie nieskuteczności tego leczenia dalej czekały wstrząsy elektryczne i lobotomia. Dopiero za osiem lat miały się pojawić leki przeciwpsychotyczne.

Czy to w efekcie poinsulinowych śpiączek hipoglikemicznych, czy też z powodu naturalnego dla schizofrenii procesu rozdwojenia osobowości — tak czy owak kiedy trzy miesiące później Michael wrócił ze szpitala, nie był już psychotyczny, ale głęboko poruszony, czuł, że być może nigdy już nie wróci do normalnego życia. W szpitalu przeczytał Dementia Praecox: or the Group of Schizophrenias Eugena Bleulera.

Marcus i David chodzili do oddalonej o kilka minut spacerem od domu dziennej szkoły na Hampstead, więc Michael tam kontynuował naukę. Nie było bezpośrednio oczywiste, czy psychoza coś w nim zmieniła. Rodzice woleli sądzić, że wszystko jest problemem „medycznym”, stanem, z którego się wychodzi. Michael natomiast zupełnie inaczej podchodził do swojej psychozy, gdyż był zdania, że otworzyła mu oczy na sprawy, o których nigdy dotąd nie myślał — a zwłaszcza na ucisk i wyzysk światowej klasy robotniczej. Zaczął czytać komunistycznego „The Daily Workera” i odwiedzać komunistyczną księgarnię przy Red Lion Square. Pochłaniał dzieła Marksa i Engelsa, których uważał za proroków — jeśli nie mesjaszów — nowej epoki w dziejach świata.

Kiedy Michael miał siedemnaście lat, Marcus i David mieli już za sobą szkołę medyczną. Michael ani myślał zostać lekarzem, po uszy miał już też nauki. Chciał p r a c o w a ć, nie byli bowiem robotnicy solą ziemi? Jeden z pacjentów ojca prowadził dużą kancelarię księgową w Londynie i powiedział, że z chęcią zatrudni Michaela jako praktykanta rachunkowości albo też w każdej innej roli, która będzie mu odpowiadać. Michael bardzo jasno wiedział, co chce robić: jako goniec będzie dostarczał paczki i listy zbyt ważne i pilne, aby powierzać je poczcie. Był w tej roli niesłychanie dokładny, stanowczo nastawał na to, aby każda powierzona mu przesyłka dotarła do rąk tylko i wyłącznie wskazanej osoby. Uwielbiał chodzić po Londynie, a godziny przerwy obiadowej spędzać — jeśli pogoda na to pozwalała — na ławce parkowej i czytać „The Daily Workera”. Wyznał mi kiedyś, że dostarczane przez niego przesyłki, na pierwszy rzut oka bagatelne, mogą zawierać ukryte, tajne znaczenie, zrozumiałe tylko dla odbiorców — i właśnie dlatego nie mógł ich wręczać komukolwiek innemu. Jasne, innym najpewniej wydaje się, że jest prostym gońcem z prostymi rzeczami do przekazania, było jednak zupełnie inaczej. Nikomu innemu tego nie powiedział — miał świadomość, że zabrzmiałoby to co najmniej dziwnie, jeśli nie wręcz szaleńczo. Co więcej, zaczynał podejrzewać, że rodzice, starsi bracia i w ogóle cała lekarska profesja nastawieni są na to, by dewaluować czy „medykalizować” wszystko, co myśli lub robi, zwłaszcza wtedy, gdy pojawił się choćby cień mistycyzmu — natychmiast bowiem diagnozowali to jako objawy psychozy. Na szczęście ciągle miał młodszego brata, dwunastolatka, który nie dał się jeszcze zmedykalizować i dlatego potrafił uważnie i z sympatią słuchać wszystkiego, co mówił, nawet jeśli do końca tego nie rozumiał.

I w latach czterdziestych, i pięćdziesiątych — nadal byłem wtedy w szkole — psychoza i złudzenia Michaela nie mijały. Niekiedy były tego zapowiedzi; nie żeby mówił: „Potrzebna mi pomoc”, ale robił coś nieoczekiwanego, na przykład ciskał poduszkami albo zrzucał popielniczkę na podłogę gabinetu psychiatry (od początków psychozy znajdował się pod jego opieką). Znaczyło to: „Tracę nad sobą kontrolę, zabierzcie mnie do szpitala”.

Ale nie zawsze tak było. Niekiedy bez żadnych zapowiedzi zaczynało się stadium gwałtownego podniecenia, krzyków, tupania, halucynacji — w trakcie jednej z takich sytuacji cisnął w ścianę pięknym, starym zegarem mojego pradziadka ze strony matki — a wtedy i rodzice, i ja byliśmy przerażeni. Przerażeni i niesłychanie zakłopotani: jak mogliśmy zapraszać przyjaciół, krewnych, kolegów, kogokolwiek do domu, w którym Michael wściekał się i awanturował na piętrze? I co o tym będą myśleć ich pacjenci? Przecież i matka, i ojciec mieli w domu swoje gabinety. Także Marcus i David nie palili się do tego, aby zapraszać przyjaciół do czegoś, co wyglądało jak dom wariatów. W ten sposób nasze życie skaziło poczucie wstydu, stygmatyzacji, sekretności, które złączyło się z troską o stan Michaela.

Dlatego z wielką ulgą witałem weekendy i ferie spędzane poza Londynem, gdyż poza wszystkim innym odrywałem się w ten sposób od Michaela i jego — niekiedy nieznośnej — obecności. A przecież nadal zdarzały się chwile, gdy błyskał urok jego charakteru, wrażliwość, poczucie humoru, wtedy zaś docierało do nas, że nawet przy atakach szału gdzieś pod warstwą schizofrenii kryje się prawdziwy Michael, zdrowy i łagodny.

*

Kiedy w 1951 roku matka dowiedziała się o moim homoseksualizmie i powiedziała: „Żałuję, że cię w ogóle urodziłam”, przemawiały przez nią — chociaż nie wiem, czy wtedy to sobie uświadamiałem — i strach, i oskarżenie. Strach matki, która bała się, że po tym, jak jednego syna zabrała jej schizofrenia, teraz drugiego odbiera homoseksualizm — „zboczenie” uważane za wstydliwe, stygmatyzujące i mogące naznaczyć resztę życia oraz je zniszczyć. Byłem jej ukochanym synem, w dzieciństwie jej „mądralą” i „szczeniaczkiem”, a teraz „jednym z t y c h” — co stanowiło wielkie brzemię dokładające się do schizofrenii Michaela.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------

18 Laughter in leather — w poemacie prozą i wierszem The Orators — przyp. tłum.

19 Indian paintbrush, Castilleja linariaefolia — kwiat będący symbolem stanu Wyoming — przyp. tłum.

20 Stinking fleabane — Pluchea foetida — przyp. tłum.

21 Na szczycie góry Palomar znajduje się należące do Caltechu obserwatorium astronomiczne — przyp. tłum.

22 Dwa szpitale londyńskie: St. Mary’s Hospital i National Hospital for Neurology and Neurosurgery — przyp. tłum.

23 Bardziej szczegółowo pisałem o szkole i jej wpływie na nas w Uncle Tungsten.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: