Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stambuł był baśnią - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Stambuł był baśnią - ebook

Levi opowiada o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie. Właśnie z tego powodu głównym bohaterem powieści jest Stambuł ze wszystkimi nadziejami, jakie w sobie kryje i jakie niszczy. Przez strumień świadomości powieściowych bohaterów czytelnik śledzi życie tego wspaniałego wielkiego miasta, może je poczuć i doświadczyć.

Stambuł był baśnią to pasjonująca historia żydowskiej rodziny na przestrzeni lat 1920–1980, dla których Stambuł jest jedynym domem. Intrygująca opowieść o migracjach, o tych, którzy przybyli z innych krajów, i tych, którzy wyjechali z Turcji. Członkowie owej rodziny, a także jej przyjaciele i sąsiedzi, tworzą bogatą mozaikę postaci, z których każda stara się na swój sposób przetrwać burzliwy XX wiek.

Mario Levi – jako świadek, obserwator, a zarazem bohater powieści – pozostaje jednocześnie wewnątrz i na zewnątrz swojej historii. Dzięki unikalnemu poetyckiemu stylowi Levi uchwyca Stambuł i jego bogatą historię z rzadko spotykaną intymnością, a zarazem z humorem, i oświetla zacienione epizody nowoczesnej historii Turcji.

„W najwyższym stopniu literacka i liryczna. Wyrazista i różnorodna, pełna przejmujących motywów”. Jewish Book Council

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-984-2
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Predykcja, czyli o metodach znajdowania, dostrzegania i odczytywania „tego, co ukryte” w tej książce

Wiem, że to, co jest „tutaj” opowiadane, czy też to, co przeżywane jest jako „pisanie” w tym „długim opowiadaniu”, które bardzo powoli dawało się spisywać, zaniepokoi niektórych ludzi. Takie samo uczucie ogarniało i mnie w te zdające się nie mieć końca noce, kiedy starałem się zrozumieć „moje pisanie”, oddalając się, na ile byłem w stanie, od innych, od tych, którzy chcieli, bym owo „pisanie” zaakceptował. W czasie tych nocy usiłowałem upchnąć to, o czym mnie informowano, w różne zakątki mojego życia… Źródeł tego uczucia mogłem szukać bardzo daleko, w otrzymanym przeze mnie spadku, który czynił mnie mną, który nie zdołał uratować mnie przede mną mimo wszystkich odkrytych zakamarków i intryg, i choć próbowałem dźwigać „moje pisanie” innym głosem, moim wewnętrznym głosem… Oczywiście powinienem był opowiedzieć o tym, jak przeżywałem ów spadek „w moim języku”; powinienem był zobaczyć i pokazać – na tyle, na ile pozwalały moje zdolności, moje „ograniczenia” – przedłużenie tego prawdopodobieństwa w moim życiu, w mieście, w którym urodziłem się i żyłem. Wówczas, z siłą, jaką dała mi ta wiara, mógłbym chodzić po spokojniejszym, bardziej znajomym i bezpieczniejszym „brzegu”. Mógłbym opisać w języku ów „brzeg” znanymi słowami, pozostając na wodach tożsamości, jakiej oczekiwali ode mnie „inni”. Jednakże ta sytuacja, którą uznałem czy też mógłbym uznać za właściwą dla mnie, była tylko jedną z możliwości, które przeżywałem, których pragnąłem się uchwycić. Jedną z możliwości, które przeżywałem, których pragnąłem się uchwycić… Tymczasem w dniach, w których próbowałem pływać po tych spokojnych wodach, wezwały mnie inne głosy. Lęk przed pozostawianiem w jednym miejscu, przed poświęcaniem dla niego całego życia, trochę dlatego, że nie umiałem do końca uwierzyć w tę możliwość, sprowokował mnie do wyruszenia w inne miejsca, w owe miejsca, gdzie nie mogłem długo się zatrzymać, długo żyć. Dlatego pochłonęły mnie tamte marzenia. Dlatego kłamałem, nauczyłem się żyć kłamstwami i zdradzałem tych, których kochałem. Dlatego nie zwracając uwagi na swoją astmę, wypełniałem sobie płuca – tak jak to widzę – dymem „nie tylko spalanego w piecu węgla”, lecz także „wszystkiego, co dym wydziela”. Dlatego chciałem się żenić z piegowatą dziwką o piwnych oczach i włosach w kolorze miodu, która w tych moich mrocznych „szczeniackich” czasach uczyła mnie z całą swoją szczodrością i uporem tych nieznanych mi mrocznych obliczy seksu i która co jakiś czas wspominała, że chce wykładać socjologię na uniwersytecie. Dlatego decydowałem się na czytanie Spinozy w Jom Kippur. Dlatego myślałem o zostaniu alfonsem, dlatego spróbowałem pracy copywritera. Dlatego nienawidziłem „przyzwoitych” kobiet dumnych z tego, że umieją piec i robią dobre faszerowane papryki. Dlatego odczuwałem wstręt także wobec kobiet, które mówiły o „wolności” albo odgrywały ją, ale nie ryzykując sparzenia sobie dłoni – jedynie mówiły o niej i ją odgrywały, a w ostatecznym rozrachunku pozostawały wciąż przywiązane do swoich domów i „spuścizny”, oraz wobec tych, które aby lepiej się chronić czy też móc cały czas pokazywać komuś, że trzymają ten świat w swoich rękach, usiłowały oprzeć pewne „rzeczy” na „naukowych” podstawach, jedynie je definiując i nie potrafiąc zdobyć się na odwagę, by dotknąć, naprawdę dotknąć tych uczuć… Były to oczywiście przejawy mojej samotności, moje gry, to, czego w tamtych latach nikomu nie mogłem powiedzieć. Jednak dziecko, które było we mnie, owo dziecko przekonane, że zostało porzucone, próbujące cały czas pokazać się innym, potrzebowało takiego życia. Owo dziecko przez lata chciało ode mnie tego człowieka. Owo dziecko miało do tego prawo. Miało prawo do wszystkich tych „niegodziwości”… Było może jednym ze sposobów lepszego dostrzeżenia, poznania tych rzeczy… Czy wobec tego tymi wysiłkami poznawczymi próbowałem ponownie podążać ku owej opowieści, którą – jak wierzyłem i wciąż z tej wiary nie umiem zrezygnować – pewnego dnia miałem przeżyć, a raczej odnaleźć we własnym mroku? Być może. W tej sytuacji muszę rzecz jasna raz jeszcze spytać się o siebie w imię owej opowieści, którą próbowałem „zbudować” w sobie, i nigdy nie zapominając o moich urazach, wątpliwościach, zdradach. Moje ówczesne przeżycia nauczyły mnie też bowiem, że powinienem milczeć, zakopać w sobie swój gniew i milczeć. Wszak ja również urodziłem się w klimacie, w którym nie jest łatwo zakłócić czyjś spokój, ukazując mu lustro, czy wezwać kogoś do myślenia z innej perspektywy. „Języki” tego klimatu były moim schronieniem. „Języki” tego klimatu były też moją niewolą…

Tymczasem wtedy, gdy wyruszyłem w drogę, mimo wszystkiego, co przeżyłem, nie miałem na celu budzić w innych niepokoju moim istnieniem i tym, co chciałem powiedzieć, o czym chciałem przypomnieć. W owych dniach miałem baśń, którą też chciałem „opowiedzieć”, tylko „opowiedzieć”. Była to baśń o przeżywaniu pewnego „tekstu”, pewnej podróży w roli „skrzypka” w różnych „krajach” świata. W końcu jak każdy Żyd byłem wędrowcem usiłującym urodzić, przeżyć i odnaleźć „swój kraj”. Jak każdy Żyd byłem z perspektywy niektórych „bezpaństwowcem”… Jak każdy Żyd byłem „zwyczajny”, „nieufny i niegodny zaufania”, „niemy i obcy”… Gdzie, kiedy i dla kogo zaczęła się wobec tego ta opowieść, ta opowieść, którą mógłbym nazwać „naszą opowieścią”? Gdzie, kiedy, dla kogo? Czy ta opowieść także należała do tych, które chronimy, by odkładać na później, przedłużać nadzieję, żyć, żyć wbrew „nim”, pokazywać albo „żyć, opowiadając”, aby po długiej, zdającej się nie mieć końca nocy urodzić zupełnie nowy poranek? Przeszłością jakiego języka, jakich słów była tak naprawdę przeszłość, którą opowiedzieliśmy, a co ważniejsze – sądziliśmy, że opowiedzieliśmy? To wszystko trochę pytania, których zadanie wymaga swojego rodzaju odwagi, a których odpowiedzi mogą prowadzić do drobnych, cichych zbrodni, do zabicia pewnych rzeczy, rzeczy, których w żaden sposób nie potrafimy nazwać. Nie na próżno myśleliśmy, że w tych związkach wyczerpujemy się coraz bardziej z każdym mijającym dniem, w każdym człowieku, zupełnie jak podróżnik tamtej miłości… Być może przez te wszystkie upływające lata związki te były raczej naszą samotnością… Słowa, te słowa, nie były bowiem zawsze naszymi słowami. Słowa nie były zawsze naszymi słowami… Owe słowa mogły stać się naszą nagością, naszym ponownym odkryciem siebie samych, ale byliśmy powoli i skrycie odrywani od naszej „istoty” przez tych, którzy chcieli dawać nam tylko swoje słowa… Czy możemy teraz pytać się wzajemnie, co to były za słowa? Czy możemy prosić się o nie, przypominać je sobie nawzajem? Czy możemy na powrót stać się tymi słowami? Czy możemy na powrót stać się tymi słowami? Czy możemy się stać nami?

Nasze przeżycia w tych związkach nie były oczywiście niczyim „błędem”. Żadna chwila nie była wynikiem żadnej „błędnej” chwili. W zasadzie nic nie było „błędne”. Nic nie było „błędne”… Nic nie było „błędne” ani nic nie było „bezbłędne”… Istniały jedynie przeżycia i to, co chciano komuś poprzez potencjalne przeżycia pozostawić. To, co chciano komuś pozostawić poprzez przeżycia i potencjalne przeżycia… Albo… To, co chciano komuś „pokazać”, aby uwierzyć, że się żyje, uwierzyć choćby na krótką chwilę…

Jeśli podejść do „tego, co jest opowiadane”, z tej perspektywy, ta książka może być w tej sytuacji odczytywana na kilka sposobów. Kto chce, może poprzestać na lekturze kilkustronicowego rozdziału Szpaki na początku książki, by ponownie zobaczyć to, co już wie. Dokonujący tego „wyboru” będą się zaliczali do tych, którzy przeczytali i „zobaczyli” książkę. Taki wysiłek może okazać się wystarczający do zrozumienia innego, innych. W końcu bywało tak i wcześniej, i wcześniej na tym poprzestawano… Obrazy albo tylko to, co widzialne, wystarczało już wcześniej innym… Kończenie w krótkim czasie, a po skończeniu odkładanie na miejsce, w którego słuszność, nienaruszalność się wierzyło, było jednym z tych znanych wyborów ustawiających nas na owych pozycjach, naszych prawdziwych pozycjach… Reszta, czyli strony zawierające wciąż trwające we mnie opowieści, jest zaś jedynie dla tych, których interesują „szczegóły”. Jedynie dla tych, których interesują „szczegóły”… Dla tych, którzy dzięki „szczegółom”, dzięki „utraconym językom” chcą podejść na kilka kroków do kogoś innego… Kto chce, może też posuwać się naprzód po tej książce od pierwszej do ostatniej strony, słuchając, słysząc odgłos własnych kroków, albo „pomijać” różne rozdziały czy stosować „inny” porządek lektury i wartości. Wiem, że ta „propozycja” nie jest „propozycją” nową. W innych klimatach, innych „tekstach” i czasach już wcześniej chciano podążać za tym głosem; wiem. Ja jednak, ryzykując uczynienie czy też przypomnienie mimo wszystkich możliwych reiteracji takiej „propozycji”, myślę chyba najbardziej o owym dotyku „pisania”, który – czy tego chcę, czy nie chcę – nadaje kierunek mojemu życiu. Wykazanie się odwagą zebrania, połączenia „fragmentów” nigdy nie było proste. Ponownie spojrzenie na ten obraz w odpowiednim czasie i umieszczenie w tym obrazie siebie wymagało nie tyle zdolności, ile cierpliwości. Aby móc zobaczyć, naprawdę zobaczyć ten obraz, trzeba było wysiłku, trudu oddania siebie, „samodzielności”. Była to praca serca. Praca serca… Jedynie praca serca… Zupełnie jak w tych związkach, które staraliśmy się żywić, chronić i których próbowaliśmy nie utracić… Zupełnie jak w tym związku, który staraliśmy się żywić, chronić i którego próbowaliśmy nie utracić, do którego wkroczyliśmy naszym „prawdziwym” językiem i który wychowywał nas w nas, pokazywał nam nas być może z najwłaściwszej perspektywy…

Nie mogę oczywiście wiedzieć, kogo, dokąd i jak zaprowadzą te szczegóły. Nie ma potrzeby, bym raz jeszcze na tym etapie powtarzał, że kiedy człowiek podąża ku innemu albo idzie w innym ze wszystkimi tymi dawnymi obrazami w sobie, przeżywa swoją własną przygodę, tylko swoją własną przygodę. Tam, gdzie zbliżałem się do pewnych wskazówek, miałem bohatera opowieści próbującego przez zupełnie inne okno patrzeć na miasto, w którym się urodził, którego morzem oddychał i którego za nic nie potrafił porzucić, a co ważniejsze – bohater ten zaryzykował długą wędrówkę w poszukiwaniu „swojego języka”, „swojego autentycznego języka”. Tajemnica „Kraju” kryła się w tej wędrówce, granice „Kraju” miały zostać wytyczone tym „językiem”. „Kraj” był samym tym „językiem”, horyzontem przez ten „język” otwieranym, marzeniami ofiarowanymi, obudzonymi przez ten „język”, uczuciem, które ten „język” zrodził. Opowieść zaś była bardzo starą opowieścią. Na przykład godzina występująca w niej była „używaną” godziną, „przeżytą” już w innych miejscach, „śmierci” były „znanymi” śmierciami, książka z tej opowieści była książką napisaną cierpliwie, by jednocześnie ukryć się i nie ukryć. W książce był pewien człowiek znający tekst, próbował on opowiedzieć, stworzyć, i tylko jeden „kraj”, w którym mógł się schronić. Człowiek będący zarazem świadkiem, widzem i bohaterem swoich opowieści… Innymi słowy człowiek pozostający, skazany na pozostawanie zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz swoich opowieści… „Mury” były widziane także tam, „mury” także wytyczyły, a co ważniejsze – ukazały granice „tego kraju”… Owe „mury” nie były mi obce… Były moimi murami… Moimi murami… Murami, które chciałem na nowo odnaleźć „w moim języku”, o których opowiedzeniu „w moim języku” marzyłem… Być może ten niepokój dałoby się tak wytłumaczyć, być może tego lęku przed postawieniem niewłaściwego kroku dałoby się szukać w historii tych murów… Ów lęk ukryty był w tych murach… Nie było jednak moją winą, że urodziłem się jako „obcy” na najbliższym „Zachodowi” półwyspie Stambułu. Nie było też moją winą, że przeżywałem Stambuł jak baśń, ani to, że od czasu do czasu chciałem upodobnić się do postaci z innych książek, do bohaterów opowiadań i sztuk z mojego życia, którzy mnie ukształtowali, ani to, że pod wpływem dawnego złudzenia, nie zdając sobie z tego sprawy, używałem słów „innych”, ani też to, że znałem nadzieję nowej podróży, wyzwolenia… Mój Stambuł był ostatecznie baśnią… Mój Stambuł był baśnią… Owa baśń była moją opowieścią… Owa baśń była „ich” opowieścią… Owa baśń była naszą opowieścią… Owa baśń była waszą opowieścią… Owa baśń była opowieścią tych, którzy czuli się obco we własnym mieście… Owa baśń była opowieścią o pragnieniu postrzegania wód Bosforu jako matczynego łona, wbrew wszystkim życiom… Owa baśń była opowieścią o lęku przed pochłonięciem przez jeden z tych prądów, przed zawleczeniem na inne morze po jednym „błędnym” wymachu ręki podczas pływania, po jednym „błędnym” ruchu wiosłem… Owa baśń była po prostu baśnią…Szpaki

To było pewnego wieczoru… Uśmiechaliście się…

Nie pamiętam teraz gdzie, kiedy i jak po raz pierwszy ją spotkałem. Nie pamiętam już też, jakich ludzi próbowaliśmy rodzić w oczekiwaniu na nowe dnie, nowe poranki… Tymczasem w naszej historii, w naszych odmiennych historiach, które chcąc nie chcąc przynieśliśmy sobie nawzajem od innych, są niezliczone fotografie, o których wiem, że nigdy nie będę w stanie ich zapomnieć, których nigdy nikomu nie będę mógł pokazać, które każdego dnia dają mi odrobinę więcej mnie. Fotografie te zawierały też nasze noce, to, czym nie mogliśmy się dzielić, to, czego nie mogłem opowiedzieć nawet najbliższym, a także moje nadzieje, które wbrew wszystkim moim przeżyciom bez przerwy odnawiałem albo powtarzałem… Mieliśmy na przykład letnie noce patrzące z innego okna na to miasto, w którym żyłem od lat. Byliśmy na balkonie. Zapach kwiatów dziwaczka mieścił w sobie samotność wielu dawnych ogrodów z mojego życia. Zapragnąłem wówczas jeszcze raz dotknąć któregoś z owych ogrodów. Moja matka schwyciła w garść świetlika. W tej ciemności, w cieple tej dłoni owad nie przestawał świecić. Tam, w tym kącie były też inne świetliki. Inne świetliki… Później próbowałem też dzielić się z nią na tamtym balkonie czy w innym pomieszczeniu tamtego domu moimi starymi piosenkami. Wiedziałem bowiem, że piosenki, te naprawdę przeżyte piosenki, nigdy nas nie opuszczą, nie będą mogły nas opuścić. Wiedziałem, że niektóre z nich zostaną prędzej czy później przeniesione, będą chciały być przeniesione do innych czasów, dla innych czasów. W takich chwilach piosenki były nami, naszym językiem, który utraciliśmy i którego za nic nie mogliśmy odnaleźć. Były naszym językiem, którego za nic nie mogliśmy odnaleźć, albo naszymi złudzeniami, które starałem się opisać w innych opowieściach, w imię innych uraz. Zresztą dlatego zachowywaliśmy niektóre nasze przedmioty, upieraliśmy się przy chronieniu ich; niektóre rzeczy częściowo z tego powodu były naszym garbem, który dźwigaliśmy z niektórymi ukochanymi podczas niektórych romansów, tych romansów żywionych jedynie marzeniami…

Chciałem też opowiedzieć, jak bardzo pokonany i porzucony czułem się podczas tych nocy, podczas tych naszych spotkań, w naszym wzajemnym dotyku. Mogłem wówczas oczywiście ponownie uchwycić się pióra i papieru, spróbować na nowo złapać się mojego „pisania”, „pisania”, którego – jak wierzyłem – miałem nigdy nie porzucić. W chwilach gdy pozostawałem z nią sam na sam, zapominałem o innych, o wszystkich moich projektach, tęsknotach, nadziejach na jutro, a co ważniejsze – o mojej prokrastynacji. To, co z nią przeżywałem, było – jeśli można tak powiedzieć – płodną śmiercią. Płodną śmiercią… W tym bowiem, jak mnie dotykała, jak pozwalała mi przeżywać tamte noce do samego końca z całym moim egoizmem, całym moim rozumem i seksualnością, kryło się także całe moje dzieciństwo. Całe moje dzieciństwo, tak… Całe moje dzieciństwo i wszystkie moje dzieciństwa, które w dzieciństwie straciłem… Teraz z tamtego domu, do którego chodziłem w owych czasach, pamiętam najlepiej po latach piosenki, które chcę opowiedzieć, którymi chcę podzielić się z innymi…

Gdy sobie to wszystko przypominam, z trudem przychodzi mi opowiadanie o tym, że wciąż pozostajemy przyjaciółmi, że nie potrafiłem w żaden sposób zdobyć się na rozstanie z nią. Nawet bowiem w momentach, w których próbowałem dzielić się z nią najbardziej wartościowymi fotografiami, słowami z mojego życia, nie umiałem mówić dostatecznie dużo, nie byłem w stanie. Dlaczego jednak żyłem tak z tymi moimi ścianami? Dlaczego, w imię jakich nadziei? Czyżbym bał się przeżywać ją bardziej, do końca, ryzykując wszystkie potencjalności? Być może… Zresztą innych naszych relacji nie umieliśmy odpowiednio udźwignąć z powodu tego samego strachu, ponieważ nie potrafiliśmy oddać się w całości tym, których kochaliśmy… Inne nasze relacje, a także nasze pasje zabiliśmy, gdyż w pewnym momencie zaczynaliśmy zatajać siebie, woleliśmy się zatajać… Sądzę, że ona to wiedziała; wiedziała to, odkąd po raz pierwszy się spotkaliśmy. Od pierwszych chwil, w których się spotkaliśmy, w których próbowaliśmy być czy pozostać z sobą… Ów czas był może czasem, w którym tamto dziecko szukało tamtego domu; w którym wraz z matką chciało utrzymać przy życiu do końca świetlika trzymanego w garści, w cieple dłoni, przynajmniej świetlika…

W tamte noce dzieliliśmy swoją seksualność z wszystkimi ludźmi, z tymi wszystkimi ludźmi odbierającymi nam rzeczy, których być może nigdy nie byliśmy w stanie nazwać… W tamte noce spisaliśmy też nasze historie, których nie będziemy mogli umieścić w żadnej książce… Ona to wiedziała… Wiedziała, dla kogo utrzymuję to przy życiu, że utrzymuję to przy życiu i będę starał się to robić dla pewnego braku, który z każdym mijającym dniem pojmowałem lepiej czy też chciałem wierzyć, że pojmuję go lepiej… Być może chciała mnie dla siebie, tylko dla siebie, właśnie dlatego że to wszystko wiedziała… Dla siebie, tylko dla siebie… Abym mógł być bardziej sobą albo bardziej u siebie…

Dlatego nigdy nie umiałem od niej odejść. Nigdy… Mimo wszystkich moich nadziei, ludzi i murów… Niekiedy nocą patrzymy z okna, przy którym stoimy, na inne noce. Uśmiecham się, ja też uczę się już z nią żyć… Wiem już, że nie zdołam oswobodzić się od tamtych nocy ani od owych ranków wślizgującymi się do mojego pokoju nieoczekiwanymi odgłosami, które uznałem już za zapomniane… Zaczynam już bowiem także rozumieć, z powodu jakich trosk ludzie, którzy kochają się, raniąc się i kalecząc, którzy trwają w miłości ze wszystkimi przeciwnościami i cierpieniami, nie mogą się rozejść mimo wszystkich ucieczek, zdrad i opóźnionych radości…

Miała na imię… Dla mnie miała na imię „Hüzün”… Hüzün… Smutek… To jedyne imię, które na razie umiałem znaleźć dla niej, dla mnie, dla naszego trwającego lata bycia razem… Ona zataiła bowiem przede mną inne imiona, tak samo jak uczyniła to z innymi czasami, uczuciami i domami, które mogła ofiarować naszym przeżywanym razem dniom. Czuję to, potrafię to lepiej zrozumieć po tych opóźnieniach spowodowanych moimi zdradami. Jednakże ten związek, jak wszystkie prawdziwe, prawidłowe związki, wymaga wysiłku, trudu zrozumienia. Dlatego będziemy wciąż trwać razem, będziemy rodzić inne noce dla innych małych nadziei. Będziemy wciąż trwać razem… Czy tego chcemy, czy nie… Nie da się w końcu zrozumieć morza, nie przeżywając go naprawdę. Nie da się zrozumieć ani morza, ani dziwaczków, ani zapachu lip, nie żyjąc z ryzykiem, prawdziwym ryzykiem stracenia ich. Kiedy o tym myślę, mocniej wierzę, że gdy przyjdzie czas, będę mógł poznać jej inne imiona… Może mi do tego wystarczyć nawet jedna fotografia… Zapewne jednak, aby się na niej znaleźć, nie będę mógł nigdy zapomnieć o niektórych innych zdjęciach… Wtedy ponownie się uśmiechnę. Nikt nie będzie wtedy jednak umiał zrozumieć, do kogo, po co uśmiecham się wśród tylu ludzi…

Kto wobec tego pozostał, u kogo i dla kogo?

Nadszedł wieczór… Kobieta spojrzała przez okno. Słuchała odgłosów dochodzących z zewnątrz.

– Szpaki – powiedziała sama do siebie – szpaki są tu i w tym roku… W głosach innych… Zupełnie jak my… Jak my…

Zachciało się jej płakać. Położyła głowę na ramieniu męża, który do niej podszedł. Zamknęła oczy. Tego wieczoru, w tym ogrodzie, w ich ogrodzie, mieli jeszcze raz napić się herbaty… Jeszcze raz byli w nieopowiedzianym opowiadaniu Czechowa. Tamten zegar jeszcze raz wybił tę samą godzinę…

Kto pozostał, u kogo i dla kogo?

OLGA

Granice swojego kraju wytyczyła, trochę tego nie zauważając, w tym swoim małym mieszkaniu w dzielnicy Şişli. Swój brylantowy naszyjnik „nosiła” ze wszystkimi wspomnieniami i tęsknotami, by móc pozostać księżniczką tej baśni, w którą do końca wierzyła. W rzeczywistości była kobietą miłości, które nie mogły zostać odpowiednio przeżyte. Chciała wyjechać do Meksyku.

MADAME ROZA

Miała bezkresne morze rumianku i znajomość nigdy niezapomnianego greckiego, które pochodziły z jej dzieciństwa, z ziemi Tracji. Były to klucze pozwalające jej wchodzić do wielu ukrytych, zakazanych pomieszczeń opowieści. Na życie patrzyła przede wszystkim z wiarą w cnotę cierpliwości i empatii. Nikt nie chciał „dotykać” kwestii relacji, jaką nawiązała z tamtą modystką z ulicy Yüksekkaldırım. Dla wszystkich w rodzinie była prawdziwą przystanią.

MADAME ESTREYA

Swoją miłość wolała zrodzić i „utrzymywać przy życiu” z dala od wszystkich bohaterów tej historii. Nikt nie był w stanie w pełni dowiedzieć się, co przeżyła w tych innych stronach Stambułu. Do rodziny wróciła ze swoim pozbawionym życia ciałem, gdy wszyscy znikali, każdy na swój sposób. Jej spojrzenie przywoływało na myśl głębię morza. Znaczenie owej głębi umiał uchwycić „jak należy” tylko jeden człowiek.

PAN MUHITTIN

Z tymi samymi emocjami i irytacją kochał zarówno rzewne utwory Selahattina Pınara, jak i polonezy Chopina. W opowieści chciał jak gdyby zachować tożsamość bohatera, który nie zdołał dośpiewać swojej piosenki do końca. Życie było dla niego „kiepskim żartem”.

EVA

Była córką bankiera z Rygi. W dniach, gdy postanowiła wyjść za swojego trzeciego kuzyna, obciążyła własną córkę tajemnicą, której nie mogła zdradzić nikomu innemu. Zresztą jej miłościom barwę i znaczenie zawsze nadawały tajemnice. Gdy została zmuszona do wyjazdu z Odessy do Aleksandrii, najbardziej smuciło ją to, że rozstawała się z fortepianem.

SCHWARTZ

Był jednym z „wybitnych” oficerów Armii Austro-Węgier. Do opowieści wszedł z „tożsamością” bohatera, który zagubił się w Stambule i utracił pamięć. Miał własny kraj, o którym nie potrafił opowiadać, lecz jedynie przedstawiał jego obraz. Nigdy nie zapomniał posiadanego w tym kraju gospodarstwa.

YASEF

Ważne było dla niego zarówno „lizusostwo”, jak i znajomość wszystkich dowcipów świata. Wierzył, że nie ma żadnego powodu ufać kobietom, a w ostatnich latach często powtarzał, iż żył dłużej niż powinien. Czy miał świadomość, że swojemu synowi przekazał umiejętności „tego komika”, przynajmniej „tego komika”?

JINET

Urodziła się w środku wojny o wielu historiach, które długo można by opowiadać. Uwierzyła, że dorastała najpierw w klasztorze w pobliżu Paryża, następnie w Stambule, a potem w Hajfie. W innej wojnie straciła bardzo istotną część siebie. Gdy w „nieoczekiwanym czasie” ujawniła się narratorowi w Wiedniu, pogrążona była w melancholii, której nie potrafiła ukryć. Tymczasem chciała się uśmiechać, zawsze chciała się uśmiechać.

ANRIKO

Starszej siostry najbardziej brakowało mu wtedy, gdy wpadał do tej głębokiej studni.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: