Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świat królowej Marysieńki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Świat królowej Marysieńki - ebook

Wielka, namiętna miłość króla Jana III Sobieskiego.

Lato 1967 roku. Młoda Maria Kazimiera d’Arquien - ciekawa życia, ludzi i świata - marzy o wielkiej miłości. Kornelia Stepan po raz kolejny sięga do historii, by ukazać to, co kobiece, ulotne i nieprzemijające. Oddaje głos Marysieńce – przyszłej królowej Polski. Jej pamiętnik ukazuje dworskie intrygi i romanse, świat pełen zawiści, żądzy władzy, ale także lojalności i zaufania. Postaci w książce są wyraziste i pełne emocji.

Gdy Maria wychodzi za mąż za najlepszego, jak by się wydawało kandydata – Jana Zamoyskiego, to jej serce milczy. Rozsądek i rodzinne koligacje zmuszają ją do tego ślubu. Zamoyski umiera po kilku latach niezbyt udanego małżeństwa. Wówczas miłość do Jana Sobieskiego wybucha z niegasnącą siłą, 14 maja 1665 r. Marysieńka i Jan biorą potajemny ślub by po kilku miesiącach oficjalną ceremonią zachwyciła się cała Europa… Ale o tym opowiada już Kornelia Stepan w drugiej części, która ukaże się w przyszłym roku.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-222-7
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Pro­wa­dzę sa­mo­chód, spie­szę się jak zwy­kle, ale tym ra­zem mam po­wód: mu­szę ode­brać Kon­stan­cję z tre­nin­gu te­ni­so­we­go na War­sza­wian­ce i za­wieźć ją do fi­zjo­te­ra­peu­ty na sta­bi­li­za­cję. Ja­rek przyj­mu­je w ga­bi­ne­cie na uli­cy Świę­to­jer­skiej, bli­sko Sta­rów­ki, i nie­na­wi­dzi, kie­dy ktoś się spóź­nia. Też tego nie­na­wi­dzę.

Na ron­dzie, obok Sta­rej Pa­pier­ni, chcę do­dać gazu, jed­nak w ostat­niej chwi­li zwal­niam i za­trzy­mu­ję się na przej­ściu dla pie­szych. Para sta­rusz­ków stoi pra­wie na jezd­ni, wi­dać, że im się spie­szy. Do­bry Boże, sta­rzy lu­dzie są strasz­nie nie­cier­pli­wi i ro­bią wra­że­nie, jak­by w ogó­le nie mie­li cza­su.

Uprzej­mym ge­stem dło­ni za­pra­szam ich do przej­ścia na dru­gą stro­nę. Mam to wy­uczo­ne, pra­wo jaz­dy otrzy­ma­łam bo­wiem w Niem­czech, a tam pie­szy jest świę­ty, jest świę­tą kro­wą, moż­na by na­wet po­wie­dzieć. Star­sza pani na­wet nie pa­trzy w moją stro­nę, coś tam z su­ro­wą miną kla­ru­je swe­mu to­wa­rzy­szo­wi, on zaś ma­cha mi w po­dzię­ce nie­śmia­ło. Miło.

My­ślę o So­phie, nic kon­kret­ne­go, sku­pio­na je­stem na jeź­dzie. Dzwo­ni te­le­fon – to ona. Mu­szę się do­brze wsłu­chać w to, co mówi, jest Bry­tyj­ką, uczy an­giel­skie­go w szko­le ame­ry­kań­skiej. Przy­jaź­ni­my się od lat, za­wsze wiem, kie­dy za­dzwo­ni albo kie­dy jej coś do­le­ga.

Kon­stan­cję zno­wu coś boli po tre­nin­gu, jak zwy­kle, nie­ste­ty, sport wy­czy­no­wy to mor­dę­ga. Pro­szę Jar­ka, by ją okle­ił tymi chiń­ski­mi ta­śma­mi, może to coś po­mo­że.

Zo­sta­wiam ją na fi­zjo­te­ra­pii i sama jadę do Wi­la­no­wa, do pa­ła­cu, już od daw­na mnie tam cią­gnie, mu­szę wpaść choć na chwi­lę.

Ja­kaś grup­ka wło­skich tu­ry­stów, w więk­szo­ści ko­biet, smęt­nie snu­je się po ko­ry­ta­rzu. Ich prze­wod­nik rów­nież nie try­ska ener­gią. By­le­by jak naj­da­lej od nich, chcę tro­chę spo­ko­ju.

Mój wzrok przy­cią­ga wspa­nia­ły ob­raz, pod­cho­dzę bli­żej. „Ma­ria Ka­zi­mie­ra So­bie­ska z dzieć­mi” czy­tam pod­pis. Trud­no się nie uśmiech­nąć na wi­dok tej pięk­nej ko­bie­ty z ob­na­żo­ną kształt­ną pier­sią, w oto­cze­niu piąt­ki dzie­ci. Trud­no rów­nież uwie­rzyć, że wszyst­kie te dzie­ci są jej.

Pod­cho­dzę jesz­cze bli­żej. To nie jest ob­raz o ma­cie­rzyń­stwie. Ko­bie­ta chce, aby pa­trzeć na nią jak na bo­gi­nię, bo­gi­nię Gaję lub jej cór­kę Reę?

Orzeł, sym­bol tej bo­gi­ni, obej­mu­je skrzy­dła­mi mat­kę i jej naj­star­sze­go syna – zno­wu mu­szę się uśmiech­nąć: od­wiecz­ny sen ro­dzi­ców o po­tę­dze ich dzie­ci.

Ja też ma­rzę, by świę­cić z Kon­stan­cją try­um­fy na kor­cie. I o ka­rie­rze Lau­ry i Na­ta­lii w świe­cie wiel­kich fi­nan­sów w Lon­dy­nie czy No­wym Jor­ku.

Ma­ria Ka­zi­mie­ra nie pa­trzy na mnie, nie pa­trzy na ni­ko­go, choć mo­gło­by się wy­da­wać, że wzrok skie­ro­wa­ny ma na swo­je dzie­ci.

Chcę spoj­rzeć jej w oczy.

Da­le­ko nie mu­szę szu­kać, od­naj­du­je­my się od razu. Ma­ria Ka­zi­mie­ra So­bie­ska, praw­do­po­dob­nie au­tor­stwa Jana Tri­ciu­sa.

Czu­ję bo­le­sny ucisk w żo­łąd­ku, nie znaj­dę w tej twa­rzy lek­ko­ści, mylę się, czy jest ona bli­ska łez?

W nocy spo­ty­ka­my się zno­wu. Na koń­cu za­nie­dba­nej alei wi­dzę drob­ną ko­bie­cą po­stać. Zda­je się sto­pa­mi nie do­ty­kać zie­mi, ale to tyl­ko sen. Woła mnie.

– Kor­ne­lia… – Dal­sze sło­wa brzmią nie­zro­zu­mia­le. Rze­czy ba­nal­ne mie­sza­ją się z waż­ny­mi.

Bu­dzę się o świ­cie z prze­ko­na­niem, że wiem, co chcia­ła mi po­wie­dzieć. I że już za­wsze bę­dzie przy mnie, jak So­phie czy wie­le in­nych ko­biet.

Kon­stan­cin-Je­zior­na, luty 2013Wspo­mnie­nia nie umie­ra­ją, cza­sem gdzieś się za­po­dzie­ją ni­czym zwierz za­pa­dły w sen zi­mo­wy, by zno­wu się obu­dzić, po­wró­cić. Nie ma od nich uciecz­ki, ale nie ma też stra­chu, że gdzieś się za­po­dzie­ją.

Prze­żyć ży­cie nie ozna­cza nic in­ne­go, jak znieść to, co ono ze sobą nie­sie.

W jed­nej chwi­li moż­na stra­cić wszyst­ko i wte­dy do­pie­ro od­kryć praw­dę, iż ży­cie za­le­ży od tego, jak so­bie z tym damy radę.

Tak, naj­trud­niej jest po­go­dzić się ze stra­tą.

Los udzie­lił mi cen­nej lek­cji: szcze­ra po­ko­ra jest nie­od­łącz­ną czę­ścią tej na­uki.

Wszyst­ko, co czło­wiek prze­żył, ma ja­kiś sens. I je­śli ktoś są­dzi, iż prze­zna­cze­nie może stać się jego wy­mów­ką w chwi­li klę­ski czy uza­sad­nie­niem try­um­fu, jest głup­cem nie­war­tym uwa­gi.

Je­stem kró­lo­wą, naj­ja­śniej­szą pa­nią Rzecz­po­spo­li­tej Oboj­ga Na­ro­dów, choć moje pa­no­wa­nie przez wie­lu uwa­ża­ne jest za skoń­czo­ne. Nie prze­ze mnie jed­nak.

Nie prze­sta­nę być kró­lo­wą Pol­ski, na­wet dłu­go po mo­jej śmier­ci, niech Bóg mi­ło­sier­ny wy­ba­czy mi moją butę.1. Lato 1647 roku, Warszawa

Dzień był nie­zwy­kły, cie­pły i ja­sny, choć nie­bo za­snu­wa­ły bia­łe i sza­re ob­ło­ki. Kró­lo­wa za­bra­ła mnie ka­re­tą na dużą łąkę poza mia­stem i w dro­dze opo­wia­da­ła o kimś, kto po­tra­fi czy­nić praw­dzi­we cuda.

– Wierz mi, moja mała, tak na­praw­dę to nie są żad­ne cuda, cały ten me­cha­nizm bo­wiem moż­na lo­gicz­nie wy­tłu­ma­czyć – mó­wi­ła z wiel­kim prze­ję­ciem.

– Pan Bu­rat­ti­ni jest kon­struk­to­rem, uczo­nym mę­żem, mu­sisz wie­dzieć, i jak są­dzę, ten jego spek­takl przy­pad­nie ci do gu­stu. – Ma­ria Lu­dwi­ka, kró­lo­wa Pol­ski, po­pa­trzy­ła na mnie chwi­lę dłu­żej niż zwy­kle, z każ­dą se­kun­dą co­raz wy­raź­niej zmar­twio­na.

Po­sta­ra­łam się więc zro­bić jak naj­mą­drzej­szą minę, by się jej przy­po­do­bać, na nic się to jed­nak nie zda­ło, a może na­wet mi za­szko­dzi­ło.

– Boże prze­naj­święt­szy – wes­tchnę­ła cięż­ko. – Trze­ba się tobą bar­dziej za­jąć, Ma­rio Ka­zi­mie­ro, mu­szę to na­ka­zać pani Gal­man, in­a­czej cał­kiem nam zdzi­cze­jesz.

Mia­łam sześć lat.

Na wiel­kiej pła­skiej łące pod War­sza­wą ze­brał się ol­brzy­mi tłum lu­dzi, w tym cały kró­lew­ski dwór.

Nikt jak zwy­kle nie zwra­cał na mnie uwa­gi, ze wszyst­kich sił sta­ra­łam się więc trzy­mać jak naj­bli­żej kró­lo­wej, by nie zgi­nąć w tej ko­tło­wa­ni­nie. Nie było to ła­twe, jako że wciąż nowi lu­dzie prze­py­cha­li się na siłę, zaj­mo­wa­li miej­sce obok naj­ja­śniej­szej pani i już wkrót­ce zu­peł­nie stra­ci­łam ją z oczu.

Zo­sta­łam sama, jak zwy­kle. Ktoś mnie bo­le­śnie po­pchnął, krzy­cząc: – Pa­trz­cie, tam w gó­rze! La­ta­ją­cy smok!

Przez tłum na łące prze­szedł gło­śny po­mruk po­dzi­wu zmie­sza­ne­go z lę­kiem, wszy­scy z za­dar­ty­mi gło­wa­mi pa­trzy­li w kie­run­ku wiel­kie­go drew­nia­ne­go rusz­to­wa­nia, z któ­re­go cięż­ko trze­po­cząc skrzy­dła­mi, wzniósł się ol­brzy­mi smok. La­ta­ją­cy smok.

Do­brą chwi­lę uno­sił się w po­wie­trzu, po czym, Bóg je­den mi świad­kiem, skie­ro­wał się w moją stro­nę!

Na łące za­pa­no­wa­ła ci­sza, lu­dzie zda­wa­li się wstrzy­mać od­dech, a mnie ogar­nę­ło strasz­li­we prze­ra­że­nie, że oto nad­le­ci ten po­twór nad moją gło­wę i po­rwie mnie w swe ol­brzy­mie szpo­ny. Za­mknę­łam moc­no oczy.

Nic ta­kie­go, dzię­ki Bogu, się nie sta­ło. Ol­brzy­mie pta­szy­sko na­gle ru­nę­ło na zie­mię, czym wy­wo­ła­ło wśród dwo­rzan pa­ni­kę. Chy­ba na­wet ko­goś przy­gnio­tło.

Zno­wu ktoś mnie po­pchnął, tym ra­zem jed­nak tak moc­no, że nie zdo­ła­łam utrzy­mać się na no­gach i upa­dłam, ra­niąc się bo­le­śnie w rękę. Moja bia­ło-ró­żo­wa suk­nia za­bru­dzi­ła się przy tym strasz­nie i cała była zie­lo­na od tra­wy.

– No, wresz­cie cię mam, ty bę­kar­cie na­sie­nie. – Pani Gal­man, moja och­mi­strzy­ni z woli kró­lo­wej, gru­ba gder­li­wa nie­wia­sta, któ­ra czu­wa­ła, by moje po­stę­po­wa­nie było nie­na­gan­ne, z nie­zna­nych mi po­wo­dów nie prze­pa­da­ła za mną.

Cią­gnąc nie­mi­ło­sier­nie za bo­lą­cą rękę, po­sta­wi­ła mnie na nogi.

– Naj­ja­śniej­sza pani ka­za­ła cię szu­kać, ska­ra­nie bo­skie z tobą, wciąż gdzieś się cho­wasz.

Tym ra­zem pani Gal­man nie mia­ła ra­cji, tym ra­zem nig­dzie się nie scho­wa­łam, nie po­wie­dzia­łam jej jed­nak tego, bo i tak by nie słu­cha­ła.

– Do zam­ku wró­cisz ze mną, w kró­lew­skiej ka­ro­cy nie ma już dla cie­bie miej­sca – gde­ra­ła da­lej. – Każ­dy się do niej pcha, ale tym ra­zem za­szczy­tu do­stą­pi ten szar­la­tan, Bu­rat­ti­ni, naj­ja­śniej­sza pani jest jak zwy­kle wszyst­kich no­wi­nek strasz­nie cie­ka­wa… – Spoj­rza­ła na mnie groź­nie, marsz­cząc krza­cza­ste, zro­śnię­te po­środ­ku brwi, przy­po­mi­na­ją­ce jako żywo wło­cha­tą gą­sie­ni­cę.

Pani Gal­man mia­ła bar­dzo su­ro­wą minę, ale ja i tak nie mo­głam po­wstrzy­mać się od uśmie­chu; wy­glą­da­ła bo­wiem na­praw­dę za­baw­nie: wiel­ka pe­ru­ka z drob­nych locz­ków zje­cha­ła jej na tył gło­wy i od­sło­ni­ła wy­so­kie, po­dob­ne do mę­skiej ły­si­ny czo­ło.

I co naj­śmiesz­niej­sze, chy­ba jej to nie prze­szka­dza­ło, sko­ro tyl­ko otar­ła wierz­chem dło­ni spo­co­ną twarz.

– …Że­byś ty mi się zno­wu gdzieś nie za­po­dzia­ła, tłum tu taki, jesz­cze cię kto po­rwie i Tur­kom sprze­da, oni to ta­kie jak ty nie­wi­niąt­ka lu­bią, z wy­glą­du to niby anioł z cie­bie… Co tak na mnie te wiel­gach­ne oczy wy­trzesz­czasz? – Sap­nę­ła groź­nie i ści­ska­jąc mnie jesz­cze moc­niej za nad­gar­stek, po­cią­gnę­ła w kie­run­ku, gdzie na skra­ju po­la­ny cze­ka­ło na go­ści mnó­stwo ka­ret.

Tego dnia na zam­ku kró­lew­skim wy­da­wa­no wiel­ki bal ma­sko­wy na cześć la­ta­ją­ce­go smo­ka i pana Bu­rat­ti­nie­go.

Na ko­ry­ta­rzach i na dzie­dziń­cu peł­no było lu­dzi w prze­ra­ża­ją­cych smo­czych i pta­sich ma­skach. Śmie­chom i we­so­łym po­krzy­ki­wa­niom nie było koń­ca, ja jed­nak wciąż prze­lęk­nio­na cze­ka­łam tyl­ko, by pani Gal­man spu­ści­ła mnie z oka i że­bym mo­gła gdzieś się do­brze ukryć.

W mo­jej kom­na­cie nie czu­łam się zbyt bez­piecz­nie, każ­dy mógł mnie tam zna­leźć, ja­kiś Tu­rek czy smok w ro­dza­ju tego od pana Bu­rat­ti­nie­go, po­szu­ka­łam więc kry­jów­ki gdzie in­dziej. Byle jak naj­da­lej od lu­dzi.

Do­brym miej­scem zda­wa­ła mi się sala, w któ­rej kró­lo­wa po­bie­ra­ła lek­cje fech­tun­ku.

Była pu­sta i ciem­na, tyl­ko mdłe świa­tło księ­ży­ca i la­tar­ni oświe­tla­ją­cych dzie­dzi­niec wpa­da­ło do środ­ka.

Przy­cup­nę­łam w ką­cie za fo­te­lem, na któ­rym moja pani zwy­kle sia­da­ła w prze­rwach mię­dzy ćwi­cze­nia­mi, by tro­chę od­sap­nąć.

Na­resz­cie mo­głam za­znać nie­co spo­ko­ju. Szczel­nie owi­nę­łam się zi­mo­wym płasz­czem pod­bi­tym fu­trem. Praw­dę mó­wiąc, na­wet la­tem się z nim nie roz­sta­wa­łam, choć za każ­dym ra­zem roz­sier­dza­łam tym pa­nią Gal­man.

Zro­bi­ło mi się cie­pło i bło­go i chy­ba mu­sia­łam przy­snąć, nie sły­sza­łam bo­wiem, by ktoś wszedł do środ­ka, a jed­nak obu­dził mnie mę­ski głos:

– Nie bój się, moja pani, bę­dzie do­brze… To za­szczyt tak słu­żyć kró­lo­wi, ko­chać go, nic się nie bój, ciii… – Król Wła­dy­sław roz­siadł się tuż obok na ła­wie, na któ­rej zwy­kle zaj­mo­wa­łam miej­sce pod­czas lek­cji fech­tun­ku jego żony, naj­ja­śniej­szej pani Ma­rii Lu­dwi­ki.

Z prze­ra­że­niem zza mo­je­go fo­te­la zo­ba­czy­łam, jak roz­pi­na so­bie spodnie i za­raz po­tem przy­wo­łu­je sto­ją­cą na­prze­ciw damę. Oczy­wi­ście zna­łam ją; Ad­rian­na, ja­koś tak było jej na imię, och­mi­strzy­ni dam dwo­ru, wy­so­ka i szczu­pła, mo­gła­by przy­po­mi­nać smo­ka, któ­re­go wi­dzia­łam tego dnia do po­łu­dnia, gdy­by nie wi­docz­ny prze­strach na jej twa­rzy.

– Nie stra­cisz czci, mó­wię ci, tro­chę po­li­żesz, to nic szpet­ne­go, mi­łość jak każ­da inna… no, chodź­żeż tu, ile mam cze­kać. – Na­gle król wy­glą­dał na ro­ze­źlo­ne­go. Z roz­por­ka ster­czał mu sztyw­no do góry jego czło­nek.

Wi­dząc to, mu­sia­łam my­śleć o psach z kró­lew­skiej psiar­ni, któ­re bez prze­rwy na sie­bie wska­ki­wa­ły. Po­czu­łam dziw­ne cie­pło w pod­brzu­szu i nie za­mie­rza­łam tego dłu­żej oglą­dać, a jed­nak nie mo­głam od­wró­cić wzro­ku, choć tego bar­dzo chcia­łam.

Nie mo­głam też prze­stać my­śleć o tym, co bę­dzie, je­śli naj­ja­śniej­szy pan znaj­dzie mnie w mo­jej kry­jów­ce.

Pani mar­ki­za de la Ro­che – na­gle przy­po­mnia­łam so­bie, jak owa dama dwo­ru się na­zy­wa – z wiel­kim ocią­ga­niem po­de­szła do kró­la, któ­ry na­tych­miast chci­wie przy­cią­gnął ją do sie­bie i szarp­nię­ciem za ra­mię zmu­sił, by uklę­kła.

– Na ko­la­na, moja pani, to nie bę­dzie praw­dzi­we spół­ko­wa­nie, no, bierz go do swej ślicz­nej buzi – wy­sa­pał.

– Ale, naj­ja­śniej­szy pa­nie… – chy­ba pró­bo­wa­ła się bro­nić, nie po­wie­dzia­ła jed­nak nic wię­cej, gdyż król we­pchnął jej ten swój ster­czą­cy czło­nek do ust i za­czął po­ru­szać przy tym ryt­micz­nie jej gło­wą.

Za­mknę­łam oczy, tak obrzy­dli­wy był to wi­dok, i sły­sza­łam je­dy­nie strasz­li­we po­ję­ki­wa­nie naj­ja­śniej­sze­go pana, jak­by miał za­miar za chwi­lę umrzeć, cze­go mu z ca­łe­go ser­ca ży­czy­łam.

W pew­nej chwi­li za­chry­piał na­wet jesz­cze gło­śniej i jego głos od­bił się do­no­śnym echem w pra­wie pu­stej sali. Mar­ki­za de la Ro­che na­to­miast za­nio­sła się ostrym kasz­lem, jak­by za chwi­lę mia­ła się udu­sić.

– No, do­brze się spi­sa­łaś, przy­słu­ży­łaś się swe­mu panu. Wra­caj na sa­lo­ny.

Król Wła­dy­sław IV zmarł nie­dłu­go po­tem, jak są­dzi­łam, za­słu­żo­ną śmier­cią, nie dane mi było jed­nak być przy tym, jako że naj­ja­śniej­sza pani Ma­ria Lu­dwi­ka wy­sła­ła mnie już wte­dy po na­ukę ogła­dy do Fran­cji.2. Luty 1652, Warszawa

Mario Ka­zi­mie­ro, Ma­rio Ka­zi­mie­ro d’Arqu­ien, gdzieś ty się zno­wu scho­wa­ła?! Ska­ra­nie bo­skie z tobą… – Głos pani Gal­man zda­wał się za­ła­my­wać pod wpły­wem tłu­mio­nej zło­ści.

Zna­łam ją, od­kąd pa­mięć moja się­ga, i wie­dzia­łam, jak nie­zwy­kle szyb­ko tra­ci cier­pli­wość.

– Naj­ja­śniej­sza pani chce cię wi­dzieć, ty mała nie­wdzięcz­ni­co! I to już, za­raz… bę­kar­cie na­sie­nie.

Ode­tchnę­łam z ulgą, od­głos cięż­kich kro­ków pani Gal­man sta­wał się bo­wiem co­raz cich­szy, naj­wy­raź­niej zmie­rza­ła w prze­ciw­ną stro­nę sali, w kie­run­ku Ma­łe­go Sa­lo­nu, skąd zza za­mknię­tych drzwi do­bie­gał stłu­mio­ny gwar ba­wią­cych tam dam dwo­ru w to­wa­rzy­stwie ja­kichś pa­nów.

Wciąż jed­nak nie od­wa­ży­łam się po­ru­szyć, wstrzy­my­wa­łam na­wet co chwi­la od­dech, by się nie zdra­dzić.

W mo­jej kry­jów­ce pod oknem, za gru­bą ak­sa­mit­ną za­sło­ną cuch­ną­cą dy­mem z ko­mi­na i ku­rzem, nie było mi naj­wy­god­niej, tym bar­dziej że od dwo­ru wia­ło prze­raź­li­wym lu­to­wym chło­dem.

Przed­kła­da­łam jed­nak owe nie­wy­go­dy nad czy­je­kol­wiek to­wa­rzy­stwo.

Tak jak są­dzi­łam, pani Gal­man do­tar­ła do drzwi Ma­łe­go Sa­lo­nu i z wła­ści­wym so­bie im­pe­tem otwo­rzy­ła je. Do sali na­tych­miast wdar­ły się od­gło­sy oży­wio­nych roz­mów.

– Ła­ska­wi pań­stwo wy­ba­czą! Ła­ska­wi pań­stwo wy­ba­czą, ale szu­kam ma­łej d’Arqu­ien… Naj­ja­śniej­sza pani chce ją na­tych­miast wi­dzieć… Nie, nie było jej tu?

Och­mi­strzy­ni bez sło­wa po­że­gna­nia za­mknę­ła drzwi i zno­wu ru­szy­ła w moją stro­nę, mru­cząc coś nie­zro­zu­mia­łe­go pod no­sem.

Nogi ścier­pły mi od tego ku­ca­nia i już nie mo­głam się do­cze­kać, by wresz­cie ta sta­ra he­te­ra so­bie po­szła i zo­sta­wi­ła mnie w spo­ko­ju.

Wy­glą­da­ło jed­nak na to, że nie na­stą­pi to pręd­ko, bo ktoś wszedł do sali.

– Pa­nie Staw­ski, do­brze, żeś się pan tu na­pa­to­czył, szu­kam tej nie­zno­śnej d’Arqu­ien, po ca­łym zam­ku jej szu­kam… – Głos zno­wu jej się za­ła­mał z tłu­mio­nej zło­ści.

– A tak, pan­ny Ma­ry­sień­ki zno­wu pani szu­kasz? A kie­dy to na­sza ślicz­not­ka z nauk we Fran­cji wró­ci­ła? Jesz­cze jej tu nie wi­dzia­łem, a taka to ra­dość na nią pa­trzeć, słod­kie to dziec­ko ta­kie, że tak po­wiem…

– Ja­kie tam słod­kie i ja­kie dziec­ko, je­de­na­ście lat już jej! – Och­mi­strzy­ni prych­nę­ła ze zło­ścią.

– A tak, ma już je­de­na­ście lat?! Nie do wia­ry… I wciąż się cho­wa, tak samo jak kie­dyś, za dziec­ka? Nie do wia­ry… Ale mi­lu­sień­ka ona za­wsze była i ślicz­na jak z ob­raz­ka, że tak po­wiem.

– Oj tam, nie ga­daj pan, nie masz z tą pan­ną na co dzień do czy­nie­nia, więc nie wiesz, ja­kie to hu­mo­ry nią mio­ta­ją. Jak ją co na­pad­nie, scho­wa się ni­czym mysz do dziu­ry i sie­dzi tam go­dzi­na­mi. Mat­ko Bo­ska, co ja mam zro­bić, ska­ra­nie bo­skie, naj­ja­śniej­sza pani chce ją na gwałt wi­dzieć, bo się po­noć za nią stę­sk­ni­ła! Za­wsze to bę­kar­cie na­sie­nie roz­piesz­cza­ła po­nad mia­rę… – Suk­nia pani Gal­man zło­wro­go za­sze­le­ści­ła o pod­ło­gę.

– Hm, nie nam to oce­niać, ła­ska­wa pani, że tak po­wiem – pan Staw­ski prze­rwał jej ugo­do­wym to­nem. – Trze­ba pa­mię­tać, że pan­na Ma­ry­sień­ka nie­ła­twe jak do­tąd mia­ła ży­cie, bo ileż to lat jej było, jak tu do nas, do ob­ce­go kra­ju, zje­cha­ła, sama jak pa­lec, bez ojca i mat­ki, ni­czym przy­błę­da, z pięć może?

– A ze czte­ry mia­ła… Oj tam, pa­nie Staw­ski, krzyw­da jej się tu nie dzie­je, wszyst­kie damy dwo­ru o nią dba­ją ni­czym o wła­sną cór­kę, tak samo i naj­ja­śniej­sza pani, na­sza kró­lo­wa…

Coś tam jesz­cze pani Gal­man z wła­ści­wą so­bie swa­dą mó­wi­ła, ale trud­no mi było resz­ty do­sły­szeć, wresz­cie ru­szy­ła bo­wiem ku wyj­ściu, a pan Staw­ski naj­wy­raź­niej za nią, nie­mi­ło­sier­nie szu­ra­jąc przy tym no­ga­mi, jako że z po­wo­du rany od­nie­sio­nej na woj­nie z Ta­ta­ra­mi strasz­nie uty­kał. Nie­któ­rzy słu­żą­cy na­śmie­wa­li się z nie­go, wo­ła­li za nim ku­ter­no­ga, ja jed­nak bar­dzo mu współ­czu­łam z po­wo­du owej uciąż­li­wej do­le­gli­wo­ści. Sły­sza­łam, jak kie­dyś się skar­żył, że przy każ­dej zmia­nie po­go­dy okrop­nie go w tej no­dze rwie, mu­sia­ło się to więc dziać nie­ustan­nie, jako że po­go­da w Pol­sce każ­de­go dnia była inna.

Wresz­cie usły­sza­łam gło­śne trza­śnię­cie drzwia­mi i od­wa­ży­łam się po­ru­szyć. Na­tych­miast roz­ma­so­wa­łam so­bie zdrę­twia­łe od ku­ca­nia nogi.

Ko­niec koń­cem, z gru­bej spód­ni­cy, któ­rą no­si­łam, umo­ści­łam so­bie wy­god­ne sie­dze­nie i wspar­ta ple­ca­mi o zim­ną ścia­nę wsłu­cha­łam się w pa­nu­ją­cą ci­szę.

Mo­gło się od­nieść wra­że­nie, iż anioł prze­le­ciał tuż obok, tak ci­cho zro­bi­ło się na­gle wo­kół. A może tyl­ko tak mi się zda­wa­ło, kie­dy po raz ko­lej­ny za­pa­da­łam w ów płyt­ki, nie­spo­koj­ny sen. Wte­dy to rze­czy praw­dzi­we mie­sza­ją się z mgli­sty­mi wspo­mnie­nia­mi i sen­ny­mi ma­ja­ka­mi.

Wszyst­ko w tym zim­nym ob­cym kra­ju zda­wa­ło mi się inne, na­wet ci­sza in­a­czej brzmia­ła, taka głu­cha, nie­do­stęp­na. Nie moż­na było się z nią za­przy­jaź­nić, tak jak żad­na z dam dwo­ru nie była mi bli­ska. Że o pani Gal­man nie wspo­mnę. Ko­cha­łam tyl­ko moją pa­nią, kró­lo­wą Ma­rię Lu­dwi­kę, choć to za jej spra­wą, jak zro­zu­mia­łam ostat­nio, trze­ba mi było miesz­kać w tej okrop­nej Pol­sce!

Na­wet śmierć jej męża, kró­la Wła­dy­sła­wa IV, nic tu nie zmie­ni­ła. W cza­sie mego po­by­tu we Fran­cji kró­lo­wa wy­szła po­wtór­nie za mąż za no­we­go kró­la, Jana Ka­zi­mie­rza, zresz­tą bra­ta tego po­przed­nie­go.

Całą dłu­gą dro­gę, kie­dy za­le­wa­łam się łza­mi na myśl, że być może już nig­dy nie wró­cę do Fran­cji, ba­ron de Sa­int-Cyr, mój opie­kun w po­dró­ży, ma­ją­cy opi­nię na­der grzecz­ne­go czło­wie­ka, tłu­ma­czył mi cier­pli­wie, jak to naj­ja­śniej­sza pani przy­gar­nę­ła mnie do sie­bie ła­ska­wie na proś­bę mo­ich ro­dzi­ców i jak świe­tla­ny los może mnie w tym da­le­kim kra­ju spo­tkać, choć po­cho­dzę z licz­nej ro­dzi­ny o nie­zwy­kle skrom­nym ma­jąt­ku. Po­wta­rzał to wie­lo­krot­nie, pa­trząc przy tym wy­mow­nie na po­dró­żu­ją­cą z nami jał­muż­nicz­kę kró­lo­wej Ma­rii Lu­dwi­ki, przy­szłą prze­ło­żo­ną Cór Mi­ło­sier­dzia, któ­re mia­ły wkrót­ce przy­być do Pol­ski z po­le­ce­nia sa­me­go Win­cen­te­go à Pau­lo, o czym owa sio­stra za­kon­na co rusz gro­bo­wym to­nem nam przy­po­mi­na­ła.

– Mu­sisz, moja pan­no, pa­mię­tać, że ubo­gi szlach­cic fran­cu­ski, któ­ry ma się ro­zu­mieć nig­dy w Wer­sa­lu nie miesz­kał, w Rzecz­po­spo­li­tej bywa na naj­przed­niej­szych dwo­rach – tłu­ma­czył mi cier­pli­wie. Po­wta­rzał wła­ści­wie do­kład­nie to samo, co moja ciot­ka, hra­bi­na de Ma­li­gny, w któ­rej zam­ku w Prye spę­dzi­łam ostat­nie lata, ucząc się zna­ko­mi­tych ma­nier i ogól­nej ogła­dy nie­zbęd­nej każ­dej da­mie.

Wszyst­ko to po raz ko­lej­ny prze­le­cia­ło mi przez gło­wę, choć wca­le nie chcia­łam do tego, co mi­nę­ło, wra­cać, bo i po co? Ma­rzy­łam je­dy­nie, by jak naj­dłu­żej móc po­zo­stać w ukry­ciu, z dala od in­nych. Prze­stać czuć co­kol­wiek, uciec przed tym okrop­nym sma­kiem pust­ki, tra­wią­cym bez chwi­li wy­tchnie­nia każ­dą z mo­ich my­śli.

Czy było to spra­wie­dli­we, że w ta­kich chwi­lach po­zo­sta­wa­ło jed­nak ze mnie wy­star­cza­ją­co dużo, bym mu­sia­ła roz­po­cząć bez żad­nej roz­wa­gi coś, co tkwi­ło w moim ser­cu, a co naj­pew­niej było moją du­szą, prze­glą­dać ka­wa­łek po ka­wał­ku, grze­bać w tym, ni­czym w zim­nej twar­dej ka­szy?

A pra­gnę­łam prze­cież jak ni­cze­go in­ne­go łu­dzić się ową nie­do­rzecz­ną na­dzie­ją, iż scho­wa­na przed świa­tem i ludź­mi po­ko­nam ów pa­ra­li­żu­ją­cy mnie lęk, stra­cę go, po­rzu­cę gdzieś. Do­znam spo­ko­ju.

Naj­ja­śniej­sza pani mnie do sie­bie wzy­wa­ła, choć jak sły­sza­łam, wciąż le­ża­ła w po­ło­gu. Za­pew­ne chcia­ła się ze mną przy­wi­tać i wy­py­tać o no­win­ki z Fran­cji, o zdro­wie hra­bi­ny de Ma­li­gny, przy­ja­ciół­ki z daw­nych lat…

Nie lada to był za­szczyt, w koń­cu do­brze pa­mię­ta­łam owe za­cię­te boje o pierw­szeń­stwo u boku kró­lo­wej. Na szczę­ście do­tąd wca­le mnie to wszyst­ko nie do­ty­czy­ło, prze­czu­wa­łam jed­nak, iż po po­wro­cie z Fran­cji moje ży­cie może się zmie­nić.

Prze­sta­łam już być dziec­kiem. Pani Gal­man też tak mó­wi­ła. Myśl ta na­pa­wa­ła mnie prze­raź­li­wym lę­kiem. A prze­cież, Bóg je­den mi świad­kiem, nie­jed­ne­go na war­szaw­skim dwo­rze do­świad­czy­łam, jako że nikt nie przej­mo­wał się tym, co może dziec­ko bez ro­dzi­ny i moż­nych pro­tek­to­rów zo­ba­czyć czy usły­szeć, co jest dla nie­go do­bre, a co nie­wła­ści­we!

O tak, naj­ja­śniej­sza pani z pew­no­ścią się na mnie roz­gnie­wa, jak amen w pa­cie­rzu, a jed­nak nie mia­łam dość siły, by opu­ścić kry­jów­kę pod oknem.

By­łam sama na tym wiel­kim bo­żym świe­cie, ni­czym bez­pań­ski pies.

*

Od sa­me­go rana pa­dał cięż­ki mo­kry śnieg; nie było wi­dać świa­ta. Ciem­ne oło­wia­ne chmu­ry ni­sko wi­sia­ły nad Wi­słą i zda­wać się mo­gło, iż ta do­stoj­na le­ni­wa rze­ka do­ty­ka nie­ba.

Wy­obra­zi­łam so­bie, jak się sty­ka­ją w dłu­gim po­ca­łun­ku, i ro­ze­śmia­łam się gło­śno. Ni­ko­go na szczę­ście nie było w po­bli­żu, kró­lew­ska sień od stro­ny Wi­sły świe­ci­ła pust­ka­mi, choć zbli­ża­ło się po­łu­dnie. Zwy­kle o tej po­rze, szcze­gól­nie nie­opo­dal kom­nat kró­lo­wej, aż ro­iło się od róż­ne­go ro­dza­ju in­te­re­san­tów.

Drzwi do kró­lew­skiej po­cze­kal­ni po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te ni­czym pod­czas nie­obec­no­ści naj­ja­śniej­szej pani na zam­ku.

Bez pu­ka­nia, ostroż­nie je otwo­rzy­łam i naj­ci­szej jak tyl­ko po­tra­fi­łam, wsu­nę­łam się do środ­ka. Przy wej­ściu do kom­nat kró­lo­wej, oprócz dwóch straż­ni­ków w nie­zwy­kle bo­ga­to zdo­bio­nych uni­for­mach, na fo­te­lu sie­dzia­ła wy­pro­sto­wa­na ni­czym stru­na mar­ki­za Ad­rian­na de la Ro­che, pierw­sza och­mi­strzy­ni pa­nien dwo­ru, krew­na i za­ra­zem ko­cha­ni­ca ba­ro­na de Sa­int-Cyr.

– Nic z tego, nie mo­żesz te­raz wejść do naj­ja­śniej­szej pani, moja dro­ga! – za­wo­ła­ła na mój wi­dok, jak­by od daw­na tyl­ko cze­ka­ła na ten mo­ment.

Nie spo­sób było nie usły­szeć za­ja­dłej drwi­ny w jej gło­sie, a tak­że nie do­strzec kry­tycz­ne­go wzro­ku, któ­rym lu­stro­wa­ła bez naj­mniej­sze­go za­że­no­wa­nia.

Je­śli mia­ła­bym wy­obra­zić so­bie zie­ją­ce­go ogniem smo­ka, z pew­no­ścią by­ła­by nim pani de la Ro­che. Uśmiech­nę­łam się jed­nak słod­ko i grzecz­nie dy­gnę­łam.

– Naj­moc­niej pro­szę o wy­ba­cze­nie śmia­ło­ści, ale naj­ja­śniej­sza pani ży­czy­ła so­bie mnie zo­ba­czyć. – Po­wtó­rzy­łam owo do­sko­na­łe dy­gnię­cie, ćwi­czo­ne aż do znu­dze­nia na zam­ku w Prye.

– A tak? Pa­trz­cie pań­stwo! – Och­mi­strzy­ni spoj­rza­ła na mnie spod przy­mru­żo­nych po­wiek, jak­by nie mo­gła uwie­rzyć w to, co sły­szy. – To niby zgu­ba od­na­la­zła się w cu­dow­ny spo­sób? Ale to wczo­raj cię szu­ka­no, moja dro­ga! – Tup­nę­ła gło­śno nogą, aż echo roz­le­gło się w ca­łym ko­ry­ta­rzu. – Naj­ja­śniej­sza pani dziś nie­do­ma­ga, me­dyk i ksiądz są u niej…

– Boże mi­ło­sier­ny, nie­do­ma­ga? – Prze­stra­szo­na zło­ży­łam dło­nie jak do mo­dli­twy.

– No pro­szę! A nie sły­sza­łaś, jak dzwo­ny dziś w ca­łym mie­ście biły, wzy­wa­jąc do mo­dli­twy za du­szycz­kę kró­le­wi­cza Jana Zyg­mun­ta?… – Wy­krzy­wi­ła usta w po­gar­dli­wym gry­ma­sie. – Nie wia­do­mo, czy kró­lew­ski syn ju­tra do­ży­je, taki sła­by jest, a ty, moja pan­no, nic o tym nie wiesz?

Na­gle pani de la Ro­che zda­ła się zu­peł­nie stra­cić za­in­te­re­so­wa­nie dal­szą roz­mo­wą i po­czę­ła po­pra­wiać do­sko­na­łe fał­dy swe­go płasz­cza pod­bi­te­go ry­sim fu­trem, jako że w zam­ku było na­praw­dę zim­no i bez wierzch­nie­go okry­cia ani rusz nie dało się tam wy­trzy­mać.

Za­uwa­ży­łam jej pięk­ną suk­nię, z zie­lo­ne­go mięk­kie­go je­dwa­biu ze zło­tą la­mów­ką, świet­nie pa­su­ją­cą ko­lo­rem do ry­sie­go fu­tra. Jej twarz nie wy­glą­da­ła jed­nak zbyt do­brze, cerę mia­ła siną i bla­dą, mimo gru­bej war­stwy pu­dru i bar­wicz­ka, a pod ocza­mi brzyd­kie, nie­omal czar­ne cie­nie.

Ja sama ubra­na by­łam w kil­ka warstw zno­szo­nych su­kien po ciot­ce, hra­bi­nie de Ma­li­gny. Nie­ste­ty, na moje nie­szczę­ście zdą­ży­łam już wy­ro­snąć ze wszyst­kich tych pięk­nych stro­jów, któ­re kró­lo­wa po­le­ci­ła mi spra­wić przed wy­jaz­dem do Fran­cji, tak więc to, w co przy­szło mi się odziać, w ża­den spo­sób nie mo­gło się rów­nać z wy­kwint­nym stro­jem kró­lew­skiej och­mi­strzy­ni.

Po­czu­łam ukłu­cie za­zdro­ści w ser­cu.

– Bied­na naj­ja­śniej­sza pani – po­wie­dzia­łam w koń­cu, bo ci­sza, któ­ra za­pa­no­wa­ła w po­cze­kal­ni, zda­wa­ła się nie­zno­śna.

– Bied­na naj­ja­śniej­sza pani?! A kim ty je­steś, moja pan­no, że wa­żysz się ża­ło­wać na­szą pa­nią, kim ty niby… – Prze­rwał jej od­głos otwie­ra­nych drzwi, w któ­rych sta­nę­ła kró­lo­wa Ma­ria Lu­dwi­ka.

Twarz mia­ła nie­uma­lo­wa­ną, bia­łą ni­czym pa­pier, i za­czer­wie­nio­ne, pod­puch­nię­te oczy. Na­tych­miast pa­dłam przed nią na ko­la­na i po­my­śla­łam w tej sa­mej se­kun­dzie, iż go­to­wa je­stem za moją pa­nią od­dać ży­cie, je­śli za­szła­by taka po­trze­ba.

– Wstań, moje dziec­ko, i chodź ze mną – ode­zwa­ła się tak ci­cho, że bar­dziej do­my­śli­łam się, co mówi, ani­że­li usły­sza­łam.

Od­wró­ci­ła się za­raz, nie po­daw­szy mi do uca­ło­wa­nia dło­ni. Nie spoj­rza­ła też na­wet w stro­nę pani de la Ro­che, co skrzęt­nie od­no­to­wa­łam w my­ślach jako swój mały try­umf.

W to­wa­rzy­stwie kró­lo­wej czu­łam się bez­piecz­na, nie­ste­ty nie­czę­sto mo­głam do­stą­pić owe­go za­szczy­tu, jako że była ona zwy­kle bar­dzo za­ję­ta. Po­świę­ca­ła swój czas naj­róż­niej­szym za­ję­ciom, przede wszyst­kim in­te­re­so­wa­ły ją jed­nak spra­wy kró­le­stwa i nie­raz sły­sza­łam, jak na dwo­rze ma­wia­no, iż gło­wę męża, naj­ja­śniej­sze­go pana Jana Ka­zi­mie­rza, swo­ją za­stę­po­wa­ła.

Okna w kom­na­tach kró­lo­wej po­zo­sta­wa­ły szczel­nie za­sło­nię­te, choć noc już daw­no mi­nę­ła. Pa­nu­ją­cy tam mrok roz­świe­tla­ły je­dy­nie nie­licz­ne świe­ce. Świa­tło dnia jest bez­li­to­sne, ale to noc po­tę­gu­je każ­dy ból.

Po­my­śla­łam so­bie jed­nak, że w ciem­no­ści ła­twiej bę­dzie znieść ów ogrom cier­pie­nia kró­lo­wej, z któ­rym nie­uchron­nie przyj­dzie mi się zmie­rzyć.

Nie tak daw­no, za­le­d­wie kil­ka mie­się­cy wcze­śniej, do­tar­ła do mnie do Fran­cji wia­do­mość o śmier­ci ma­łej kró­lew­ny Ma­rii Anny Te­re­sy. Żyła tyl­ko rok, a te­raz przy­szła ko­lej na jej bra­ta, nie mógł mieć wię­cej niż mie­siąc…

Obok ol­brzy­mie­go ko­min­ka, od któ­re­go roz­no­si­ło się po kom­na­cie przy­jem­ne cie­pło, do­strze­głam na­dwor­ne­go me­dy­ka, pana Wil­lia­ma Da­vid­so­na, w to­wa­rzy­stwie spo­wied­ni­ka naj­ja­śniej­szej pani, wie­leb­ne­go Fran­cisz­ka de Fleu­ry. Obaj pa­no­wie ni­sko po­kło­ni­li się na nasz wi­dok.

– Pro­szę o wy­ro­zu­mia­łość, ale pra­gnę po­zo­stać z pan­ną d’Arqu­ien ja­kiś czas sama. We­zwę pa­nów, je­śli zaj­dzie ku temu po­trze­ba. – Kró­lo­wa cięż­ko opa­dła na szez­long za­rzu­co­ny roz­ma­ity­mi fu­tra­mi z je­dwab­nym pod­bi­ciem, za­mknę­ła oczy i otwo­rzy­ła je do­pie­ro wte­dy, gdy go­ście w po­kor­nym mil­cze­niu opu­ści­li kom­na­tę.

– Chodź tu do mnie, moja mała, tak się za tobą stę­sk­ni­łam. – Wy­cią­gnę­ła do mnie rękę, a w jej gło­sie brzmiał głę­bo­ki smu­tek. – Przy­tul się do mnie, tak mi cięż­ko.

Usia­dłam nie­zgrab­nie na kra­wę­dzi szez­lon­ga, nie było tam dla mnie miej­sca, szcze­gól­nie że mia­łam na so­bie tyle warstw odzie­nia. Uję­łam jed­nak dłoń kró­lo­wej i przy­ci­snę­łam ją so­bie do ser­ca, gło­wę zaś ostroż­nie wtu­li­łam w jej ra­mię.

Naj­ja­śniej­sza pani, Kró­lo­wa Rzecz­po­spo­li­tej Oboj­ga Na­ro­dów, pła­ka­ła ci­cho, a jej łzy spły­wa­ły na moje czo­ło. Nic nie mo­głam zro­bić, by ulżyć temu cier­pie­niu, tyl­ko wy­trwać jak naj­dłu­żej na kra­wę­dzi owe­go szez­lon­ga, gdzie, jak już wspo­mnia­łam, nie było dla mnie miej­sca.

Co moż­na wie­dzieć w wie­ku je­de­na­stu lat o bólu mat­ki sto­ją­cej o krok od utra­ty je­dy­ne­go dziec­ka?

My­śla­łam tyl­ko o tym, że tu­taj, w zam­ku, cał­kiem nie­da­le­ko, w kom­na­tach kró­le­wi­czow­skich, umie­ra być może na­stęp­ca tro­nu, i o tym, jak bar­dzo ko­cham swo­ją kró­lo­wą i jak bar­dzo chcia­ła­bym jej to oka­zać.

Nie spo­sób jed­nak było nie sły­szeć dzwo­nów bi­ją­cych w ca­łym mie­ście ni­czym na trwo­gę, ich przej­mu­ją­cy dźwięk wdzie­rał się czło­wie­ko­wi do­słow­nie do du­szy, nie da­jąc chwi­li wy­tchnie­nia.

– Mój syn jesz­cze żyje, a ja nie mam w ser­cu ani cie­nia na­dziei. – Głos kró­lo­wej był stłu­mio­ny i ochry­pły. – Cóż ze mnie za mat­ka, je­śli już wi­dzę pło­ną­cą ża­łob­ną grom­ni­cę i kom­na­tę mego ma­leń­stwa obi­tą czar­nym ki­rem…? Ma­ry­sień­ko? – Pod­nio­sła się nie­co, sta­ra­jąc się spoj­rzeć mi w twarz. – Boże prze­naj­święt­szy, ja­kim je­stem nie­ludz­kim po­two­rem…

Zno­wu za­czę­ła pła­kać, tym ra­zem jej cia­łem wstrzą­sał raz za ra­zem gło­śny szloch.

– Nie moż­na tak mó­wić, to ból i lęk prze­ma­wia­ją przez Wa­szą Wy­so­kość… Nie ma na tym świe­cie bar­dziej ko­cha­ją­cej mat­ki. – Ob­ję­łam kró­lo­wą i tym ra­zem to jej gło­wa spo­czę­ła na moim ra­mie­niu. Po­czę­łam ją lek­ko ko­ły­sać, nic wię­cej nie mo­głam zro­bić.

Kró­le­wicz Jan Zyg­munt zmarł na­stęp­nej nocy. By­łam wte­dy z naj­ja­śniej­szą pa­nią przy jego łó­żecz­ku i wi­dzia­łam, jak wy­rwa­ne z pier­si ser­ce mat­ki na próż­no szu­ka pach­ną­ce­go nie­mow­lę­ciem od­de­chu.

Za­pa­lo­no ża­łob­ne grom­ni­ce i na chwi­lę dzwo­ny umil­kły w ca­łym mie­ście. Kró­lo­wa zda­wa­ła się obłą­ka­na z bólu, chcia­ła, by wraz z nią pła­kał cały świat.4. Maj 1655, Warszawa

Wresz­cie nad­szedł maj, a z nim z utę­sk­nie­niem ocze­ki­wa­na wio­sna. Na­gle, jak­by za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki, świat stał się ja­sno­zie­lo­ny, a brze­gi Wi­sły do­sta­ły od mat­ki na­tu­ry nową świe­żą sza­tę. Od razu zro­bi­ło mi się lżej na du­szy i tyl­ko śpie­wać i tań­czyć mi się chcia­ło.

Zbli­ża­ły się moje uro­dzi­ny, koń­czy­łam czter­na­ście lat, i po raz pierw­szy w ży­ciu wy­da­rze­nie to za­czę­ło za­przą­tać moje my­śli. Z pew­no­ścią pani Gal­man przy­czy­ni­ła się do tego, co rusz bo­wiem wła­ści­wym so­bie zrzę­dli­wym gło­sem przy­po­mi­na­ła mi, że oto koń­czą się dla mnie do­bre cza­sy i od­tąd nie będę mo­gła tak bez­kar­nie ka­pry­sić.

Nie mia­łam po­ję­cia, o czym ta sta­ra he­te­ra mówi, jako że sta­ra­łam się być dla wszyst­kich na­der uprzej­ma i miła i żad­ne ka­pry­sze­nie nie było mi w gło­wie.

Pew­ne­go ran­ka, gdzieś w po­ło­wie mie­sią­ca, kró­lo­wa za­ży­czy­ła so­bie, bym to­wa­rzy­szy­ła jej tego dnia w sej­mie. Zwy­kle za­bie­ra­ła ze sobą jed­ną ze star­szych dwó­rek, naj­czę­ściej Kla­rę de Ma­il­ly, cie­szą­cą się u niej wiel­kim uzna­niem, a to z po­wo­du „trzeź­we­go umy­słu i by­stre­go dow­ci­pu”, jak ma­wia­ła. Jed­nak­że pan­na de Ma­il­ly kil­ka mie­się­cy wcze­śniej wy­szła za mąż za cho­rą­że­go li­tew­skie­go Krzysz­to­fa Paca i nie­dłu­go po tym wy­je­cha­ła na prze­gląd mę­żow­skich dóbr na Li­twie.

Po­noć opusz­cza­ła naj­ja­śniej­szą pa­nią z cięż­kim ser­cem, o czym bez prze­rwy każ­de­go za­pew­nia­ła, ja jed­nak wca­le jej nie wie­rzy­łam, z pew­no­ścią nie mo­gła się już do­cze­kać, by zo­ba­czyć na wła­sne oczy, na jak wiel­kich do­brach zo­sta­ła pa­nią! W koń­cu przy­jeż­dża­jąc na dwór pol­ski, nie mia­ła gro­sza przy du­szy i tyl­ko dzię­ki po­mo­cy przy­ja­ciół domu zdo­ła­no za­ku­pić dla niej ja­kieś sza­ty na dro­gę.

Naj­ja­śniej­si pań­stwo urzą­dzi­li też wiel­ką uro­czy­stość we­sel­ną w kró­lew­skim Pa­ła­cu Ogro­do­wym, god­ną mo­nar­szej cór­ki, bio­rąc pod uwa­gę, że sa­kra­men­tu mło­dej pa­rze udzie­lił sam nun­cjusz pa­pie­ski Piotr Vi­do­ni.

Hi­sto­ria ta na­psu­ła lu­dziom dużo krwi, całe mia­sto hu­cza­ło wów­czas od plo­tek, jak to pan­na mło­da, co bez gro­sza przy du­szy i w da­ro­wa­nym z li­to­ści płasz­czu na grzbie­cie przy­by­ła na dwór pol­ski, dzię­ki za­bie­gom kró­lo­wej świet­ną par­tię zro­bi­ła.

Do­sta­ło się też naj­ja­śniej­szej pani Ma­rii Lu­dwi­ce, po­ma­wia­no ją przy tym o to, że wy­da­jąc swo­je cu­dzo­ziem­skie dwór­ki za naj­przed­niej­szych ka­wa­le­rów, chce mieć wpływ na po­li­ty­kę w Ko­ro­nie.

W każ­dej plot­ce jest ziarn­ko praw­dy, a cza­sa­mi jest ich wię­cej.

Kró­lo­wa prze­ja­wia­ła nie­spo­ży­tą ener­gię, je­śli cho­dzi o bieg spraw w pań­stwie, w prze­ci­wień­stwie zresz­tą do swe­go męża, kró­la Jana Ka­zi­mie­rza, któ­ry we­dług po­wszech­nej opi­nii, słusz­nej zresz­tą, uspo­so­bie­nie miał nie­sta­łe, skłon­ne do roz­ry­wek i nie­chęt­ne dla po­waż­nych spraw.

Nie­ste­ty nie po­tra­fi­łam zro­zu­mieć po­li­tycz­nych am­bi­cji kró­lo­wej, choć Bóg mi świad­kiem, sta­ra­łam się, jak mo­głam, by nie być gor­szą na ten przy­kład od Kla­ry de Ma­il­ly, póź­niej­szej pani Pa­co­wej. Zresz­tą naj­ja­śniej­sza pani in­te­re­so­wa­ła się nie tyl­ko po­li­ty­ką, prze­ja­wia­jąc w tym nie­spo­ży­tą ener­gię. Rów­nież na­uki hu­ma­ni­stycz­ne i ści­słe, li­te­ra­tu­ra i hi­sto­ria, astro­no­mia i na­uki przy­rod­ni­cze i me­dycz­ne, te­atr i mu­zy­ka – wszyst­ko to ce­ni­ła so­bie wiel­ce i w jej oczach war­te było każ­de­go za­cho­du. Obie­ca­łam więc so­bie za­pa­mię­ty­wać wszyst­ko, co usły­szę w ga­bi­ne­cie naj­ja­śniej­szej pani, aby jej nie roz­cza­ro­wać, choć Bo­giem a praw­dą wca­le mnie te rze­czy nie ob­cho­dzi­ły.

Tym­cza­sem po­ja­wi­ła się dla mnie na­dzie­ja, bym za­ję­ła miej­sce Kla­ry de Ma­il­ly u boku kró­lo­wej pod­czas jej wi­zyt w sej­mie. Ba­łam się na­wet my­śleć, jak wiel­kie jest to dla mnie wy­róż­nie­nie i jak nie­chyb­nie po­zaz­drosz­czą mi go wszyst­kie dwór­ki bez wy­jąt­ku.

Owe­go po­chmur­ne­go po­ran­ka, kie­dy to za oknem sią­pił drob­ny zim­ny deszcz, zu­peł­nie nie­przy­sta­ją­cy do maja, po raz pierw­szy prze­kro­czy­łam próg sali sej­mo­wej. Znaj­do­wa­ła się ona wpraw­dzie na zam­ku, jed­nak do­tąd nie mia­łam oka­zji, by tam prze­by­wać.

Odźwier­ny gło­śno za­stu­kał la­ską i ob­wie­ścił ni­skim, acz do­no­śnym gło­sem po­ja­wie­nie się kró­lo­wej:

– Lu­dwi­ka Ma­ria Gon­za­ga de Ne­vers, z Bo­żej ła­ski kró­lo­wa Pol­ski, księż­nicz­ka man­tu­ań­ska, wiel­ka księż­na li­tew­ska, ru­ska, pru­ska, ma­zo­wiec­ka, żmudz­ka, inf­lanc­ka, smo­leń­ska, sie­wier­ska i czer­ni­how­ska!

Wszyst­kie gło­wy zwró­ci­ły się w stro­nę wej­ścia. Ci­chy po­mruk nie­za­do­wo­le­nia prze­szedł przez ob­szer­ną salę, oświe­tlo­ną nie­zli­czo­ną licz­bą kan­de­la­brów (ja­kież mar­no­traw­stwo, zwa­żyw­szy, iż za oknem był dzień), jed­nak pa­no­wie szlach­ta jak je­den mąż po­chy­li­li ni­sko czo­ła przed swo­ją kró­lo­wą i wy­trwa­li w owym ukło­nie tak dłu­go, aż Jej Wy­so­kość za­ję­ła miej­sce w ho­no­ro­wej loży.

Ma­ria Lu­dwi­ka mia­ła w so­bie ma­je­stat praw­dzi­wej mo­nar­chi­ni i pre­zen­to­wa­ła się wspa­nia­le. Ki­bić jej była do­rod­na, oczy i wło­sy czar­ne, pięk­ne, zęby bia­łe, peł­ne i gład­ka ja­sna cera. Ubra­na była za­wsze z wiel­kim prze­py­chem, w dro­gie suk­nie od­sła­nia­ją­ce ra­mio­na i pier­si, a jej ulu­bio­ną bi­żu­te­rię sta­no­wi­ły per­ło­we ko­lie i kol­czy­ki w kształ­cie gru­szek, ja­kich wcze­śniej nikt tu nie no­sił.

Kró­lo­wa nie znaj­do­wa­ła jed­nak uzna­nia w oczach Po­la­ków, o czym po­wszech­nie było wia­do­mo. Na do­miar złe­go to wła­śnie ją nie­spra­wie­dli­wie obar­cza­no winą za wszel­kie nie­do­le Rzecz­po­spo­li­tej, na ten przy­kład za woj­ny ko­zac­kie czy mo­skiew­skie. Roz­po­wia­da­no też, że pra­gnie za­brać pol­skiej szlach­cie jej umi­ło­wa­ną wol­ność, o któ­rej tu­taj bez prze­rwy roz­pra­wia­no, i chce wpro­wa­dzić mo­nar­chię ab­so­lut­ną wzo­rem Fran­cji, co­kol­wiek by to też mia­ło ozna­czać.

O tak, Bóg je­den mi świad­kiem, jak do­tąd przy­szło mi u boku kró­lo­wej wy­słu­chać nie­jed­nej de­ba­ty na te­mat po­li­ty­ki i kró­lew­skiej wła­dzy.

– Siedź ci­cho i wszyst­ko bacz­nie ob­ser­wuj – po­wie­dzia­ła do mnie naj­ja­śniej­sza pani za­raz po tym, jak za­ję­ły­śmy miej­sca w loży. Ślicz­na dia­men­to­wa bro­sza, któ­rą mia­ła wsu­nię­tą w wy­so­ko upię­te wło­sy, iskrzy­ła się w świe­tle nie­zli­czo­nych kan­de­la­brów ni­czym garść lodu w słoń­cu. – Przede wszyst­kim zrób prze­gląd ka­wa­le­rów na sali, nig­dzie nie zo­ba­czysz ich tylu na­raz w ku­pie. – Za­śmia­ła się ci­cho, za­sła­nia­jąc usta prze­pysz­nym wa­chla­rzem z ko­ści sło­nio­wej i je­dwa­biu, któ­ry jak­by tego było mało, ozdo­bio­no do­dat­ko­wo szla­chet­ny­mi ka­mie­nia­mi. – Lada chwi­la po­wi­nien się tu zja­wić mło­dy pod­cza­szy Osso­liń­ski, by słu­żyć nam tłu­ma­cze­niem na ję­zyk pol­ski, wte­dy trze­ba bę­dzie sku­pić wszyst­kie my­śli na de­ba­cie… No, któ­ry z ka­wa­le­rów wpadł ci w oko, moja mała?

Ro­zej­rza­łam się po­śpiesz­nie wo­kół i wy­znam szcze­rze, że trud­no mi było wy­ło­wić ko­go­kol­wiek z tego ko­lo­ro­we­go tłu­mu, jak mi się zda­wa­ło, jed­na­ko­wo wy­glą­da­ją­cych pa­nów. Wszy­scy bo­wiem mie­li tak samo wy­so­ko pod­go­lo­ne gło­wy i po­kaź­ne wąsy, na so­bie zaś ro­dzaj płasz­cza, zwa­ne­go kon­tu­szem, się­ga­ją­ce­go pra­wie zie­mi, roz­pię­te­go z przo­du i opa­sa­ne­go kosz­tow­nym pa­sem. Na­rzu­ca­no go na suk­nię przy­po­mi­na­ją­cą su­tan­nę.

– Pro­szę o wy­ba­cze­nie, Wa­sza Wy­so­kość, ale ci wszy­scy pa­no­wie ni­czym się od sie­bie nie róż­nią i chy­ba wszy­scy są strasz­nie sta­rzy…

Kró­lo­wa zno­wu ro­ze­śmia­ła się ci­cho.

– Świę­ta praw­da, moja mała, na­wet naj­więk­si pa­no­wie, któ­rzy gosz­cząc za gra­ni­ca­mi kra­ju, na­tych­miast no­szą się z cu­dzo­ziem­ska, tu w sej­mie chcą wy­glą­dać jak naj­bar­dziej po pol­sku. Mu­sisz wie­dzieć, że w ten pro­sty spo­sób po­zy­sku­ją so­bie sym­pa­tię owej „bra­ci szlach­ty”. Tak jest i nic tu nie zmie­nisz… – Kró­lo­wa za­wie­si­ła głos, wy­pa­tru­jąc ko­goś usil­nie w tłu­mie. – A co po­wie­dzia­ła­byś na sta­ro­stę ja­wor­skie­go, cho­rą­że­go Jana So­bie­skie­go, o, to ten ro­sły i krzep­ki mło­dy czło­wiek w ja­sno­nie­bie­skim kon­tu­szu, tuż obok ko­lum­ny po na­szej pra­wej. – Kró­lo­wa dys­kret­nie wska­za­ła w jego kie­run­ku wa­chla­rzem. – Nie znasz go chy­ba jesz­cze…?

O dzi­wo, na­tych­miast od­na­la­złam go w tłu­mie, gó­ro­wał nad tłu­mem po­słów pra­wie o gło­wę, o tak, był nie­zwy­kle przy­stoj­ny. I Bóg je­den mi świad­kiem, że na­sze oczy spo­tka­ły się od razu, jak­by już od daw­na się szu­ka­ły. To uczu­cie było tak nie­zna­ne, tak osza­ła­mia­ją­ce, iż zdu­mio­na nie mo­głam od­wró­cić od nie­go wzro­ku.

Ety­kie­ta nie po­zwa­la­ła pan­nie wpa­try­wać się bez­wstyd­nie w ko­go­kol­wiek, a już na pew­no nie w mło­de­go nie­zna­ne­go męż­czy­znę, wie­dzia­łam o tym do­brze, a jed­nak… Do­bry Boże, kró­lo­wa była świad­kiem mo­je­go oszo­ło­mie­nia!

Nie wiem, jak dłu­go mo­gła trwać owa chwi­la. Nie­skoń­cze­nie dłu­go, a może tyl­ko jed­no mgnie­nie? Po­waż­ne, nie­ru­cho­me oczy cho­rą­że­go So­bie­skie­go po­wo­li roz­ja­śnił cie­pły uśmiech, po czym skło­nił się on nam, z roz­ma­chem i nie­zwy­kłą we­rwą.

Go­rą­cy ru­mie­niec ob­lał mi twarz i de­kolt. Spu­ści­łam w koń­cu oczy, choć coś w moim wnę­trzu gwał­tow­nie sprze­ci­wia­ło się temu. Do po­rząd­ku przy­wo­ła­ło mnie gło­śne wes­tchnie­nie kró­lo­wej.

– No, no, pan­no de La Gran­ge d’Arqu­ien, nie trze­ba chy­ba py­tać, skąd ten ru­mie­niec? Jak wi­dać, gu­stu­je­my w tym sa­mym ty­pie. – Po­chy­li­ła się w moją stro­nę i szep­nę­ła do ucha: – Po­noć to za­pal­ny ni­czym proch ka­wa­ler, wsła­wio­ny już mę­stwem, a przy tym dwor­ny i czu­ły na nie­wie­ście wdzię­ki, nie­jed­nej pan­nie za­wró­cił już w gło­wie. Ale tak pięk­na bu­zia jak two­ja z pew­no­ścią mo­gła­by zwró­cić na sie­bie uwa­gę i tego ka­wa­le­ra, nie­chyb­nie po­tra­fi­my o to za­dbać. Py­ta­nie brzmi tyl­ko, czy chce­my?

Tego dnia nie spoj­rze­li­śmy wię­cej na sie­bie, w sej­mie wy­bu­chła bo­wiem strasz­na awan­tu­ra. Po raz ko­lej­ny je­den ze szlach­ci­ców za­pro­te­sto­wał prze­ciw­ko prze­dłu­ża­niu ob­rad, a mar­sza­łek sej­mu przy­znał mu do tego pra­wo i do­pu­ścił do ro­zej­ścia się po­słów bez żad­nych usta­leń. Po tym wszyst­kim kró­lo­wa sza­la­ła ze zło­ści, po­mstu­jąc na za­sa­dę jed­no­myśl­no­ści w sej­mie, któ­ra we­dług niej czy­ni­ła Rzecz­po­spo­li­tą bez­bron­ną i nie­rzą­dem sto­ją­cą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: