Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkoła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szkoła - ebook

Puño, dziecko slumsów Ameryki Południowej, trafia do zagadkowej Szkoły, gdzie dziwne i przerażające operacje i edukacje przekształcają porwane z poprawczaków i ulic sieroty - w ambasadorów nieczłowieczeństwa.

Gdyby lwy umiały mówić, i tak byśmy ich nie zrozumieli, będąc ludźmi. Tylko umysł dziecka, jeszcze nieuformowany i nie utwardzony w pewnikach i logikach, jest w stanie otworzyć się na prawdziwą obcość. Dzieci stanowią więc najlepszy pomost między człowiekiem i tym, co człowiekiem już nie jest.

Uważaj, czego cię uczą! Szkoła zabija: nie wyjdzie z niej ten, co wszedł.  

Opowiadanie nominowane w 1997 roku do nagrody im. Janusza A. Zajdla za rok 1996

Opowiadanie pochodzi z tomu "Król Bólu".

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-08-05602-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Teraz

Puño dryfuje wolno po mieliznach półsnu. Otwierają się przed nim wrota przeszłości. Sterowany przez bezsenną maszynę dozownik wsącza mu w krwiobieg tajemne ciecze. Puño leży na noszach, wielokrotnie opleciony różnokolorową pajęczyną elastycznych pasów, kabli, nagich czujników, sztucznych żył, w których pulsuje sercotaktnym przepływem krew, co tak naprawdę wcale krwią nie jest. Ponad ciałem rozmawiają ze sobą maszyny. Śpij, Puño, śpijśpijśpijśpijśpij... Mężczyzna siedzący w nogach noszy, przy drzwiach ambulansu, nie zwraca uwagi na ich dialog. Czyta książkę. Broń w kaburze pod jego lewą pachą czasami ukazuje się na moment, gdy mężczyzna mimowolnie rozchyli poły marynarki – Puño zobaczyłby ją, gdyby uniósł głowę, gdyby uniósł powieki, gdyby miał oczy; żaden z tych warunków nie jest jednak możliwy do spełnienia. Strażnik chwilami przerywa lekturę i gapi się ślepo w zapasowe butle z tlenem przymocowane do przeciwległej ścianki: otrzymuje przez ukryty w małżowinie usznej odbiornik informacje od pozostałych ochroniarzy; chwilami sam coś powie w przestrzeń: słowo bez związku. Kobieta siedząca za głową Puño, plecami do szoferki, zawzięcie ignoruje strażnika – stara się wpatrzeć w wizualny dialog maszyn. Kobieta jest w białym kitlu lekarskim, ale pod nim ma skórzaną kamizelkę i dżinsy. Jej młodość zaprzecza samej sobie. Puño nic nie wie o żadnej z tych rzeczy. Docierają doń może tylko nieregularne drgania i wstrząsy pędzącego po autostradzie samochodu. Chociaż i one nie zawsze: oto połyka go brama, studnia, jama, paszcza przeszłości. Tętnią rytmicznie żyły. Przypływ. We wczoraj. Śpijśpijśpij. Nie ma cię teraz, nie ma cię tutaj. Nie obudzi cię nawet odgłos gromu słyszalny i przez ściany ambulansu. Na zewnątrz szaleje burza – deszcz, pioruny, wiatr; pędzicie przez ciemność w kolumnie anonimowych samochodów; noc za wami, noc przed wami. A ty, Puño, ty – żyjesz w dniach minionych, w chwilach, co na wskroś myśli przemknęły, w dźwiękach, co przebrzmiały, zanim je usłyszałeś, w doznaniach, których ani wtedy rozumiałeś, ani teraz rozumiesz. Tam bezpiecznie. Tam nic cię nie zrani: wszystko dokonane, a więc niezmienne, zamrożone na wieczność. Oto i Juan, już zupełnie niegroźny; tylekroć cię pobił i pociął tym swoim nożem, upokorzył przed wszystkimi, i to pamiętasz – lecz już ani razu więcej tego nie uczyni, w przeszłości cię nie dosięgnie. Tu znasz każde miejsce, każdy czas. To twoje dominium. Terytorium.

Smak śmierci

– To nasze terytorium – rzekł owego dnia Juan. Tamci zagwizdali szyderczo. Rozpoczynał się rytuał. Przejście podziemne, którym nikt donikąd nie przechodzi, kryjówka miejskich złodziei – tu panuje chłód nawet w letnie południe, tu panuje cisza nawet w północ karnawału, nie znajdzie cię pośród plątaniny zgruchotanych płyt betonowych nadziewanych hartowaną stalą żaden policjant, żaden dorosły nie przeciśnie się kolczastym tunelem w poduliczny półmrok ruiny tunelu; tu możesz bezpiecznie zbadać i podzielić łup. To nasze, nasze terytorium, od posiadania tej meliny zależy przetrwanie gangu, stąd dwie przecznice do metra, trzy do przykatedralnego placu żebraków, niedaleko także do dzielnicy pedofilskich pensjonatów. Ze slumsów bowiem nie sposób działać bezpośrednio, to ogromne odległości; nawet gdy smog się podniesie, nie dojrzysz z centrum miasta ani bezkresnych pól tekturowych, blaszanych i glinianych bud, ani lesistych stoków doliny, gdzie na wietrznych wysokościach mieszkają ponad wami prawdziwi bogacze, książęta drewna, kawy, koki i nielegalnych loterii. Więc przejście musi być wasze. Gwarantuje bezpieczeństwo także przed Szwadronami. Bez przejścia umrzecie z głodu, wy i wasze siostry, bracia i matki. Bo żebracy już zagrozili wam śmiercią, a alfonsi z niższych ulic zawarli umowę z policją i zamknął się rynek na jedyne usługi, w jakich mogliście być konkurencyjni, pozostała zatem tylko kradzież, rozbój, włamania i uliczne napaści. Będziecie walczyć. Rytuał trwa.

Ty, Puño, ty stoisz trzy kroki za Juanem; żelazny pręt w twej dłoni, żyletka pod językiem. Oczywiście, że się boisz, bałeś się zawsze i wszystkiego, strach masz we krwi jak ten narkotyk, przesączony przez pępowinę z organizmu matki, odziedziczony po niej w kolejnej skarlałej generacji; on, strach, zawsze był po twojej stronie. A że się boisz – krzyczysz, gwiżdżesz i prowokujesz Węże jeszcze głośniej od innych. I ten strach sprawia, że kiedy w końcu Juan ze szczękiem otwiera nóż i postępuje krok ku przywódcy Węży, dając tym samym znak do ataku – ty skaczesz pierwszy i pierwszy ścierasz się z przeciwnikiem. Metys, jak ty; niski i chudy, jak ty; boi się, jak ty. Ślina na wyszczerzonych zębach. Uderzasz go prętem w brzuch, ale jednocześnie sam dostajesz łańcuchem rowerowym powyżej prawego kolana. Ugina się pod tobą noga, na szczęście on tylko krzyczy dziko z bólu, łańcuch wypada mu z ręki – nie wykorzystuje przewagi. Zresztą krzyczą wszyscy wokoło, panuje taki hałas, że nie słyszysz nawet swego chrapliwego oddechu. Kurz wapienny podnosi się na półtora metra, rozmazuje się tunel w tumanach miałkiego pyłu. Już tylko wy dwaj. Tamten otwiera brzytwę. Rzuca się na ciebie. Odbijasz prętem rękę z ostrzem, padasz z przeciwnikiem na beton. Zgubił brzytwę. Leży pod tobą. Wali wściekle kolanami, ale jakoś nie może cię trafić w krocze. Łapiesz go mocno oburącz za włosy i zbliżasz jego twarz do własnej. Pluje, klnie, próbuje gryźć. Trzymasz. Wypychasz wargi, jeszcze się pochylasz i potrząsasz energicznie głową: raz, drugi, trzeci; i niżej. Już nie wrzeszczy. Rozchlastane oczy, pocięte gardło. Ciepłe źródło bije ci rytmicznie na ubrudzony T-shirt. Z powrotem chowasz lepką żyletkę pod język. Śmierć smakuje starym żelazem, wapnem, solą i rozgrzanym plastikiem. Nie wiedziałeś o tym – nigdy się nie dowiesz – że w dniu bitwy w tunelu skończyłeś dziewiąty rok swego życia.

Musisz się jakoś nazywać

– Ile masz lat?

– Gówno.

– Weź mi, kurwa, nie podskakuj, szczeniaku, bo jak się wnerwię, to będzie cię słychać na sąsiednim posterunku! Ile masz lat?

– Sto.

– Ty, mały, będziesz mi tu pogrywać –

Wszedł wysoki brodacz w cywilu. Podał tłustej jakieś papiery. Coś pomruczała, wskazała cię kciukiem, zaklęła, uśmiechnęła się sardonicznie, zapaliła beznikotynowego papierosa i wyszła z pokoju. Brodacz usiadł na jej miejscu. Potarł długimi palcami nasadę nosa, spojrzał na ciebie bez wyrazu.

– Głodny?

– ...

– Pepsi może? – Postawił puszkę na stole. – Weź.

Nie wziąłeś, choć nie piłeś nic od dwóch dni.

– Słuchaj, mały – zamruczał. – Kłopot z tobą mamy. Jak zresztą z wami wszystkimi. Zabiłeś tego mężczyznę, zabiłeś tę kobietę. Może istotnie w samoobronie. Ale ty nic nie chcesz powiedzieć. Co gorsza, nie wiemy nawet, kim jesteś – rozumiesz? – nie wiemy, jak cię zapisać. Jak się nazywasz? jak masz na imię? Chcesz, żebyśmy cię wołali numerem? Jak te zwłoki niezidentyfikowane, które znajdujemy na przedmieściach, zwłoki takich jak ty dzieci nielegalnych imigrantów, tylko ciąg cyfr – ale ty żyjesz. Chcesz wrócić do mamy? Chcesz wrócić do domu? Powiedz tylko, jak się nazywasz, zaraz sprowadzimy twoich rodziców.

W końcu się zorientował, że nie zwracasz na jego słowa uwagi, że interesuje cię wyłącznie ta puszka pepsi, od której nie jesteś w stanie oderwać wzroku. Podsunął ci ją jeszcze bliżej.

– No, napij się, dalej.

Tylko skuliłeś się mocniej.

Mężczyzna westchnął, wyprostował się, przeciągnął, ziewnął.

– Co ja z wami mam... Boże drogi. – Mówił do sufitu. – Wczoraj przesłuchiwałem trzech portorykańskich szczeniaków, siedem, osiem i dziesięć, zgwałcili i skopali na śmierć zakonnicę, żaden nie umie pisać, żaden nie zna ojca, żaden nie pojmuje, o co ten szum... Synu, przecież wiem, że rozumiesz po angielsku – ale jak chcesz, mogę przejść na hiszpański. Przyprowadzę ci nawet faceta, który szwargocze po portugalsku –

Brodacz przerwał, bo właśnie rzuciłeś się na stół, złapałeś puszkę i zacząłeś ją opróżniać szybkimi łykami; płyn pienił ci się na brodzie, skapywał na podkoszulek z Batmanem. Zaraz się zakrztusiłeś, pusta puszka wypadła ci z rąk na podłogę.

– No. Dobre było? Chcesz jeszcze? Chcesz? Zaraz ci przyniosę. Powiedz tylko, jak masz na imię. Tylko tyle. Jak mam cię wołać. No. Przecież musisz się jakoś nazywać. Jesteś głodny? Frytki? Hamburgera? Odezwijże-się! Cholera, mam cię oddać świrologom, o to ci chodzi? No i co tak wytrzeszczasz gały?

Mężczyzna poklepał się po kieszeniach, znalazł gumę do żucia, jeden listek sam wetknął sobie do ust, drugi podał tobie, ale nie wziąłeś.

– Mhm, mam już dość. Za forsę, co mi płacą, nie stać mnie nawet na leczenie tych wszystkich nerwic, których się tutaj nabawiłem. Przychodzę do domu i patrzę na własnego syna jak na przestępcę. Szlag by to. Claire też ma dosyć. Wczoraj mi mówi: wystrzępiasz się, człowieku, jak stary dywan, jeszcze trochę i szmata z ciebie zostanie. Wystrzępiam się, kapujesz, mały? Szmata, ot co. A potem idę do pracy i wyciskam z trzech przedszkolaków szczegóły gwałtu. Chryste, ja powinienem mieć sto patyków dodatku za szkodliwe warunki pracy! Masz pojęcie? Byle skurwysyn z koką na rogu wyciąga dziennie więcej niż ja na miesiąc. A stary na mnie wrzeszczy: jak cię jeszcze raz złapię na posterunku z nikotyną w łapie, to wylecisz w dwa kwadranse! To ja, cholera, wejdę mu jutro do gabinetu z zapalonym papierosem w gębie i niech mnie wywala. Błogosławiony, kurwa, to będzie dzień –

– Puño.

– Cco? Coś ty powiedział?

– Puño. Wołają mnie Puño.

Teraz

Puño śpi w przeszłości. Tam jeszcze widzi. Tam jeszcze jest człowiekiem. Ślepy całkowicie byłby jedynie wówczas, gdyby pozbawili go również wspomnień obrazów, lecz oni nie potrafią przeprowadzić selektywnej amnezji z równie wielką precyzją. W przeszłości więc widzi. Jest dwóch Puño, a każdy temu drugiemu obcy. Kto zrozumie własne myśli sprzed godziny? Kto wytłumaczy się z dnia minionego? Kto usprawiedliwi swe życie? Życie Puño, tak bezkształtnie rozpełzłe w jego pamięci na wszystkie strony w czasie i przestrzeni – on przecież nie zna nie tylko godziny i dnia, ale nawet miesiąca swych narodzin. Ojca, rzecz jasna, również; ale także matki. Ta zaćpana dwunastolatka, która wydała go na świat, zginęła wkrótce potem, topiąc się w ulicznej kałuży, naszprycowana domowej roboty zacierem. Nigdy jej nie widział. Nie zna jej twarzy. Nie istnieją jej fotografie. Ludzie z Miasta, z którymi rozmawiał, ciepło ją wspominali. Dobra dupa była. Wołali ją „Łysa”, bo jedna oficjalna kurwa chlusnęła ją kiedyś po głowie kwasem, widząc, że mała podbiera jej klientów. Po prawdzie Puño niezbyt się interesował swym pochodzeniem. W okolicy, w której żył, teraźniejszość jest bardzo silna. Teraźniejszość, czas niedokonany, niezamknięty. Przetacza się po równinie burza, pędzi konwój po autostradzie, trzeszczą krótkofalówki kierowców, błyskają wśród piorunów światła ambulansów i radiowozów. Na czarnym niebie piętrzą się sinofioletowe wykłębienia chmur, niczym tło starotestamentowych hekatomb. Osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt mil na godzinę na liczniku. Strażnik przewraca kolejną kartkę swej książki; kobieta w lekarskim fartuchu w stosownej chwili zerka z ukosa: to Krytyka czystego rozumu Kanta. Puño kiwa się lekko na swym wąskim łożu w rytm zakolebań rozpędzonego wozu. Porusza się więc również pajęczy splot aparatury nad nim i kobieta co chwila sięga ręką i poprawia czujnik, żyłę, opaskę. Ma krótko przycięte, ciemne włosy, ciemne oczy, ciemną cerę urodzonej pod zwrotnikiem, twarz bez zmarszczek – szpeci ją tylko ów mimowolny grymas, wygięcie ust, jak znamię pogardy dla siebie samej. Połyskuje zimno wpięta w fartuch plastikowa plakietka. FELICITA ALONSO. Nie tak mówił na nią Puño.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: