Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szlacheckie gniazdo - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szlacheckie gniazdo - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 375 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Sło­necz­ny wio­sen­ny dzień miał się ku wie­czo­ro­wi; nie­wiel­kie ró­żo­we chmur­ki sta­ły wy­so­ko na ja­snym nie­bie i jak gdy­by nie prze­pły­wa­ły da­lej, lecz po­wo­li ucho­dzi­ły w głąb la­zu­ru.

Przed otwar­tym oknem ład­ne­go domu, przy jed­nej z ulic po­ło­żo­nych nie­mal na sa­mym kra­ju gu­ber­nial­ne­go mia­sta O*** (było to w 1842 roku), sie­dzia­ły dwie ko­bie­ty: jed­na lat oko­ło pięć­dzie­się­ciu, dru­ga – sta­rusz­ka sie­dem­dzie­się­cio­let­ni a.

Pierw­sza z nich na­zy­wa­ła się Ma­ria Dmi­triew­na Ka­li­tin. Jej mąż, eks-pro­ku­ra­tor gu­ber­nial­ny, czło­wiek gło­śny w swo­im cza­sie z przed­się­bior­czo­ści – ob­rot­ny i ener­gicz­ny, ale zgryź­li­wy i upar­ty – umarł przed dzie­się­cio­ma laty. Ode­brał dość sta­ran­ne wy­cho­wa­nie, stu­dio­wał na uni­wer­sy­te­cie, ale po­cho­dząc z bied­nej ro­dzi­ny wcze­śnie po­jął ko­niecz­ność uto­ro­wa­nia so­bie dro­gi w ży­ciu i zdo­by­cia for­tu­ny. Ma­ria Dmi­triew­na wy­szła za nie­go z mi­ło­ści: był nie­brzyd­ki, roz­sąd­ny i kie­dy chciał, po­tra­fił być bar­dzo uj­mu­ją­cy. Ma­ria Dmi­triew­na, z domu Pie­stow, bę­dąc jesz­cze dziec­kiem stra­ci­ła ro­dzi­ców, kil­ka lat spę­dzi­ła w Mo­skwie, w in­sty­tu­cie, i wró­ciw­szy stam­tąd za­miesz­ka­ła z ciot­ką i star­szym bra­tem w swo­jej ro­do­wej wsi Po­krow­skie, w od­le­gło­ści pięć­dzie­się­ciu wiorst od O***. Brat ów nie­dłu­go po­tem prze­niósł się do Pe­ters­bur­ga na służ­bę pań­stwo­wą; ze swo­ją sio­strą i ciot­ką źle się ob­cho­dził, póki na­gła śmierć nie po­ło­ży­ła kre­su jego po­stę­po­wa­niu. Ma­ria Dmi­triew­na odzie­dzi­czy­ła Po­krow­skie, ale krót­ko tam prze­by­wa­ła; już w rok po ślu­bie z Ka­li­ti­nem, któ­ry w cią­gu paru dni po­tra­fił zdo­być jej ser­ce, Po­krow­skie za­mie­nio­no na inny ma­ją­tek, o wie­le bar­dziej do­cho­do­wy, ale nie­ład­ny i bez dwo­ru – a w tym sa­mym cza­sie Ka­li­tin na­był dom w O***, gdzie też osiadł z żoną na sta­łe. Koło domu znaj­do­wał się duży ogród, z jed­nej stro­ny wy­cho­dzą­cy wprost na pole, za mia­sto. „W tych wa­run­kach – zde­cy­do­wał Ka­li­tin, nie­zbyt wiel­ki ama­tor ci­szy wiej­skiej – nie ma po co jeź­dzić na wieś.” Ma­ria Dmi­triew­na nie­raz w du­chu ża­ło­wa­ła swo­jej daw­nej ślicz­nej po­sia­dło­ści z we­so­łą rzecz­ką, roz­le­gły­mi łą­ka­mi i zie­lo­ny­mi za­gaj­ni­ka­mi, ale się w ni­czym nie sprze­ci­wia­ła mę­żo­wi, szcze­rze po­dzi­wia­jąc i po­wa­ża­jąc jego ro­zum oraz zna­jo­mość ży­cia. Kie­dy zaś po pięt­na­stu la­tach mał­żeń­stwa Ka­li­tin umarł zo­sta­wia­jąc syna i dwie cór­ki, Ma­ria Dmi­triew­na tak się już przy­zwy­cza­iła do swo­je­go domu i do mia­sta, że sama nie ze­chcia­ła wy­je­chać z O***.

Ma­ria Dmi­triew­na cie­szy­ła się za mło­du opi­nią mi­lut­kiej blon­dyn­ki; te­raz, gdy mia­ła lat pięć­dzie­siąt, rysy jej twa­rzy rów­nież nie były po­zba­wio­ne uro­ku, acz­kol­wiek tro­chę się znie­kształ­ci­ły i zgru­bia­ły. Na­le­ża­ła do ko­biet ra­czej wraż­li­wych niż do­brych i do póź­ne­go wie­ku za­cho­wa­ła pen­sjo­nar­skie na­wy­ki; była roz­piesz­czo­na, ła­two ule­ga­ła roz­draż­nie­niu, a na­wet pła­ka­ła, kie­dy jej coś za­kłó­ci­ło ulu­bio­ny po­rzą­dek rze­czy; sta­wa­ła się na­to­miast za­wsze bar­dzo do­bro­tli­wa i uprzej­ma, gdy jej ży­cze­nia speł­nia­no szyb­ko i bez sprze­ci­wu. Dom jej za­li­czał się do naj­przy­jem­niej­szych w mie­ście. Byt mia­ła do­sko­na­le za­bez­pie­czo­ny nie tyle dzię­ki otrzy­ma­ne­mu spad­ko­wi, ile dzię­ki za­po­bie­gli­wo­ści męża. Obie cór­ki miesz­ka­ły ra­zem z nią; syn kształ­cił się w jed­nym z naj­lep­szych gim­na­zjów pań­stwo­wych w Pe­ters­bur­gu.

Sta­rusz­ka, sie­dzą­ca obok niej przy oknie, była tą samą ciot­ką, sio­strą jej ojca, z któ­rą Ma­ria Dmi­triew­na spę­dzi­ła on­giś kil­ka sa­mot­nych lat w Po­krow­skiem. Sta­rusz­ka na­zy­wa­ła się Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na Pie­stow. Sły­nę­ła jako dzi­wacz­ka, cha­rak­ter mia­ła nie­za­leż­ny, mó­wi­ła wszyst­kim praw­dą w oczy i dys­po­nu­jąc na­der ogra­ni­czo­ny­mi środ­ka­mi pie­nięż­ny­mi za­cho­wy­wa­ła się tak, jak­by mo­gła wy­da­wać ty­sią­ce. Zmar­łe­go Ka­li­ti­na po pro­stu nie cier­pia­ła i gdy tyl­ko bra­ta­ni­ca wy­szła za nie­go za mąż, wy­je­cha­ła do swo­jej wio­ski, gdzie spę­dzi­ła całe dzie­sięć lat, miesz­ka­jąc u chło­pa w kur­nej cha­cie. Ma­ria Dmi­triew­na tro­chę się jej bała. Czar­no­wło­sa i by­stro­oka na­wet w sta­ro­ści, ma­lut­ka, o spi­cza­stym no­sie, Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na cho­dzi­ła żwa­wo, trzy­ma­ła się pro­sto i mó­wi­ła szyb­ko a wy­raź­nie, cien­kim i dźwięcz­nym gło­si­kiem. Sta­le no­si­ła bia­ły cze­piec i bia­ły ka­ftan.

– O czym się tak za­my­śli­łaś, ko­cha­necz­ko? – spy­ta­ła na­gle Ma­rii Dmi­triew­ny. – Cze­mu tak wzdy­chasz?

– Tak so­bie! – od­rze­kła tam­ta. – Ja­kie cu­dow­ne ob­ło­ki!

– Tak ci żal tych ob­ło­ków?

Ma­ria Dmi­triew­na nic nie od­po­wie­dzia­ła.

– Cóż to ma zna­czyć, że Ge­de­onow­ski jesz­cze nie przy­szedł? – ode­zwa­ła się zno­wu Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na zręcz­nie po­ru­sza­jąc dru­ta­mi. Ro­bi­ła duży weł­nia­ny szal. – Po­wz­dy­chał­by so­bie ra­zem z tobą al­bo­by ci na­opo­wia­dał róż­nych nie­stwo­rzo­nych rze­czy.

– Jak się jed­nak cio­cia za­wsze su­ro­wo o nim wy­ra­ża! Ser­giusz Pie­tro­wicz jest czło­wie­kiem god­nym sza­cun­ku.

– God­nym sza­cun­ku! – po­wtó­rzy­ła z prze­ką­sem sta­rusz­ka.

– A jaki był od­da­ny mo­je­mu mę­żo­wi nie­bosz­czy­ko­wi! – rze­kła Ma­ria Dmi­triew­na. – Do­tych­czas nie po­tra­fi o nim wspo­mnieć bez wzru­sze­nia.

– Jesz­cze by też! Prze­cie go tam­ten wy­cią­gnął za uszy z bło­ta – mruk­nę­ła Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na i dru­ty za­czę­ły jesz­cze szyb­ciej mi­gać w jej rę­kach.

– Wy­glą­da na ta­kie nie­wi­niąt­ko – pod­ję­ła znów ten sam te­mat – gło­wę ma całą siwą, a co otwo­rzy usta, to skła­mie albo na­plot­ku­je. A w do­dat­ku rad­ca sta­nu! No cóż, dość po­wie­dzieć: po­po­wicz.

– Nie ma lu­dzi bez wad, cio­tu­niu. Ser­giusz Pie­tro­wicz grze­szy nad­mier­nym ga­dul­stwem, przy­zna­ję. Nie wy­cho­wa­no go jak na­le­ży, nie umie mó­wić po fran­cu­sku, ale to bar­dzo sym­pa­tycz­ny czło­wiek, pro­szę cio­ci.

– Tak, cią­gle ci rącz­ki liże. Nie mówi po fran­cu­sku – wiel­kie nie­szczę­ście! Sama nie je­stem moc­na we fran­cu­skim dia­lech­cie. A on by le­piej zro­bił, żeby po ni­ja­kie­mu nie mó­wił i nie kła­mał jak na­ję­ty. Pro­szę: o wil­ku mowa, a wilk tuż – do­da­ła Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na spoj­rzaw­szy na uli­cę. – Idzie, idzie ten twój sym­pa­tycz­ny czło­wiek. Jaki dłu­gi, cał­kiem jak bo­cian.

Ma­ria Dmi­triew­na po­pra­wi­ła so­bie loki. Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na po­pa­trzy­ła na nią z uśmie­chem.

– Czy mi się zda­je, czy też na­praw­dę ci się po­ka­zu­ją siwe wło­sy, ko­cha­necz­ko? Po­win­naś do­brze zbur­czeć swo­ją Pa­łasz­kę. Dla­cze­go nie uwa­ża?

– Cio­cia za­wsze coś wy­my­śli… – mruk­nę­ła nie­za­do­wo­lo­na Ma­ria Dmi­triew­na i za­czę­ła bęb­nić pal­ca­mi po opar­ciu fo­te­la.

– Ser­giusz Pie­tro­wicz Ge­de­onow­ski! – za­anon­so­wał pi­skli­wym gło­sem ogo­rza­ły ko­za­czek, któ­ry na­gle wy­sko­czył zza drzwi.II

Wszedł męż­czy­zna wy­so­kie­go wzro­stu, w schlud­nym sur­du­cie, ku­sych pan­ta­lo­nach, sza­rych za­mszo­wych rę­ka­wicz­kach i dwóch halsz­tu­kach – jed­nym czar­nym z wierz­chu i dru­gim bia­łym od spodu. Wszyst­ko w nim tchnę­ło na­masz­cze­niem i god­no­ścią, po­czy­na­jąc od uj­mu­ją­cej twa­rzy i gład­ko za­cze­sa­nych wło­sów na skro­niach, koń­cząc na nie skrzy­pią­cych bu­tach bez ob­ca­sów. Ukło­nił się naj­pierw pani domu, po­tem Mar­fie Ti­mo­fie­jew­nie i ścią­gnąw­szy po­wo­li rę­ka­wicz­ki pod­szedł do Ma­rii Dmi­triew­ny. Uca­ło­wał jej rękę z sza­cun­kiem, dwu­krot­nie, po czym po­wo­li siadł w fo­te­lu i po­cie­ra­jąc ko­niusz­ki pal­ców rzekł z uśmie­chem:

– Li­za­wie­ta Mi­chaj­łow­na zdro­wa?

– Tak – od­po­wie­dzia­ła Ma­ria Dmi­triew­na – jest w ogro­dzie.

– A He­le­na Mi­chaj­łow­na?

– Lena też jest w ogro­dzie. Nie ma żad­nych no­win?

– Jak to nie ma, jak to nie ma? – od­parł gość mru­ga­jąc po­wo­li ocza­mi i wy­dy­ma­jąc war­gi. – Hm!… Jest cho­ciaż­by taka no­wi­na, w naj­wyż­szym stop­niu zdu­mie­wa­ją­ca: przy­je­chał Fio­dor Iwa­nycz Ław­rec­ki.

– Fie­dia! – wy­krzyk­nę­ła Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na. – Czyś ty jed­nak sam nie zmy­ślił tej no­wi­ny, ko­cha­necz­ku?

– Ani­bym się wa­żył na coś po­dob­ne­go. Wi­dzia­łem go na wła­sne oczy.

– To jesz­cze nie do­wód.

– O wie­le zdro­wiej wy­glą­da – cią­gnął da­lej Ge­de­onow­ski uda­jąc, że nie sły­szał uwa­gi Mar­fy Ti­mo­fie­jew­ny – roz­rósł się w ra­mio­nach i ru­mień­ce ma na ca­łych po­licz­kach.

– Zdro­wiej wy­glą­da – po­wtó­rzy­ła po­wo­li Ma­ria Dmi­triew­na – a zda­wa­ło­by się, że po­wi­nien ra­czej pod­upaść na zdro­wiu.

– Tak, pro­szę pani – pod­chwy­cił Ge­de­onow­ski – inny na jego miej­scu na­wet by nie miał śmia­ło­ści po­ka­zać się lu­dziom na oczy.

– A to dla­cze­go? – prze­rwa­ła Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na. – Cóż pan za głup­stwa wy­ga­du­je? Czło­wiek wró­cił do swo­ich stron ro­dzin­nych, bo gdzież się ma po­dziać? A zresz­tą ni­czym nie za­wi­nił!

– Mąż jest za­wsze wi­nien, pro­szę sza­now­nej pani, ośmie­lam się twier­dzić, kie­dy żona źle się pro­wa­dzi.

– Tak mó­wisz, ko­cha­necz­ku, boś sam nig­dy nie był żo­na­ty.

Ge­de­onow­ski uśmiech­nął się z przy­mu­sem.

– Po­zwo­li pani, że za­spo­ko­ję swą cie­ka­wość – za­py­tał po krót­kiej chwi­li mil­cze­nia – dla kogo jest prze­zna­czo­ny ten mi­lut­ki szal?

Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na szyb­ko spoj­rza­ła na nie­go.

– Prze­zna­czo­ny jest dla czło­wie­ka – od­par­ła – któ­ry nig­dy nie plot­ku­je, nie robi in­tryg i nie kła­mie, je­śli tyl­ko znaj­dzie się taki na świe­cie. Fie­dię znam bar­dzo do­brze; tyl­ko tym za­wi­nił, że zbyt po­bła­żał żo­nie. Ano, oże­nił się z mi­ło­ści, a z ta­kich mał­żeństw nig­dy nic do­bre­go nie wy­cho­dzi – do­da­ła sta­rusz­ka i wsta­jąc spoj­rza­ła prze­lot­nie na Ma­rię Dmi­triew­nę. – Mo­żesz so­bie te­raz, ko­cha­necz­ku, ostrzyć ząb­ki na kim chcesz, na­wet na mnie; wy­cho­dzę i nie będę ci prze­szka­dza­ła. – I Mar­fa Ti­mo­fie­jew­na wy­szła.

– Wi­dzi pan, ona za­wsze tak – po­wie­dzia­ła Ma­ria Dmi­triew­na od­pro­wa­dziw­szy ciot­kę oczy­ma – za­wsze!

– Jest już dość le­ci­wa! Trud­no, pro­szę ła­ska­wej pani! – za­uwa­żył Ge­de­onow­ski. – Lubi, na przy­kład, mó­wić: „kto nie robi in­tryg”. A czy są dziś tacy? Ta­kie już cza­sy. Je­den z mo­ich przy­ja­ciół, czło­wiek prze­zac­ny, i po­zwo­lę so­bie za­zna­czyć, nie byle jaka oso­bi­stość, twier­dził, że w dzi­siej­szych cza­sach na­wet kura do ziar­na zbli­ża się bar­dzo prze­bie­gle: za­wsze się sta­ra po­dejść jak­by z boku. A gdy się po­pa­trzę na pa­nią, moja kró­lo­wo, to wi­dzę, ja­kie pani ma aniel­skie uspo­so­bie­nie. Pro­szę mi po­zwo­lić uca­ło­wać tę śnież­no­bia­łą rącz­kę.

Ma­ria Dmi­triew­na uśmiech­nę­ła się bla­do i wy­cią­gnę­ła do Ge­de­onow­skie­go pulch­ną rękę z od­sta­ją­cym ma­łym pa­lusz­kiem. Ge­de­onow­ski przy­lgnął do tej ręki usta­mi, a Ma­ria Dmi­triew­na przy­su­nę­ła do nie­go swój fo­tel i z lek­ka się na­chy­liw­szy spy­ta­ła pół­gło­sem:

– Więc pan go wi­dział? Czy rze­czy­wi­ście do­brze się trzy­ma, jest zdro­wy, we­so­ły?

– We­so­ły, pro­szę ła­ska­wej pani, do­brze się trzy­ma – od­parł Ge­de­onow­ski szep­tem.

– Nie sły­szał pan, gdzie obec­nie prze­by­wa jego żona?

– Ostat­nio ba­wi­ła w Pa­ry­żu, pro­szę ła­ska­wej pani. Te­raz po­dob­no prze­nio­sła się do Włoch.

– Sy­tu­acja Fie­di jest na­praw­dę okrop­na; nie wiem, jak on to wszyst­ko zno­si. Nie­wąt­pli­wie, każ­de­mu może się przy­tra­fić nie­szczę­ście, ale on zo­stał osła­wio­ny, że tak po­wiem, na całą Eu­ro­pę.

Ge­de­onow­ski wes­tchnął.

– Tak, tak, pro­szę pani. Prze­cie ona po­dob­no mia­ła sze­ro­kie zna­jo­mo­ści i z ar­ty­sta­mi, i z pia­ni­sta­mi, i jak ich tam na­zy­wa­ją, z lwa­mi i z in­ny­mi be­stia­mi. Stra­ci­ła reszt­ki wsty­du…

– Wiel­ka, wiel­ka szko­da – wes­tchnę­ła Ma­ria Dmi­triew­na. – Ob­cho­dzi mię to ze wzglę­dów ro­dzin­nych. Wie pan chy­ba, że Fie­dia jest moim cio­tecz­nym wnu­kiem.

– Ależ, pro­szę ła­ska­wej pani, jak­że­bym nie wie­dział wszyst­kie­go, co do­ty­czy pani ro­dzi­ny? Na mi­łość bo­ską!

– Czy przyj­dzie nas od­wie­dzić, jak pan my­śli?

– Praw­do­po­dob­nie tak. A zresz­tą, lu­dzie mó­wią, że ma je­chać do sie­bie na wieś.

Ma­ria Dmi­triew­na pod­nio­sła oczy ku nie­bu.

– Ach, dro­gi pa­nie, dro­gi pa­nie, gdy po­my­ślę, jak my, ko­bie­ty, mu­si­my ostroż­nie po­stę­po­wać!

– Są ko­bie­ty i ko­bie­ty, pro­szę ła­ska­wej pani. Są na nie­szczę­ście i ta­kie, któ­re mają, że tak po­wiem… sła­by cha­rak­ter, któ­rym w dzie­ciń­stwie nie za­szcze­pio­no pew­nych za­sad… (Ser­giusz Pie­tro­wicz wy­jął z kie­sze­ni kra­cia­stą, nie­bie­ską chust­ką i za­czął ją roz­wi­jać.) Są ta­kie ko­bie­ty, są nie­wąt­pli­wie. (Ser­giusz Pie­tro­wicz pod­niósł róg chu­s­tecz­ki ko­lej­no do jed­ne­go, po­tem do dru­gie­go oka.) Ale mó­wiąc ogól­nie, je­śli się roz­wa­ży, to zna­czy… Strasz­ny kurz w mie­ście – za­koń­czył rap­tem swo­je wy­wo­dy.

– Ma­man, ma­man – za­wo­ła­ła wbie­ga­jąc do po­ko­ju ład­niut­ka je­de­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka – je­dzie do nas na ko­niu Wło­dzi­mierz Ni­ko­ła­icz!

Ma­ria Dmi­triew­na wsta­ła. Ser­giusz Pie­tro­wicz rów­nież wstał i zło­żył ukłon.

– He­le­nie Mi­chaj­łow­nie… moje naj­niż­sze… – wy­rzekł i od­szedł­szy dla przy­zwo­ito­ści na bok, za­czął wy­cie­rać swój dłu­gi, kształt­ny nos.

– Ja­kie­go ma cud­ne­go ko­nia! – cią­gnę­ła da­lej dziew­czyn­ka. – Przed chwi­lą był koło furt­ki i po­wie­dział do mnie i do Lizy, że za­je­dzie przed ga­nek.

Dał się sły­szeć tu­pot ko­pyt i na uli­cy uka­zał się zgrab­ny jeź­dziec na pięk­nym gnia­dym ko­niu. Po chwi­li sta­nął przed otwar­tym oknem.III

Wi­tam pa­nią, Ma­rio Dmi­triew­no! – za­wo­łał jeź­dziec dźwięcz­nym, przy­jem­nym gło­sem. – Jak się pani po­do­ba mój nowy na­by­tek?

Ma­ria Dmi­triew­na po­de­szła do okna.

– Dzień do­bry, Wol­de­mar! Ach, co za wspa­nia­ły koń! Od kogo pan go ku­pił.

– Od re­mon­tie­ra… Zdarł ze mnie, be­stia.

– Jak się koń na­zy­wa?

– Or­lan­do… Strasz­nie głu­pia na­zwa. Chcę ją zmie­nić… Eh bien, eh bien, mon gar­con… Jaki nie­spo­koj­ny!

Koń par­skał, prze­bie­rał no­ga­mi i po­trzą­sał spie­nio­nym py­skiem.

– Pro­szę go po­gła­skać, Leno, pro­szę się nie bać… Dziew­czy­na wy­cią­gnę­ła przez okno rękę, ale Or­lan­do na­gle sta­nął dęba i sko­czył w bok. Jeź­dziec nie stra­cił gło­wy, ści­snął ko­nia no­ga­mi, sma­gnął go szpi­cru­tą po szyi i mimo jego opo­ru znów sta­nął przed oknem.

– Pre­nez gar­de, pre­nez gar­de – po­wta­rza­ła Ma­ria Dmi­triew­na.

– Pro­szę go po­gła­skać, Leno – upie­rał się jeź­dziec – nie po­zwo­lę mu na żad­ne wy­bry­ki.

Dziew­czyn­ka zno­wu wy­cią­gnę­ła rękę i nie­śmia­ło do­tknę­ła ru­chli­wych noz­drzy Or­lan­da, któ­ry bez ustan­ku drżał i gryzł wę­dzi­dło.

– Bra­wo! – za­wo­ła­ła Ma­ria Dmi­triew­na. – A te­raz niech pan zsią­dzie i przyj­dzie do nas.

Jeź­dziec dziar­sko za­wró­cił ko­nia, dał mu ostro­gi, pu­ścił go krót­kim ga­lo­pem przez uli­cę i wje­chał na dzie­dzi­niec. W chwi­lę póź­niej wy­ma­chu­jąc szpi­cru­tą wbiegł z drzwi przed­po­ko­ju do sa­lo­nu; nie­mal jed­no­cze­śnie na pro­gu dru­gich drzwi uka­za­ła się zgrab­na, wy­so­ka, czar­no­wło­sa pan­na lat oko­ło dzie­więt­na­stu – star­sza cór­ka Ma­rii Dmi­triew­ny, Liza.IV

Mło­dzie­niec, z któ­rym przed chwi­lą po­zna­li­śmy czy­tel­ni­ków, na­zy­wał się Wło­dzi­mierz Ni­ko­ła­icz Pan­szyn. Służ­bę peł­nił w Pe­ters­bur­gu w Mi­ni­ster­stwie Spraw We­wnętrz­nych jako urzęd­nik do spe­cjal­nych zle­ceń. Do mia­sta O*** przy­je­chał ce­lem wy­ko­na­nia ter­mi­no­we­go urzę­do­we­go po­ru­cze­nia i pod­le­gał dys­po­zy­cji gu­ber­na­to­ra, ge­ne­ra­ła Son­nen­ber­ga, któ­ry był jego da­le­kim krew­nym. Oj­ciec Pan­szy­na, dy­mi­sjo­no­wa­ny sztab­srot­mistrz, słyn­ny kar­ciarz, czło­wiek o słod­kich oczach, zwię­dłej twa­rzy i ner­wo­wo drga­ją­cych ustach, przez całe ży­cic ob­ra­cał się w ko­łach ary­sto­kra­cji, by­wał w klu­bach an­giel­skich Mo­skwy i Pe­ters­bur­ga i ucho­dził za spryt­ne­go, nie bar­dzo za­słu­gu­ją­ce­go na za­ufa­nie, ale sym­pa­tycz­ne­go i szcze­re­go chło­pa. Mimo ca­łe­go spry­tu znaj­do­wał się nie­mal za­wsze o krok od nę­dzy i swe­mu je­dy­ne­mu sy­no­wi zo­sta­wił nie­wiel­ki, a przy tym nad­szarp­nię­ty ma­ją­tek. Do­ło­żył za to po swo­je­mu sta­rań, aby syna wy­cho­wać: Wło­dzi­mierz Ni­ko­ła­icz mó­wił po fran­cu­sku wspa­nia­le, po an­giel­sku do­brze, po nie­miec­ku źle. Tak wła­śnie być po­win­no: po­rząd­nym lu­dziom wstyd mó­wić do­brze po nie­miec­ku, ale mogą użyć nie­kie­dy ja­kie­goś słów­ka nie­miec­kie­go, zwłasz­cza w za­baw­nej sy­tu­acji – c'est même trè

s chic, jak się lu­bią wy­ra­żać nasi pe­ters­bur­scy pa­ry­ża­nie. Wło­dzi­mierz Ni­ko­ła­icz już od pięt­na­ste­go roku ży­cia umiał bez kon­fu­zji wejść do każ­de­go sa­lo­nu, przy­jem­nie się w nim po­krę­cić i w porę się ulot­nić. Oj­ciec Pan­szy­na za­pew­nił swe­mu sy­no­wi roz­le­głe sto­sun­ki. Ta­su­jąc kar­ty, mię­dzy jed­nym ro­brem a dru­gim lub też po zro­bie­niu wiel­kie­go szle­ma, nig­dy nie omi­nął oka­zji, by wtrą­cić słów­ko o swo­im „Wo­ło­di” w roz­mo­wie z ja­kimś wpły­wo­wym dy­gni­ta­rzem, ama­to­rem gier ko­mer­cyj­nych. Ze swej stro­ny Wło­dzi­mierz Ni­ko­ła-icz w cza­sie po­by­tu na uni­wer­sy­te­cie, z któ­re­go wy­szedł ze stop­niem stu­den­ta rze­czy­wi­ste­go, po­znał wie­lu mło­dzień­ców z naj­zna­ko­mit­szych ro­dzin i zy­skał pra­wo wstę­pu do naj­lep­szych do­mów. Wszę­dzie go przyj­mo­wa­no z otwar­ty­mi rę­ka­mi; był bar­dzo przy­stoj­ny, swo­bod­ny w obej­ściu, je­dy­ny do każ­dej za­ba­wy, za­wsze zdrów i we­sół, za­wsze go­to­wy na wszyst­ko; gdzie trze­ba – pe­łen sza­cun­ku, gdzie moż­na – zu­chwa­ły, świet­ny kom­pan, un char­mant gar­con. Otwo­rzył się przed nim świat, o któ­rym ma­rzył. Pan­szyn bar­dzo szyb­ko po­znał taj­ni­ki świa­to­we­go ży­cia; po­tra­fił wzbu­dzić w so­bie praw­dzi­wy sza­cu­nek dla jego praw; umiał z na poły żar­to­bli­wą po­wa­gą za­jąć się ja­kimś głup­stwem i dać do zro­zu­mie­nia, że wszyst­kie po­waż­ne spra­wy uwa­ża za głup­stwa. Wspa­nia­le tań­czył. Ubie­rał się po an­giel­sku. W krót­kim cza­sie za­sły­nął jako je­den z naj­sym­pa­tycz­niej­szych i naj­obrot­niej­szych mło­dzień­ców w Pe­ters­bur­gu. Pan­szyn był na­praw­dę bar­dzo spryt­ny – nie ustę­po­wał pod tym wzglę­dem ojcu; ale był rów­nież bar­dzo zdol­ny. Po­siadł wszyst­kie ta­len­ty: przy­jem­nie śpie­wał, nie­źle ry­so­wał, ukła­dał wier­sze, zdo­by­wał suk­ce­sy gra­jąc na sce­nie. Le­d­wie za­czął dwu­dzie­sty ósmy rok ży­cia, a już był ka­mer­jun­krem i zaj­mo­wał dość wy­so­ki sto­pień w hie­rar­chii urzęd­ni­czej. Pan­szyn nie­złom­nie wie­rzył w sie­bie, w swój ro­zum, w swo­ją by­strość; kro­czył na­przód od­waż­nie i we­so­ło, z roz­ma­chem; wszyst­ko mu szło jak z płat­ka. Przy­wykł do tego, że go wszy­scy po­dzi­wia­li: i sta­rzy, i mło­dzi, i wy­obra­żał so­bie, że zna lu­dzi, zwłasz­cza ko­bie­ty – znał do­brze ich po­spo­li­te sła­bost­ki. Jako czło­wiek nie­ob­cy sztu­ce, pe­łen był we­wnętrz­ne­go ognia i gór­nych po­ry­wów, miał skłon­ność do en­tu­zja­zmu i wsku­tek tego po­zwa­lał so­bie na róż­ne od­stęp­stwa od świa­to­wych za­sad: hu­lał, za­wie­rał zna­jo­mo­ści z oso­ba­mi nie na­le­żą­cy­mi do to­wa­rzy­stwa i w ogó­le za­cho­wy­wał się swo­bod­nie i bez­pre­ten­sjo­nal­nie. Ale w głę­bi du­szy był za­wsze zim­ny i wy­ra­cho­wa­ny; w cza­sie naj­bar­dziej sza­lo­nej hu­lan­ki jego mą­dre, czar­ne oczka bacz­nie wszyst­ko ob­ser­wo­wa­ły, nad wszyst­kim czu­wa­ły; ten od – waż­ny, pew­ny sie­bie mło­dzian nie po­tra­fił nig­dy się za­po­mnieć, nie mógł pu­ścić wo­dzy fan­ta­zji lub na­mięt­no­ści. Ku jego chlu­bie na­le­ży stwier­dzić, że nig­dy się nie prze­chwa­lał swo­imi zwy­cię­stwa­mi. Za­raz po przy­jeź­dzie do O*** za­czął by­wać w domu Ma­rii Dmi­triew­ny i po krót­kim cza­sie czuł się tam naj­zu­peł­niej swo­bod­nie. Ma­ria Dmi­triew­na po pro­stu świa­ta poza nim nie wi­dzia­ła.

Pan­szyn wy­mie­nił uprzej­me ukło­ny ze wszyst­ki­mi znaj­du­ją­cy­mi się w po­ko­ju, uści­snął rękę Ma­rii Dmi­triew­ny i Le­za­wie­ty Mi­chaj­łow­ny, z lek­ka po­kle­pał po ra­mie­niu Ge­de­onow­skie­go i ob­ró­ciw­szy się znie­nac­ka na ob­ca­sach, chwy­cił Lenę za gło­wę i po­ca­ło­wał ją w czo­ło.

– I pan się nie boi jeź­dzić na ta­kim na­ro­wi­stym ko­niu? – spy­ta­ła Ma­ria Dmi­triew­na.

– Ależ, pro­szę pani, to jest naj­spo­koj­niej­szy na świe­cie koń! Wy­znam na­to­miast, że się pa­nicz­nie boję cze­goś in­ne­go: boję się grać w pre­fe­ran­sa z Ser­giu­szem Pie­tro­wi­czem. Wczo­raj u Bie­le­ni­cy­nów ograł mnie do szczę­tu.

Ge­de­onow­ski za­śmiał się dys­kret­nym, uni­żo­nym śmiesz­kiem; sta­rał się przy­pod­chle­bić mło­de­mu, wy­bit­ne­mu urzęd­ni­ko­wi z Pe­ters­bur­ga, ulu­bień­co­wi gu­ber­na­to­ra. W swo­ich roz­mo­wach z Ma­rią Dmi­triew­ną czę­sto wspo­mi­nał o wy­jąt­ko­wych zdol­no­ściach Pan­szy­na. „Bo jak­że go nie chwa­lić? – roz­my­ślał. – Prze­cie mło­dy czło­wiek osią­ga suk­ce­sy w wyż­szych re­gio­nach ży­cia, wzo­ro­wo peł­ni swo­ją służ­bę i nie oka­zu­je naj­mniej­szej dumy.” Zresz­tą Pan­szy­na rów­nież w Pe­ters­bur­gu uwa­ża­no za zdol­ne­go urzęd­ni­ka: ro­bo­ta pa­li­ła mu się w ręku, on zaś mó­wił o niej żar­to­bli­wie, jak przy­stoi czło­wie­ko­wi świa­to­we­mu, któ­ry nie przy­wią­zu­je zbyt­niej wagi do swych za­jęć. Był świet­nym „wy­ko­naw­cą” – a prze­ło­że­ni lu­bią ta­kich pod­wład­nych. Sam Pan­szyn nie wąt­pił w to, że je­śli ze­chce, awan­su­je z bie­giem cza­su na mi­ni­stra.

– Pan ra­czył się wy­ra­zić, że pana ogra­łem – po­wie – dział Ge­de­onow­ski – a kto w ubie­głym ty­go­dniu wy­grał ode mnie dwa­na­ście ru­bli? I w do­dat­ku…

– Roz­bój­nik z pana, roz­bój­nik – prze­rwał mu Pan­szyn z przy­ja­zną, ale nie­co po­gar­dli­wą non­sza­lan­cją i nie zwra­ca­jąc wię­cej uwa­gi na Ge­de­onow­skie­go pod­szedł do Lizy.

– Nie mo­głem tu­taj zna­leźć uwer­tu­ry do Obe­ro­na – za­czął. – Pani Bie­le­ni­cyn tyl­ko się chwa­li­ła, że ma całą kla­sycz­ną mu­zy­kę; w rze­czy­wi­sto­ści nie ma nic oprócz wal­ców i po­lek. Ale już na­pi­sa­łem do Mo­skwy i za ty­dzień otrzy­ma pani tę uwer­tu­rę. À pro­pos – cią­gnął da­lej – skom­po­no­wa­łem wczo­raj nowy ro­mans. Sło­wa też są moje. Je­śli pani so­bie ży­czy, to za­śpie­wam. Nie wiem, czy mi się to uda­ło; pani Bie­le­ni­cyn orze­kła, że ro­mans jest prze­mi­ły, ale jej zda­nie nie wie­le zna­czy. Chciał­bym usły­szeć pani opi­nię. Może zresz­tą odło­żyć to na póź­niej?

– Po co od­kła­dać? – wmie­sza­ła się do roz­mo­wy Ma­ria Dmi­triew­na. – Dla­cze­go nie te­raz?

– Je­stem do usług – po­wie­dział Pan­szyn z ja­kimś pro­mien­nym i słod­kim uśmie­chem, któ­ry na prze­mian uka­zy­wał się na jego ustach i zni­kał. Przy­su­nął ko­la­nem krze­seł­ko, usiadł przy for­te­pia­nie i wziąw­szy kil­ka akor­dów za­śpie­wał, wy­raź­nie wy­ma­wia­jąc sło­wa, na­stę­pu­ją­cy ro­mans:

Księ­życ wy­so­ko po­nad zie­mią pły­nie

Mię­dzy bla­dy­mi chmu­ra­mi,

Lecz jego pro­mień w mor­skich wód głę­bi­nie

Zim­ny­mi wła­da fa­la­mi.

Mej du­szy mrocz­ne, nie­spo­koj­ne mo­rze

Cie­bie księ­ży­cem swym mie­ni,

Czy w szczę­ścia chwi­lach, czy też w smut­ku po­rze,

Moc czer­pie z two­ich pro­mie­ni.

Po­ry­wów peł­na, mi­ło­ści spra­gnio­na,

Du­sza wciąż tę­sk­ni i cze­ka.

Cięż­ko mi… ale tyś jest nie­wzru­szo­na

I tak jak księ­życ da­le­ka.

Dru­gą zwrot­kę Pan­szyn wy­ko­nał ze szcze­gól­ną siłą; w burz­li­wym akom­pa­nia­men­cie sły­chać było groź­ny po­szum roz­ko­ły­sa­nych fal. Po sło­wach: „cięż­ko mi…” wes­tchnął z lek­ka „ spu­ścił oczy i zni­żył głos – mo­ren­do. Kie­dy skoń­czył Liza po­chwa­li­ła me­lo­dię, Ma­ria Dmi­triew­na po­wie­dzia­ła: „ślicz­ne”, a Ge­de­onow­ski na­wet krzyk­nął: „za­chwy­ca­ją­ce!” – po czym do­dał: „i po­ezja, i mu­zy­ka jed­na­ko­wo za­chwy­ca­ją­ce!” Lena po­pa­trzy­ła na śpie­wa­ka z dzie­cin­ną czcią. Sło­wem, wszyst­kim obec­nym spodo­bał się utwór mło­de­go dy­le­tan­ta. Ale za drzwia­mi sa­lo­nu, w przed­po­ko­ju, stał nowy przy­bysz, czło­wiek w po­de­szłym już wie­ku, któ­re­mu są­dząc po jego spusz­czo­nej gło­wie i ru­chach ra­mion, utwór Pan­szy­na, cho­ciaż taki prze­mi­ły, nie spra­wił przy­jem­no­ści. Po­cze­kaw­szy chwi­lę i strzep­nąw­szy kurz z bu­tów gru­bą chust­ką do nosa czło­wiek ten rap­tow­nie zmru­żył oczy, za­ci­snął po­nu­ro usta, jesz­cze bar­dziej zgar­bił swo­je już i tak pa­łą­ko­wa­te ple­cy i po­wo­li wszedł do sa­lo­nu.

– O! Krzysz­tof Fio­do­rycz! Wi­ta­my pana! – pierw­szy za­wo­łał Pan­szyn i szyb­ko ze­rwał się z krze­sła. – Na­wet nie po­dej­rze­wa­łem pań­skiej obec­no­ści tu­taj. Przy panu za nic na świe­cie nie od­wa­żył­bym się za­śpie­wać mo­je­go ro­man­su. Wiem, że pan nie jest ama­to­rem lek­kiej mu­zy­ki.

– Ja nie słu­chał – od­po­wie­dział kiep­ską rusz­czy­zną no­wo­przy­by­ły i skło­niw­szy się ko­lej­no wszyst­kim, sta­nął nie­zgrab­nie po­środ­ku po­ko­ju.

– Czy pan, mon­sieur Lemm – spy­ta­ła Ma­ria Dmi­triew­na – przy­szedł na lek­cję mu­zy­ki z Lizą?

– Nie, nie s Li­sa­fiet Mi­chaj­low­ną, tyl­ko s Je­len Mi­chaj­low­ną.

– A! No to pięk­nie. Leno, idź na górę z pa­nem Lem­mem.

Sta­ru­szek zro­bił już parą kro­ków, po­dą­ża­jąc za dziew­czyn­ką, ale Pan­szyn go za­trzy­mał.

– Niech pan nie od­cho­dzi za­raz po lek­cji, Krzysz­to­fie Fio­do­ry­czu – po­wie­dział. – Ja i Li­za­wie­ta Mi­chaj­łow­na za­gra­my na czte­ry ręce so­na­tę Beetho­ve­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: