Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ta straszna Środa? - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 maja 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ta straszna Środa? - ebook

Czy feministka wbrew stereotypom może być ciepłą, zwyczajną kobietą? Owszem i taką jest Magdalena Środa, która w biograficznym wywiadzie opowiada o sobie, życiu, rozterkach, wątpliwościach. A życie pani profesor było pełne niespotykanych doświadczeń i przeobrażeń. Czy ktoś zdawał sobie sprawę, że Magdalena Środa była wschodzącą gwiazdą szkoły baletowej? I czy ktoś wie, jaki to ma związek z późniejszym wyborem feminizmu jako ideowej drogi słynnej filozofki? A może chcielibyście wiedzieć, skąd w Środzie niechęć do Kościoła i jaki wpływ na jej poglądy miało doświadczenie z podróży do USA? Albo co dzieje się na sabatach czarownic, w których brała udział?

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7700-051-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I.
Narodziny feministki: od lęku przed starszymi dziewczynami do sprostania ambicjom matki

Rozdział I.
Lęk przed starszymi dziećmi / literatura dzieciństwa / wstręt do harcerstwa / siedemnaście metrów kwadratowych do życia / filozofia wyssana z mlekiem matki / ateistyczny tata / udawane wizyty u dentysty / dziewictwo do dziewiętnastego roku życia / dobra córka / przykładna kariera

Powiedziała pani kiedyś, że feminizm narodził się w pani wraz z narodzinami córki, bo było to tak traumatyczne przeżycie. Może jednak jego korzeni trzeba szukać wcześniej? W dzieciństwie, w relacjach z rodzicami?

Moje wspomnienia z dzieciństwa to okruchy, których nie da się złożyć w początek feministycznej biografii. Choć jedna rzecz jest zastanawiająca. Mam zakonotowany głęboko w psychice lęk przed starszymi dziećmi, zwłaszcza dziewczynkami. Od kiedy sięgam pamięcią, panicznie bałam się starszych dziewcząt, chłopców mniej. Bałam się w ogóle grupy, a więc klasy, kolonii, zajęć pozaszkolnych, szczególnie dlatego że były tam właśnie starsze dziewczynki.

Zastanawiała się pani, skąd wziął się ten lęk?

Nie mam pojęcia. Nie miałam starszej siostry, więc trudno wysnuwać proste wnioski w tłumaczeniu mojego lęku. Moja kuzynka, Hela, którą traktowałam jak siostrę, bośmy spędziły kawał dzieciństwa razem i do dziś jesteśmy nierozłączne, jest starsza o kilka lat i jakoś nigdy się jej nie bałam. Owszem, była dla mnie (i jest) wielkim autorytetem. Zawsze uważała, że jestem niewystarczająco wykształcona i nawet we wczesnej podstawówce wytykała mi braki. To dzięki niej jako dziecko brnęłam przez światową literaturę, ślęczałam nad „Doktorem Faustusem” Tomasza Manna i zachwycałam się Franzem Kafką oraz marzyłam, by znaleźć się w szkole, gdzie uczą łaciny. Byłam gorliwą, choć niezbyt zdolną uczennicą mojej starszej siostry, ale jej się nie bałam. Bałam się za to wszystkich innych starszych dziewczynek. Ten lęk tkwiący we mnie towarzyszył mi bardzo długo. Jeszcze na studiach bałam się dziewczyn z wyższych lat. Zniknął dopiero wówczas, gdy zorientowałam się, że starszych ode mnie koleżanek jest już niedużo, czyli stało się to całkiem niedawno. Wciąż jednak, gdy przechodzę koło przedszkola czy żłobka, czuję ten wyniesiony z pierwszych lat życia niepokój (bo w przedszkolu też były starsze dziewczynki). Zresztą ja w ogóle nie lubię dzieciństwa. W przeciwieństwie do mojego męża. On ze swojego dzieciństwa potrafi zrobić literaturę, pisze o nim książki, bawi się nim, odnajduje świat nie tylko wspomnień, ale różnych podróży, taki inny kawałek rzeczywistości, trochę bajecznej ale – w istocie – bardzo realnej. To Krzyś pokazał mi dzieciństwo jako odrębny, niezwykły świat, do którego można wracać. Ja swojego dzieciństwa nie znosiłam. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego ludzie mówią o „utraconym dzieciństwie”. Nie czułam się w tym etapie mojego życia ani bezpiecznie, ani dobrze. Jakbym nie była w swojej skórze. Z jednej strony bałam się grupy i wolałam przebywać w miejscach, które mogły mi zagwarantować poczucie odrębności, a z drugiej bardzo bałam się samotności. Takiej dosłownej. Zostanie samej w domu jawiło mi się jako prawdziwy dramat. Rodzice mieli ze mną duży problem. Czasami udawało im się mnie przekonać, bym została sama w domu do godziny dziewiątej wieczór. Do dziewiątej trwałam na stanowisku, czyli przy oknie na parapecie, ale gdy tylko wybijała umówiona godzina, wybiegałam na klatkę schodową i krzyczałam na całe gardło: „Mamo! Tato!”. Toteż w naszym maleńkim mieszkanku ciągle rezydowały jakieś opiekunki ściągane przez rodziców ze wsi. Nie chodziłam do żłobka, nie znosiłam przedszkola. Przy mojej niechęci do przebywania w grupie była to totalna klęska.

A lalki? Misie? Nie pomagały w oswajaniu samotności?

Był jeden upiorny miś. Ciągle go leczyłam, cały pokłuty od zastrzyków nie nadawał się na pocieszyciela. Miałam też lalkę typu Barbie. Wtedy była to prawdziwa rzadkość. Ojciec przywiózł mi ją z Francji, gdy w 1962 roku wyjechał na stypendium. Nie była jednak moją ulubienicą, bo wydawała mi się dziwna. Wyglądała nienaturalnie, żadna ze znanych mi kobiet nie była tak szczupła jak ta lalka, chociaż ja akurat byłam w dzieciństwie strasznie chuda. Tak chuda, że tą chudością odstawałam od rówieśnic. No, ale ja nie miałam tak nieproporcjonalnie długiej szyi i takiego gigantycznego biustu. Trudno było mi się utożsamić z tą „cycatką”, trudno się nią było opiekować, nie sposób było jej naśladować, no i nie wiedziałam, w co się z nią bawić. W szpital? Nie wiedziałam wtedy o „odwykówkach” dla anorektyczek. We dwie nie pasowałyśmy do siebie, a inne dziewczynki wtedy jeszcze takich lalek nie miały. Nie pamiętam zresztą, bym kiedykolwiek bawiła się w grupie.

O harcerstwie w takim razie nie mogło być mowy?

Do dziś niewiele spraw tak mną wstrząsa jak harcerstwo. Przebywanie w grupie było straszne, ale przebywanie w grupie zorganizowanej po wojskowemu było potworne. W szkole należałam przez rok do zuchów. To było traumatyczne przeżycie. Nie dość, że grupa, w której musiałam na komendę robić to, co wszyscy, to na dodatek grupa umundurowana. Do dziś wszystkie formacje mundurowe: harcerze, żołnierze, księża, a nawet kibice sportowi budzą mój opór nie tylko psychologiczny, ale i estetyczny. W ogóle wszelkie upodabnianie się człowieka do owadów (działania stadne i zhierarchizowane jak u mrówek czy termitów) budzi we mnie opór i wstręt. Podobnie jak posłuszeństwo i działanie na rozkaz. Gdy jestem na spotkaniu czy panelu i ktoś przedstawia jakąś osobę jako harcerkę czy harcerza, to od razu zapala mi się w głowie czerwona lampka. Ja z własnej woli nigdy nie dałabym się wcisnąć w żaden mundur.

Jako dziecko nie lubiła być pani w grupie, ale i nie lubiła samotności. A w domu, z rodzicami?

Moje pierwsze wspomnienie to maleńkie mieszkanie na Grochowie w Warszawie. Żyliśmy w czymś, co nazywało się „mieszkaniem”, choć miało siedemnaście metrów kwadratowych. Tam narodził się mój kult dla życia intelektualnego, bo rodzice byli naukowcami – socjologami. Pamiętam migawki: ojciec pracuje w łazience, siedząc na ubikacji, bo w jedynym naszym pokoju mama właśnie kładzie mnie spać. Pierwszy dźwięk, który zapamiętałam, to stukot maszyny do pisania. Bardzo długo najlepiej zasypiało mi się właśnie przy tym dźwięku. Pamiętam też pierwszą świętość w moim życiu – biurko ojca. Leżały na nim książki. Wiedziałam, że nikt nie powinien ich dotykać. Gdy ktoś przychodził w odwiedziny, przyjmowałam na siebie rolę strażnika tego biurka. Często też chodziłam z ojcem na uczelnię, bo zabierał mnie na wykłady, które prowadził. Jeśli natomiast chodzi o mamę, to w pierwszych zachowanych wspomnieniach czyta mi „Mity greckie” Jana Parandowskiego, Platona i – co szczególnie zapamiętałam – „Ideologię niemiecką” Fryderyka Engelsa i Karola Marksa, gdzie pojawia się podział na filozoficzny materializm i idealizm. Żartując, można więc rzec, że podstawy filozofii i fascynację mitami wyssałam z mlekiem matki. Zeus i cała reszta z Olimpu długo wydawali mi się o wiele bardziej przekonywający jako bogowie niż chrześcijański Bóg. Inna rzecz, że tego chrześcijańskiego Boga w moim rodzinnym domu nie było. Mama jest ateistką. Tata niepraktykujący. Naukowo zajmował się socjologią religii, ale do kościoła nie chodził. Porcję kościelnego obrządku dostawałam na wakacjach u dziadków. Dziadkom w głowie się nie mieściło, że ktoś może nie mieć potrzeby chodzenia na mszę. Gdy przychodziła niedziela i próbowałam tłumaczyć, że ja się nie wybieram, babcia z dziadkiem kiwali ze zrozumieniem głowami, po czym mówili: „Tak, tak, dziecko, zgoda, a teraz idź do kościoła”. Nie przyjmowali do wiadomości także braku sakramentów świętych w życiu swojej wnuczki. Za ich przyczyną, ale oczywiście bez własnej woli, zostałam ochrzczona. Ale do komunii już nie poszłam. Tata kupił mi tylko białą sukienkę, żeby nie było mi przykro, że nie mam czegoś, co mają wszystkie koleżanki w moim wieku.

Lepiej układały się pani relacje z mamą czy z tatą?

Moi rodzice dosyć szybko się rozwiedli. Ich relacje były fatalne i właściwie zaczęło robić się przyjemnie dopiero, kiedy postanowili się rozstać. Miałam wówczas dziesięć lat. Długo trzymałam stronę ojca, bo był kochający, uległy i zawsze trzymał ze mną sztamę. Mama wymagająca i twarda. To ona decydowała na przykład o tym, że powinnam jeździć na kolonie, choć okropnie tego nie lubiłam. Uważała, że dziecko uczy się w ten sposób funkcjonowania w społeczeństwie. Jechałam więc na te kolonie i dzwoniłam do ojca, że jestem nieszczęśliwa. Przyjeżdżał i mnie zabierał. Podobnie było z wizytami u dentysty. Strasznie się ich bałam, więc tata z litości czy miłości szedł ze mną zamiast do dentysty – do knajpy, a potem utrzymywaliśmy wspólnie wszystko przed mamą w tajemnicy. Tata mnie rozpuszczał, dawał pieniądze. Długo byłam gotowa dla niego dać się zabić. Zawsze go kochałam i kocham miłością bezwarunkową. Moje uczucia do mamy są bardziej dojrzałe. Dopiero po latach zaczęłam ją rozumieć. Dawniej widziałam w niej źródło wymagań. Nie zdawałam sobie sprawy, ile musiała włożyć wysiłku, by mnie wychować. Dziecku łatwo jest dawać różne gadżety i nie być z nim na co dzień w domu, jak to było w przypadku ojca. Mama wymagała, ale była zawsze przy mnie.

Powiedziała jej to pani kiedyś?

Mama pilnie czyta wszystko, co mówię. Bywało, że się złościła (jak zrobi to pewnie teraz), gdy byłam krytyczna wobec jej osoby. Po latach jednak coraz częściej przyznaję jej rację. Kiedyś uważałam ją za potwora z tym jej rygoryzmem. Dziś wiem, że choć była wobec mnie surowa, to robiła coś, czego ja już nie robiłam wobec swojej córki. Uważała mianowicie, że jestem genialna, fantastyczna, mam wielkie zdolności i wszyscy powinni przede mną padać na kolana. Jak dostawałam dwóję w szkole, mama szła do nauczyciela i wyrzucała mu, że ogranicza moją osobowość, że się na mnie nie poznał. Co natychmiast się obracało przeciwko mnie, bo następnego dnia nauczyciel wzywał mnie do tablicy i kazał mi udowodnić mój geniusz. Klasa ryczała ze śmiechu, a ja pękałam ze wstydu i złości. Nie było to fajne, ale w sumie mama dała mi niezłą dawkę wiary w siebie. Gdy zrobiłam głupi rysunek, mówiła, że jest najpiękniejszy na świecie. Gdy ugotowałam żylastego kurczaka, zachwalała, że jej córka fenomenalnie gotuje. Dawała mi nieustającą szansę uwierzenia w siebie. Jednocześnie jednak wciąż mówiła: „Nie masz matury? Nie rozmawiaj ze mną!”. Potem: „Nie masz magisterium? Nie rozmawiaj ze mną”. Gdy kończyłam studia, powtarzała: „Słuchaj, bez doktoratu to naprawdę, wiesz co, wstyd”. Mama ma tylko doktorat, więc jak zrobiłam habilitację, wydawało mi się, że da sobie spokój, a ona, gratulując mi, dodała: „No wiesz, nie jesteś jeszcze profesorem!”. Teraz, gdy od lat jestem profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, może mi powiedzieć, że jednak wciąż jeszcze nie profesorem belwederskim, ale chyba uznała, że osiągnęłam to, co ona chciała, abym osiągnęła. Na pewno nie była matką, której mogłam się w młodości zwierzać z różnych młodzieńczych nieszczęść, zakochań, bo dla mamy musiałam być samodzielną, niezależną kobietą, która idzie po swoje. Im bardziej ten wizerunek się realizował, tym nasze kontakty były lepsze. Teraz nasze relacje są właściwie prawie idealne.

Bała się pani mamy w dzieciństwie? Tego, że może nie spełnić jej oczekiwań?

Nie, mama nie miała jakichś specjalnych oczekiwań. Nie ustawiała mnie na życie. Nie chciała, żebym była sławna, piękna czy znacząca. Ona sądziła, że jestem i piękna, i wybitna, tylko że nie powinnam się rozpraszać na głupstwa. Pamiętam historię w liceum im. Stefana Batorego, w którym znalazłam się po szkole baletowej. Bardzo dużo wtedy pisałam, uwielbiałam wypracowania, prowadziłam pamiętnik, pisałam do gazetki szkolnej. Tymczasem moje pierwsze wypracowanie w nowej szkole nie zostało w ogóle ocenione. Profesor od języka polskiego uznał, że jest ono poza oceną, poza poziomem liceum z powodu ogromnej ilości błędów interpunkcyjnych i ortograficznych. Treść uznał za naiwną. I tak z pewnością było: poziom szkoły baletowej, gdzie byłam polonistyczną gwiazdą, i poziom najlepszego liceum w Warszawie – to dwa światy. Przez dwa lata skupiałam się więc na tym, by sprostać rygorystycznym wymaganiom profesora i nie robić błędów, cyzelowałam interpunkcję, ortografię i poprawność stylistyczną. Do tego bardzo emocjonalnie podchodziłam do lektur, czytałam filozofię, kochałam romantyków, literaturę współczesną (pamiętam, jak w pełnym natchnienia wypracowaniu porównywałam bohaterów Adama Mickiewicza i Ireneusza Iredyńskiego). Mama twierdziła, że jestem świetna i oryginalna, profesor od polskiego, że naiwna i robię błędy. Gdyby nie niezachwiana wiara mamy w moje możliwości, zostałabym pewnie przy takim nauczycielu korektorką, a nie naukowczynią i publicystką. Bardzo żałuję, że mój stary profesor od języka polskiego nie dożył dnia, w którym jeden z moich artykułów poświęconych bodaj sensowi życia stał się tematem egzaminu maturalnego. Dla mojej mamy to nie było nic wielkiego. Normalka, bo przecież jestem wybitna. Taka jest moja mama.

A w sprawach obyczajowych, karności domowej, mama była równie wymagająca?

Funkcje obyczajowe w moim domu oczywiście też pełniła mama. Nie było szczególnych rygorów, pruderii, miałam duży zakres wolności, wszelako uwarunkowanej. Z prywatek musiałam wracać przed godziną dwudziestą trzecią. Nie było mowy o piciu alkoholu poza domem (w domu, czasem, podczas obiadu pijało się czerwone wino), a w sprawach seksu mama uważała, że mam czas, „po maturze”. Przestrzeganie tych rygorów niewiele mnie kosztowało i mimo pewnych, bardzo niewinnych doświadczeń alkoholowych i seksualnych w czasie liceum udało mi się zachować zarówno abstynencję, jak i dziewictwo do dziewiętnastego roku życia. Nie dlatego jednak, że mama tego wymagała, lecz dlatego że ja nie miałam w liceum ani potrzeb alkoholowych, ani używkowych, ani seksualnych. Miło jednak mieć złudzenie, że było się posłusznym i wstrzemięźliwym dla cnoty posłuszeństwa i wstrzemięźliwości.

Czy wyzwoliła się pani z roli małej córeczki, tej zależności córki od matki? Czy takie psychologiczne uwolnienie jest w ogóle możliwe?

Jestem dobrą córką. Uczyłam się, skończyłam studia, zrobiłam przykładną akademicką karierę, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko, jestem samodzielna i szczęśliwa. Mama to wie. Ale oczywiście ciągle pełni nade mną jakieś funkcje kontrolne, narzeka, że za dużo pracuję, że niewłaściwie się odżywiam, że nie zajmuję się należycie dzieckiem lub że nie mam pojęcia, gdzie posadzić begonie, by były szczęśliwe. Mama ma osobowość autorytarną i zrozumiałam to dopiero wtedy, gdy jej znamiona dostrzegłam u siebie w relacjach z własnym dzieckiem. Ale temat relacji matka – córka jest dla mnie ciągle nieprzenikniony. Gdy odrywamy się od faktów, wspomnień, anegdot i uczuć – jego istota pozostaje nieprzenikniona.

Rozdział II.
Narodziny antyklerykałki:od przyjaciółki Żydówki do dansingu z gejami

Rozdział II.
Kultywowanie wspólnoty / doświadczenie Marca’68 / znaczenie słowa „Żyd” / gwiazda szkoły baletowej / rozmowy z gejami o polityce / autentyczni katolicy / młodość bez „burzy i naporu” / deficyt religijnych przeżyć / teologia jest najważniejsza / patriarchalizm religii

Niechęć do Kościoła, jak rozumiem, przejęła pani od rodziców.

I tak, i nie. Rodzice, owszem, nie byli religijni, ale tradycje, obyczaje wynikające z religii były w naszym ateistycznym domu kultywowane. Chodziłam z mamą na pasterkę i święcić koszyk z pokarmami przed Wielkanocą. Robię to zresztą do dziś, bo uważam, że kultywowanie obyczajów to element wspólnoty, której czuję się częścią. Kultury, w której żyję. Obrzędowość nie wymaga wiary, wymaga wierności tradycjom. Jeśli natomiast chodzi o samą religijność, a właściwie brak potrzeby tej religijności w mym życiu, to decydujący byli nie rodzice, lecz moja pierwsza, dziecięca przyjaźń. Hania Krawiec, koleżanka mieszkająca na tej samej ulicy Świętojańskiej co ja, była Żydówką. Chodziłyśmy razem do Szkoły Podstawowej nr 158 w Warszawie. Spędzałyśmy ze sobą bardzo dużo czasu. Po szkole przychodziłam do niej, bo miała telewizor, a ja nie. Pamiętam nasze wspólne powroty do domu. W okolicy Nowego Miasta zawsze potwornie żeśmy się kłóciły, a na wysokości Barbakanu przepraszałyśmy się za wszystko. I właśnie przy tym Barbakanie odbyłyśmy pewnego dnia znaczącą rozmowę. Na temat tego, czy będziemy chodziły na religię. W szkole padła akurat propozycja takich lekcji w pobliskim kościele Najświętszej Maryi Panny. Hania powiedziała, że ona chciałaby chodzić, ale nie może, bo jej chrzestny umarł przed jej narodzinami. Nie rozumiałam, o co chodzi. Wydawało mi się dziwne, że ktoś, kto umarł, miał być chrzestnym, ale nie pytałam o więcej. Stwierdziłam jedynie, że skoro moja przyjaciółka nie będzie chodzić na religię z powodów, których nie rozumiem, to ja również nie będę chodzić. Wolałam spędzać czas z Hanią. Moi rodzice nie mieli nic przeciwko temu. Potem przyszedł rok 1968. Byłam już w szkole baletowej, bo po trzech latach zwykłej podstawówki, zdałam egzaminy do takiej szkoły, i tam również miałam koleżankę Żydówkę. I nagle moje koleżanki zaczęły znikać. Hania, Ewa… To był szok.

Wtedy napisała pani w swoim pamiętniku: „Boże, co to będzie?”.

Tak, pamiętam ten wpis. Miałam jedenaście lat. 8 marca 1968 roku jechałam na prywatkę do mojej koleżanki Anity Kępczyńskiej. Wojtek Kępczyński, obecny dyrektor Teatru Roma w Warszawie, to jej starszy brat. To była strasznie ważna prywatka (Wojtek pewno do dziś o niej nie wie, bo chata była pusta), ponieważ była to pierwsza w moim życiu impreza bez dorosłych. Miał być na niej chłopak, w którym się wtedy podkochiwałam, dziś znany tancerz, pedagog i choreograf Łukasz Gruziel. Przeczuwałam, że będą się na tej prywatce działy bardzo interesujące rzeczy i za wszelką cenę chciałam wziąć w niej udział. Nie pamiętam, jak załatwiłam to z mamą, ale jakoś się udało. I rzeczywiście to był przełom. Poznałam grę w butelkę. Pierwszy raz w życiu próbowałam się całować, chociaż jeszcze nie rozumiałam, o co w tym całowaniu chodzi. Po drugie, ów Łukasz wytłumaczył nam ze szczegółami, skąd biorą się dzieci. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, dużo większe niż to, co działo się na Krakowskim Przedmieściu, a czego byłam świadkiem, jadąc na prywatkę ze Starówki na Saską Kępę. To był piątek. W poniedziałek w szkole dowiedziałam się od kolegi, że nasza koleżanka Ewa jest Żydówką. Jednocześnie nauczycielka od fizyki krzyczała na lekcji, że wszystkiemu winni są Żydzi. Wciąż nie rozumiałam tego słowa, ale przypominam sobie, że w pamiętniku zapisałam trzy informacje: pierwszą, że na balecie dostałam minus za „puszczone kolana” (co znaczy, że nogi nie były jak szpileczki; „puszczone kolana” to była moja zmora tamtych czasów i przyczyna wielu minusów). Druga informacja brzmiała, że wiem już, skąd biorą się dzieci, i moi rodzice musieli się strasznie poświęcić, żebym pojawiła się na świecie. I w końcu trzeci zapisek: „Ewa H. jest Żydówką. Boże, co teraz będzie?”. Czułam, że z tym słowem, którego nie rozumiałam, związane jest jakieś zagrożenie.

Nie zapytała pani rodziców, co oznacza słowo „Żyd”?

Chyba nie pytałam. Rodzicom pewnie się wydawało, że nie stanowi to dla mnie żadnej tajemnicy. W naszym domu bywało dużo osób zaangażowanych po właściwej stronie, dużo dyskusji, ale mnie przepędzano do łóżka. Byłam za mała? Nie wiem. Pamiętam tylko, że strasznie przeżyłam rozstanie z Hanią. Wyjechała do Niemiec. Co się dalej z nią działo? Próbuję się dowiedzieć. Swoich osobistych smutków nie kojarzyłam jednak z tym, co działo się na Krakowskim Przedmieściu, na Uniwersytecie Warszawskim. Przed wiedzą chroniła mnie chyba mama, która uważała, że raczej należy przetrwać, niż się buntować.

Długo pisała pani pamiętnik?

Aż do studiów. Dziesięć lat. Zachowałam jednak tylko ten pierwszy zeszyt z wpisem z 1968 roku. Resztę wyrzuciłam, bo znalazłam tam takie głupstwa, że wstyd czytać. Strasznie dużo pisałam i miałam też przypadłość polegającą na ciągłym zakochiwaniu się. I to ciągłe zakochiwanie było strasznie tandetne, u mnie szło w poezję, więc uprawiałam czyste grafomaństwo. Gdy po latach zajrzałam do mojej „spuścizny”, to stwierdziłam, że wyprodukowałam kicz, który trudno znieść. I wyrzuciłam wszystko na śmietnik.

Szkoła baletowa to było marzenie pani czy mamy?

Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Miałam sporo energii, byłam bardzo rozbudzona ruchowo, ciągle tańczyłam w domu, rozwalając różne meble, a moja mama chyba w rozsądny sposób myślała, że trzeba znaleźć dziecku słuszne ujście tej energii. Ja potem tak samo myślałam o córce Agacie, która poszła do szkoły sportowej. Wracając jednak do mnie, dostanie się do szkoły baletowej nie było wcale prostą sprawą. To jeden z najważniejszych egzaminów w moim życiu. Zdawało kilka tysięcy osób, a miejsc było trzydzieści, dwadzieścia? Egzamin polegał wyłącznie na zdolnościach przyrodzonych: liczył się stan zdrowia, rozciągłość, muzykalność. Inna sprawa, że mama, gdy już dostałam się do tej szkoły, miała mnie właściwie z głowy. Wychodziłam rano, wracałam wieczorem, zresztą o późnej porze często były zajęcia w operze. Lekcje odrabiało się w szkole. Wracałam wykończona. I meble w domu dzięki temu przetrwały.

A tiul, sukienki jak motyle? Każda dziewczynka marzy, by w takiej zatańczyć?

Nie było żadnego tiulu, to był siermiężny okres późnego Gomułki i wczesnego Gierka. Tiule były dopiero wtedy, gdy tańczyło się w operze. Na co dzień nosiłyśmy okropne bawełnianie kostiumy, rozciągnięte na wszystkie strony, farbowane domowym sposobem, ze znikającym, plamiącym kolorem. I siateczki na włosach, i kiepskie baletki, i bardzo twarde pointy. Gdy patrzę teraz, co można kupić, to zazdroszczę małym baletniczkom.

Długo chodziła pani do szkoły baletowej?

Sześć lat. A to jakby wieczność! Od trzeciej klasy podstawówki do drugiej liceum. W pierwszym okresie mojego życia w ogóle nic nie robiłam, tylko tańczyłam. Nie słuchałam też innej muzyki poza klasyczną. Uwielbiałam Prokofiewa, Czajkowskiego, Mozarta (i w tej właśnie kolejności). O rocku myślałam z wielką pogardą i wyższością. Bywałam na wszystkich spektaklach w Operze Narodowej (bo my, dzieci z baletowej, znaliśmy różne sposoby, by wejść na każdy spektakl za darmo). Chodziłam do filharmonii na koncerty, w domu miałam non stop włączony adapter z muzyką klasyczną, dzięki któremu dokonywałam własnych choreografii. Świat moich zainteresowań różnił się od świata przeciętnej nastolatki. Poza tym szkoła baletowa to była ważna lekcja stosunku do ciała. Byliśmy fantastycznie wysportowani, cielesność była przeźroczysta, funkcjonalna, pozaseksualna, poddana woli. Gdy potem znalazłam się w zwykłym liceum, koleżanki i koledzy na wuefie wydawali mi się obli jak robaki. Straszni, niesprawni, ociężali. Dla mnie sprawność fizyczna była czymś naturalnym. Podobnie jak transgresja płci. W szkole baletowej wciąż oglądałam chłopców i dziewczynki prawie na golasa i były to oglądy całkiem pozapłciowe. Ciało stanowiło nasze narzędzie pracy. Ciągle dotykaliśmy się, korygując ustawienie nóg, ramion, szyi, ruchy ciała. To uczy otwartości na ciało i tego, że na świecie są nie tylko prawdziwi mężczyźni i prawdziwe kobiety. Wśród ludzi baletu było trochę homoseksualistów, ale znacznie mniej, niż się powszechnie uważa. Tu nie chodzi zresztą o orientację seksualną czy jakąś tolerancję wobec odmienności, że przywykłam do homoseksualizmu przez przebywanie z tancerzami… Nie, to coś innego. Kiedy tak się „siedzi w ciele”, to widać, ile możliwości i metamorfoz ono w sobie posiada, że ta sztywność heteroseksualnych ról jest fikcją, bo ciało jest pełne potencji, otwarte dla transgresji, elastyczne, to ono „dobiera sobie seksualność” lub ją odrzuca. W moim przypadku baletowe doświadczenie z ciałem okazało się nie tylko punktem wyjścia dla tolerancji seksualnej, ale również otwarciem na eksperymenty i studia queer. No, jednym słowem, z dzisiejszego punktu widzenia szkoła baletowa była fajnym doświadczeniem, choć muszę się przyznać, że prawie codziennie chciałam wyskoczyć przez okno.

Wyskoczyć przez okno?

To był jedyny okres w moim życiu, kiedy miałam ochotę skończyć ze swoim życiem. Wyskoczyć przez okno i spokojnie spocząć na bruku ulicy Moliera.

Dlaczego?

Ze zmęczenia. Z dzikiego, straszliwego zmęczenia. Forsowność ćwiczeń na zajęciach „przy drążku” jest taka, że robi się niedobrze ze zmęczenia, ale nie można przestać, bo dostaje się kijem bambusowym. W każdym razie ja dostawałam, bo miałam bezkompromisową rosyjską nauczycielkę. Maksymalny wysiłek i ból. Po „drążku” następuje „środek”, po „środku” „skoki”, po „skokach” „pointy”. Potem wylewa się krew z baletek. Po powrocie do domu nie miałam już na nic ani siły, ani ochoty. Jeśli ktoś zadaje mi intymne pytanie, czy chciałam kiedyś umrzeć, to mówię: „Tak, po »drążku«”. I nikt tego nie rozumie. Wiele lat temu, jako wykładowca filozofii miałam grupę na polonistyce, która zaproponowała, że sama poprowadzi zajęcia z Alberta Camusa. To była świetna grupa. Były tam takie osoby jak Aneta Górnicka czy Agata Araszkiewicz. Prowadzące poprosiły grupę, żeby podzieliła się na dwie części. Po lewej mieli usiąść ci, którzy chociaż raz w życiu chcieli popełnić samobójstwo, po prawej ci, którzy nigdy nie mieli takiej pokusy. Wiedziałam, co mnie czeka, kiedy usiądę po prawej stronie sali, ale pomyślałam sobie, że muszę być szczera; przecież jeśli opowiem historię „drążka”, nikt w nią nie uwierzy albo nie potraktuje jej poważnie. A poza drążkiem na samobójstwo nigdy nie miałam ochoty. Usiadłam po prawej stronie. Jako jedyna. Wtedy prowadzące odsłoniły cytat z Camusa, że ktoś, kto nie próbował popełnić samobójstwa, nie jest człowiekiem. Okazałam się nieczłowiekiem, ale nie ujawniłam moim studentom, że jako dziewczynka w szkole baletowej miałam ochotę wyskoczyć przez okno. Bo co to za powód do samobójstwa?!

Zaletą szkoły było chyba jednak to, że się pani w życiu wytańczyła.

Taniec to był mój sposób na życie. Jak tylko usłyszałam muzykę, nie mogłam usiedzieć na miejscu. Pamiętam kolonie w Biskupinie, na które pojechałam, będąc już w szkole baletowej. Oczywiście byłam nieszczęśliwa. Bo grupa, bo starsze dziewczyny. Na samym początku zorganizowano dyskotekę. Dziewczyny siadły pod jedną ścianą sali gimnastycznej, chłopcy pod drugą. Zagrali chyba trzecią piosenkę i nikt nie tańczył z powodu tych wstydów, czy jak tam się to wtedy nazywało. Wtedy ja wstałam, podeszłam do każdego chłopca po kolei, a było ich z sześćdziesięciu, i każdemu podałam rękę, mówiąc: „Nazywam się Magda. Czy możemy zatańczyć?”. Uznali chyba, że jestem nienormalna, ale co się wytańczyłam, to moje. Tańczyłam wszędzie, zawsze, na plaży, w lesie, na dyskotekach, sama w domu…

Mąż dobrze tańczy?

Jak się pani zapyta innych kobiet, to powiedzą, że tak. Ja miałam zawsze wysokie wymagania, kiedy chciałam zatańczyć, zapraszałam kolegów z baletowej lub kilku sprawdzonych facetów, co do których miałam pewność, że przy jakimś wyrafinowanym pas nie upuszczą mnie na ziemię. Krzyś, mój mąż, do nich nie należał. Nie żeby mnie na tę ziemię puszczał, ale Krzyś nie był od tańca. To inna epoka.

Nadal lubi pani tańczyć?

Już nie. Każda rzecz ma swój czas. Ja przez dwadzieścia lat tańczyłam i się wytańczyłam. Koniec. Niedawno Robert Biedroń ściągnął mnie do Rzeszowa, bo założył fundację podkarpacką wspierającą społeczeństwo obywatelskie. Było tam kilka spotkań. Mówiliśmy o zaangażowaniu, kapitale społecznym. Dobre rozmowy. Wieczorem, chcąc mnie rozerwać, Robert zaprosił mnie do klubu gejowskiego. Taki klub de facto w Rzeszowie nie istnieje, ale raz na jakiś czas homoseksualiści z całego Podkarpacia zjeżdżają się, by razem potańczyć. Dawno nie byłam w żadnym klubie, a tam co chwila podchodził do mnie ktoś, prosząc do tańca, chyba głównie z powodu zasług, jakie mam dla tego środowiska, lub nadziei, że będę ich wspierała. Była świetna muzyka, alkohol jak za czasów studenckich, a ja odmawiałam, mimo że geje znacznie lepiej tańczą niż macho. Bo nagle poczułam, że już się w życiu natańczyłam. Przeszło mi. Koniec z tańcem.

Jak wojowniczka o prawa dla homoseksualistów odmawia tańca gejom?

Wiek! Droga pani redaktor – wiek! Mówię: „Chłopcze, dwadzieścia lat temu – chętnie, ale teraz, pozwól, że porozmawiamy o polityce”. Poza tym geje i lesbijki w tym klubie mieli tak naprawdę inne rzeczy w głowie. Jak się jest homoseksualistą na prowincji, to marzy się o spotkaniu takich samych ludzi. Nawiązać kontakt, zakochać się, wymienić adresy, umówić się – to jest cel. Posiedziałam w tym klubie ze dwie godziny i poszłam. Strasznie dużo palili. Następnego dnia miałam kolejny egzotyczny dzień. Przyjechał po mnie pewien poseł PiS i zabrał do swojego sierocińca. Wsiedliśmy do samochodu, poseł odmówił dwie modlitwy i ruszyliśmy w drogę. Po zatrzymaniu się znów się modlił, i w swoim sierocińcu też się modlił. Nie mówię tego z ironią, lecz z podziwem. Okazał się rzadkim przypadkiem autentycznego katolika. Z wiarą, pasją, uznaniem, a nawet entuzjazmem dla pewnych wartości. Bez hipokryzji i działań na pokaz. Był równie autentyczny i szczery jak homoseksualiści poprzedniego wieczoru. Dwa światy tak od siebie odległe, a jakoś podobne.

Po co panią zabrał do tych domów dziecka?

Żeby się pochwalić, bo zrobił świetną robotę. Wyremontował jakieś zabytkowe, piękne obiekty, założył sierociniec. Bez reszty poświęcił się pracy społecznej. „Jego dzieci” były bardzo fajne, choć wychowywane niezwykle tradycyjnie. Widząc jego zaangażowanie (a tak go w Polsce mamy mało!), moje serce się radowało. Tylko ostentacyjna religijność wprawiła mnie w zdumienie. Pierwszy raz widziałam coś takiego od czasu moich wakacji spędzanych na wsi z dziadkami i chrzestnym, który był bardzo bogobojnym człowiekiem.

Nigdy nie miała pani potrzeby modlitwy?

Nigdy. Choć mnie jej uczono. Pamiętam, jak na wsi przed nocą wszyscy, cała rodzina klęczała przed obrazem Matki Boskiej i się modliła. Modlitwy znałam, czasem żeby zrobić przyjemność babci, modliłam się, ale to było jak mówienie wiersza na pamięć. Wiem, że kiedy człowiek znajduje się w jakiejś tragicznej sytuacji, ma spontaniczną potrzebę modlitwy, dla ukojenia, obudzenia nadziei. Ja nie mam. Jestem na wskroś racjonalna. Wolę budować mój świat na rozumieniu niż na wierze. Wolę poznawać, niż się modlić. Szukać pomocy, niż liczyć na cud. Nie rozumiem pielgrzymek. W Lourdes doznałam szoku, zostałam przytłoczona zalewem irracjonalności. Z więcej też niż ze zdziwieniem obserwuję podawane przez prasę „fakty” o cudzie dokonanym przez Jana Pawła II, co stało się podstawą jego beatyfikacji, i z jeszcze większym zdziwieniem będę obserwowała walki relikwiowe, zwłaszcza o relikwie „pierwszego stopnia”. I nie rozumiem, jak katolików może „brzydzić” homoseksualizm, a nie brzydzi ich to darcie martwego „świętego” ciała na kawałki w oczekiwaniu na kolejne cuda, które ta martwa tkanka ma sprawić.

Powiedziała pani, że decydujący wpływ na pani religijność miała pierwsza przyjaźń z Żydówką, która nie mogła chodzić na lekcje religii. Decydujący w jakim sensie?

W bardzo prostym. Takim, że nigdy nie poszłam na tę religię. Gdybym nie przyjaźniła się z Hanią, pewnie z ciekawości spróbowałabym pójść z innymi dziećmi z klasy. Może nawet by mnie to wciągnęło? To był pierwszy i ostatni raz w moim życiu, gdy problem religii był traktowany przeze mnie jako przedmiot wyboru.

Nawet w okresie „burzy i naporu”? Młodzieńczych poszukiwań sensu życia, siły sprawczej?

Jestem pewna, że nie miałam takiego okresu. Moja mama chyba by to poświadczyła. Żadnej „burzy”, żadnego „naporu”. A co do sensu życia – to czytałam poezję, filozofów i kochałam się w różnych chłopcach. Pisałam o miłości, nieskończoności. No, jednym słowem – niegroźne banały. Przez wiele lat zamiast szlifowania dyscypliny intelektualnej grzęzłam w jakimś sentymentalizmie. Ta przypadłość częściej dotyka dziewczynki.

Wielu młodych ludzi w okresie dorastania chodzi na oazy albo przeciwnie – wyniesioną z domu religijność odrzuca, poszukuje jej w innych Kościołach.

W stanie wojennym, okresie marazmu, mój przyjaciel Jacek Dobrowolski zachęcał mnie i mojego męża do buddyzmu. Próbowałam medytacji, ale nie udało mi się zrozumieć, o co w tym chodzi. Cały czas miałam poczucie, że tracę czas, w którym mogłabym przeczytać książkę albo zrobić coś pożytecznego. Może to jest jakaś skaza, ale nie mam potrzeby religijnych przeżyć. Nie mam też potrzeby, by moja „dusza się ku czemuś wyzwalała”, bo nie wierzę w duszę. Nie chcę też, by mój „umysł się oczyszczał”, bo nie po to go latami zapełniałam, by się tej zawartości lekkomyślnie pozbywać. Może jestem tępa, prymitywna, ale do niczego religia nie jest mi potrzebna. Teologia – to co innego. Ona mnie pasjonuje, ale liturgia – nie. Nigdy na przykład nie pojęłam roli Baranka Bożego, nie zrozumiałam konieczności picia krwi i spożywania ciała, padania na kolana, a przede wszystkim niezwykłości Jezusa Chrystusa i nadzwyczajności jego cierpienia, tyluż ludzi znajdujących się w gorszym niż on położeniu cierpiało bez nadziei na zmartwychwstanie. Dlaczego skupiać się akurat na Jezusie? Spowiedź traktuję jako łatwiznę, wymiganie się od odpowiedzialności. Zresztą ze spowiedzią musi być jak z modlitwą: jedna na tysiąc jest autentyczna i wykracza poza powierzchowny rytuał. Drażni mnie też patriarchalizm tej religii, ale to akurat cecha typowa dla wszelkich wielkich religii. Ich funkcją jest utrzymywanie politycznego i społecznego status quo, czyli patriarchalizmu. A co do buntu, ani religijnego ani tak zwanego młodzieńczego nie przeszłam. Nie paliłam papierosów, nie piłam alkoholu, nie uciekałam z domu, w życiu nie byłam na wagarach, nie próbowałam żadnych narkotyków, nie wdawałam się w uliczne burdy, nie malowałam sobie włosów, nie obcinałam się na łyso. Nawet uszu nie mam przedziurawionych. No i żadnych tatuaży, brzydzę się nimi. Jednym słowem – nuda.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: