Tajemnica pułkownika Kowadły - ebook
Tajemnica pułkownika Kowadły - ebook
Bandyci, milicjanci i szpiedzy w Warszawie lat 50.
Warszawa, grudzień 1957 roku. Brawurowy napad na sklep jubilerski to zapowiedź dużo poważniejszego rabunku. Komisarz Ryszard Wirski – znany już czytelnikom z powieści Morderstwo w alei Róż – organizuje obserwację banków i urzędów pocztowych w sylwestrową noc. Niestety, nie udaje mu się zapobiec kolejnemu skokowi bezwzględnych i sprytnych złodziei.
Tymczasem Wirski bada również sprawę domniemanego samobójstwa dyrektora banku i poznaje okupacyjną historię przedwojennego kasiarza, najwyraźniej związanego z serią napadów. Niespodziewanie major spotyka Tanię Rypnis. Jego przyjaciółka lęka się o bezpieczeństwo partnera życiowego, pułkownika Mikołaja Kowadły, którego prześladuje ktoś bardzo, ale to bardzo niebezpieczny.
Czy Ryszard Wirski i Mikołaj Kowadło, dawni wrogowie, teraz zawrą sojusz? Przyjdzie im bowiem stawić czoła arcytrudnemu przeciwnikowi, gdy komisarz Wirski połączy wszystkie wątki śledztwa…
Z recenzji Morderstwa w alei Róż:
Kryminalna intryga, wątki romansowe i obyczajowe, temperament, energia, postacie „z historią” – Tadeusz Cegielski wyraźnie składa hołd Tyrmandowi. A przy okazji starej szkole pisarstwa, która nie kaleczyła języka nowomową. Czytając „Morderstwo w alei Róż”, ma się rzadką dziś przyjemność obcowania z piękną, literacką polszczyzną, stylistyką równie elegancką jak maniery przedwojennego oficera policji Wirskiego.
Dariusz Materek, Salon Kulturalny
„Morderstwo w alei Róż” wśród ostatnich kryminalnych nowości stanowi miłą odmianę. Nie jest bowiem książką, w której kryminalna zagadka to pretekst do pokazania społecznych patologii. Nie ma tu rytualnych, szczegółowo opisanych morderstw, nie ma seryjnego mordercy. Jest za to nietypowy główny bohater, Ryszard Wirski, oraz Warszawa sprzed pięćdziesięciu lat.
Marta Stasiak, portalkryminalny.pl
Odkrywając w miarę czytania tajniki intrygi zaplanowanej przez autora, nie można nie czuć zdumienia, z jaką wirtuozerią wykorzystał on schematy znane nam ze starych dobrych kryminałów (o których zresztą jest często mowa w książce), by utrzymywać prawie do końca książki absolutną równowagę między rozbudowanymi motywami stricte kryminalnymi oraz politycznymi.
zbrodniawbibliotece.pl
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-053-7 |
Rozmiar pliku: | 848 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Szybkie, rytmiczne uderzenia w klawiaturę na powrót zagłuszyły odgłosy miasta. Odwrócił głowę od okna, za którym pierwszy tej zimy śnieg przystrajał ogrody po przeciwnej stronie ulicy. Wschodnia pierzeja Flory – niedostępna jeszcze rok temu wraz z odcinkiem Klonowej – służyła teraz okolicznej dziatwie. Zniknęły szlabany i budki wartowników. Zmiana więcej niż symboliczna, pomyślał Wirski. Przeniósł wzrok na pokój i na młodą, krótko ostrzyżoną kobietę pochyloną nad maszyną do pisania. Czując jego uważne spojrzenie, przerwała pracę:
– Tak, Ryszardzie?
Uśmiechnął się, rad z jej reakcji. Intrygującą osobowość, a także niebanalną urodę Mirki Rohozińskiej odkrył nie od razu, lecz po dłuższej znajomości. Znajomość, niechcianą zrazu przez Wirskiego, stworzyły obiektywne warunki: Mirka i jej matka zajmowały część jego przedwojennego mieszkania. Konkretnie dawną małżeńską sypialnię. To za sprawą Mirki przypadkowe sąsiedztwo zza ściany przemieniło się w romans, a z czasem w związek – także i formalny. Formalny, przecież nie sakramentalny, nad czym po cichu ubolewała starsza pani Rohozińska. Skłonna była wybaczyć zięciowi, gdyż sądziła – nie bez racji – że kościelne małżeństwo musiałoby przeszkodzić karierze Ryszarda w milicji. Nie mogła jednak znać prawdziwej przyczyny jego niechęci do związku sakramentalnego. Wirski, pochowawszy dwie żony, które w obrządku rzymskokatolickim pojął przed obliczem Pana, postanowił nie wadzić się więcej ze swoim przeznaczeniem. Czy też – ujmując rzecz w kategoriach niemetafizycznych – za trzecim razem odpuścić sobie małżeństwo sakramentalne.
Mimo tych i innych ograniczeń Ryszard Wirski, przed wojną komisarz w warszawskim referacie kryminalnym, teraz zaś oficer Milicji Obywatelskiej, mógłby mieć powody do satysfakcji: uwięziony bez oskarżenia w 1949 roku, po trzech latach śledztwa odzyskał wolność, a wraz z nią pracę w milicji. Nikt nie ośmielił się pytać Wirskiego o cenę, jaką zapłacił za swe uwolnienie, a on sam starał się o tym nie myśleć. Wiosną 1954 roku dzięki sprawie tajemniczej śmierci Bogusława Szczapy, czy – jak się nieoficjalnie mówiło – morderstwa w alei Róż, niespodziewanie dla wszystkich – i siebie samego – awansował na majora. W konsekwencji objął kierownicze stanowisko w Komendzie Stołecznej milicji. A miał przecież, zgodnie z planami swych wrogów, nie tylko zawalić śledztwo i okryć się niesławą, lecz także zginąć od kuli zamachowca...
Wirski pozostał przy tym sobą – a więc sceptykiem. Jeśli nawet ślepy los wyciągnął dlań kilka atutowych kart (asem kierowym była niewątpliwie Mirka Rohozińska-Wirska), znaczyć mogło to jedno: za chwilę karta się odwróci. A gdy pojawi się jakaś figura, będzie nią na pewno dama pik. Ta zaś, jak by powiedziała biegła w kartomancji Mirka, oznacza skrytą nieżyczliwość. Zresztą i bez karcianych wróżb zdawał sobie sprawę, jak wąska i zdradliwa jest ścieżka nad przepaścią, którą stąpał – teraz wspólnie z tą zachwycającą, niespełna trzydziestoletnią kobietą. Jego zawodowy awans zbiegł się ze zmianami zachodzącymi w życiu publicznym. Major sądził jednak, że to przestawanie na głowie znudzi się szybko ich światu i życie wróci do normy. Wtedy on, sanacyjny policjant, już nie tylko w kajdankach, ale też w czapce z oślimi uszami, odesłany zostanie tam, skąd przybył – do narożnika historii.
– Co ma być, to będzie. Na razie mamy piękne, śnieżne święta – mruknął do siebie. Na tyle głośno, że Mirka znów przerwała pracę. Podniosła głowę znad walizkowej maszyny marki Royal i zapytała:
– Coś jednak powiedziałeś, Ryszardzie?
– Nic takiego! Proszę, nie przeszkadzaj sobie. Przerwę ci o piątej. Musisz mieć chwilę, by rozprostować kości i przygotować się do wyjścia.
Do doktora Kierszmana mieszkającego przy dawnej ulicy Szustra, obecnie Dąbrowskiego, mieli niecałe pół godziny spacerem, ale wydarzenie – tak kulinarne, jak i towarzyskie – do jakich zaliczało się przyjęcie u doktora, wymagało nie tylko odpowiednich strojów. Anatol Kierszman był człowiekiem wyrozumiałym, gdy chodziło o ludzkie słabostki, ale nie znosił, kiedy ktoś – a szczególnie jego najlepszy przyjaciel Ryszard Wirski – spóźniał się na wydawane przezeń obiady. Szósta po południu oznaczała szóstą, bez akademickiego czy jakiegoś innego kwadransa.
Wirski spojrzał ku ogrodom Bacciarellego. Mimo zapadającego już zmierzchu roiło się w nich od dzieci i dorosłych. Wszyscy cieszyli się śniegiem, odrobinę spóźnionym świątecznym podarunkiem. Nawet tutaj, na wysokość czwartego piętra, dobiegały radosne okrzyki walczących na śnieżne kule.
Obrócił ponownie wzrok ku pochylonej nad manuskryptem Mirce. Bez wątpienia krzesło, na którym siedziała jego żona, nie było ani wygodne, ani też dopasowane wysokością do stołu. Wiele do życzenia pozostawiało również światło, jakie rzucała sfatygowana lampa. Trzeba by coś z tym zrobić, myślał zatroskany. Kupić solidne biurko, lampę, no i odpowiednie krzesła.
Nie było to takie proste. Na fali ogólnej odnowy jesienią 1956 roku zlikwidowano sklepy „za żółtymi firankami”. Zaopatrywały one wyłącznie dygnitarzy partyjnych, wysokich oficerów milicji i wojska, a swą atrakcyjną ofertę handlową skrywały przed oczyma nieuprawnionych za zazdrostkami w kolorze żółtym. Usytuowane były w dzielnicy rządowej, w rejonie ulic Belwederskiej, Parkowej i Lądowej, a więc i niedaleko Wirskich. Major milicji miałby dawniej prawo do kupowania w tych sklepach. Dziś jednak tryumfowała demokracja. Nastał czas równego dostępu do dóbr konsumpcyjnych: po uprzednim cynku od zaprzyjaźnionego pracownika handlu należało ustawić się w kolejce przed Powszechnym Domem Towarowym na rogu Puławskiej i Dworkowej. Odstać dzień lub dwa. I tyle.
W miarę stabilizacji powstała – z inicjatywy władzy – alternatywa dla kolejek: sprzedaż reglamentowana. Jej podstawą były talony. Nie kartki, które wycofano niedawno z obiegu, lecz właśnie talony – na samochody dla lekarzy i dla partyjnego aktywu, na meble dla nowożeńców i na biurka dla inteligencji pracującej...
Wirski nie miał ani czasu, ani ochoty, by wystawać pod sklepami; tym bardziej nie zamierzał zabiegać o talony. Trudów pokonywania kolejek pragnął też zaoszczędzić zapracowanej Mirce. Był inny jeszcze powód, dla którego rezygnowali z nabycia nowych rzeczy: skład starzyzny, jakim było ich mieszkanie, nie przyjąłby dobrze obecności nowoczesnych mebli.
– Zimno tu jak w psiarni – poskarżyła się nagle Mirka. Zanim zdążył z pledem, wstała od stołu, ukazując krótką, wełnianą sukienkę, potem zaś długie, piękne nogi odziane w nylonowe pończochy. Nogi pani Rohozińskiej-Wirskiej stanowiły fenomen godny salonów Paryża lub Rzymu. Tu, w socjalistycznej Warszawie, trochę się marnowały. Przyzwoita kobieta nie może mieć takich nóg jak ta Wirska, mówili niektórzy, ale jeśli już, to nie powinna ich pokazywać. Nie mieli racji; kto wie, jak potoczyłyby się losy starzejącego się oficera, gdyby pewnego kwietniowego wieczoru panna Rohozińska nie zdecydowała się użyć swej tajnej i jak się miało okazać, niezwykle skutecznej broni.
Podeszła do wielkiego secesyjnego kredensu. Służył wpierw Wirskiemu, a teraz im obojgu za szafę. Dobyła obszerny płaszcz przerobiony z wojskowego szynela i zarzuciła na ramiona. Potem jednak zmieniła decyzję. Odłożyła płaszcz i szybkim ruchem zdjęła przez głowę suknię, ukazując modną koszulkę w kolorze écru. Bielizna kontrastowała ze śniadymi udami i ciemnymi pończochami, podobnie jak tleniona czupryna stanowiła kontrapunkt dla opalonej cery Mirki.
– Podoba ci się? – zapytała, podkasując jedwabną koszulkę, tak by odsłonić skryte pod nią majteczki.
Oznajmił, że równie zachęcającego widoku nie dane mu było podziwiać od czasu studiów w Paryżu. Nie w aulach Sorbony, ma się rozumieć, tylko w okolicach placu Pigalle...
– Paryż, plac Pigalle, jakieś zamierzchłe sprawy! Nie przyjmuję tego komplementu, jeśli to w ogóle miał być komplement – ripostowała Mirka. – Ryszardzie, zimno mi, zrób z tym coś, proszę!
Podszedł do niej i przytulił. Rzeczywiście, miała lodowate i sztywne dłonie, zimne i popękane usta. Rozgrzewając pocałunkami i jedne, i drugie, szukał wolną dłonią cieplejszych miejsc na jej ciele; w końcu wyczuł pod bielizną pewien obszar nie tylko ciepły, ale też wilgotny...
Zachichotała i lekko obróciła się, tak że pożądliwa dłoń ześlizgnęła się po udzie.
– Czy to wypada tak, obywatelu majorze? W środku dnia i podczas współzawodnictwa pracy w pisaniu na maszynie...
– Nie wiedziałem – oświadczył Ryszard, na powrót szukając miejsca, które musiał właśnie opuścić.
– Czegóż to nie wiedziałeś? – zapytała, a na ułamek sekundy, na mgnienie oka w pamięci Wirskiego pojawiła się inna kobieta; piegowata i rudowłosa, która jakoś podobnie zachęcała swojego kochanka.
– Że przepisywanie powieści, konkretnie zaś kryminałów, stanowi cel współzawodnictwa!
– A czemuż by nie? Taka sama praca jak każda inna...
– Ileż to powieści ponad plan napisze niestrudzony Taylor, a ile z nich zdążysz w tym kwartale przepisać? Pięć, siedem, a może dwanaście?
Mirkę rozśmieszyła uwaga Ryszarda na temat płodności autora kryminałów. Publikował od niedawna, zaledwie od roku, zachęcony sukcesem Złego Tyrmanda. Ukrywał się pod angielsko brzmiącym pseudonimem Robert Henry Taylor. Był podziwiany i rozchwytywany; pracował chyba dwadzieścia cztery godziny na dobę. Wygłodniały sensacyjnej lektury kraj zasypywał powieściami, scenariuszami filmów i dramatami. Przełom październikowy przyniósł i tę nowość: wznawianie starych kryminałów i nieograniczone zapotrzebowanie na nowe.
– Pan Taylor ponawia swoje zaproszenie – powiedziała Mirka i powróciła do poprzedniej pozycji, aby spragniona dłoń Ryszarda dotrzeć mogła do celu w rozwidleniu ud. – Do współpracy... dla... – Urwała nagle.
Miał odpowiedzieć, że bardzo chętnie, ale dopiero na emeryturze, ale Mirka wyszeptała już tylko: „majora Wirskiego...”, i odleciała w rozkosz. Kochali się z takim zapamiętaniem, jakby czekać ich miała długa rozłąka.
*
Spóźnili się ponad kwadrans. Na dodatkową chwilę przystanęli pod drzwiami, aby zastanowić się nad strategią obrony. Tarczą dla obojga mogła być jedynie Mirka. Wyglądała olśniewająco w płaszczyku z kapturem, w modnej, rozkloszowanej spódnicy spiętej czarnym paskiem i obcisłej bluzce podkreślającej biust. W rzeczy samej, doktor Kierszman, miast skarcić za złe maniery, skomplementował Mirkę za wygląd, a potem przypadł do jej dłoni i przez moment cieszył się dłoni tej lekkością i kruchością.
– Składa pan, doktorze, hołd spracowanym dłoniom, które przepisały dziś ponad trzydzieści stron najnowszej powieści Roberta Henry’ego Taylora – oświadczyła z powagą.
Doktor i major parsknęli śmiechem. Kierszman spojrzał teraz bacznie na przyjaciela i pomyślał, że być może nie tylko pracy poświęcała się tego popołudnia piękna pani Wirska.
– Hołd złożony tym zachwycającym dłoniom jest również hołdem złożonym literaturze, dzięki którym ona powstaje – komplementował Kierszman.
– Tylko przepisuję, doktorze, tylko mozolnie przepisuję. Moja rola jest tu wyłącznie służebna. Byłoby zapewne inaczej, gdyby Ryszard zgodził się współpracować z Taylorem. Myślę tu o jego najnowszej powieści, o Zagadce Wielkiego Tygodnia. Akcja toczy się w Londynie podczas ostatniej wojny, ale też przypomina pewną historię, która wydarzyła się w Warszawie... A jeśli tak, Ryszard mógłby być ekspertem w policyjnej materii, a i ja mogłabym dorzucić swoje trzy grosze. Oraz postawić kabałę głównym bohaterom...
– Taylor nie byłby zachwycony przepowiednią dla swych bohaterów: miss Loveday i sir Leonarda. Znam jego metodę pracy; gdy zabiera się do pisania, rzecz ma obmyśloną co do najdrobniejszego szczegółu. W tekstach Taylora nie ma miejsca na przypadek – oświadczył z powagą Kierszman.
Podobnie jak Wirski należał do wielbicieli objawionego niedawno talentu Adama Truszczyńskiego. Ten Polak po ojcu, lecz po matce Brytyjczyk rodem z Nowej Zelandii, znany był już przed wojną jako pierwszorzędny tłumacz literatury angielskiej. Powojenna bieda, ale też i nowe możliwości, jakie przyniósł Październik, stworzyły Roberta Henry’ego. Człowieka, o którym słyszeli wszyscy, lecz tylko niewielu znało go osobiście. Do tych wyjątków należeli oboje Wirscy, szczególnie Mirosława, która niepostrzeżenie awansowała do roli osobistej sekretarki Taylora. Ale nawet ona, mając za szefa Anglika Taylora, nie była pewna, kim jest i jaki jest naprawdę Polak Truszczyński.
– W istocie, w powieściach Taylora brak miejsca na przypadki. Takie są żelazne reguły gatunku – odparła Mirka. – Ale Adam Truszczyński, który stworzył Roberta Henry’ego Taylora, nie boi się podobnych wyzwań!
– Dobra riposta – stwierdził z satysfakcją gospodarz, nie tylko cichy wielbiciel żony Ryszarda. – Godna już nie studentki czwartego roku polonistyki, lecz asystentki pisarza. W końcu to nie my, a właśnie Mirka zna twórczość Taylora od podszewki. Oraz intymne relacje między Taylorem i Truszczyńskim.
Pani Dorota Kierszman otrzymała od Wirskiego bukiet pąsowych róż. Był to dar iście królewski, róże pochodziły bowiem z ogrodów Urzędu Rady Ministrów na tyłach ulicy Parkowej. Doktorowa rozpromieniła się – Wirski pomyślał wtedy, że naprawdę jej do twarzy z tymi różami – i wskazała na męża:
– Kiedy Anatol ma wolną chwilę, czyta mi powieści Taylora: Człowieka, który oszukał śmierć, Linię życia oraz ostatnio Czwartego asa. Och, są świetnie napisane, czyta się je najchętniej jednym tchem, choć biednemu Anatolowi często już tchu brakuje, ale nie wszystko się w nich kupy trzyma, no, powiedzmy bardziej elegancko, nie wszystkie szczegóły zostały dopracowane...
– Cóż takiego na przykład? – niemal jednocześnie zapytali wielbiciele twórczości Roberta Henry’ego.
– To temat na odrębną rozmowę – odparła wymijająco pani Dorota. – Anatolu, chyba nie chcesz, by twoje kulinarne arcydzieła, nie daj Boże, wystygły... O powieściach kryminalnych Taylora możemy z pewnością pomówić później, przy koniaku i deserach.
Zasiedli do stołu w pokoju pod sufit wypełnionym książkami, a także obrazami autorstwa pani domu. Doktorowa, utraciwszy w znacznym stopniu wzrok, nie zarzuciła pracy. Malowała nadal, pomimo tego, że zachowała zdolność widzenia zaledwie kątem jednego oka. Jej powojenne obrazy rozkwitły bogatą paletą, niebezpiecznie jednak zbliżając artystkę do potępionej właśnie abstrakcji. Pod tym względem Październik przyniósł zbawienny przełom. Dorotę Kierszman okrzyknięto prekursorką malarstwa niefiguratywnego w Polsce. Stało się tak pomimo sprzeciwu artystki, tłumaczącej skromnie, że owa abstrakcja to bardziej konieczność niż świadomy wybór.
Na stole udekorowanym śnieżnobiałym obrusem i prawdziwym srebrem pojawiła się zupa w postaci rosołu gotowanego z dwóch gatunków mięsa, po zupie zaś sztukamięs w delikatnym sosie chrzanowym i z warzywami. Na deser podano struclę jabłkową na ciepło, lody z Zielonej Budki przy Puławskiej i oczywiście likiery. Ciesząc oczy starannie wypolerowanym srebrem, Wirski nie mógł nie pamiętać, że lwowianin Anatol Kierszman wszystko, co miał, pozostawił na Wschodzie. Za to młodsza odeń o dziesięć lat, a pochodząca z małopolskiego ziemiaństwa Dorota uratowała to i owo z panieńskiego posagu. Stół, srebra, nie mówiąc o tym, co pojawiało się na srebrnej zastawie, wszystko to stanowiło przedmiot podziwu, choć i zazdrości ze strony przyjaciół doktora. Szczęściem nie tylko Ryszardowi, lecz także Mirce nieznane było podobne uczucie. Wirski, kiedyś zamożny i ceniący sobie uroki życia, w swych dojrzałych, powojennych latach stał się abnegatem. Mirka natomiast żyła chwilą i szczerze potrafiła cieszyć się tym wszystkim dobrym, które los jej zsyłał.
*
Kiedy już zasiedli do kawy oraz kieliszka prawdziwego koniaku, a zanim rozmowa niechybnie powrócić miała do kwestii zalet i wad twórczości Roberta Henry’ego Taylora, doktor nachylił się ku majorowi i wyszeptał:
– Zajdź do mnie jutro na Dworkową, po południu lub nawet wieczorem. Pokażę ci coś ciekawego...
– Coś, czy raczej kogoś? – zapytał równie cicho Wirski, pamiętając, że takie czy inne sensacje, jakie miał do odkrycia anatomopatolog Kierszman, wiążą się nieuchronnie z jego, jak ich sam nazywał, pacjentami. Samobójcami, topielcami, ofiarami wypadków drogowych i wcale nie tak rzadko zabójczych ciosów zadanych przez nieznanych (lub przeciwnie, dopiero co ujętych) sprawców.
– Nie próbuj nawet zgadywać, Ryszardzie! Przyjdź, zobacz i sam osądź to, co zobaczysz.
– A nie mógłbyś już teraz... uchylić rąbka tajemnicy?
– To raczej niewykonalne. – Kierszman uśmiechnął się, nabijając fajkę tytoniem Prince Albert.
Omówili dokładnie Linię życia oraz Czwartego asa, wskazując zarówno na zapożyczenia od Conan Doyle’a, Dorothy Sayers, a zwłaszcza Agathy Christie, jak i na oryginalne cechy twórczości Taylora. Potem rozmowa zeszła na problematykę stricte kryminalistyczną. Nie bez zachęty ze strony Mirki, którą pasjonowało wszystko, co wiązało się z pracą detektywa. Kiedyś wyznała Ryszardowi, że zwróciła na niego uwagę dopiero wtedy, kiedy dowiedziała się, że jest oficerem śledczym. Wiadomość, iż zawód swój wykonywał także przed wojną, przemieniła zaciekawienie w prawdziwą fascynację Gdy już zostali parą, z uwagą wysłuchiwała relacji Ryszarda o prowadzonych przed wojną sprawach. O tych aktualnych major raczej nie wspominał, ale też Mirka wiedzieć nie chciała. Często pytała o różne szczegóły związane z technikami śledczymi; sporo czytała i notowała. Zainteresowanie Mirki dawną i współczesną kryminalistyką nie było przecież bezinteresowne. Żona majora Wirskiego chciała zostać pisarką, autorką powieści kryminalnych. Kiedy kończyła przepisywanie kolejnej książki Taylora (a przepisała ich siedem lub osiem), oznajmiała, że następna będzie już jej własna. Ryszard wiedział, że prędzej czy później zamiar swój spełni.
Krótko po jedenastej pożegnali gospodarzy. Tak jak przybyli, tak i w powrotną drogę ruszyli piechotą. Przechodząc przez Skwer Skolimowski, major obrzucił wzrokiem miejsce, które miało być grobem trzech bohaterów wydarzeń z 1954 roku: jego własnym, studenta Michała Brochy oraz majora Kowadły z bezpieczeństwa. Przykryte miłosiernym całunem śniegu niczym nie wyróżniało się teraz spośród innych. Dawno też zniknął wysoki szyb kopalniany. Rozebrano szopę mieszczącą windę, a także transformator – ten, który zniszczył mały Staszek, ratując życie całej trójce. Zanim zasypano wykop, Wirski postarał się, by przeszukały go połączone siły milicji i służb bezpieczeństwa. Niczego nie znaleziono, jeśli nie liczyć wielu łusek, śladów wielkosobotniej wymiany ognia pomiędzy Kowadłą i upiornymi bliźniakami. Nie było jednak zwłok ofiar bezpieki, o których tak sugestywnie opowiadał Włodek, kolega Staszka. Widocznie to Ryszard Wirski był pierwszym i jak się miało okazać, ostatnim kandydatem do pochówku w czeluściach metra.
Kolejny fragment zarzuconej inwestycji przestał istnieć wiosną 1955 roku. Pogrzeb metra odbył się po cichu, bez rozgłosu, który towarzyszył jego narodzinom. Kilkudziesięciometrowy odcinek tunelu prowadzący od skweru ku placowi Unii Lubelskiej został wypełniony gruzem pomieszanym z ziemią. Czy jednak zlikwidowano wszystkie podziemne korytarze? Co stało się z praskim odcinkiem metra, a co z tunelem drążonym pod Wisłą? Ten ostatni posłużyć miał, wedle poufnej informacji rządowej, wielkim chłodniom miejskim, obiektowi o strategicznym znaczeniu. Miejsce znakomite, również jeśli idzie o przechowywanie niewygodnych świadków, pomyślał major. Może by Truszczyński-Taylor coś o tym napisał? Wystarczy, jeśli wypróbowanym już sposobem zamieni Warszawę na Londyn lub nowojorski Brooklyn. Uśmiechnął się na myśl o tym, że jego warszawskie przygody mogłyby stanowić atrakcyjny materiał dla autora opisującego grozę życia w kapitalistycznej metropolii.
Zatrzymali się, a Mirka bacznie przyjrzała się Ryszardowi.
– Wiem, co czujesz, kiedy tędy przechodzisz. Przecież wszystko dobrze się skończyło... a my możemy być razem, nieprawda?
Wirskiemu przypomniała się pewna dziewczyna poznana na Żoliborzu, która nadużywała słowa „nieprawda”. Nie, raczej „nieprawdaż”. O, właśnie tak: „nieprawdaż”. Ciekawe, jak się jej wiedzie? A co się dzieje z piękną żoliborzanką Bożenką Brodzką? Kiedyś mignęła mu na moment na Krakowskim Przedmieściu, w okolicach Akademii Sztuk Pięknych. W pierwszym odruchu chciał ją dogonić, potem jednak pomyślał, że nie wypada, aby starszy pan uganiał się za dzierlatką, pardon, za kociakiem, jak zaczęto nazywać młode, atrakcyjne panie.
Uśmiechnął się, mruknął coś, ale nie sięgnął po pudełko belwederów. Miał je przecież pod ręką; w każdej chwili mógł, jeśli nawet nie zapalić, to przynajmniej pobawić się papierosem i zapalniczką. Od czasu gdy związał się z Mirką, starał się zapanować nad nałogiem. Nie dlatego, żeby Mirka wypowiedziała choćby jedno słowo krytyki lub skargi; po prostu jakoś nie wypadało mu palić w jej towarzystwie. Zauważył to od razu doktor Kierszman. Był to jeden z tysiąca powodów, dla których stary lwowianin tak bardzo polubił dziewczynę o kresowym nazwisku.Piątek, 27 grudnia
Mroczny przybytek Tanatosa, jak Wirski zwykł był nazywać zakład anatomopatologii doktora (teraz już doktora habilitowanego) Kierszmana, zmienił się znacznie od czasów, kiedy to obecny major zaczął pojawiać się tu po swoim powrocie do służby w 1953 roku. Zostały, co prawda, wyszczerbione fasady oraz zamalowane na fioletowo okna, co nadawało budynkowi ów posępny wyraz, ale nad bramą zawisła czerwona tablica Akademii Medycznej, w ogrodzie okalającym starą willę zaś pojawiły się ozdobne krzewy. Przybytek nie tylko utracił swój tajny charakter (do niedawna służył wyłącznie Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego), lecz także wypełnił się żywymi ludźmi, w dodatku młodymi i pełnymi radości. Prócz studentów odzianych w białe kitle, w zakładzie pojawiło się dwoje asystentów Kierszmana: lekarze Lew Chwalibóg oraz Marianna Chrabąszcz. Blond fryzurka panny Chrabąszcz oraz jej wesołe, zalotne spojrzenie kontrastowały z powagą brodatego Chwaliboga. Ten, mając już na ukończeniu doktorat, szykował się, by w nieodległej przyszłości zająć miejsce swojego mistrza.
Obecność studentów, a być może także owe sprzyjające nauce wiatry sprawiły, że pacjenci Kierszmana otrzymali wreszcie należny im przyodziewek w postaci całunów zakrywających w całości ich chore lub okaleczone ciała. Przekroczywszy próg zakładu, oddając płaszcz i kapelusz usłużnemu asystentowi, Wirski skonstatował, że obezwładniający fetor formaliny i rozkładających się ciał zelżał wyraźnie, ustępując jakimś bardziej neutralnym zapachom. Zmiana ta wiązała się najpewniej z zainstalowaniem agregatu chłodzącego, którego charakterystyczne buczenie słychać było w sąsiednim pomieszczeniu. Lew Chwalibóg zaprowadził majora do niewielkiej salki przeznaczonej na cele dydaktyczne. Można tak było wnosić z rzędu krzeseł rozstawionych wokół niskiego stołu prosektoryjnego oraz dwóch tablic zapełnionych rysunkami i notatkami. Czekając na pojawienie się władcy tego przybytku, teraz już bardziej Eskulapa niż Tanatosa, Wirski obrzucił spojrzeniem tablice. Rozpoznał rękę Kierszmana; temat zajęć: „urazy ciała powstałe w wyniku wypadków komunikacyjnych”. Po chwili zjawił się sam Kierszman w asyście sympatycznej panny Chrabąszcz. Doktor podziękował obojgu asystentom; najwyraźniej chciał, aby zostawić go samego z majorem. Młodzi pożegnali się, przy czym można było wyczuć, że Chwalibóg czyni to raczej niechętnie. Obecność Wirskiego zapowiadała jakąś ważną sprawę, w którą on nie mógł być, przynajmniej na razie, wtajemniczony.
Wirski i Kierszman mimo woli uśmiechnęli się, a doktor powiedział:
– Zależało mi na tym, drogi Ryszardzie, abyś zapoznał się z pewną sprawą. Zapoznał, zanim stanie się ona, w co nie wątpię, przedmiotem oficjalnego dochodzenia.
– Czemu zawdzięczać mam to wyróżnienie? – zapytał szybko major, a doktor nie bez przykrości zarejestrował w jego głosie nutę zniecierpliwienia lub niechęci.
– Dlaczego właśnie ty? Jesteś w tym mieście jedynym śledczym mającym doświadczenie wyniesione z czasów okupacji i trudnych lat po wyzwoleniu. A sprawa ma, moim zdaniem, jakiś związek z wojną i okupacją... i nie tylko z tym okresem... – Kierszman zawiesił głos.
– Nie uwierzę, doktorze – Wirski tradycyjnie nazywał Kierszmana doktorem, mimo jego awansu na docenta – abyś ty, sceptyk i legalista, chciał mnie zaprząc do jakiegoś prywatnego śledztwa!
– Ależ uchowaj Boże, drogi przyjacielu! O żadnym prywatnym śledztwie nie może być mowy! Znam za to procedury obowiązujące w twojej firmie, więc wiem, że kiedy sprawa już trafi do ciebie, zostanie przefiltrowana i zamazana przez prokuratorów oraz inne wysokie instancje. Wystarczająco popsuta, abyś nie miał choćby i cienia szansy na jej szybkie i skuteczne rozwiązanie.
– Chcesz powiedzieć, że materia jest in statu nascendi, a przez to łatwiejsza do uchwycenia i ogarnięcia?
– Otóż to, Ryszardzie, otóż to! Ale to po pierwsze. Po drugie zaś, nie ma jeszcze żadnej sprawy, nie tylko w sensie formalnym. Jak wiesz doskonale, nie mam prawa, nie umiem i nie chcę zajmować się identyfikacją ofiar, kojarzeniem takich czy innych okoliczności, wyciąganiem wniosków o charakterze śledczym. To nie jest zadanie dla lekarza, dla anatomopatologa...
– Tak więc? – Wirski zdziwił się.
– Nie jestem jednak ani ślepy, ani też pozbawiony elementarnej spostrzegawczości.
– W to nie wątpię! – Major uśmiechnął się chyba po raz pierwszy od chwili przybycia na Dworkową. – Kiedyś, a było to chyba przy sprawie Szczapy, powiedziałeś, że mógłbym cię zastąpić w roli anatomopatologa. To był tylko żart; tymczasem ja, zupełnie serio, uważam, że jest dokładnie odwrotnie. To ty mógłbyś być śledczym.
– Mógłbym, ale nie mogę i naprawdę nie chcę. Dlatego chciałem cię prosić o przyjrzenie się pewnej sprawie. Pozwól za mną!
Zaprowadził majora do sąsiedniego pomieszczenia, którego drzwi otworzył kluczem trzymanym w kieszeni lekarskiego fartucha. Znaleźli się w kostnicy wyposażonej w szafę chłodniczą z kilkoma boksami.
– Niestety, nie wszyscy moi pacjenci mogą przebywać w tak komfortowych warunkach – powiedział Kierszman, zakładając gumowe rękawiczki i otwierając boks opatrzony numerem piątym – Tu, w chłodni, mieszkają jedynie wybrańcy. Reszta musi zadowolić się tradycyjnymi basenami z formaliną. O, tam. – Wskazał na drzwi na prawo od chłodziarki. Uruchomił dźwignię i oczom majora ukazały się przykryte prześcieradłem zwłoki. Doktor odsunął całun do połowy ciała.
– Mężczyzna, lat około czterdziestu, ofiara wypadku komunikacyjnego. Potrącony przez pojazd jadący z dużą prędkością, prawdopodobnie samochód osobowy. Na udzie lewej nogi ma charakterystyczne obrażenia powstałe w wyniku uderzenia zderzakiem auta. Zginął na miejscu wskutek rozległych obrażeń wewnętrznych. Chcesz zobaczyć?
Wirski zaprzeczył stanowczo:
– Wierzę, że jest tak, jak powiedziałeś. I co dalej?
– Dalej sytuacja, jakich wiele, niestety. Była noc, jakieś zadupie na Woli. Kierowca pozostawił ofiarę u zbiegu dwóch pustych uliczek i zniknął. Z tego, co wiem, trwa intensywne dochodzenie w tej sprawie. Milicja szuka świadków... i tak dalej. Wypadek miał miejsce tuż przed świętami. Ofiara nie jest anonimowa. Mężczyzna nazywał się Leon Szwajcar; pracował w handlu na stanowisku kierowniczym. Samotny, nikt jak dotąd nie zgłosił się po jego ciało. Byłaby to smutna okoliczność i tylko tyle, gdyby nie to, że ofiara to nie żaden zwyczajny obywatel. To człowiek z kryminalną przeszłością. Wiem o tym, gdyż poznałem go za jego życia, sporo lat temu.
– I mimo owej kryminalnej przeszłości pracował na kierowniczym stanowisku, w handlu? Nie do wiary...
– A jednak! Będziesz zapewne mniej zdziwiony, jeśli ci powiem, że zanim został pracownikiem handlu, zdążył przepracować około dziesięciu lat w bezpieczeństwie. Na handel załapał się dopiero w pięćdziesiątym szóstym, po negatywnej weryfikacji. Sytuacja typowa, jak wiemy.
Wirski przytaknął:
– To rzeczywiście wiele tłumaczy.
– Kiedy zetknąłem się, i to parokrotnie, z tym Leonem Szwajcarem, nie wiedziałem przecież, że był on nie tylko pospolitym przestępcą, przygarniętym miłosiernie przez Ministerstwo Bezpieczeństwa. Teraz, mając go tutaj, nagiego i bezradnego, odkryłem coś jeszcze!
Na twarzy poczciwego Kierszmana pojawił się nigdy niespotkany wcześniej wyraz tryumfu. Energicznym ruchem odchylił, stawiające wyraźny opór, lewe ramię nieboszczyka.
– Spójrz tylko!
Wirski pochylił się nad zwłokami. Naga, biała skóra ramienia nie nosiła śladów obrażeń. Więc co w takim razie? Nagle dojrzał: niewielkie, bardzo niewielkie znamię kilkanaście, może dwadzieścia centymetrów powyżej łokcia. Znamię już zatarte, jakby ślad po dawnym tatuażu. Kiedy pochylił się jeszcze niżej, a Kierszman skierował na rękę ofiary światło podręcznej lampy, zrozumiał. Zapisane szwabachą dwie litery: „A” i „B”. Raczej „AB”. Nic nadzwyczajnego, po prostu grupa krwi wytatuowana na ramieniu żołnierza. Po to, by rannemu i wykrwawionemu móc udzielić skutecznej pomocy. Owe niewinne literki znaczyły przecież wiele. Były znamieniem przynależności do SS.
– Wielkie nieba! To esesman!
– Cóż, najpierw esesman, później przestępca, wreszcie funkcjonariusz UB. Zginął tragicznie, potrącony przez auto. Dzięki temu umknął sprawiedliwości. Bywa i tak – zakończył doktor sentencjonalnie.
– Jeśli się nie mylę – powiedział Wirski – to gotycki krój liter dowodziłby długiego stażu w SS. Stażu w Waffen-SS, bo w innych formacjach SS nie tatuowano. Członków Waffen-SS oznaczano w ten sposób przez pierwsze lata wojny.
– Potem zmieniono krój liter. Pod koniec wojny zaniechano w ogóle tatuowania, zapewne w obawie, że ów znak łatwo zdradzi przynależność jeńca. A tych było coraz więcej!
– Bez wątpienia, doktorze. Ale nie tylko to. Owo diabelskie znamię, stygmat, było z założenia znakiem przywileju. Największego, jaki otrzymać mógł żołnierz Trzeciej Rzeszy.
– Tego akurat nie musisz mi tłumaczyć! Bardzo bym pragnął, aby nasi ranni, żołnierze i cywile, mieli podobny przywilej.
Miał tu doktor na myśli szansę na transfuzję krwi. Kiedy pod koniec wojny tworzono formacje SS z Ukraińców, Rosjan, Litwinów czy Łotyszy, a także z Polaków, a więc Aryjczyków niższej niewątpliwie kategorii, nie troszczono się już tak bardzo o ich przeżycie. Krwi brakowało zresztą i dla samych panów tamtego świata.
Kierszman ułożył rękę ofiary w poprzedniej pozycji, przykrył zwłoki i wsunął szufladę do szafy.
– Nie ośmieliłbym się jednak zaprzątać ci głowy tą sprawą, gdyby nie inny wypadek komunikacyjny, całkiem świeży, gdyż z soboty, 21 grudnia, ściślej z nocy z piątku na sobotę. Uważaj, bo widok nie będzie przyjemny...
Kierszman podszedł do boksu numer osiem, ostatniego w drugim rzędzie. Bez żadnych już wstępów wysunął szufladę i odsłonił zwłoki ze zmasakrowaną twarzą i śladami przeciągania po ziemi na piersiach i kończynach.
– Rozjechany na Pradze i długo wleczony przez samochód, potem porzucony. Ofiara anonimowa, a więc dodatkowa robota dla was, milicji, i oczywiście żadnych świadków. Znowu noc, deszcz ze śniegiem i popsute latarnie. Jacyś pijacy w pobliskiej bramie, którzy niczego, rzecz jasna, nie zauważyli. To wiemy z raportu. Może słyszałeś już o tej sprawie?
– Dziś w Komendzie Stołecznej nie było o tym raportu. Widocznie sprawą zajmuje się dzielnica.
– To się może zmienić, kiedy przeczytają mój protokół z obdukcji. Dowiedzą się z niego, że ofiara nie jest w stu procentach anonimowa.
Trudno było dostrzec cokolwiek na lewym ramieniu denata, jako że wleczone po bruku ciało w tym i wielu innych miejscach nosiło krwawe ślady. Kiedy jednak Kierszman obrócił lewą rękę mężczyzny, major wiedział już, gdzie i czego miał szukać. Pod wygoloną teraz pachą, a więc w miejscu najmniej narażonym na urazy, zobaczył dwie runiczne błyskawice, znak Waffen-SS. Nie grupę krwi, ale znak formacji.
– Dziwne, doprawdy. – Wirski zamyślił się. – Podobnego jeszcze nie widziałem, a w czterdziestym piątym oglądałem wielu jeńców. Wyłuskiwałem esesmanów spośród żołnierzy Wehrmachtu. Słyszałem jednak, że niektórzy z własnej inicjatywy robili sobie tatuaże, zazwyczaj w mniej widocznych miejscach: w pachwinie, nawet na podniebieniu. Jakkolwiek by było, to już drugi esesman wśród twoich pacjentów.
– To jeszcze nie koniec, drogi majorze. Nie, nie martw się, nie okażę ci kolejnych zwłok z tatuażem SS – pospieszył z zapewnieniem. – Ale kiedy odkryłem tajemnicę Leona Szwajcara, przypomniałem sobie informację sprzed pół roku, z lipca, dokładnie z 18 lipca. Pochodziła z Wrocławia. Tamtejszy kolega, uniwersytecki doktor Nieczuja zasięgał mojej opinii w sprawie tatuażu. Badał możliwość skutecznego usunięcia znaków powstałych metodą wszczepienia trwałego barwnika pod skórę. Odpowiedziałem, zgodnie z moją wiedzą, że powierzchniowo tatuaż można zatrzeć, ale w głębszych warstwach skóry bez trudu odkryjemy nienaruszoną strukturę rysunku. Nieczuja poinformował mnie wówczas, iż odkrył w skórze denata zatarte znamię Waffen-SS. Brakowało mu jednak materiału porównawczego, no i ogólnej wiedzy na temat esesmańskich zwyczajów i rytuałów. Przypomniałem sobie ów wrocławski przypadek także i dlatego, że chociaż chodziło o zgon z przyczyn naturalnych, to pojawiła się znamienna okoliczność: zmarły pracował dla Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych we Wrocławiu. Może z tego właśnie powodu sprawie przeszłości denata ukręcono skutecznie łeb.
– Mielibyśmy zatem nie dwóch, ale trzech byłych esesmanów, którzy rozstali się z tym światem w ciągu minionego półrocza. W liczbie dwóch zabitych przez jakiegoś kierowcę-mściciela. A ten pierwszy, wrocławski, zapewne też zlikwidowany, choć z zachowaniem pozorów śmierci naturalnej. Czy zmarł na atak serca, czy może wskutek wylewu?
– Był najstarszy z tej trójki. Skończył pięćdziesiąt lat i miał zaawansowaną chorobę wieńcową. Dużo pił i palił, jak wszyscy. Podobno też ciężko pracował dla naszej ojczyzny oraz jak wynikało z nekrologu, troszczył się o żonę i liczne potomstwo. Wzorowy mąż, obywatel i funkcjonariusz. Doktor Nieczuja nie wykrył niczego podejrzanego, jeśli idzie o przyczynę śmierci: cholesterol, angina pectoris, zawał. Klasyka. Zatarte znamię znalazł zupełnie przypadkowo, spełniając funkcję biegłego.
– Biegłego sądowego? Czegoś tu nie rozumiem. Musiały być wątpliwości co do przyczyn zgonu.
– Zapewne tak, ale tu wkraczamy w dziedzinę, o której nie mam wielkiego pojęcia. Moja wiedza dotyczy jedynie tatuażu. A także skutecznego zawału faceta po pięćdziesiątce. Reszta to materia policyjna, a więc twoja, Ryszardzie.
– Doktorze, proszę o litość! Nie chciałbym mieć do czynienia ze sprawą tych esesmanów!
Pierwszy raz w ich długich stosunkach Wirski poczuł rozdrażnienie i niechęć do tego, co mówi i robi Anatol Kierszman. Doktor wyczuł natychmiast ten nieznany mu wcześniej stan ducha majora.
– Drogi przyjacielu, byłbym ostatnim, który pragnąłby cię wrobić w coś równie paskudnego. To po pierwsze. Po wtóre, powiedziałem ci na wstępie, że nie ma, przynajmniej na razie, sprawy byłych esesmanów. Nikt poza mną nie skojarzył tych trzech wypadków. Wszakże dwa ostatnie, w których wyniku mam w kostnicy dwóch osobliwych pacjentów, mogą w każdej chwili zamienić się w formalne, wspólne dochodzenie. Jeśli nie za sprawą milicji, to choćby moich asystentów. Chwalibóg coś chyba podejrzewa, ale nie rozmawialiśmy jeszcze na ten temat.
– Chcesz powiedzieć, że w każdej chwili może złożyć stosowne doniesienie?
– Nie ośmieli się tego zrobić bez mojej wiedzy i zgody.
– Obyś się nie mylił, doktorze! Inaczej będziemy mieli kłopoty, i ty, i ja. – Wirski zasępił się.
– Czyżbyś podejrzewał mnie o zamiar zatajenia tego ponurego odkrycia? Nic podobnego! Chciałem jednak zasięgnąć twojej rady przed napisaniem raportu. Pamiętaj, jestem tylko patologiem, lekarzem, a nie oficerem śledczym! Nie chcę i nie mogę przekroczyć swoich kompetencji.
Major Wirski pokiwał ze zrozumieniem głową. Napięcie i złość na przyjaciela powoli ustępowały. Usiedli w gabinecie doktora i zapalili. Wirski odmówił jednak tradycyjnej w podobnej sytuacji nalewki. Był umówiony, spieszył się. Dopalił belwedera i pożegnał się z Kierszmanem, dziękując za wczorajszy, świąteczny wieczór.
Wyszedł na zewnątrz; rozejrzał się po okolicy, po targowisku okalającym parterowy pedet u zbiegu Puławskiej i Dworkowej. Mimo późnej pory plac tętnił życiem. Młoda kobieta z dumą popychała drewniany wózek wywalczony w pedecie. O dostawie dziecięcych wózków informował duży afisz umieszczony przy wejściu do magazynu. Przed wojną miał stanąć tu nowy dom handlowy braci Jabłkowskich. Zdążono wybudować jedynie fundamenty. Teraz wzniesiono na nich prowizoryczną konstrukcję, jakich szczególnie wiele spotykało się wówczas przy Marszałkowskiej. Powstanie MDM i nowa zabudowa głównej ulicy handlowej Warszawy położyła kres tej pierwszej – całkowicie spontanicznej – fazie odbudowy.
Zatrzymał się na chwilę – nieco poniżej bazaru, w miejscu, w którym pomyłka wycofujących się kanałami powstańców kosztowała życie całego oddziału. Wprost z kanałowej studzienki powstańcy wpadli, jeden po drugim, w zasadzkę żandarmerii niemieckiej. Zabito wszystkich na miejscu...
Skierował wzrok ku gospodarstwu, które usadowiło się nad stawem, gdzieś na wysokości ulicy Słonecznej: ceglany domek, dwie niewielkie szklarnie, inspekty, góra kompostu, z której żyznych zasobów rodzina Wirskich korzystała od zawsze, wreszcie pasący się na łące gniady koń. Spoglądając z sympatią na czworonoga, który zajął niedawno miejsce po tych zjedzonych w powstaniu, major rozmyślał nad wymową sielskiego obrazu. Przed wojną gospodarstwo ogrodnika i hasające po łąkach konie obwieszczały koniec miasta, granicę, za którą zaczynały się na poły wiejskie przedmieścia. Półwsie, jakby powiedzieli w Krakowie. Teraz, po dwunastu bez mała latach odbudowy i rozbudowy miasta, ogrodnik ze swoim konikiem stał się anachronizmem, jawnym wyzwaniem dla socjalistycznego planisty!
Dostrzegł pobiedę czekającą na tyłach pedetu. Taksówkę z numerem bocznym 0131 prowadził wąsaty pan Ludwik, lwowianin zaprzyjaźniony z majorem. To dzięki pomocy Wirskiego taksówkarz zamienił zdezelowaną skodę na całkiem jeszcze przyzwoitą pobiedę.
– Będą kłopoty, drogi panie Ludwiku – powiedział major, sadowiąc się w wozie obok kierowcy.
– Znowuż kłopoty? Jakżeż to, panie majorze? Wykończylim my już tych, co sprawiają kłopoty.
– A jednak! Jak nie ci, to tamci. – Wskazał za siebie, jakby gdzieś tam mieli się kryć ci nowi prześladowcy. – Miejmy jednak nadzieję, że nie takie jak w pięćdziesiątym czwartym! Kiedy dostał pan w głowę od tych upiornych baciarów. Ja zaś długo lizałem się z ran po wizycie w domu przy Bagateli.
Pan Ludwik, ongiś nie dość skuteczny anioł stróż Wirskiego, o nic już nie pytał. Pokiwał ze zrozumieniem głową. Zapuścił silnik i powiózł majora na Flory.