Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tam, gdzie kończy się świat. Opowieści z Papui-Nowej Gwinei - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
14 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tam, gdzie kończy się świat. Opowieści z Papui-Nowej Gwinei - ebook

Papua-Nowa Gwinea to jedno z ostatnich miejsc na Ziemi, gdzie zachowały się jeszcze pierwotne społeczności, gdzie wciąż jeszcze żyją dzikie plemiona, z których część nie ma żadnego kontaktu ze współczesną cywilizacją. Niezwykle bogaty etnograficznie obszar to kraj w ogromnej części dziki, niebezpieczny, pełen przemocy, jednocześnie zaś fascynujący, piękny i bogaty swą kulturową różnorodnością. To miejsce, gdzie dla Europejczyka kończy się znany mu świat. Niestety, także dla rdzennych mieszkańców, za sprawą gwałtownej globalizacji, świat jaki znają się kończy.

Reportaż Pawła Zgrzebnickiego przedstawia niezwykłą wyprawę po Papui Nowej Gwinei. Jednakże podróż jest tylko pretekstem, nicią, wokół której wije się opowieść znacznie poważniejsza — o mieszkańcach Melanezji, ich historii, plemiennych zwyczajach, współczesnych problemach, próbach stworzenia państwa, chciwości i bezwzględności międzynarodowych korporacji, agresywnej polityce Chin, korupcji, przemocy, degradacji środowiska i znikaniu wspaniałych, pierwotnych ludzkich kultur. Jednocześnie to pełna humoru narracja prowadząca czytelnika przez świat zabobonów, czarów, przygód i niespodziewanych zwrotów akcji.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0664-4
Rozmiar pliku: 9,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

– Dokąd? – beznamiętny głos pracownika lotniska w Krakowie mówił sam za siebie. Facet był kompletnie znudzony swoją pracą.

– Do Port Moresby. W Papui-Nowej Gwinei – odparłem, starając się, żeby przynajmniej choć trochę mój ton wpasował się w klimat ogólnego zblazowania.

Chyba niezbyt się udało, bo gość niczym wyrwany z tysiącletniego letargu powoli podniósł na mnie wzrok znad swojego komputera i popatrzył jak na zjawę z innego świata.

– Papua? Nowa Gwinea? No, no, no!

Nigdy się nie dowiem, czy mężczyzna miał choć mgliste pojęcie, gdzie się znajduje cel mojej podróży, ale przyjąłem, że to „no, no, no!” jest wyrazem największego zaskoczenia, jakie mógł wyrazić. Nic zresztą dziwnego, bo podobnie jak przeciętny mieszkaniec dalekiej Melanezji nie wie zbyt dobrze, gdzie leży Polska, tak i trudno wymagać od statystycznego rodaka, aby koniecznie interesował się geografią drugiego końca świata. Przynajmniej wśród personelu portu lotniczego zapanowało niewielkie poruszenie, co w tym gorącym i sennym skądinąd dniu z pewnością okazało się przydatne.

W oczekiwaniu na lot rozmyślałem o dalekiej Oceanii. Książki o łowcach głów, filmy dokumentalne i reportaże z tamtego regionu przypieczętowały moją decyzję o rozpoczęciu podróży. Co prawda nie udało mi się zebrać jakiejś pokaźnej ilości materiałów na temat Nowej Gwinei, ale te, które miałem w rękach, rysowały świat rodem z najwspanialszych filmów przygodowych. Zapowiadała się podróż inna niż zwykle. Choć odwiedziłem wiele miejsc na świecie, nigdy do tej pory nie wybierałem się do kraju, o którym wiedziałem tak mało. Żadnych relacji internetowych, trochę starej literatury antropologicznej, kilka dawno wydanych książek i jeden przewodnik, sprzed dziesięciu lat. Jak dawniej, przed erą wszechdostępnej informacji, wrócił świat nieznany, bez możliwości szczegółowego sprawdzenia, czego mogę się spodziewać na miejscu.

Zaraz, zaraz – pomyślałem jakiś czas wcześniej. Jak to jest, że do Papui-Nowej Gwinei wybiera się tak niewielu podróżników? A może to wciąż dziki, nieprzewidywalny dla ułożonego Europejczyka kraj? Jeśli tak, to chyba jest jednym z ostatnich takich miejsc na Ziemi. Przygoda zapowiadała się fantastycznie! Leciałem przecież na koniec świata. A przynajmniej jeden z jego końców, na mapie umiejscowiony tuż nad Australią, czyli w Oceanii (a ściślej ujmując – w jej części zwanej Melanezją). Wybierałem się na drugą po Grenlandii największą wyspę świata – Nową Gwineę. Przez wieki niemal odciętą od reszty świata. Niedostępną, niezbadaną, pozostającą na uboczu jakiejkolwiek cywilizacji.

Zachodnia część wyspy wchodzi w skład Indonezji, natomiast wschodnia, Papua, stanowi niezależne państwo zamieszkiwane przez ponad siedem milionów osób. Na jej terenach panuje klimat równikowy, w większości pokryta jest górami, a najwyższy szczyt, Góra Wilhelma, pnie się na wysokość czterech tysięcy pięciuset dziewięciu metrów nad poziomem morza. W skład Papui-Nowej Gwinei, prócz głównego lądu, wchodzi niemal sto sześćdziesiąt mniejszych wysp, w tym całkiem pokaźne Nowa Brytania oraz Nowa Irlandia.

Wyspa Nowa Gwinea położona jest na północ od Australii,
w regionie zwanym Melanezją

Gorący, wilgotny klimat sprawiał, że żywności zawsze było na tych terenach pod dostatkiem, a plemiona były w zasadzie samowystarczalne. Rolnictwo rozwinęło się tu w epoce neolitu, około siedmiu tysięcy lat przed naszą erą. Co niezwykłe, to jedno z niewielu miejsc na świecie, gdzie pomysł uprawy roli zrodził się niezależnie, bez wpływu i związku z innymi kulturami. Dzięki przyjaznym warunkom środowiskowym mieszkańcy niezbyt wielką wagę musieli przywiązywać do rozwoju tej sztuki. Przynajmniej nie tak wielką, jak w innych częściach globu, gdzie klimat lub gleba były mniej łaskawe. W takim środowisku handel nie rozwinął się prawie w ogóle, a w każdym razie nie w takim stopniu i formie, jak na przykład w Azji czy Europie. Wymiana dóbr następowała raczej okazjonalnie i często służyła bardziej rytuałom, niż bezwzględnej konieczności.

Spora część tutejszej kultury sprowadza się do sztuki prowadzenia wojny z sąsiadami i do związanych z walką ceremonii i utrzymania tożsamości grupy. Plemiona zajmowały swoje niewielkie terytoria i zachowując wewnętrzną spójność, raczej sporadycznie utrzymywały kontakty z innymi grupami, chyba że właśnie prowadzono wojnę. Dostatek żywności i zasobów dostarczanych przez matkę naturę, a także trudne warunki topograficzne spowodowały, że do dziś Papuę-Nową Gwineę zamieszkują setki niezależnych i do niedawna zupełnie odseparowanych od siebie grup etnograficznych. Współcześnie sklasyfikowano tu aż osiemset pięćdziesiąt jeden języków – nie odmian, bądź narzeczy, lecz całkowicie różnych od siebie systemów komunikacji! To niespotykana nigdzie indziej na świecie różnorodność.

Pierwsi osadnicy przybyli na tereny Papui prawdopodobnie około pięćdziesięciu tysięcy lat temu, a kolejna wielka migracja miała miejsce dopiero mniej więcej w 500 roku przed naszą erą. Na wyspach pojawiły się wówczas znaczne grupy ludzi mówiących językami austronezyjskimi. Nowa migracja dołożyła swoje trzy grosze do rozwoju tutejszej kultury: przywieziono ceramikę, nieznane wcześniej świnie oraz nowe techniki połowu ryb. Przez kolejne dwa tysiące lat najprawdopodobniej niewiele się tu działo. Przełom nastąpił w początkach szesnastego wieku, kiedy to na wyspę dotarł pierwszy Europejczyk, portugalski żeglarz Jorge de Meneses, który w 1527 roku ochrzcił nowo odkrytą ziemię nazwą Ilhas dos Papuas. Rok później w swoich dziennikach żeglarskich miejsce to odnotował również hiszpański podróżnik Álvaro de Saavedra Cerón, a w 1545 roku Íñigo Ortíz de Retes zatknął na lądzie hiszpańską flagę, w imieniu królestwa natychmiast ogłosił aneksję tych terenów i… równie szybko odpłynął.

Historycy i kartografowie do dziś się spierają o pochodzenie nazwy odległego lądu. Powszechnie przyjęto, że określenie papua zaczerpnięte zostało z języka malajskiego, od słowa pua-pua oznaczającego osobę z gęstymi lokami. Uznano, że Jorge de Meneses, pisząc „Ilhas dos Papuas”, miał na myśli po prostu „wyspy zamieszkane przez ludzi o kręconych włosach”. Wyjaśnienie wydawało się zupełnie wystarczające, lecz w 1993 roku pewien Duńczyk, J.H.F. Sollewijn Gelpke, zauważył że malajskie określenie pua-pua, do którego niby to nawiązywał Portugalczyk w szesnastym wieku, w europejskiej literaturze pojawia się najwcześniej w słowniku Williama Marsdena z 1812 roku. Z kolei sama sugestia, jakoby wyraz papua był europejskim przekręceniem malajskiego słowa, nie pojawiła się wcześniej niż około 1852 roku. W swojej doskonale udokumentowanej pracy On the Origin of the Name Papua, badacz proponuje swoją wersję historii sprzed niemal pięciuset lat.

Gelpke zauważył, że pierwsi portugalscy kartografowie, wykonujący mapy tego terenu około 1513 roku, korzystali z dostępnych wówczas informacji malajskich i jawajskich. Słowa papua używano tu dla określenia należącej obecnie do Indonezji wyspy Halmahera oraz skrawków lądu położonych na wschód od niej. Skąd to właśnie określenie? Okazuje się, że już wcześniej mieszkańcy wysp Biak i Numfoor używali podobnej nazwy na to, co znajdowało się na zachód od nich. Tereny te nazywali sup i papwa, co w wolnym tłumaczeniu oznaczało „ziemię leżącą pod zachodem słońca”. Gdy więc portugalscy badacze przybyli na teren dzisiejszej Indonezji, aby sporządzać mapy, sąsiednie obszary określano zniekształconym słowem papua, u którego źródeł stała zwyczajowa nazwa pochodząca z jeszcze dalszych wysp.

Dużo prościej było z nazwą Nowa Gwinea. Podczas swojej podróży w 1545 roku hiszpański żeglarz Íñigo Ortíz de Retes zauważył, że mieszkańcy nowego lądu przypominają wyglądem tych, których wcześniej widział na wybrzeżu Gwinei afrykańskiej. Poprzez proste skojarzenie miano nasunęło się samo.

Nowa Gwinea na mapie świata.
Przed wiekami dla mieszkańców wysp Numfoor i Biak sup i papwa oznaczało „ziemię leżącą pod zachodem słońca”

Gdy już ustalono nazwę nowych ziem po wielkich szesnastowiecznych odkryciach, przez kolejne trzysta lat nie działo się tu prawie nic. Teren pozostawał niezbadany, wpisując się w historię Europy jedynie jako formalna posiadłość kolejnych królów. O niezwykłej wyspie nie wiedziano praktycznie nic. Tę poznawczą stagnację postanowili przerwać w 1884 roku Niemcy, którzy nie przejmując się zbytnio ani Hiszpanami, ani tym bardziej Portugalczykami, ogłosili, że północno-wschodnia część lądu należy „od teraz” do nich. Aneksja zamorskich dóbr nie była podyktowana wyłącznie celami politycznymi. W owym czasie wysokie zapotrzebowanie na olej kokosowy i koprę spowodowało, że po serii udanych transakcji handlowych w Nowej Gwinei Niemcy zdecydowali się po prostu ją sobie przywłaszczyć. Stworzyli w tym celu spółkę o dostojnie brzmiącej nazwie Neu Guinea Kompanie, który to podmiot otrzymał od ówczesnego rządu wszelkie prerogatywy w zarządzaniu nowo zajętym majątkiem. Początki biznesu nie były jednak zbyt udane. Okupowane ziemie okazały się mniej urodzajne w palmy, za to niezwykle bogate w komary, dziesiątkujące „ludzkie zaplecze” germańskiego najeźdźcy. Gdy rozmyślano już nad porzuceniem kolonii, los popchnął niemieckich osadników dalej na północ, na teren obecnej Nowej Brytanii. Aktywna wulkanicznie wyspa okazała się prawdziwą żyłą złota. Palmy rosły tu doskonale, a interes kręcił się tak dobrze, że miał szansę przetrwać kolejne dziesiątki lat. Niektóre z założonych wówczas plantacji działają na tym terenie do dziś.

Dobra passa Niemców szybko przykuła uwagę europejskich sąsiadów. Reakcji wymagał nie tylko interes gospodarczy, ważna stała się również strategiczna obecność w tej części świata. Po tym, jak poddani Otto von Bismarcka zawitali oficjalnie na tereny Papui, także Brytyjczycy postanowili zagarnąć część wyspy dla siebie. Wkrótce Korona ustanowiła protektorat nad południowo-wschodnim obszarem Nowej Gwinei, oddzielonym wąską cieśniną z zajętą wiek wcześniej Australią.

Po przegranej w pierwszej wojnie światowej, na podstawie decyzji Ligi Narodów, Niemcy musiały oddać zwycięzcom wszystkie swoje ówczesne kolonie. Na mocy postanowienia z 1920 roku teren Papui został przekazany pod administrację Australii. Historia obcego protektoratu skończyła się w 1975 roku, kiedy to Papua-Nowa Gwinea uzyskała formalną niepodległość.

Budynek parlamentu w Port Moresby zawiera elementy architektoniczne nawiązujące do kultur różnych plemion,
stanowiąc współczesny symbol jedności wielokulturowego kraju

– Rozpoczynamy lądowanie w Singapurze. – Głos kapitana samolotu wyrwał mnie z odrętwienia. – Proszę o zapięcie pasów, złożenie stolików i przywrócenie foteli do pozycji pionowej. Mamy piękną pogodę, temperatura wynosi trzydzieści cztery stopnie Celsjusza, dziękuję za lot i życzę miłego popołudnia.

Natychmiast się ożywiłem. Długa, monotonna podróż stłumiła nieco moją wcześniejszą euforię, ale magiczne słowa „34 stopnie” i „piękna pogoda” przywróciły wszystkie funkcje organizmu do normy. Zauważyłem, że od pewnego czasu na słowa „ciepło” i „lądujemy” zacząłem reagować jak pies Pawłowa. Gdybym miał ogon, zapewne natychmiast bym nim pomerdał. Nie dość, że wielkimi krokami zbliżała się nowa przygoda, to w dodatku po dwóch godzinach lotu do Amsterdamu kolejne trzynaście dobiegało końca.

Gdy wychodziłem z samolotu, przez szczeliny rękawa dotarł do mnie wielki upał nieprzyzwoicie wilgotnego powietrza. Mimo klimatyzowanego wnętrza, żar wlewał się każdą dostępną szczeliną. Aby jeszcze lepiej poczuć zapach Orientu, na lotnisku skierowałem się na jeden z otwartych tarasów. W twarz buchnął mi tropikalny gorąc Azji. Boże, jak cudownie. Nie, to zupełnie nie to co europejski letni skwar. Ta wilgoć… Chyba stuprocentowa. Ten zapach egzotycznych roślin… Bogactwo doznań niesionych wilgotną atmosferą parnego wieczora przytłoczyło mnie swą wspaniałością. Nie wzrok, nie słuch i nie dotyk, lecz węch jest właśnie tym zmysłem, który pierwszy sygnalizuje mi, że oto zaczęła się nowa wyprawa. Inaczej pachnie gorąca Afryka, inaczej Ameryka Południowa, a jeszcze inaczej tropikalna Azja. Węch nie myli się nigdy – przygoda zaczęła się na dobre!

Wszystko wokół było nieeuropejskie: napisy, lotniskowa kuchnia, pasażerowie, a także nowe linie lotnicze, którymi miałem się dostać na oddaloną o kolejne sześć godzin lotu Nową Gwineę. Nawet nazwa narodowych linii Papui, Air Niugini, wyglądała nieco dziwnie. Toż to Air New Guinea, tyle że pisane fonetycznie. Pomyłka? Nic podobnego. W kilkumilionowym kraju, gdzie ludzie posługują się setkami różnych języków, tym jednym, który na potrzeby wspólnej komunikacji wszyscy powinni poznać, jest tok pisin – język pidżynowy, zniekształcony angielski o uproszczonej gramatyce i składni. To ona sprawia, że number one staje się numbawan, a Air New Guinea – Air Niugini.

Jakim cudem w miejscu zamieszkanym przez ludzi, którzy mówią kilkuset językami, przyjął się ten jeden, w dodatku niemający swego źródła na wyspie? Tu także historia bierze swój początek z biznesu. Anglicy, którzy zawitali do Chin w siedemnastym wieku, z konieczności musieli nieco uprościć formę komunikacji z tubylcami. W ten sposób powstał pierwszy, okrojony i zmodyfikowany język nazwany pigdin English. Za słowem pidgin stoi sposób, w jaki Chińczycy wymawiają słowo business. Kwitnący handel herbatą i opium nie pozostawiał wiele pola dla poprawności językowej. Potrzebny był szybki i sprawny sposób komunikacji, nikomu nie przeszkadzały więc kuriozalne konstrukcje, jak two muchee, czyli po angielsku „za dużo” – too much. Nazwa aberracji przyjęła się znakomicie i od tej pory wszystkie zniekształcane w podobny sposób języki zyskały miano pidżynowych. Ich cechą wspólną pozostawała konieczność stworzenia wspólnej platformy komunikacyjnej dla ludzi reprezentujących różne grupy kulturowe. Taka też była historia narodowego języka Papui-Nowej Gwinei. W 1863 roku rozpoczęto nabór pracowników kontraktowych na plantacje znajdujące się na terytorium australijskiego Queensland. Do ciężkiej pracy pozyskiwano ludzi z terenów Nowych Hebrydów (dzisiejszego Vanuatu), Wysp Salomona, Samoa oraz z niemieckich obszarów Archipelagu Bismarcka. Przyjezdni, reprezentanci różnych kultur, władający kompletnie odmiennymi językami, znaleźli wspólny mianownik, wypracowując na bazie angielskiego nową, uproszczoną mowę z widocznymi wpływami austronezyjskimi.

– W jakim języku mówicie? – mógłby ktoś zapytać dawnych pracowników plantacji.

– Mówimy w pidżyn! – odparliby zapewne.

Z tym że zamiast powiedzieć poprawnie: we speak Pidgin, powiedzieliby raczej: we talk Pidgin. A anglojęzyczny rozmówca usłyszałby coś na kształt: we tok Pisin.

Plantacja kopry z przełomu XIX i XX wieku

Z czasem kontrakty na pracę wygasły, a mieszkańcy Melanezji wrócili do swych domów. Przywieźli ze sobą nowy, prosty język, idealnie sprawdzający się w świecie, w którym podróż i handel stawały się coraz częstsze. Zmuszone do współpracy z administracją plemiona musiały prędzej czy później nauczyć się jakiegoś łatwego, jednego dla wszystkich sposobu komunikacji. Także powstawanie dużych miast, takich jak Port Moresby, do których ściągali mieszkańcy odległych terenów, sprzyjało ugruntowaniu wspólnej mowy. W ten sposób pidżyn, czerpiąc także po trochu z rodzimych narzeczy, przekształcił się w język kreolski, ojczystą mowę nowych pokoleń.

Lot z Singapuru nieco się dłużył, a nagła zmiana strefy czasowej zupełnie nie pozwalała mi zasnąć. Zacząłem się zastanawiać, czy w tak dalekim zakątku świata spotkam jakichś rodaków? Podróże, które odbyłem do tej pory, nauczyły mnie, że najłatwiej natknąć się na nich tam, gdzie człowiek się najmniej spodziewa. Ukułem nawet hipotezę, że Polacy to prawdziwi odkrywcy! Po tym, jak na odległych, dzikich Andamanach spotkałem pięcioro niezwiązanych ze sobą krajan, doszedłem ostatecznie do wniosku, że jest w naszym narodzie jakaś niezwykła pasja poznawcza. Wychyliłem ostatni łyk doskonałego papuaskiego piwa Export. Gdy stawiałem przed sobą osuszoną do cna puszkę, usłyszałem gromki głos dochodzący gdzieś znad mojego fotela:

– I jak piwko? Smakuje?

Pomyślałem, że może to o jedno za dużo, skoro w na wpół pustym samolocie, dziesięć kilometrów w pionie i kilkanaście tysięcy w poziomie od Rzeczypospolitej, słyszę głosy w ojczystym języku. Odwróciłem powoli głowę i nad sobą dostrzegłem rosłego faceta, szczerzącego zęby w szerokim uśmiechu.

– Pan z Polski! – rzucił nieznajomy. – Myślałem, że źle słyszę. Jednak nie. A to heca! – zarechotał dobrotliwie.

Heca? Określenie nawet przypadło mi do gustu, bo sam nie mogłem uwierzyć w to spotkanie.

– Ach, powinienem się przedstawić. – Zaskoczenie nieco ustępowało z twarzy mężczyzny. – Mam na imię Krzysiek. – Ukłonił się nieco, na tyle, na ile pozwalał kołyszący się samolot.

Miałem nadzieję, że moje (w tej chwili prawdopodobnie nieco tępawe) oblicze przyjęło już bardziej znośny charakter. Również się przedstawiłem, dygnąłem w fotelu i poprosiłem, aby gość usiadł obok. Prócz nas niewiele osób leciało do dalekiej Papui. Czułem się jak w prywatnym odrzutowcu. Większość foteli była wolna, mogliśmy więc urządzić sobie na nich swobodną „konferencję”.

Tajemniczy mężczyzna okazał się być emerytowanym kapitanem statku, który w Port Moresby, stolicy Papui-Nowej Gwinei, szkoli załogi dla jednego z armatorów.

– Na jak długo się wybierasz? – spytał w końcu.

– Prawie miesiąc.

– Miesiąc? A co, do licha, będziesz tam robić przez tyle czasu?

– Jak to co? – Teraz ja byłem nieco zbity z tropu. – Toż to nieskończenie ciekawe miejsce! Dzikie, pierwotne, fascynujące… – zapaliłem się tak bardzo, że szybko zaczęło brakować mi przymiotników.

Zamiast dalej zachwalać uroki Nowej Gwinei, wyjąłem notatki i w ciągu kilku minut nakreśliłem projekt wyprawy. Opowiedziałem o tym, co mam zamiar zobaczyć i co po kolei chcę zrobić, aby wprowadzić w życie mój piękny plan.

– Chyba zwariowałeś! Naprawdę chcesz jechać do wszystkich tych miejsc? Papua-Nowa Gwinea nie jest bezpieczna. Ja na przykład pracuję tu od dziesięciu lat i nigdy nie wyjechałem poza Port Moresby. – Marynarz patrzył na mnie z niedowierzaniem.

Poczułem się trochę nieswojo. Czyżbym aż tak się pomylił w swoim osądzie? Czy mój plan był szalony? W końcu niewiele osób jeździ na własną rękę do tego kraju. Może to właśnie jest powód? Może jest tam zbyt niebezpiecznie? A może ten gość był zwykłym tchórzem?

– Jakoś sobie dam radę. – Starałem się zachować pogodny ton, ale mina mi nieco zrzedła po wysłuchaniu kilku opowieści o tym, „co”, „kogo”, „gdzieś tam” spotkało. Pocieszałem się jedynie, że to wszystko zasłyszane historie. Podobnie jak ja „coś” przeczytałem o Papui tu i ówdzie, tak i ów marynarz „coś” od „kogoś” usłyszał. Był więc remis. Co prawda fakt, że mężczyzna mieszkał w Port Moresby, relatywnie blisko od miejsca wydarzeń, o których opowiadał, dawał mu pewną przewagę, ale w mojej opinii, co najwyżej maciupeńką. Przypomniałem sobie, jak kiedyś w Nowym Jorku zwierzyłem się pewnej eleganckiej pani, że oto wybieram się do Harlemu, dzielnicy zamieszkanej głównie przez Afroamerykanów, miejsca, które jakiś czas temu miało niezbyt dobrą opinię. Nienagannie ubrana dama, o delikatnej brzoskwiniowej cerze, chyba nie miała pojęcia o tym, że dużo się zmieniło, więc na samą wieść o moich planach zakrztusiła się kawałkiem manhattańskiej parówki i przez kolejne pół godziny starała się wybić mi z głowy „samobójczy pomysł”. Na szczęście nie uległem, a wizyta w dzielnicy okazała się niezwykle przyjemna.

Postanowiłem nie dać się zastraszyć i dla dodania sobie odwagi otworzyłem kolejną puszkę orzeźwiającego piwa z wizerunkiem ptaka rajskiego na etykiecie. O ciągłe dostawy dbała przemiła załoga, która co chwilę odwiedzała każdego z pasażerów, troszcząc się o to, czy aby niczego nikomu nie brakło. Z jakiegoś powodu to właśnie do piwa stewardesy miały specjalny sentyment – pilnowały, aby na rozłożonym przede mną stoliku zawsze stała jego świeża porcja.

– Jaki rodzaj podać? Holenderskie czy nasze, z Papui? – spytała słodkim głosem szefowa pokładu.

– Oczywiście, że wasze – odparłem pospiesznie. Z lubością oddawałem się testowaniu narodowych trunków.

– ICE, Export czy SP?

Wcześniej próbowałem drugiej z oferowanych marek. Postanowiłem jednak skosztować każdej z opcji, aby już na początku podróży wyrobić sobie zdanie co do trunku, który miał mi towarzyszyć w upalne popołudnia na dalekiej wyspie. Dokonałem selekcji i niedługo potem pytanie zostało powtórzone. Po kilku takich odwiedzinach byłem zmuszony odmówić kolejnych testów i zapadłem w drzemkę. Gdy otworzyłem oczy, usłyszałem zdanie, na które czekałem od ponad trzydziestu godzin:

– Proszę państwa, zbliżamy się do Port Moresby. – Z pokładowych głośników wydobył się charczący jazgot, przez który przebijał się niewyraźny głos pierwszego oficera.

Była to najwspanialsza muzyka, jaką mogłem usłyszeć tego poranka. Oto za chwilę postawię swoje stopy na lądzie łowców głów!

Samolot wylądował punktualnie o czwartej pięćdziesiąt rano, ale ze względu na bliskość równika wciąż było ciemno. Zupełnie nie przeszkadzało to temperaturze, która postanowiła trzymać wysoki poziom także w świetle księżyca. Powietrze znów roznosiło woń egzotycznych kwiatów, lecz nieco inną niż poprzedniego dnia, w dalekiej Azji. Było gorąco, wilgotno i rześko zarazem, a poranek powoli przeganiał w kąt ciemny granat nocy. Międzynarodowe lotnisko Jacksons nie przygniatało podróżnych swoją monstrualną formą, jak to czyniły budowle Amsterdamu czy Singapuru. Było skromne i małe, co jedynie dodawało mu egzotycznego uroku.

W głównym holu pasażerowie ustawili się w kilku kolejkach do odprawy paszportowej. Wśród ponad stu osób byłem jedną z nielicznych, które udały się do okienka z napisem „Visa On Arrival” po wizy wydawane w momencie wjazdu na terytorium kraju. Cieszyło mnie to niezmiernie, bo nie musiałem czekać w długim ogonku. Jednocześnie poczułem się nieco dziwnie. Jak to? Nie przylecieli prawie żadni turyści? W tłumie praktycznie nie mogłem wypatrzyć nikogo, kto wyglądałby na cieszącego się z właśnie rozpoczętych wakacji. Po krótkiej odprawie odebrałem bagaż i skierowałem się do okienka bankowego z zamiarem zakupu nowogwinejskich banknotów. Usługi finansowe są tu ponoć niezbyt rozwinięte, a filie kilku działających banków można znaleźć jedynie w dużych miastach. Postanowiłem nie ryzykować dalszej podróży bez rodzimej waluty, ustawiłem się więc w kolejce i grzecznie czekałem.

– Koleżanka ma przerwę – wycedziła przez oblepione słodkim ziemniakiem zęby siedząca w kantorku dziewczyna. – Śniadaniową – dodała, choć mogłem się tego już domyślić, ponieważ ślady rozpoczętego posiłku widać było wszędzie wokół. – Za chwilkę podejdzie.

Przypomniały mi się czasy poprzedniego systemu w Polsce i tłumaczenie kobiety przyjąłem z niejakim rozrzewnieniem. Przed oczami ujrzałem dostojne panie z polskiej poczty czy innego urzędu, zamykające swój świat przed petentem. „Przerwa śniadaniowa” – kartka, a za nią kobieta, zajęta degustacją pasty jajecznej. Zrobiło się swojsko, niemal jak w domu, a ja nie miałem innego wyboru, jak zaczekać. W końcu minęły już te czasy, gdy na Nowej Gwinei do zawarcia transakcji wystarczyła… muszla.

Po tym, jak w 1975 roku kraj zyskał niepodległość, bank narodowy wyemitował własny pieniądz, zastępując nim dolara australijskiego. Nazwę waluty, słowo kina, zapożyczono z języka kuanua, używanego w regionie Tolai, leżącym w środkowej części Nowej Brytanii. Wyraz oznacza muszlę, która używana była zwyczajowo do rozliczeń pomiędzy ludźmi i miała identyczną funkcję, jak współczesny pieniądz. Muszli płatniczych używano nie tylko na terenie wysp leżących w Archipelagu Bismarcka, ale także na obszarze prawie całej Papui, zarówno na wybrzeżu, jak i w górach. Niezwykły pieniądz docierał na wyżyny w wyniku sporadycznych kontaktów handlowych i był zawsze cennym elementem majątku rodzinnego. Kina wykonywano z muszli perłopławów gatunku Pinctada maxima, a dokładnie – z ich ciemniejszej odmiany, zwanej złotoustą. Nawet trzydziestocentymetrowa średnica pozwalała na wytwarzanie imponującego wielkością rękodzieła. Muszlę spiłowywano na kształt półksiężyca i polerowano w celu lepszego wydobycia koloru. W jej przeciwległych rogach wiercono dwa otwory, a na koniec dodawano pleciony sznurek, wykonany zwykle z trawy bambusowej. Umożliwiał on zawieszenie pięknej ozdoby na szyi. Im bardziej złoty kolor udało się wydobyć, tym większą wartość przedstawiało dzieło.

Dzisiejsza kina, oficjalny pieniądz Papui, dzieli się na sto toea. Także i to określenie ma swoją finansową historię. Wspomniane już ludy z wysp północnych oprócz kina używały także innych wartościowych ozdób, zwanych właśnie toea. Ich cechą szczególną był kształt: wyszlifowana w okrąg muszla, nierzadko z koncentrycznymi wgłębieniami i charakterystycznym, szerokim otworem w środku. W nawiązaniu do tej właśnie formy wykonano współczesne nowogwinejskie „grosze”.

Kina, toea i tabu – melanezyjskie pierwowzory środków płatniczych

Dawnymi czasy na Nowej Brytanii, Nowej Irlandii i Wyspach Salomona w roli pieniądza używano także innych, bardzo drobnych muszli, zwanych tabu. Przewiercano je w jednym miejscu i nawlekano na cienki trzcinowy sznurek. Uzyskane w ten sposób koraliki splatano razem i usztywniając odpowiednio, wykonywano z nich różnego rozmiaru koła. W zależności od wielkości (a więc też zamożności posiadacza) służyły, podobnie jak kina, jako wartościowy prezent lub zwykły środek płatniczy. Tabu nie doczekały się jednak swojej reprezentacji w nowoczesnym świecie pieniądza, zaś kina i toea królują na bazarach w papierowej i metalowej formie nieprzerwanie od czterdziestu lat.

– Zapraszam! – Dobiegł mnie miły głos dziewczyny z banku. – Przepraszam, że musiał pan czekać. Jaką kwotę chce pan wymienić?

Położyłem wszystko, co miałem, na kontuarze i pozwoliłem uroczej kobiecie zająć się resztą formalności. Po ich skończeniu mógłbym już zacząć przygodę z Papuą, gdyby nie jeden szczegół techniczny. Czekał mnie jeszcze jeden lot, tym razem krajowy. Włożyłem na plecy wielką torbę, przed sobą umieściłem podręczny, dziesięciokilogramowy plecak i podreptałem żwawo na lokalny terminal. Był położony niecałe dwieście metrów od międzynarodowego, na którym akurat się znajdowałem.

Znów odprawa, kilkadziesiąt minut w poczekalni i ostatni z serii lot, tym razem na północne wybrzeże Papui. Noc już dawno ustąpiła pola uroczemu porankowi. Piękne, błękitne niebo i niski pułap lotu małym, turbośmigłowym Fokkerem 100 pozwalały bez końca zachwycać się dzikim, górzystym krajobrazem Nowej Gwinei. Od celu dzieliło mnie ledwie czterdzieści minut podróży. Wreszcie, po niemal dwóch dniach od zatrzaśnięcia drzwi domu, wylądowałem tam, gdzie miała się rozpocząć moja przygoda z dzikim końcem znanego mi świata – w mieście Madang, nad samym brzegiem Pacyfiku. W punkcie, w którym sto trzydzieści jeden lat wcześniej zatknięto sztandar Drugiej Rzeszy Niemieckiej.

Papua-Nowa Gwinea – państwo zajmujące wschodnią część wyspy Nowa Gwinea, Nową Brytanię, Nową Irlandię i setki innych, mniejszych wyspCzęść pierwsza

------------------------------------------------------------------------

Pokój deluxe

Pierwsze kilka dni po przylocie postanowiłem spędzić nad pięknym i ciepłym Morzem Bismarcka, w miasteczku Madang, położonym na północno-wschodnim wybrzeżu Nowej Gwinei. Długa podróż i zmiana strefy czasowej o jedną trzecią doby dały mi się we znaki. Drepcząc z samolotu do nieco obskurnego, parterowego budynku, który pełnił funkcję miejscowego terminala, zamarzyłem o odpoczynku. Morze, plaża, biały piasek i piękna rafa koralowa… Tego nie mogłem sobie odmówić.

Dwóch mikrych mężczyzn przyciągnęło z samolotu wózek z bagażami. Jedną po drugiej, różne torby wystawiano na drewniane ławy. Z ciężką torbą podróżną i plecakiem nabitym sprzętem fotograficznym wyszedłem na zewnątrz.

– Powinni już być – mruknąłem pod nosem, przecierając nieco przybrudzone szkiełko zegarka. – Przecież wiedzieli, o której przyjadę.

Planując wyprawę, wiedziałem, że po trzydziestu sześciu godzinach podróży i ośmiu godzinach zmiany strefy czasowej, ostatnią rzeczą, o jakiej zamarzę, będzie poszukiwanie miejsca na nocleg. Postarałem się więc wcześniej o rezerwację, licząc na odrobinę komfortu w hotelu, który – przynajmniej na zdjęciach w internecie – wyglądał na całkiem porządny. Na dodatek tak się szczęśliwie złożyło, że ów hotel oferował transport z lotniska w cenie, zatem dałem odpowiednio wcześniej znać, aby oczekiwano mojego przyjazdu.

Stałem w palącym słońcu i patrzyłem, jak ostatni pickup odjeżdża szutrową drogą za drucianą bramę lotniska, zostawiając za sobą tumany kurzu. W Papui-Nowej Gwinei jedynym bodaj miastem, w którym można spotkać lotniskowe taksówki, jest stolica państwa. Wszędzie indziej trzeba sobie radzić bez pomocy uczynnego kierowcy czekającego w pobliżu. Po chwili namysłu podszedłem do kontuaru wewnątrz pustego już pomieszczenia, skąd niedawno odebrałem bagaż.

– Czy mogłaby pani zadzwonić do tego hotelu? – spytałem najuprzejmiej, jak mogłem, wręczając dziewczynie kartkę z adresem. – Powinni byli przysłać tu samochód, ale prawdopodobnie ktoś z obsługi zapomniał.

– Oczywiście – odpowiedziała z promiennym uśmiechem młoda kobieta.

Czarująca do tej pory buzia dwudziestokilkuletniej dziewczyny, teraz wystraszyła mnie na dobre. Jej zęby w całości pokrywała czerwona maź, wyglądały, jakby zalewał je gęsty krwotok. Odskoczyłem nieco, porażony niecodziennym widokiem. Zaraz, zaraz… Coś takiego już widziałem. W pierwszej chwili zaskoczenie całkowicie zablokowało dostęp do pamięci. Oczywiście! W Birmie – przypomniałem sobie w końcu. To betel.

Popularna w całej Azji używka dotarła także na Nową Gwineę, choć w dość specyficznej formie. Swoje określenie najpopularniejszy i najstarszy „dopalacz” tej części świata zawdzięcza roślinie nazywanej po polsku „pieprzem żuwnym” lub „pieprzem betelowym” (ang. piper betel). Pnącze uprawiane jest od Nepalu aż po wyspy Oceanii. O ile na kontynencie azjatyckim żuje się głównie jego liście, tutaj delektowanie się betelem ma nieco inną formę. Podstawą codziennego rytuału jest nie tyle jakaś część pieprzowca, co orzech palmy arekowej, zwanej popularnie betelową. To zupełnie inna roślina, ale posiada podobne właściwości psychoaktywne, więc ochrzczono ją podobną nazwą. Orzech ów, często określany jako orzech betelowy (ang. betel nut), jest w Papui najważniejszą używką milionów ludzi. Zawiera trzy główne alkaloidy: arekolinę, muskarynę oraz pilokarpinę. Pierwszy z nich działa podobnie jak nikotyna – pobudza, odpręża i niweluje uczucie głodu. Ma jednak efekt uboczny: barwi ślinę na czerwono i znacznie zwiększa jej wydzielanie. To jest właśnie przyczyną charakterystycznego wyglądu ludzi, którzy po otwarciu ust wyglądają niczym pobici w ciężkiej walce. Ulice obficie splute są czerwoną mazią, co przyjezdnych nieco brzydzi, a miejscowym niezbyt przeszkadza. Urzędy, sklepy, lotniska i inne podobne przybytki starają się wprowadzić zakaz żucia betelu, nie chcąc obcować z wszechobecną wydzieliną nałogowców.

Arekolina jest także silnym agonistą drugiego z alkaloidów występujących w używce – muskaryny. Oznacza to, że aktywuje w neuronach oraz innych komórkach receptory muskaryny, wzmacniając oddziaływanie substancji. Ta obecna jest w wielu trujących grzybach i ma raczej szkodliwe działanie na człowieka, ale w ilościach, w których zawarta jest w orzechu betelowym, przyczynia się do wyostrzenia postrzegania, pamięci i uwagi. W 2000 roku w „British Journal of Psychiatry” opublikowano wyniki badań wskazujących, że intensywne żucie orzechów betelowych może znacznie złagodzić objawy schizofrenii – efekt ten przypisano właśnie obecności muskaryny. Pilokarpina – trzeci najważniejszy związek chemiczny występujący w orzechu betelowym, podobnie jak arekolina, również wspomaga aktywację receptorów muskarynowych. Dodatkowo powoduje zmniejszenie wewnątrzgałkowego ciśnienia ocznego, co stawia ją w rzędzie substancji pomocnych w leczeniu jaskry.

Na pierwszy rzut oka wydawałoby się więc, że betel ma zbawienne działanie na organizm: pobudza uwagę, hamuje głód, wyostrza wzrok i pozwala zachować równowagę psychiczną. Nałóg ten, jak zresztą większość uzależnień, ma jednak swoją ciemną stronę. Żucie betelu jest główną przyczyną chorób układu krążenia oraz rozwoju nowotworów głowy i szyi, co bardzo niepokoi lekarzy, oficjalnie również rząd, a zupełnie wydaje się nie przeszkadzać tubylcom. Ci, aby zwiększyć efekt działania orzecha, często zagryzają go pędem pieprzowca, zwanego tutaj daka lub z angielskiego mustard stick. Nie liście, a właśnie pędy, z których obficie wyrastają kwiaty, są tu źródłem popularności azjatyckiego pieprzu betelowego. Kolejnym dodatkiem uczty nałogowca jest sproszkowany wapń, który również wzmaga działanie używki. Minerał pozyskuje się z rafy koralowej: jej fragmenty odłamuje się z naturalnego środowiska, suszy, następnie pali i miele na proszek. Co bardziej zamożni Nowogwinejczycy posypują nim orzechy lub dotykają zwilżonym koniuszkiem daka i niczym osolonym paluszkiem zagryzają pomarańczowoczerwoną przekąskę. Złożony, trzyskładnikowy rytuał należy jednak do rzadkości, jest kosztowny i raczej odświętny. Poza tym korzystanie z trzech składników w codziennej krzątaninie jest raczej niewygodne. Zwykle w menu króluje sam orzech.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: