Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ten pierwszy rok - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ten pierwszy rok - ebook

Rozpoczęcie nauki w college’u to dla niektórych szansa na nowe życie – szalone przygody, zwariowane przyjaźnie, pierwsze złamane serca i przyprawiające o zawrót głowy historie miłosne. Jaki będzie pierwszy rok w college’u dla grupki nastolatków? Zwariowana, pełna angielskiego humoru powieść dla przyszłych i obecnych studentów.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-694-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

PHOEBE

Luke Taylor się pojawił, a ja nie czułam się na to przygotowana.

Tańczyłam dalej, jednak widok Luke’a troszkę mnie od środka podelektryzował. Gadał z jakimś chłopakiem, który właśnie wręczył mu kufel zielonego płynu; Luke wypił i skrzywił się paskudnie. W tym momencie rozległ się ryk klaksonów, wszyscy jednocześnie podnieśli megakrzyk.

– Jutland College, nie słyszę was! – tokował didżej. – Nie słyszę was, wydrzyjcie ryje! I nie zapomnijcie się przedstawić, jak będziecie się wymieniać ciuchami!

Dziewczyna, która gibała się obok mnie, obdarzyła mnie uśmiechem i powiedziała coś, czego nie miałam najmniejszej nawet szansy dosłyszeć. Skinęłam głową i krzyknęłam najgłośniej, jak tylko mogłam: „Phoebe!”, po czym przyjęłam wręczone mi uszka mistrza Yody, a jej przekazałam moją lustrzaną kamizeleczkę. Z głośników poleciał nowy kawałek; dziewczyna zaczęła tańczyć, jakby była na ravie.

Musiałam uporządkować myśli. Podzielić się z kimś histerią. Krótko mówiąc, sprowadzało się to do potrzeby rozmowy telefonicznej z Florą. Przecisnęłam się jakoś i zdołałam zejść z parkietu, ale utknęłam twarzą w twarz z obliczem księżnej Diany na T-shircie (obok napis „Królowa Serc”). Z kołnierzyka wystawała głowa – to była ta Negin z mojego korytarza. Pokój naprzeciwko.

– No, hej – powiedziałam i uśmiechnęłam się bardzo serdecznie.

Odpowiedziała coś, owszem, ale muzyka była o wiele za głośna.

– Zdarzyło mi się coś strasznie dziwnego! – wrzasnęłam.

Dotknęła palcem ucha i pochyliła się w moją stronę.

– Słucham?

– Właśnie kogoś zobaczyłam…

Pokręciła głową. W przedziwnym przypływie szaleństwa chwyciłam ją za rękę i pociągnęłam za sobą. Przedarłyśmy się w ten sposób do baru, gdzie zdałam sobie sprawę, że nadal trzymam ją za rękę, co było trochę przegięciem, bo poznałyśmy się zaledwie parę godzin wcześniej. Teraz jednak głupio już było puścić. Poprowadziłam ją do kibla, zamknęłyśmy się w jednej z kabin.

– Wszystko w porządku? Będziesz rzygać? – Nie sprawiała wrażenia szczególnie zatroskanej moim losem, w jej słowach słyszałam raczej lekkie obrzydzenie. – Nie należę do dziewczyn, które przytrzymują przy tym włosy koleżankom.

– Nie, spoko. Ja tylko…

– Wybacz, ja po prostu nie znoszę, jak ktoś rzyga.

– Zaraz, to ty nie jesteś na medycynie?

Zmarszczyła brwi.

– Niby jestem, ale do tego nie trzeba kochać pawia.

– O rany, przepraszam, jasne. – Chciałam siąść na kiblu, ale okazało się, że nie ma klapy. – Ale nie, w każdym razie nie będę rzygać. – Unosiłam się na palcach stóp i opadałam z powrotem na pięty. Podłoga była lepka. – Nie chodzi o żaden problem fizyczny.

Brwi Negin znikły z wolna pod grzywką.

– Czyli masz problem natury emocjonalnej.

Śmieszne. Parsknęłam, na pewno wyglądałam jak ostro walnięta.

– Przepraszam, tak mi się wyrwało. Zdarza się, nie panuję nad tym. W każdym razie, no tak. Problem emocjonalny, pilnej natury. – Wzięłam głęboki wdech. – Z grubsza chodzi o to, że chłopak, z którym chodziłam do szkoły… No, jest tutaj.

To „jest tutaj” powiedziałam prawie szeptem, wskazując palcem zalaną podłogę.

Brwi Negin znów się uniosły.

– Faktycznie, to sprawia całkiem emocjonalne wrażenie.

W kąciku jej ust pojawił się uśmieszek.

Nie wiedziałam, jak to wytłumaczyć. Nie umiałam trafnie opisać minionych siedmiu lat, podczas których nie zdarzyło się dokładnie nic. Spróbowałam jeszcze raz:

– No, bo wiesz, taki chłopak, którego zawsze chciałam – mniej czy bardziej – ale w zasadzie przez całe życie, no więc, on tu jest.

Machałam rękami jak opętana.

– Aha. – Najwyraźniej Negin nie wiedziała, jak powinna zareagować na moją deklarację. – A nie wiedziałaś, że też przyjedzie do Yorku?

– Pewnie, że wiedziałam.

– Aha!…

– Źle się wyrażam, bo jestem trochę nawalona.

– Aha. – Pokiwała bardzo poważnie głową. W zasadzie miała ten sam wyraz twarzy co księżna Diana.

– Bo wiesz, ja chyba potrzebuję czasu, żeby się do tego przygotować, że go będę widywać, rozumiesz? Tak jakbym musiała przegrupować wojska i na nowo założyć swoją pokerową twarz.

Na Negin nie zrobiło to większego wrażenia.

– Wyściskałabym cię – stwierdziła – ale nie należę do dziewczyn, które się obściskują.

Aha, do tych nie należała i nie należała też do tych, co przytrzymują włosy. Ciekawe, do jakich należała? Tak naprawdę potrzebowałam Flory. Flora mogła i uściskać, i przytrzymać włosy, nawet jednocześnie, czego zresztą błyskotliwie dowiodła w dniu moich siedemnastych urodzin. Ech, zamiast wynosić pod niebiosa swoje dawne przyjaciółki, powinnam skupić się na potencjalnych nowych przyjaciółkach. Poza tym, jak się nad tym zastanowić, wtedy to właśnie Flora nalewała mi raz za razem tequilę.

– Może chcesz tam iść z nim pogadać? – zaproponowała Negin.

– Jezu, nie! Tylko nie to.

Znów spojrzała na drzwi i westchnęła ciężko.

– Dobrze, a co chcesz zrobić? Bo wiesz, siedzimy w tej kabinie już… No, chwilę. Rzecz jasna, nie jestem jakąś totalną entuzjastką studenckich imprez, ale mimo wszystko liczyłam na coś więcej niż…

Obie spojrzałyśmy w stronę miski toaletowej.

– No, kurwa, co jest? Wyście tam umarły? – spytała jakaś dziewczyna za drzwiami.

– Nie, nie umarłyśmy! – odkrzyknęłam. – My tylko… Chwilę.

Negin odgarnęła włosy za uszy.

– Mój brat opowiadał mi o dziewczynie, która poszła na uniwerek i od razu, pierwszego dnia, potknęła się, powlekając kołdrę, walnęła się w głowę i straciła przytomność. Drzwi były zamknięte, więc nikt nawet nie wiedział, że już się wprowadziła. Znaleźli ją sześć dni później.

– Nie mów? Nie żyła?

– A co, myślałaś, że przez sześć dni po prostu nie mogła się wydostać z poszwy?

Negin uśmiechnęła się krzywo, a ja ryknęłam śmiechem.

– Przepraszam, to najokropniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam.

Potrząsnęła głową.

– W dodatku pewnie kompletnie wyssana z palca. Przypuszczam, że mój brat to wymyślił, żebym się jeszcze bardziej wystraszyła.

Prawdę mówiąc, od razu poczułam się lepiej, kiedy usłyszałam, że ktoś inny też ma tremę przed studiami. Otworzyła torebkę, wyciągnęła z niej krem. Negin miała czarne włosy, ostrzyżona była na pazia i wyglądała całkiem jak z Lego. Poza tą spłowiałą księżną Di, sprawiała schludne wrażenie. Czarne dżiny, do tego conversy, bez mejkapu. Coś jakby skrzyżowanie prezenterki telewizyjnej i frontmenki załogi indierockowej.

– Dobra, tak czy inaczej – powiedziałam – już nigdy więcej nie zamknę się w pokoju. Albo nie będę powlekać pościeli.

Negin ostrożnie posmarowała wargę kremem.

– Nic się nie przejmuj. Możemy co wieczór nawzajem sprawdzać, co się u której dzieje. Wiesz, na wypadek gdyby ta druga już nie żyła.

– Super – powiedziałam. – Śmiertelny pakt.

Co mi odbiło? Nienawidzę słowa „super”. Jest najgorsze ze wszystkich, w stylu amerykańskich cheerleaderek. Nigdy takich rzeczy nie mówię. Po prostu zwariowałam od stresu wiążącego się z osobą Luke’a Taylora.

Laska na zewnątrz zaczęła walić w drzwi.

– Jak nie umarłyście, to może dacie mi się wyszczać, co?!

– Jasne! – zawołała Negin, po czym, zwracając się do mnie, spytała: – To jak, jesteś już gotowa, żeby stawić czoło temu tam…

– Luke’owi – podpowiedziałam. – Otóż nie, chyba nigdy nie będę gotowa, żeby stanąć twarzą w twarz z Lukiem Taylorem. Zrozumiesz, kiedy go zobaczysz.

Wyciągnęłam telefon, znalazłam zdjęcie.

– Widzisz?

Negin zerknęła na fotkę. Zrobiona została dwa tygodnie wcześniej. Luke Taylor trzymał w rękach tablice rejestracyjne, właśnie zdał egzamin na prawo jazdy. Biały T-shirt, włosy od słońca wyblakłe na jasny blond. Prawie jakby je sobie ufarbował, bo były też ciemniejsze odrosty. Wyglądał trochę głupio, tak jakby ktoś kazał mu pozować. Wcisnęłam telefon w dłonie Negin, która uprzejmie pochyliła się, żeby lepiej zobaczyć. Nie odezwała się.

– To on – wyszeptałam.

Skinęła głową.

– Domyśliłam się.

Czekałam, aż coś powie. Zorientowała się, że spodziewam się po niej czegoś więcej, więc dodała:

– Wygląda… No, jak taki standardowy przystojniak.

Moja siedmioletnia lojalność wobec niego najeżyła się.

– Lepiej wygląda, kiedy ma dłuższe włosy.

– Gdzie jest? – spytała.

– Chyba w ośrodku egzaminacyjnym dla kierowców.

– Nie. – Westchnęła znowu. – Gdzie jest teraz, w sensie, w tej chwili?

– Aha. No, tak. Po drugiej stronie parkietu.

– Dobra, w takim razie powiem ci, co zrobimy: przejdziemy koło niego, a kiedy on cię zobaczy, to po prostu powiesz mu od niechcenia „cześć”.

Negin powiedziała to z niedbałą pewnością siebie, która udzieliła się i mnie.

– Świetnie.

Otwarłyśmy drzwi kabiny, dziewczyna czekająca na zewnątrz fuknęła wściekle i błyskawicznie wcisnęła się do środka. Umyłyśmy ręce, chociaż żadna z nas nie korzystała tak naprawdę z toalety. Próbowałam poprawić swoją tutu, frotki i uszka mistrza Yody. Negin zaproponowała mi wazelinę.

– Cholera, głupio wyglądam – stwierdziłam.

– Przypominam ci, że to impreza, na której wymieniamy się ciuchami – powiedziała. – O wiele głupiej byś wyglądała, gdybyś nie wyglądała głupio.

– Tak, racja.

Wzięłam głęboki wdech i wyszłyśmy z kibla. Tymczasem jednak Luke Taylor znikł.

LUKE

Próbowałem skupić się na tym, co mówi Arthur, ale ciągle rozpraszało mnie brzęczenie w kieszeni.

O ile dobrze naliczyłem – a byłem prawie pewien – to już jedenaste, odkąd wylądowaliśmy w barze. Jedenaste! Nagle ogarnął mnie gniew. Czy ona naprawdę spodziewa się, że pierwszą studencką imprezę spędzę na dworze, gadając z nią? Czy przypadkiem w tygodniu integracyjnym nie chodzi o to, żeby poznać nowych ludzi?

Brzęczenie ustało, Arthur pchnął w moją stronę neonowo lśniącego niebieskiego drinka i browar. Miał na sobie jaskrawoczerwony szlafrok narzucony na dżinsową kamizelkę, przepocone czarne włosy wcisnął do żółtego pływackiego czepka. Ja włożyłem T-shirt mojej mamy z roku 2007, z trasy Bon Jovi; na to grube, wzorzyste meksykańskie poncho. Obaj wyglądaliśmy jak totalne pajace. Podobnie zresztą jak wszyscy inni obecni. Nawet barman wystroił się w kimono.

Dotarło do mnie, że usta Arthura znów się poruszają, więc pochyliłem się w jego stronę, usiłując go zrozumieć.

– W zasadzie w tym roku miałem zrezygnować z akademika! – powiadomił mnie, przekrzykując muzykę. – Razem z kumplami już ogarnęliśmy chatę, nawet wpłaciliśmy depozyt.

– I co? Co się stało?! – odwrzasnąłem.

– No, kurwa, dom został zdyskwalifikowany. Nie spełniał warunków i tak dalej. To się okazało dwa tygodnie temu. Azbest, wyobraź sobie. Właśnie dlatego wylądowałem w pawilonie B i zostaliśmy sąsiadami. – Strzelił drinka, skrzywił się. – Co tam, mogło być gorzej. Większość ludzi z drugiego nie bierze udziału w imprezach pierwszego roku, no nie?

Kiwnąłem głową, bo co miałem powiedzieć? Wypiłem swojego drinka. Smakował pastą do zębów zaprawioną spirytusem.

– Co to jest azbest?! – wrzasnąłem.

Arthur jednym haustem złykał swój browar do połowy.

– Taka jakby niewidzialna obecność zamieszkująca dom.

– Coś w rodzaju Wi-Fi?

– Tak jakby, w sumie, tak. – Kiwnął głową. – Tylko takie Wi-Fi, które cicho zabija cię we śnie.

– Aha. Nieźle.

Rozległ się sygnał, Arthur zrzucił szlafrok, a ja mu wręczyłem poncho. Barman ustawiał już na tacy kolejne niebieskie szoty; pojawiła się Beth z Barneyem. A może to nie był Barney. Może to był Tom? Tom też był rudy. Możliwe, że to on.

– Beth! Barney! – wydarł się do nich Arthur.

– Tak tylko wpadliśmy, żeby sprawdzić, czy nie potrzebujecie pomocy – oznajmił bardzo radosnym tonem Barney (a nie Tom). Był mały, chudy, miał wyraźny akcent z Dorset i milion pomarańczowych piegów. Beth była od niego o trzydzieści centymetrów wyższa i miała w sobie coś z prymuski, dlatego świetnie pasowała jej szata Harry’ego Pottera.

– Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć… – Arthur utykał szoty między palcami Barneya, jeden po drugim.

– Szczerze mówiąc, wolałabym raczej dżin z tonikiem – stwierdziła stanowczo Beth. – Te driny smakują jak Listerine.

– Spoko – odpowiedział Arthur. – Dżiniczek z toniczkiem raz. Przyniesiemy razem z resztą.

– Dzięki. Gdy oddalili się do stolika, Arthur nachylił się w moją stronę.

– Tak nawiasem mówiąc, uważaj na tego Barneya.

– Dlaczego?

– Naklejkowiec. Widziałem, jak na słoiku Nutelli umieścił post-ita. W zeszłym roku też mieliśmy w naszym korytarzu takiego naklejkowca. Kompletny świr. Wywalili go w drugim semestrze, bo zastrzelił wiewiórkę z wiatrówki. Też chemik.

– Ale Barney jest chyba na geografii, nie?

Zapamiętałem to wyłącznie dlatego, że z mieszkańców tego korytarza akurat tylko ja, on i Arthur nie byliśmy na chemii.

Arthur dopił piwo, plasnął dłonią i rozpłaszczył plastikowy kubek na barze.

– Oj tam, oj tam. Te same historie z teorią Wielkiego Wybuchu. Może poza tym, że geografia polega głównie na kolorowaniu map kredkami. A zaraz, ty na czym jesteś?

– Anglistyka. A ty na filozofii, tak?

– Tak jest, stary. – Przesunął dłonią po kilkudniowym zaroście. – Zajmuję się kwestiami dla dorosłych, sprawami najwyższej życiowej wagi: jaka jest natura prawdy? Jak znaleźć sens w świecie pozbawionym Boga? Ale superlaska – no, ta, która gada z didżejem!

Zerknąłem na dziewczynę, rzeczywiście była super. Ujął tacę, teraz niebezpiecznie przeciążoną drinkami:

– To jak, wracamy?

Kieszeń znów mi zawibrowała. Dwunasty raz. Wyciągnąłem telefon.

– Wracam za moment, sorki, ale muszę odebrać.

Wyślizgnąłem się na zewnątrz, chłód uderzył mnie jak obuchem.

– No, hej.

– Hej. – Jej głos był smętny i odległy. Tak samo jak przez mniej więcej całe lato.

– Sorry, że nie odbierałem, ale akurat…

– Wiem – powiedziała. – Wiem, że jesteś zajęty.

– Nie tyle zajęty, co, wiesz… Jest impreza na rozpoczęcie roku akademickiego. Wszyscy się bawią.

– Wiem.

Cisza.

– Więc chyba będę wracał.

– Dobra. Poznałeś kogoś fajnego?

– Wszyscy z mojego korytarza są raczej w porządku. Głównie gadają o chemii, ale poza tym są do zniesienia. Jest też jeden koleś z drugiego roku, Arthur, chyba fajny.

– Aha, no to dobrze. W porządku. Ja… Tylko tak dzwonię, żeby spytać, czy u ciebie wszystko okej. Miałam wrażenie, że nie rozmówiliśmy się na dobre dziś rano, zanim wyszedłeś. Nie chciałam, żebyś wychodził akurat, kiedy między nami zrobiło się tak jakoś dziwnie.

Westchnąłem.

– Dziwnie między nami to było przez całe lato.

Znowu cisza. Po raz pierwszy się zdarzyło, że któreś z nas przyznało to na głos. Z jakiegoś powodu poszło mi łatwiej, może dlatego, że znajdowała się w odległości dwustu mil.

Wciąż się nie odzywała, więc brnąłem dalej. Alkohol i to brzęczenie w kieszeni, i dwieście mil – wszystko to sprawiło, że wywaliłem z siebie rzeczy, które dotąd tłamsiłem w głowie.

– No i wiesz, nie zrobi się mniej dziwnie od tego, że teraz jestem tutaj, prawda?

– O czym ty mówisz? – spytała cicho.

– O tym, że ja jestem tutaj, a ty jesteś tam. Nie będziemy się za często widywać.

– No tak, ale sam mówiłeś, na imprezie u Reece’a, pamiętasz? Powiedziałeś, że może nam się udać.

– Wiem, ale… Jeżeli tak to się ma udawać, to obawiam się, że nic z tego.

Słyszałem, że szybko wciągnęła powietrze, ale poszedłem za ciosem…

– No, bo wiesz, muszę się też zajmować innymi sprawami, no nie? Poznaję ludzi, a raczej miałem poznawać ludzi, nawiązywać nowe przyjaźnie. Ale nie, stoję na zimnie i gadam z tobą. Naprawdę chcesz, żebym spędził całe trzy lata, rozmawiając z tobą przez telefon?

– Zachowujesz się jak kutas – powiedziała.

I to była prawda. Ale jednocześnie i ja miałem rację.

– Słuchaj, przepraszam cię. Głupio wyszło, że akurat teraz o tym gadamy. – Westchnąłem. – Trochę jestem narąbany i mam na sobie szlafrok. Zadzwonię jutro.

Nie wiem, dlaczego powiedziałem jej o tym szlafroku.

– Ja nie chcę o tym rozmawiać jutro – powiedziała, a jej głos zdradzał, że zaraz się rozpłacze. – Chcę o tym porozmawiać dzisiaj.

– No, ale ja nie chcę.

– Jeżeli masz coś do powiedzenia, to mi powiedz. Poznałeś kogoś?

Aż się głośno roześmiałem.

– Oczywiście, że nikogo, kurwa, nie poznałem. Abbey, przecież jestem na dworze i gadam z tobą! Jak mam kogoś poznać?

– Ale chciałbyś poznać kogoś innego, tak?

– Chciałbym wejść do środka, bo jest mi zimno.

Rozłączyłem się, zanim zdążyła odpowiedzieć. Ale kiedy tylko wszedłem, telefon znów zaczął wibrować.

PHOEBE

– Tak się bałaś go spotkać, a teraz, kiedy się okazało, że go nie ma, łapiesz doła.

– Wiem – jęknęłam. – Facet radykalnie zignorował nasze podprogowe instrukcje. Co za kutas. Wszystko zaplanowałyśmy, całą scenę, a on nawet nie raczył się pokazać.

Negin przytaknęła ruchem głowy.

– To samo się dzieje, gdy zaczynam kłótnię z moją matką. Wszystko przygotowuję sobie w głowie, idę na dół, zaczynam, a potem ona mi przerywa w pół słowa. I co mam zrobić? Powiedzieć „mamo, przestań, psujesz mi przemówienie”?

Marzenia na jawie o spotkaniu z Lukiem Taylorem snułam przez całe lato. Marzenia te stanowiły niejako część przygotowań do uniwersyteckiego życia. Omówiłam to wszystko szczegółowo z Florą. Dotąd udało mi się zrealizować tylko tyle, że kupiłam o wiele za dużą chustę, którą zdjęłam w samochodzie, kiedy jechałyśmy do Yorku – bo moja mama stwierdziła, że jest dwadzieścia stopni i będę dziwnie w niej wyglądać, jakbym była obłożnie i śmiertelnie chora.

Kupiłyśmy jeszcze po drinku i znalazłyśmy sobie miejscówkę przy brzegu parkietu. Na scenie pojawiła się dziewczyna o wielokolorowych włosach obciętych na pazia, gadała z didżejem. Widziałam ją wcześniej przez okno. Miała na sobie te same dresowe spodnie i krótki top co wtedy, ale teraz wzbogaciła kreację lśniącą złotą koroną, lekko przekrzywioną na bok, jakby do jakiejś sesji fotograficznej.

– Niemożliwe, ona jest z pierwszego roku? – odezwałam się. – Sprawia wrażenie, jakby już wszystkich znała.

– Widziałam, jak mazała flamastrem po brzuchu jakiegoś chłopaka.

Negin powiedziała to rzeczowym tonem, nie tyle oceniając, co udzielając mi informacji.

– Ale co, numer telefonu czy coś w tym rodzaju?

– Nie wiem, to chyba był kawałek tekstu z jakiejś piosenki. – Negin przewróciła oczami. – Dziwna jest.

– Ja ją widziałam, jak się pojawiła w akademiku. Nie miała w ogóle żadnych bagaży. Nic. Przyszła, jak stała, miała ze sobą tylko durszlak. Rozumiesz, jest taka super, że przez następne trzy lata będzie potrzebowała tylko tych tęczowych włosów i durszlaka.

– Jakby przybyła z kosmosu – stwierdziła Negin.

– Otóż to. Przyszła tu spacerkiem, z gołym brzuchem i durszlakiem. Nawet się nie przebrała. Wygląda na to, że nie ma innych ubrań.

Jak to się robi, żeby mieć taki luz – żeby zrobić sobie tęczowego pazia na głowie, a na imprezę przyjść w męskich spodniach od dresu? Jak wyglądać może dotychczasowe życie takiej osoby?

Gapiłyśmy się na nią; didżej przekazał jej słuchawki, zaczęła machać rękami do tłumu.

Pojawiła się reszta ludzi z naszego akademika, tańczyliśmy teraz wszyscy razem. Łatwo było poznać, że jesteśmy z tego samego korytarza, a to za sprawą brokatu, którym tak szczodrze nas posmarowała tamta dziewczyna z Liverpoolu, Liberty. Negin tańczyła po swojemu, z rezerwą, a jedna taka naprawdę nieśmiała dziewczyna, Becky, prawie się nie poruszała. Za każdym razem, gdy rozlegał się klakson, wpadała w panikę. Liberty kręciła się między nami, wyściskiwała każdego po kolei, od czasu do czasu wyginała się jak striptizerka.

Zatrąbili znowu, a wtedy Connor, chłopak mieszkający w pokoju obok mnie, wyskoczył na środek naszego kółeczka, ściągnął T-shirt i zaczął wymachiwać nim nad głową jak lassem. Nie było obaw, że ktoś zapomni, jak koleś ma na imię, bo na czole napisał sobie: „Jestem Connor, pocałuj mnie”. Miał tak donośny głos, że kiedy wrzasnął: „Tak się bawi, tak się bawi pierw-szy rok!”, rozległo się to w całej sali.

Od tego wymachiwania lassem zrobiło się małe zamieszanie, ludzie zaczęli się rozpychać, aż moje uszka mistrza Yody spadły na podłogę. Pochyliłam się, żeby je podnieść, i znalazłam się twarzą w twarz twarz z Lukiem Taylorem. Pojawił się znikąd, akurat kiedy na sekundę o nim zapomniałam.

– Cześć – powiedziałam, starając się uśmiechnąć życzliwie, lecz obojętnie.

– Cześć! – wrzasnął w odpowiedzi, przekrzykując muzę. Zawył klakson, Luke wcisnął mi swój szlafrok. – Ty jesteś…

Przez sekundę nie rozumiałam, o co mu chodzi. A potem zrozumiałam. I poczułam się, jakbym połknęła kamienie.

– Phoebe – przedstawiłam się.

– Tak, no jasne. – Uśmiechnął się. – Phoebe. A ja jestem Luke.

Czułam, że się czerwienię i spinam.

– Cześć.

Negin wyłaziła ze skóry, żeby udawać, że nie wie, o co chodzi; trochę niby tańczyła obok mnie, lekko się odwróciła. Przez to było jeszcze gorzej. Miałam ochotę cofnąć nagranie tej nocy do samego początku i odkręcić wszystko, co jak jakaś skończona idiotka wypaplałam jej na temat Luke’a.

Podałam mu uszka, które natychmiast założył. Rzuciłam błyskotliwym tekstem:

– Śmiesznie się złożyło, że oboje akurat tutaj trafiliśmy.

– No, tak, faktycznie… – Sięgnął do kieszeni po telefon, rzucił na niego okiem. – Przepraszam, muszę…

Nie skończył zdania, spojrzał gdzieś w dal i zaczął się przepychać do wyjścia. Nawet się nie pożegnał. Cholera. Gdybym ja spotkała kogoś ze szkoły, nawet kogoś, kogo tak naprawdę bym nie znała, troszkę bym się postarała. W końcu znaleźliśmy się dwieście mil od domu. Znaliśmy się z widzenia, odkąd mieliśmy po jedenaście lat. Doszłam więc do wniosku, że facet nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Może nie życzy sobie, żeby ktokolwiek tutaj wiedział, że mnie zna. Wzięłam głęboki wdech, przesunęłam się do Negin.

– To… To był on, tak? – spytała, obejmując dłońmi moje ucho, żebym mogła ją usłyszeć. Przygryzłam wargę, skinęłam głową.

Wzruszyła ramionami.

– Jakiś taki nie tego – stwierdziła enigmatycznie.

– To była duża szkoła – wyjaśniłam. – Nie wszyscy się znaliśmy. – Czułam się jak psycholka. Niby owszem, rozmawialiśmy ze sobą przez te siedem lat pewnie z pięć razy, wydawało mi się jednak, że będzie przynajmniej pamiętał, jak mam na imię. A teraz jakby ktoś ze mnie spuścił powietrze. Wzięłam się jednak w garść i powiedziałam do Negin z prawdziwym radosnym uśmiechem:

– Czuję się kompletnie przegrana.

Pokręciła głową.

– Moja ciotka do dziś mówi na mnie Leila. Tak ma na imię moja siostra.

– Ekipa z pawilonu D! – Liberty nadciągnęła tanecznym krokiem, wyściskała nas obie i kazała uśmiechnąć się do selfika. Przytuliłyśmy się do siebie, pstryknęła fotkę.

– Idę do kibla – oznajmiłam. Przepchałam się przez parkiet do toalety. Tam odetchnęłam kilka razy głęboko, zerknęłam na swoje odbicie w lustrze. Byłam czerwona jak burak i na całej twarzy miałam rozmazany brokat.

Nagle zachciało mi się płakać. Ta historia z Lukiem wypadła niespodziewanie, poczułam się maleńka i bezbronna. Wszystko szło jak najlepiej, a potem wszystko spieprzyłam, bo zaczęłam paplać, przedstawiając to tak, jakby między mną a Lukiem coś kiedyś było. Odetchnęłam jeszcze raz. Dopiero północ – stwierdziłam. Usiadłam na klopie i wyciągnęłam telefon. A w telefonie – proszę bardzo, Luke Taylor. Uśmiechał się do mnie ze zdjęcia, na którym był otagowany, zdjęcia zrobionego na samym początku imprezy. Już zakumplowany z całą masą nowych ludzi, zadowolony z siebie, nawet pomimo tego T-shirtu Bon Jovi i płaszcza Supermana. Wepchnęłam telefon do torebki. Może się po prostu nawaliłam. Obmyłam twarz, udało mi się nawet zetrzeć z niej trochę brokatu, który tymczasem jakoś przemieścił się na włosy.

Wyszłam z toalety, wróciłam na parkiet, ale Negin już tam nie było. Rozejrzałam się. Nie widziałam nikogo znajomego. Ani Connora, ani Liberty, ani Becky, dosłownie nikogo. Przez moment tańczyłam więc sama, po czym przedarłam się do baru. Tam też nikogo znajomego. Ciągle się rozglądałam i już doszłam do wniosku, że trzeba będzie wracać do pokoju, wtedy jednak napatoczył się Josh, chłopak z drugiego roku, który miał się nami opiekować: machał do mnie. Wysoki, napakowany, ogolony na łyso, tak jakby był w komandosach, czy coś w tym rodzaju. Razem z paroma chłopakami grali w piłkarzyki tuż przy parkiecie. Przedtem był bardzo miły: przez dobre dwadzieścia minut pokazywał na mapie i tłumaczył mojej mamie, gdzie znajdzie outlet, a potem ponaklejał na nasze drzwi wizytówki z nazwiskiem i obrazkiem. Mnie trafiła się panda, czyli bardzo trafnie się trafiła, bo sądząc po moim zachowaniu, zasługiwałam akurat na to, żeby wyginąć.

– Wszyscy mi się gdzieś pogubili.

Rozejrzałam się po sali, żeby tego dowieść.

– Nic się nie przejmuj – odpowiedział z uśmiechem. – Baw się z nami. W zasadzie oficjalnie odpowiadam za to, żebyś się nie nudziła. To moi współlokatorzy, Will i Pete.

Will był przystojniakiem w klasycznym typie: chłopięcy uśmiech, który może mieć tylko ktoś, kto jest pewien swojej atrakcyjności; do tego burza niesfornych włosów. Pochylił się i na dzień dobry pocałował mnie w policzek. Pete był mniejszy i mniej kontaktowy, poza tym jakoś tak się złożyło, że miał na sobie mnóstwo różnych ciuchów, prawie w nich tonął.

Zaczął się hip-hopowy kawałek, który oni wszyscy lubili, więc w następnej chwili już tańczyliśmy. Ja i Will raz po raz spoglądaliśmy na siebie, potem odwracaliśmy wzrok. Z każdym kawałkiem znajdowaliśmy się coraz bliżej. On się do mnie uśmiechał, trochę nawet nieśmiało; zorientowałam się, że Pitt i Josh taktownie się odsuwają. Tańczyliśmy z Willem coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie – no, całkiem blisko. Fajnie całował, ale nie było aż tak ekstra, jakby mogło być, bo ciągle prześladowała mnie myśl, że mogą na mnie patrzeć ludzie z mojego korytarza. Albo że Luke Taylor mnie widzi. Co prawda przecież nikogo by to nie obeszło, a już jego najmniej. Tymczasem atmosfera stawała się coraz bardziej duszna, i to pod każdym względem. Nawet kiedy ktoś dobrze się całuje, całowanie się z nim jest trochę głupie, kiedy człowiek w ogóle nic o facecie nie wie i w dodatku ma na sobie szlafrok.

– Słuchaj, muszę poszukać mojej przyjaciółki – powiedziałam w końcu. – Nie wiem, czy nie została sama.

Wieczór trochę wymknął mi się spod kontroli. Musiałam się skupić i zająć tym, żeby poznawać nowych ludzi – a nie tym, że Luke Taylor mnie spławił, zgubiłam wszystkich znajomych i całowałam się z nieznajomym. Negin na dobre gdzieś przepadła, więc wyszłam do głównego holu, tam gdzie były automaty z jedzeniem i piciem. Zauważyłam drzwi z napisem „Sala komputerowa”; były otwarte, ale w środku ciemno. Początkowo nie skojarzyłam, co za odgłos stamtąd dobiega.

Otworzyłam drzwi szerzej. Po chwili mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności, a odgłos skojarzyłam z sylwetką. Stał twarzą do okna i cicho szlochał.

Luke Taylor płakał.ROZDZIAŁ 2

LUKE

Nie chciałem tego powiedzieć. Jakoś tak… Samo wyszło.

A ona jakby mnie do tego prowokowała. No, prawie. Jakby mnie podpuszczała. Jeżeli nie chcesz ze mną rozmawiać – tak powiedziała – jeżeli nie chcesz się postarać, żeby z tego coś było, to może naprawdę powinniśmy to zakończyć, Luke. Może powinniśmy się po prostu, kurwa, rozstać.

A ja na to, że może powinniśmy.

Potem już tylko płakała mi w ucho, ale mnie rozpierało to straszne i radosne uczucie, jakbym skoczył z urwiska, nie wiedząc, czy na dole jest woda, czy może beton.

Siedziałem, słuchałem, jak ona płacze, czułem, jak ta wódka o smaku pasty do zębów podchodzi mi do gardła i uciska z tyłu gałki oczne.

A potem cisza. Rozłączyła się. Zastanawiałem się: a więc to już? Czy my rzeczywiście ze sobą zerwaliśmy? Trzy lata naszego wspólnego życia naprawdę ot, tak sobie, poszły się walić? Tu i teraz, pośrodku nocy, w ciemnej pracowni komputerowej? Zasłoniłem twarz, ale łzy płynęły mi między palcami. Kurwa, co się ze mną dzieje? – pomyślałem. Pół dnia poza domem, a ja już się rozsypuję.

Dostrzegłem swoje odbicie w jednym z monitorów. Spoconą, bladą twarz mokrą od łez i parę zielonych uszu mistrza Yody. To był tak zabawny widok, że naprawdę się roześmiałem. Przez co oczywiście moje odbicie nabrało jeszcze bardziej zwariowanego wyglądu. Zdjąłem te uszy i rzuciłem na stolik.

Nagle usłyszałem coś, kogoś. Odwróciłem się, ale nikogo nie było. Wytarłem twarz, po czym zajrzałem na korytarz. Nikogo tam nie było oprócz Phoebe, tej dziewczyny ze szkoły; kupowała sobie czekoladę w jednym z automatów.

Przeszedł mnie dreszcz niepokoju na myśl, że mogła mnie widzieć. Nawet jeżeli nie widziała, że płakałem, pewnie się zastanawia, jaki ze mnie musi być świr, że siedzę sam po ciemku w sali komputerowej. O północy. Przy wyłączonych komputerach.

– Hej – powiedziałem, siląc się na niedbały ton. Uśmiechnęła się i odpowiedziała:

– Hej.

Miała zaczerwienione policzki, pewnie dopiero co tańczyła, poza tym miała fioletowy brokat rozsmarowany na czole.

– Dobrze się bawisz? – spytałem. Skinęła głową. Nagle wpadłem w panikę, że pewnie mam zaczerwienione i załzawione oczy, więc wypaliłem: – Właśnie wyjąłem z oczu szkła kontaktowe.

Grzecznie skinęła głową, a ja sobie zdałem sprawę, że jeżeli jednak nie mam zaczerwienionych i załzawionych oczu, to musiała się trochę zdziwić, że jej o czymś takim mówię.

Coś powiedziała, ale nie dosłyszałem, bo akurat wtedy otworzyły się drzwi do sali i korytarz wypełniły łomot muzyki i wrzaski dochodzące ze środka. Pojawiła się dziewczyna w pomarańczowych ogrodniczkach o żarówiastym odcieniu i nausznikach Pikachu. Chwiała się przez chwilę, po czym jakby w zwolnionym tempie usiadła na schodach.

– Dobrze się czujesz? – spytała ją Phoebe.

Tamta laska zamrugała, spojrzała na nas, mrużąc powieki, tak jakby ledwo nas widziała. Waliło od niej tequilą i pawiem. Pomogliśmy jej wstać.

– Gdzie są twoi znajomi? – spytałem.

– Nie wiem… – wybełkotała. Potem skrzywiła się płaczliwie. – Bo w ogóle ja dopiero ich poznałam… Myślicie, że oni mnie lubią?

– Na pewno – powiedziała Phoebe.

– A wy mnie lubicie? – spytała, na co skinąłem głową.

– Ależ tak, oczywiście. Oboje jesteśmy wielkimi fanami twoich dokonań.

Phoebe roześmiała się, tamta dziewczyna też chyba była zadowolona, bo objęła nas oboje ramionami.

– No, dobra. Przynajmniej my jesteśmy przyjaciółmi. No, bo jesteśmy przyjaciółmi, no nie? Przyjaciele z pierwszego roku. Pierwszej nocy pierwszego roku.

– Przyjaciele z pierwszej nocy – powtórzyliśmy ja i Phoebe, uśmiechaliśmy się do siebie.

Dziewczyna westchnęła głęboko i przyjrzała nam się dokładniej. Widać było, że mimika sprawia jej ogromną trudność i wiąże się z niemałym wysiłkiem.

– Jak macie na imię? – spytała szeptem.

– Luke i Phoebe – powiedziałem.

Skinęła głową.

– Miło mi, Lucky Phee-Bee. A ja jestem Stephanie Stevens.

– Miło cię poznać, Stephanie Stevens. Na pewno chciałabyś już wrócić do siebie?

Stephanie Stevens westchnęła dojmująco i gwałtownie potrząsnęła głową jak uparta sześciolatka.

– Nieeeeeeee.

– Gdzie mieszkasz?

Zacisnęła mocno powieki, usiłując się skupić.

– Belmont Road 17, Sunderland, SR1 7 AQ.

– Ale nie, tutaj, w Jutland. Pawilon B? Pawilon C?

– Nie, no nie. Ja nie jestem z Jutland – usłyszeliśmy. – Jestem z Wulfstan.

Phoebe sprawdziła mapę kampusu przyszpiloną obok drzwi baru. Wulfstan College graniczył z Jutland.

– Aha… Wulfstan… To będzie w tamtą stronę.

Wzięliśmy się wszyscy pod ramiona, Stephanie Stevens pośrodku, po czym rozpoczęliśmy żmudną wędrówkę aleją zakrytą daszkiem. W ciemnościach pluskało się kilka kaczek, ich kwakanie dobiegało od strony kanałku.

Pomyślałem, że ten świat jest zwariowany. Przecież niecały rok wcześniej zwiedzaliśmy kampus razem z Abbey i szliśmy tą samą drogą. Dreptaliśmy za przewodnikiem od college’u do college’u wokół szerokiego kanału o ciemnej wodzie, rozmawialiśmy o tym, że pewnie w lecie można się tu kąpać, robiliśmy zdjęcia brzegów porośniętych trawą. Urządziliśmy sobie nawet zimowy piknik przy głównym moście, jedliśmy wtedy mnóstwo różnych dziwnych rzeczy, które kupiliśmy w dziale „międzynarodowym” supermarketu. Siedzieliśmy, żuliśmy biltong i przedziwne niemieckie Haribo. Rozmawialiśmy o tym, co będziemy tu robić za rok. Teraz to wspomnienie wydawało się tak odległe od rzeczywistości, jakby w ogóle nie należało do mnie. Otrząsnąłem się, spytałem Phoebe:

– Jak tam twój korytarz?

– Czy ja wiem? W zasadzie sami wariaci – odpowiedziała. – Na przykład jeden taki koleś, Connor, pracował w lecie na Ibizie, więc teraz uznał, że impreza trwa dalej i my wszyscy mamy się bawić.

– Czuję klimat. Nic fajniejszego od zabawy na siłę.

– Właśnie. Co prawda powiedziałam stanowcze „nie”, kiedy przyszło do picia tequili z miednicy.

– Nie mówcie mi o tequili – wymamrotała ponuro Stephanie Stevens.

– A jak jest u ciebie? – spytała mnie Phoebe.

– U zasadzie dokładnie na odwrót – powiedziałem. – Znaczy nie, są raczej sympatyczni. Tylko spokojni, ale sympatyczni. W zasadzie większość z nich jest na chemii, więc przy drinkach toczyła się rozmowa na temat polimerów. A ty, co studiujesz?

– Anglistykę.

– O, nieźle. Tak samo jak ja. Może trafimy do tej samej grupy.

Umilkliśmy na chwilę, bo Stephanie Stevens zatrzymała się, by oznajmić:

– A ja studiuję francuski i hotelarstwo – po czym zaczęła rzygać.

Kiedy dotarliśmy do Wulfstan, kaczki już nam nie towarzyszyły. Jakimś niepojętym cudem Stephanie Stevens zdołała sobie przypomnieć kod, więc wdrapaliśmy się po schodach, wciąż idąc pod ramię. Mało tego, zdołała wygrzebać klucz i otworzyć drzwi. Wybełkotała:

– Dobra. To dobranocki, moi przyjaciele z pierwszej nocki – po czym padła twarzą na łóżko. Jej pokój wyglądał dokładnie tak samo jak mój: takie same brudnożółte ściany, wyświechtana wykładzina na podłodze, taka sama brązowa szafka, w której skrywały się mikroskopijny zlew i lustro. Nawet miała taką samą nowiuteńką lampkę z Ikei na biurku.

– Myślisz, że można ją tak zostawić? – spytała szeptem Phoebe.

– No wiesz, chrapie – odpowiedziałem. – To na pewno dobry znak.

Phoebe skrzywiła się.

– Raczej nie, jeżeli mieszkasz w pokoju obok. Posłuchaj tylko, jakby ktoś grał na didgeridoo. A te ściany są naprawdę cienkie.

Roześmiałem się.

– Pewnie lepiej byłoby ją położyć w bezpiecznej pozycji, co? Tak na wszelki wypadek.

Delikatnie ułożyliśmy ją na boku. Wymamrotała:

– Kocham was, bo jesteście moimi przyjaciółmi.

Powtórzyła to kilka razy.

– Trochę się o nią niepokoję – wyszeptała Phoebe.

– Faktycznie. Zróbmy sobie po herbacie, a potem wrócimy tu i sprawdzimy, co się z nią dzieje.

– Hmm… No, dobrze – powiedziała. – Owszem, to chyba niezła myśl.

Poszliśmy do kuchni. Nastawiła wodę, a ja znalazłem kubki i mleko, potem poszliśmy z herbatą na dół. Przez kiszkowate jezioro przerzucono czerwony mosteczek, stanęliśmy sobie pośrodku, opierając się o balustradę. Patrzyliśmy, jak z naszych kubków wznosi się para.

Było wściekle zimno, czułem, że pod wpływem chłodu i herbaty powoli trzeźwieję. Pomyślałem o Abbey i o tamtej rozmowie, i o tym, jakie gówniane było te kilka ostatnich miesięcy. Przez całe lato sobie wyobrażałem, że kiedy pójdę na uniwerek, wszystkie problemy magicznie się rozwiążą. Ja pojadę do Yorku, a ona do Cardiff, obejdzie się nawet bez przykrych rozmów o rozstaniu. Nie minęło dziesięć godzin, odkąd znalazłem się na uniwersytecie, a życie już udzieliło mi ważnej lekcji: „Nie bądź takim naiwnym frajerem”.

– O rany, no przecież! – Phoebe sięgnęła do kieszeni szlafroka, który dostała ode mnie w ramach wymiany, i wyciągnęła twixa. – Totalnie zapomniałam, że go kupiłam. – Otworzyła opakowanie. – Po paluszku?

– Fajnie.

Wziąłem czekoladkę. Pomimo wszystkiego, co się zdarzyło, ciągle zachodziłem w głowę, jak to się stało, że nie zauważyłem, jaka z niej ładna dziewczyna. Piękne, kręcone brązowe włosy i fantastyczny uśmiech.

Przecież w szkole musieliśmy się mijać miliony razy. Niemożliwe, żeby aż tak się zmieniła w ciągu dziesięciu tygodni. Może za bardzo byłem zapatrzony w Abbey, że nie zauważałem innych dziewczyn? Ale nie, nieprawda. Na pewno zauważyłem Ishę Matthews. I Lauren Green. I Katie Reader.

A Phoebe jakoś nie.

PHOEBE

Wszystko to zaczynało przypominać doświadczenie wyjścia poza ciało.

Dokładnie taka tandeta, o jakiej marzyłam jako czternastolatka. To znaczy, może w moich snach na jawie nie było Stephanie Stevens rzygającej na wszystkie strony ani nieprzyjemnego wspomnienia ponczu serwowanego na początku imprezy i podchodzącego mi teraz do gardła. To nie, ale cała ta historia z Lukiem. Byłam z nim sam na sam i kumplowaliśmy się. Coś w typie Doktora Who, tak jakbym przemieściła się w czasie do moich dziewczęcych fantazji z okresu IX klasy. Skupiłam się na tym, żeby sprawiać wrażenie wyluzowanej, swobodnej, ale jednocześnie za dużo nie paplać. Flora twierdzi, że kiedy się nastukam, przejawiam tendencję do nadmiernego dotykania ludzi, toteż za każdym razem, gdy znalazłam się w odległości mniejszej niż trzydzieści centymetrów od Luke’a, nieco się cofałam.

Luke upił łyk herbaty, po czym usiadł na brzegu mostka, zwieszając nogi. Ja też, ale nie całkiem. Zapomniałam bowiem, że mój kubek jest jeszcze prawie pełny oraz że jeśli chodzi o zwinne poruszanie się, to jestem bardzo mało zwinna. Przez ułamek sekundy myślałam, że przelecę pod żelazną balustradą i wpadnę do wody. Wydałam z siebie jakiś skrzek, po czym łomotnęłam tyłkiem jak jakiś geriatryczny pingwin.

Spojrzałam, zobaczyłam: Luke otrząsał włosy, kapała z nich herbata.

– O rany, nic się nie stało? Strasznie przepraszam. – Omal nie wyciągnęłam do niego ręki i go nie dotknęłam, w porę jednak się powstrzymałam. – Starałam się przede wszystkim ratować herbatę. Wybacz.

– Ratować herbatę! – Roześmiał się głośno, więc też się roześmiałam. – Dobrze wiedzieć, że znaczę dla ciebie mniej niż kubek herbaty.

Coś we mnie domagało się, żeby sięgnąć po telefon i wysłać SMS-em ten tekst Florze.

– Niezdarność jest moją cechą zasadniczą – wyjaśniłam. – Rodzice przez trzy lata zmuszali mnie do chodzenia na zajęcia taneczne disco, żeby to zwalczyć. Niepotrzebnie, bo od tego miałam tylko większe kompleksy. Gdzieś w domu jest moje zdjęcie w turkusowym trykocie. Przez takie rzeczy dzieci mają tylko więcej problemów, wcale nie mniej… – Tu ugryzłam się w język. – No, nie dosłownie, ale zmusiłam się mentalnie do milczenia. Paplanie wzbronione. Przynajmniej dobrze, że nie pociągnęłam nosem. To chyba najmniej seksowny z tików.

Luke uśmiechnął się.

– Przez moją mamę zacząłem chodzić na flamenco. Dlatego że na flamenco chodziła moja siostra, a matka nie chciała wydawać kasy na babysitterkę.

– Ile wtedy miałeś lat?

– Wystarczająco dużo, żeby się zorientować, że jestem jedynym chłopakiem na tych zajęciach – powiedział. – Musieli mi sprawić specjalną koszulę z falbankami, w czerwone i czarne kropki. Nawet zdałem egzamin i tak dalej.

– Jak ci poszło?

Wzruszył ramionami z kpiącą skromnością.

– Och, już nie pamiętam. Jakieś tam wyróżnienie. Nic takiego. Wyróżnienie i tyle.

Rozbawił mnie tym.

– Trudno mi sobie wyobrazić, jak tańczysz flamenco.

– Prawdę mówiąc, byłem w tym całkiem niezły. Chcesz trochę mojej herbaty?

– Nie, jak mówiłam, starałam się ją ocalić, więc trochę mi zostało. – Pokazałam mu swój kubek. – Mam wyrzuty sumienia. Tych kubków jeszcze nikt nigdy nie używał. Patrz, jest naklejka: kosztował dwa funty i dziewięćdziesiąt dziewięć pensów.

– Z pewnością nie będą mieli nic przeciwko temu – stwierdził Luke. – Mało tego, nigdy się nie dowiedzą. A jakby co, zawsze możemy wszystko zwalić na Stephanie Stevens.

– Tak, właściwie możemy zostawić kartkę z napisem: „To wszystko moja wina – Stephanie Stevens”.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, sącząc herbatę i patrząc na jezioro. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jaka jestem wykończona.

Luke westchnął.

– Mam wrażenie, że ten dzień był jednym z najdłuższych w moim życiu. Wydaje mi się, że wstałem z łóżka kilka tygodni temu.

Od razu przyszło mi do głowy, że to był dla niego taki ciężki dzień z tego powodu, z którego płakał. Cokolwiek to było. Czyżby chodziło w jakiś sposób o Abbey Baker? Nie, niemożliwe. Byli wzorową parą z naszego rocznika. Ni stąd, ni zowąd przypomniałam sobie ich dwoje na końcowej imprezie. Naprawdę wyglądali, jakby powinni się znaleźć na czerwonym dywanie i odbierać Oscara, a nie na przyjęciu w Kingston Holiday Inn.

– No tak, ale jakoś dotrwaliśmy. – Uniosłam uroczyście kubeczek. – Za to, że jakoś przeżyliśmy ten pierwszy dzień.

Stuknęliśmy się kubkami, Luke skinął głową.

– W sumie, zgadza się. Ja, ty i Stephanie Stevens, która, o ile oczywiście nie umarła, to też przeżyła. Mamy za sobą pierwszy dzień na uniwerku i każde z nas z kimś się zaprzyjaźniło. Właściwie nawet z dwiema osobami, o ile liczyć Stephanie Stevens. Jeżeli umarła, to zdecydowanie możemy ją liczyć, nie będzie już mogła się tego wyprzeć.

Pokręciłam głową.

– Nie, no nie rozumiem. Dlaczego wszyscy mają jakąś obsesję umierania na uniwerku?

– Trudno powiedzieć. Znasz może Reece’a Morrisa?

Oczywiście, że znałam Reece’a Morrisa, to był najlepszy kumpel Luke’a.

– Nie jestem pewna…

– Nieważne. W każdym razie opowiedział mi o chłopaku, który podczas imprezy pierwszego dnia wpadł do kontenera, rąbnął się w łeb i stracił przytomność, a potem znaleźli go martwego na wysypisku.

– Ale ściema. Tutaj zresztą nie tyle chodzi o samą śmierć, ile śmierć w dziwacznych okolicznościach. Moja przyjaciółka z korytarza, Negin, też ma obsesję na tym punkcie.

– Oho, więc już masz przyjaciółkę, co? – powiedział, unosząc brew. – Krępująca sytuacja, bo wydawało mi się dotąd, że ja i Stephanie Stevens to twoi pierwsi przyjaciele na tej znakomitej uczelni. Dobra, ale skoro ta cała Negin jest twoją przyjaciółką, to gdzie się podziała?

Akurat właśnie nie miałam pojęcia, gdzie znikła Negin. Mam nadzieję, że nie będzie się na mnie wściekać, że ją zgubiłam. Wskazałam więc niedbałym gestem w stronę naszego college’u.

– Gdzieś tam.

– Tam to jest kaczka, Phoebe.

Kaczka jak na zawołanie zaczęła płynąć w naszą stronę.

– Widzisz, ona też chce się zaprzyjaźnić.

Wrzuciłam jej do wody kawałek twixa.

– Zgadza się – przyznał Luke. – W takim razie jest tak: ty, ja, Stephanie Stevens i niejaka Negin, gdziekolwiek się podziewa, oraz ta kaczka. Przyjaciele z pierwszego dnia roku akademickiego. Więcej to już by była przesada.

– Dziwna sprawa, bo wszyscy mówią, że najczęściej z ludźmi poznanymi na samym początku potem przez resztę studiów nie zamienia się ani słowa, ale ja naprawdę polubiłam Negin.

Uniosłam kubek.

– Zdrówko.

– Przykro, że ja, Stephanie i kaczka się nie załapaliśmy. Mniejsza z tym. Wcale nas to nie obchodzi. Mamy siebie i kaczkę, a kaczka ma nas.

Luke okazał się dużo zabawniejszy, niż sobie wyobrażałam. I wcale nie był taki pewny siebie. Właściwie wcale nie jakiś przebojowy czy coś. Spoglądał w zamyśleniu na wodę.

– Ciekawe, co się zdarzy przez ten czas. Jak to będzie za trzy lata.

Powiedział to w taki sposób, jakby niemal zapomniał o mojej obecności.

– Co ma być? Będziemy mieli po dwadzieścia jeden lat – odpowiedziałam. – Jeszcze mnóstwo czasu przed nami. A co byś chciał, żeby się wydarzyło?

Nie spojrzał na mnie.

– Czy ja wiem? Chyba, żeby wszystko przestało być takie skomplikowane.

Pierwszy raz powiedział coś, co nie było tylko taką luźną pogawędką. Tak jakby przemówił swoim własnym, prawdziwym głosem. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc nic nie powiedziałam.

Wymachiwał nogami pod mostkiem jak dzieciak.

– Może pójdziemy sprawdzić, jak się miewa nasza nowa przyjaciółka? Nie mam na myśli kaczki.

Wstał, wyciągnął do mnie rękę.

– Słuchaj, mam pomysł. Spróbujemy to tak załatwić, żebyś nie wpadła do wody.

Kiedy to wszystko się działo, równolegle wyobrażałam sobie, jak piszę o tym wszystkim do Flory. Pierwszy raz w życiu go dotknęłam. Złapałam za rękę, ale nie oparłam się całym ciężarem, żeby go nie wciągnąć do tego jeziora za sobą, gdybym przypadkiem jednak wpadła. Potem wróciliśmy do budynku i wspięliśmy się po schodach. W kuchni starannie wymyliśmy kubki i odstawiliśmy je na półkę. Potem doglądnęliśmy Stephanie Stevens, jak rodzice nowo narodzonego dziecięcia zaglądają do kołyski. Chrapała tak przeraźliwie, że aż się szafka trzęsła.

Przeszliśmy z powrotem przez mostek i dalej do naszego budynku. Z Jutland Bar wciąż dobiegała muzyka, ale zapaliły się już światła.

Szliśmy obok siebie, czasem nasze ramiona się stykały. Czułam, jak rytm mojego serca przyspiesza. I choć co prawda wspomnienie dziewiątej klasy i tego, jak stalkowałam Luke’a było już tylko wstydliwym reliktem przeszłości, naprawdę wciąż bardzo, bardzo mi się podobał. Nawet bardziej niż Max i Adam, czyli dwaj faceci, z którymi faktycznie spałam. Jakaś część mnie ostrzegała, żeby nawet na niego nie spoglądać, bo jeszcze się zorientuje.

Zatrzymaliśmy się przy Jutland Bar. Spojrzeliśmy na siebie, staliśmy całkiem blisko. Coś poruszyło mi się w brzuchu. Znajdowaliśmy się w klasycznej pozycji do pocałunku.

– No, to do zobaczenia jutro – powiedział i rozpostarł ramiona, żeby mnie uścisnąć. To był taki szybki uścisk na „pa-pa”. Przelotny; taki, jakim obdarza się kogoś, kogo i tak zaraz się zobaczy na następnej lekcji. Owszem, ale ten uścisk pobudził całe moje ciało.

Powędrowałam dalej korytarzami akademika w niejakim oszołomieniu. W głowie odtwarzałam sobie ten uścisk. Napisałam do Flory: NAJNOWSZE WIADOMOŚCI Z FRONTU: JEŻELI CHODZI O LUKE’A, ZDARZYŁO SIĘ WSZYSTKO, CO MOŻESZ SOBIE WYOBRAZIĆ.

Drzwi pokoju Negin były zamknięte, ale światło cały czas się u niej świeciło.

Zastukałam leciutko.

– Tutaj Phoebe – powiedziałam szeptem. – Tylko sprawdzam, czy nie umarłaś.

– Jakoś nie – usłyszałam odpowiedź. Otworzyła drzwi, już w piżamie, uśmiechnięta. – Sorry, że gdzieś cię zgubiłam. Nie kładłam się jeszcze, czekałam, aż wrócisz, żeby też sprawdzić, czy nie umarłaś.

LUKE

Jutland Bar wyglądał jak po wybuchu bomby. Zapalono światła, ludzie zataczali się po kątach, narąbani, spoceni, wyglądali jak jakieś śmiesznie poprzebierane krety. Pięciu kolesi w togach z podartych prześcieradeł wyginało się na parkiecie, wymachiwali rękami do kawałka pod tytułem Build Me Up Butter Cup. Była też tam laska przebrana za banan, płakała pod stolikiem do piłkarzyków, pocieszała ją dziewczyna w kombinezonie à la Justin Bieber. Dwaj totalnie zrobieni goście cięli w piłkarzyki, bardzo ostro, chyba nawet nie zauważyli tych dziewczyn pod spodem. Czułem pustkę. Nie taką głupią, dramatyczną pustkę. Tylko jakby… bezwład? Poza tym byłem wykończony. Próbowałem jakoś tak zrobić, żeby dotarło do mnie to słowo: „zerwaliśmy”, ale to nie działało, jakbym w kółko wpisywał błędny password. System tego nie przyjmował. To było nierealne. Tamta rozmowa przez telefon, sala komputerowa i jak mnie to wszystko walnęło. Jakby stało się to dawno, w każdym razie kilka dni temu. Dziwna sprawa, ale spotkanie z Phoebe i Stephanie Stevens okazało się najfajniejszym wydarzeniem tej nocy. Przynajmniej zająłem myśli czymś innym. Po tym, co się zdarzyło, w żaden sposób nie mógłbym się dobrze bawić, ale słoneczny uśmiech Phoebe był zaraźliwy. Strasznie fajnie się z nią gadało.

Nie widziałem Arthura ani w ogóle nikogo innego z mojego korytarza, więc wróciłem do pawilonu B. Co prawda była już prawie druga nad ranem, ale nie chciało mi się spać. Nie chciałem też dawać mózgowi szansy na przepracowanie tego, co się zdarzyło. Zza sąsiednich drzwi, z pokoju Arthura, słychać było muzykę, więc na wszelki wypadek zapukałem. Rozległ się stłumiony głos:

– Chwileczkę… Kto tam?

– To ja, Luke.

Chwila ciszy.

– No, dobra… To wejdź. Otwarte.

Przez krótki moment wydawało mi się, że doznałem urojenia, bo kiedy wszedłem, nikogo nie zobaczyłem. Tylko oprócz muzyki słychać było odgłos ciurkania, jakby gdzieś w ścianie pękła rurka. A potem wzdrygnąłem się, bo usłyszałem pytanie:

– Gdzie się podziewałeś?

Głos dochodził zza otwartych drzwiczek szafki z umywalką. Dostrzegłem gacie Arthura.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: