Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Testament - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
16,99

Testament - ebook

Paweł Jaszczuk, autor kryminałów retro, napisał Testament nieistniejącego Zakładu dla Obłąkanych w Kortau i żyjących w nim kiedyś ludzi tak sugestywnie, że po ukazaniu się papierowego wydania powieści wielu wydawców i czytelników próbowało go namówić, by choć na chwilę pokazał im ów intrygujący, tajemniczy dziennik spisany przez Jürgena Schlichtingera, młodego psychiatrę.

Jest 1914 r. W prowincjonalnym zakładzie dla obłąkanych w Allenstein, Jürgen Schlichtinger zakochuje się w swojej pacjentce, prowokując los i uruchamiając ciąg nieprawdopodobnych zdarzeń. Padają strzały w Sarajewie i zaczyna się pierwsza wojna światowa, lecz dla Jürgena tak samo ważny jest klucz morderczych kormoranów, jak śmierć arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Na kartkach dziennika młodego psychiatry gra stary patefon, pijany wozak klęczy na Kaiserstrasse i pachnąca wiatrem koszula suszy się na wietrze. Zakochany lekarz nawet się nie domyśla, że wokół niego toczy się perfidna gra, w której staje się pionkiem.

Klimatyczny Testament, (który doczekał się już dwóch wydań książkowych), po raz pierwszy ukazuje się w formie ebooka.

 

Co to znaczy pisać o sobie? Ciągle kłamać nie znając prawdy? A może jak zgwałcona przez męża Anna przekuwać resztę wstydu w obłęd?

 

Nienaturalne podniecenie, które prowadzi mą rękę, przekreśla benedyktyńską systematyczność dat, porządek zdarzeń, kierując uwagę na zapis chwili. Pisząc, zapominam o wielu sprawach, kręcę się w kółko, jak zamknięty w drucianej klatce lis.

 

Już trzecią noc kochamy się bez opamiętania. Oboje przeklinamy świt, który niszczy nasze uczucie i obiecujemy sobie, że następna i następna noc będzie nasza.

 

Paweł Jaszczuk - za powieść Foresta Umbra, której akcja toczy się w przedwojennym Lwowie, otrzymał prestiżową Nagrodę Wielkiego Kalibru. Foresta Umbra, Plan Sary, Marionetki i Akuszer Śmierci ̶ nominowany do nagrody Kryminalnej Piły 2013 ̶ tworzą cykl lwowski z dziennikarzem śledczym Jakubem Sternem w roli głównej. Prócz kryminałów Jaszczuk jest autorem powieści obyczajowych: Sponsora, Honolulu i Ochronki Anioła Stróża ̶ nominowanej do nagrody Wawrzynu Literackiego Warmii i Mazur za 2013.

Jaszczuk lubi długie piesze wędrówki, spływy kajakowe i rosyjskie romanse śpiewane przy akompaniamencie gitary. Pociągają go mroczne klimaty. Przyparty do muru przyznaje, że inspiruje go Dostojewski.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64343-54-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

I jeszcze jeden, zdawałoby się, pamiętnik, który powstał w literackim ciepełku. Spieszę wyjaśnić – nic z tego. Od pierwszej do ostatniej strony potwierdzam autentyczność prezentowanego tekstu. „Testament Schlichtingera”, który przytaczam w całości, blisko sto osiemdziesiąt zapisanych pochyłym pismem kartek, spoczywa dotąd w miejskim, dobrze okratowanym archiwum wraz z wieloma mniej lub bardziej ważnymi dokumentami dawnego Zakładu dla Obłąkanych w dzielnicy Allenstein – Kortau (Olsztyn – Kortowo). Zapisane świadectwo, które zrodził czysty przypadek, jawi się po blisko stu latach jak cierpki owoc, który w cudowny sposób przechował w sobie smak ponurych, pokrytych patyną dni. Swój tekst Schlichtinger pisał metodą kolażu, pozornie więc chronologia nie ma w nim znaczenia. Pamiętnik ten tak samo nagle zaczyna się i kończy, będąc być może fragmentem większej całości, na którą mimo starań nie udało mi się trafić. Opisane przez autora zdarzenia rozgrywały się w czasie sześciu miesięcy: między marcem i sierpniem 1914 r. Zapis urywa się 25 sierpnia, na dzień przed iluzorycznym zajęciem Olsztyna przez kozaków z armii gen. Samsonowa, tego samego, który kilka dni później poniósł druzgocącą klęskę pod Tannenbergiem. Mógłby mnie ktoś zapytać, dlaczego biorąc się za tłumaczenie tekstu, nie próbowałem przełożyć oryginalnych nazw na język polski. Uprzedzę pomówienia: zdrapywanie grynszpanu jest zajęciem tyle samo pracochłonnym, co mało skutecznym. Odczytywanie przebrzmiałej historii dzisiejszymi oczami wnosi niepotrzebną emocjonalną skazę. I kolejny, być może mało istotny szczegół: brulion, opatrzony sygnaturą TS-1307, obłożony jest w pożółkły, marmurkowy papier. Szorstkie, lekko wilgotne kartki emanują mysi zapach, tchnienie zaprawionej kurzem historii, która niczym wino uderza do głowy. W dzienniku kortowskiego doktora zwracają uwagę machinalne szkice, jakie często można dojrzeć na marginesach biurowych notatników. Przeważa w nich motyw strzały lub włóczni o wydłużonym, wycyzelowanym ostrzu. Pochyłe pismo pełne jest dopisków i skreśleń, dlatego słowa, których nie udało mi się odczytać, sygnalizuję umieszczonym w nawiasach wielokropkiem. Niech mi będzie wolno podziękować dr archiwistyki, Krystynie Bąk za udostępnienie tak interesującego tekstu i pomoc w korzystaniu z uzupełniających, archiwalnych źródeł: mikrofilmów gazet i tygodników oraz płytowych nagrań. Zobowiązany jestem szczerze podziękować doktorowi Adamowi Kańskiemu, ze Specjalistycznego Psychiatrycznego Zespołu Opieki Zdrowotnej w Olsztynie, za cenne uwagi i przemyślenia dotyczące zastosowanej przez Schlichtingera terminologii. Ponieważ publikacja ta mogłaby w niezamierzony sposób rzucić cień na dobre imię krewnych Jürgena Schlichtingera, dla formalności poprzedzam znaleziony dokument własnym imieniem i nazwiskiem.

P.J.Poniedziałek, 23 marca, wcześnie rano.

A jednak to była Hilda! Przypadek sprawił, że wynosząc śmiecie dojrzałem światło żarówki niczym płomyk pełzające w szczelinie rozchylonych zasłon. Z kubłem w ręce, trzęsąc się z zimna, jak złodziej stałem ukryty za ceglanym ogrodzeniem. Smuga światła poruszała się miarowo i wtedy między granatową materią spostrzegłem ją – siostrę Hildę, naszą oddziałową. Pierwsza w pracy, zawstydzająca wyniosłością spojrzenia, bez uśmiechu, kiedy wnosi do gabinetu doktora Hirscha kawę i codzienne plotki. Wprost Madonna, jakby cała była wyrzeźbiona ze słoniowej kości.

Wszystko stało się nagle. Teraz trzymam ją w garści. Widziałem jej białe uda wsparte o krzesło, napinające się w rytm muzyki (walca?). Cicho grał jej nowiutki Edelton – patefon. Jakaś małpia, pomyślałem, trudna do ogarnięcia kobieca zręczność. Kiedy zmęczona i zarazem zadowolona siadła okrakiem na krześle, dojrzałem w jej rękach podwójnie spleciony sznur. Byłem tak cicho, że każde uderzenie spadające na plecy Hildy przecinało moją skórę.

Wstrzymywałem oddech. Radość dzierlatki, jakiś wyuzdany śmiech. Każde z „ćwiczeń”, któremu się oddawała, przypominało morderczy test dla ciała. Nienaturalna sytuacja: ona zadająca sobie ból i ja z wiaderkiem śmieci w garści. Suma podniecających, lecz jednak innych myśli nakazała mi stać w ciemności. Nagie ciało Hildy, zdeptany śnieg, zapach fermentujących resztek jedzenia w kuble, ostre światło żarówki i rytm walca.

Zaniechać tych myśli, czy też powtórzyć je dzień później na papierze, szukając właściwych słów. Widzieć Hildę w białym czepku oddziałowej i nie pamiętać jej przekrwionych pleców, być tym samym, co wczoraj, odbierającym z jej rąk pachnącą aromatycznie kawę...

Wtorek, 24 marca, po obchodzie.

Wczoraj półnaga, pastwiąca się nad sobą Hilda, a dziś...

Środa, 25 marca.

Wiem, że nazywa się Anna i że przywieziono ją wczoraj wieczorem. (Zapisane w łóżku, przed północą). Że jesteśmy tu – nie tłumaczy nic, że przemawiamy patetycznie – również nic nie tłumaczy. Nic nie wystarczy za dowód, prócz śmierci, która nas jedynie zatrwoży.

Schlichtinger – filozof. (Tekst zaznaczony grubą czcionką, w oryginale został dopisany przez kogoś kopiowym – przypisek P.J.)

Potwierdzeniem wcześniejszego zapisu może być Anna. Dlaczego ona? Bezgranicznie ufne, wprost zwierzęce spojrzenie, zgoda, którą łatwo wykorzystać. Badałem ją wczoraj z Hirschem. Niewiarygodne, jej uroda onieśmiela mnie. Kiedyś, zaraz po Berlinie, myślałem, że tylko Paryż, że lada dzień, ani minuty dłużej i Schlichtinger wyrwie się w szeroki świat, jak urywa się statek z ciężkiej kotwicy, by płynąć byle dalej od prozaicznych spraw. Tak. Dziś mój Paryż zamknięty jest za okratowanym oknem. Zniechęcenie, gdy dr Hirsch zadaje Annie pytania, a ja je tłumaczę.

Jestem suflerem w tym marnym, życiowym teatrze. Anna pamięta tylko wygląd rzeczy. Kontury wspomnień dokładnie zatartych jakby nagłą kamienną lawiną. Powypadkowa afazja, na którą nałożyła się dodatkowo amnezja. A ten wypadek? – Annę zgwałcił mąż. Zwyczajnie przywiązał ją do łóżka jak zwierzę i zgwałcił. Pierwsza poślubna noc, pierwsze dorosłe doświadczenie. Przywieziono ją posiniaczoną do szpitala, pod przybranym nazwiskiem. Rodzina bała się kompromitacji. Anna pochodzi z jakiejś niedużej wioski spod Sensburga. Jest Mazurką. Wstydliwa plama na honorze rodziny. Upłynie tydzień, miesiąc, może rok – żadnych odwiedzin. Dlaczego Anna?

Czwartek, 26 marca 1914.

Napiszę o zakłopotaniu, które rodzi się, gdy dr Hirsch udając zamyślenie wbija wzrok w badaną pacjentkę. W czerwcu skończę dwadzieścia sześć lat i dawne wypieki na policzkach zastąpił trudny do określenia niepokój, który Hirsch potęguje słowami: „Tak, tak, oczywiście, proszę pani, co dalej?” Bierze się to z braku doświadczenia w rozdrapywaniu na poczekaniu ludzkiej duszy. Jest to bliskie jakiejś średniowiecznej metafizyce, pozwalającej bez mrugnięcia powieką przyglądać się nogom obutym w ciasny hiszpański trzewik.

Co mam sądzić o sobie, jeśli moje zakłopotanie rodzi się w przypadkowym zetknięciu z nienaturalnie przystojnym mężczyzną lub kobietą? Czyżbym jak inni był zmuszony reagować krzykiem na ból, a śmiechem na łaskotki? Ten świadomie retuszowany stan mija, gdy ja wasz Jürgen Schlichtinger ocieram się o oczywiste chamstwo. Wtedy pryska heglowska estetyka i nienaturalna siła, którą tłumiłem przemocą, kieruje moje palce w stronę delikatnego i bezbronnego gardła.

(W tekście słowa: „wasz Jürgen Schlichtinger” podkreślono kopiowym ołówkiem – uwaga P.J.)

Dwa zdania o tym, co widać za oknem. Wnuczka dyrektora Fitzenratta, siedmioletnia Ewa, ubrana w błękitną wełnianą kurteczkę, toczy z uporem śniegową kulę na bałwana. Śnieg (faktycznie śniegowa breja zafundowana pod koniec marca) doskonale się lepi, podrywając zeszłoroczne, bukowe liście. Miały być dwa zdania, lecz nieodparcie ciśnie się do dziennika i to trzecie: kiedy nadejdzie długo oczekiwana wiosna?

Cztery godziny później, o 13.00. Śnieg topi się na potęgę, a spirytusowy słupek na termometrze szturmuje 9 stopni.

Sobota, 28 marca, 19.30.

Temperatura powietrza za oknem 4 stopnie, temperatura mojego ciała pod pachą - 37 i 9 kresek. Ach, ta Müller. Gdybym nie miał grypy, wiązałbym dzisiejszy ból w stawach z jej okrągłym tyłeczkiem. Podobno, tę rewelację przekazała mi Hilda, Müller przenosi się do polikliniki przy Hohensteiner Str.

Dlaczego obchodzi mnie jakaś Müller – jasnowłosa młynareczka o przesadnie dużych piersiach.

21.30. Temperatura powietrza za oknem - 2 stopnie, temperatura mojego ciała pod pachą bez zmian.

Może to za sprawą grypy wyciągam ze swojej przeszłości kłopotliwe zadry. Jakaż to zadra, Jürgenie, która dotknęła cię tak boleśnie? Może śmierć psa, twego ulubieńca? Przez pomyłkę nażarł się biedak wyłożonej na szczury trutki. Ostatnie godziny zdychał na twoich oczach, wymiotując na ścierkę. Miał nos suchy jak pumeks, a jego oczy pokryła warstwa podobnego do ropy śluzu. Ojciec zakopał go pod krzakiem czarnego bzu, w starym worku po kartoflach. Pamiętasz? Następnego dnia na wspomnienie o tym sam wymiotowałeś. I to jest właśnie ta ostra, siedząca jak cierń w psiej łapie zadra? A może ta, która wbiła się w twoje ciało wtedy, gdy dowiedziałeś się, Jürgenie, że mogłeś (było to niemal pewne) mieć brata. Kogoś na wyciągnięcie ręki. Z gotowym imieniem: Johann Klaus, z miejscem w pokoju, ze złożonymi w kostkę ubrankami, puchowym becikiem. Ojciec pojechał bryczką po obiecanego braciszka do szpitala. Zostałeś z sąsiadką. Nieopisana radość, na stole stała zakorkowana butelka szampana i zakąski. Czekałeś do rana, a kiedy ojciec wrócił, byłeś już na tyle dorosły, że nie chciałeś uwierzyć w jego bajeczkę o perfidnych bocianach. Podejrzliwość, twoja chorobliwa natura, Jürgenie, kazała ci się domyślać, że nienarodzony braciszek ukrywał się pod napiętą jak żagiel kopułą matczynej spódnicy.

Jakbym nastąpił na kaktus, wyciągam na kartkach mojego dziennika coraz to nowe ciernie.

Małą dla mnie pociechą jest, że kajzer Wilhelm (tę wiadomość odnotował „Berliner Tageblatt”) także nabawił się kataru. „Módlmy się, by Bóg zechciał przywrócić mu rychło zdrowie. Redakcja zwraca się do Czytelników o przyłączenie się do modłów, donosząc, iż w minioną środę depeszę ze szczerymi życzeniami powrotu do zdrowia przesłał na ręce Jego Wysokości, Jego Cesarska Mość Mikołaj II.”

22.10. Ostrożnie, łyk po łyku wypijam kubek gorącego mleka z masłem i miodem. Przeziębienie w odwrocie, zadry ustępują.

Niedziela, i wytchnienie.

Czytam wczorajszy zapis: Obniżenie psychicznych hamulców, brak samokontroli i krytycyzmu. Co prawda ból w mięśniach ustąpił, lecz mleczna kuracja potrwa z pewnością dłużej.

Poniedziałek, 30 marca 1914 r.

Niespodziewana aluzja do Anny? Uprzedzenie tylko dlatego, że jest Mazurką. Hirsch czuje do niej estetyczną niechęć, choć tego wprost nie powiedział. Skąd ten rodzaj niechęci? Nie lubić kogoś już na pierwszy rzut oka, przed racjonalnym osądem. Na wszelki wypadek milczałem, gdy Hirsch zapuszczając palce w rudą jak ogień czuprynę opisywał przykłady zabobonów tego spokojnego ludu. „Jestem nawet zdziwiony – powiedział – że ten przypadek chorej spod „szóstki” skończył się dla niej tak szczęśliwie. To wcale nie najgorsze, co mogło ją spotkać. Pan oczywiście myśli, że stary Hirsch kpi, a to ostatnia rzecz, jaką można by mi przypisać. Lista zabobonów tej ludzkiej rasy, którą powołał Pan, jest tak długa, że nie sposób jej wyliczyć. „Pomylony” – przepraszam za słowo – uchodzi w ich oczach za swojaka, pasuje do otoczenia jak wóz z krótkim dyszlem, krowa, która bodzie lub drzewo, w które od lat uderza piorun. Proszę zgadnąć, co robi Mazur, gdy kradną mu konie? Założę się o paczkę dunhili, że pan nie wie! A więc pędzi do kuchni, by przewrócić do góry nogami stół i czeka, aż złodziejowi poplączą się nogi! Nie znam tych przypadków ze słyszenia, bynajmniej. Są one skatalogowane i opisane przez zdziwaczałych badaczy, którzy z zaszytym w kowalskim miechu kotem obchodzą po trzykroć o północy kościół. Mówię to po to, by przypadku Anny Strach zbyt lekko pan nie traktował. Anna S. jest „podwójnie” chora. Przekładając to na zrozumiały język – nawet gdyby została przez nas tu w Kortau wyleczona, nie pozbędzie się wrodzonego zacofania, które zakazuje jej ostrzyć na progu nóż, bo bydło dostanie kataraktę. Uśmiecha się pan? – Czyżby ta mała zrobiła na panu wrażenie? No, no. Coś tam w niej jest, nie zaprzeczam, ale żeby zaraz... Po tych rewelacjach moglibyśmy się napić kawy. Co pan na to, Jürgenie? Dziś zamiast Hildy dyżur pełni Oddziałowa Świętość, więc jeśli będzie pan dobry ...”

Wyszedłem zaczerwieniony. W łazience puściłem nad umywalką na ręce strumień zimnej wody. Poskutkowało. Po kwadransie na biurku Hirscha stały dwie parujące z kawą filiżanki i Hirsch mógł się oddać analizie kolejnego skomplikowanego przypadku.

Wychodzę, zamykam drzwi. Oddycham spokojnym powietrzem. Wędruję wydeptanym przez chore korytarzem, dotykam wzrokiem ścian, które one wielokrotnie w ciągu dnia obmacują. Co miałem powiedzieć Hirschowi w jego gabinecie? Bronić doświadczonej przez los Anny? Narazić się na drwinę? A może zacytować zdanie z jakiejś polskiej bibuły przerzuconej przez granicę i powielonej w „Königsberger Alg. Zeitung”, że – „Mazuren – to – polonischer Volksstamm, in der preussischer Landschaft Masowien?” Tłumaczyć, że nie tak ważna jest mowa, jak ewangelicka wiara, która czyni z nich Niemców? Wielu przecież przyznaje się do trzeciej, odrębnej narodowości, od dawna zamieszkującej pocięty tysiącem jezior i rzek teren. Panie doktorze Hirsch, nie wszystkie uczucia dają się przełożyć na pokrętny język polityków. Gdyby interesowała mnie polityka, dawno już zostałbym lojalnym urzędnikiem albo posłusznym, jak każe regulamin, wojskowym.

Po wyjściu ze stołówki, w oczekiwaniu na Hirscha podziwiałem rosnącą na środku trawnika leszczynę. Przyroda nie znosi fałszu, nabrzmiałe pąki wystrzeliły niepostrzeżenie soczystą zielenią.

Środa, 1 kwietnia, przed obchodem.

Zapowiedź przymusowego spędzenia świąt w Kortau. Stąd zniechęcenie; na dodatek zimno, deszcz i pochmurno. Przy II oddziale spotkałem Fitzenratta. Ucieszył się na mój widok. Poprosił, bym przekazał Hirschowi odpowiedź – „... że się zgadza”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: