Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Time Out - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 stycznia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Time Out - ebook

Koherencja to największa sieć, jaka kiedykolwiek istniała.

Bycie jej częścią oznacza koniec samotności.

Bycie poza nią oznacza wykluczenie...

Kiedy w mediach pojawia się reklama nowego gadżetu, który umożliwia ludziom komunikowanie sie między sobą właściwie bez wysiłku, Christopher jest przerażony. Oto Koherencja znalazła sposób, by prawie od niechcenia wciągnąć w sieć miliony ludzi. Lifehook błyskawicznie zyskuje popularność. Przyciąga głównie młodzież złaknioną kontaktów z innymi. Ci, którzy nie mogą pozwolić sobie na Lifehook szybko stają się pariasami.

Christopher wie, że musi zaatakować Koherencję jak najprędzej, zanim będzie za późno. Ale by zniszczyć globalną sieć, musi uderzyć w miejscu, gdzie znajduje się samo serce konstruktu. Zarówno on, jak i Serenity wiedzą, że szanse na powodzenie akcji są znikome, jeśli jednak nie zaryzykują, niedługo nie będzie nikogo, kto pozostałby niepodłączony.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-348-1
Rozmiar pliku: 644 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

UWOLNIENIE

1 | Dzień dłużył się niemiłosiernie. Christopher miał wrażenie, jakby mieli tak czekać całą wieczność, siedząc w tym rozgrzanym do czerwoności aucie, gdzieś na niczyjej ziemi Nevady, na peryferiach miejscowości… jak się nazywała? Wells? Czy to po angielsku nie znaczy „Źródła”? Ale ktoś wymyślił!

Nic się nie poruszało, wyjąwszy jakiegoś wychudzonego, żałośnie wyglądającego psa, który przemykał się z jednego cienia w drugi i obwąchiwał kosze na śmieci. Od czasu do czasu zwracał się także w ich stronę − jak gdyby wyczuwał, że z tej szarej furgonetki, zaparkowanej na skraju ulicy, okolicę obserwuje czterech dorosłych mężczyzn i siedemnastoletni chłopak. Nadstawił uszu, po czym umknął cichaczem.

Wszyscy milczeli. Wystarczająco dużo wysiłku kosztowało ich już samo oddychanie, pocenie się, w ogóle utrzymywanie przy życiu. Christopher sięgnął po butelkę z wodą, ale okazało się, że jest ciepła, odstała i nie przynosi orzeźwienia.

− To nie był dobry pomysł – powiedział cicho.

Właściwie mówił tylko do siebie, go Kyle usłyszał. Poklepał go od tyłu po ramieniu i stwierdził:

− Tylko bez scen zazdrości, koleś. Trudno, wyjątkowo nie ty wpadłeś na ten pomysł.

− Bzdura − ze złością odparł Christopher.

Jednak rzeczywiście, zastanawiał się, dlaczego sam na to nie wpadł. A w każdym razie, dlaczego nie tak szybko jak Kyle, na komputerach i telefonii komórkowej znający się przecież tyle, co nic.

Z drugiej strony, powiedział sobie, miał wtedy w głowie zupełnie co innego. Dosłownie.

Zacisnął powieki, otworzył. Pot zapiekł go w oczy. Czuł się tak, jak gdyby oglądany widok stopniowo wypalał mu się na siatkówce. Wyblakła, asfaltowa trasa, z jednej strony rząd identycznych domów, po drugiej ziemia niczyja, ciągnąca się aż po horyzont. Jałowy step, szara wyblakła trawa, a na końcu, jak na ironię, okryte śniegiem góry, których zarysy drżały w skwarze.

Na wprost nich stała odrapana tablica reklamowa. Pusta. Nic dziwnego − kto wykupywałby powierzchnię reklamową tutaj, przy opustoszałej, leżącej na uboczu drodze?

Christopher przyglądał się domom. Nie wyglądały zupełnie identycznie. Jeden był większy, z bardziej zadbanym ogródkiem. W odróżnieniu od pozostałych, nie miał zwykłego wjazdu do garażu, lecz wiatę. Okazały szyld oznajmiał: „Albert Burns. Nieruchomości”.

Swoje auto zaparkowali na ukos pod tym właśnie domem, tak by dobrze wszystko widzieć, kryjąc się za na wpół odblaskową folią, chroniącą przed słońcem. Ten budynek stanowił przecież powód, dla którego w ogóle się tutaj zjawili.

Za Christopherem niecierpliwie zaszumiało radio.

− Skręca tu jakiś samochód – oznajmił niewyraźny głos. − Według opisu, to może być właśnie on.

Mężczyźni siedzący wokół Christophera drgnęli, wysunęli głowy do przodu. Ktoś poklepał chłopca po ramieniu, rozgrzaną, wilgotną dłonią.

− Niesamowite, że zapamiętałeś numer rejestracyjny tamtego motocykla. W takiej sytuacji! Niezły wyczyn.

Christopher nie odpowiedział. Już od jakiegoś czasu żałował, że wspomniał, iż pamięta rejestrację tamtego motocykla. Jaki znowu niezły wyczyn? Po prostu miał dobrą pamięć do liczb, kodów, programów, haseł i tym podobnych. Zapamiętanie czegoś takiego przychodziło mu bez trudu, ot tak.

Jedyny wysiłek, na który musiał się zdobyć, to przypomnienie sobie okoliczności, w których zwrócił uwagę na jakiś szczegół. W tym wypadku nie miał z tym żadnego problemu, bo wtedy wszystko miało dramatyczny przebieg. Najpierw ujrzał rejestrację, potem motocykl, aż wreszcie całą scenerię. Do zdarzenia doszło około dwustu pięćdziesięciu kilometrów stąd, w samym środku Nevady, na jednej z nielicznych dróg przecinających pustynię. Chudy, starszy mężczyzna w motocyklowej kurtce zatrzymał ich, twierdząc, że jego żona źle się poczuła. W rzeczywistości była to pułapka Koherencji. Mężczyzna groził bronią. Serenity uderzyła go od tyłu kawałkiem drewna, który jej brat Kyle woził jako podpórkę do lewarka. Zrobiła to z determinacją i zaciekłością, których wspomnienie wciąż jeszcze imponowało Christopherowi. Wątpił, aby sam zdobył się na coś podobnego.

Na podstawie rejestracji ustalili właściciela motocykla. Jeśli chodziło o takie sprawy, stali mieszkańcy Hideout dysponowali wręcz imponującą siatką kontaktów. Potem ruszyli za tropem, a ten poprowadził ich do pośrednika w handlu nieruchomościami, niejakiego Albert Burnsa. Wraz z upływem czasu, Christopher nabierał coraz mocniejszego przekonania że wtedy Koherencja wszystko zainscenizowała jedynie po to, aby nakłonić go do wejścia w Pole. Tutaj, w Nevadzie, było ono nadzwyczaj silne. Przynajmniej takim się wydawało, dopóki nie uświadomiło się sobie, że w Kalifornii, a przede wszystkim w słynnej Krzemowej Dolinie, mieszka przecież więcej Upgraderów, niż gdziekolwiek indziej w całych Stanach Zjednoczonych. A skoro Upgraderzy musieli dużo podróżować, sieć telefonii komórkowej rozbudowano w znacznym stopniu także w sąsiednich, pustynnych stanach.

− Nadjeżdża − w głosie Kyle’a brzmiało napięcie.

To był prawdziwy krążownik szos, o grubych zderzakach, mający o wiele za dużo reflektorów i przyciemnianych szyb. Śmignął przed nimi, zakręcił z rozmachem, wjeżdżając pod wiatę i zatrzymał się z impetem. Z auta wysiadł jakiś mężczyzna.

− Dobra − Russell, dowodzący akcją, wręczył Kyle’owi lornetkę. − Twoje zadanie.

Kyle uniósł lornetkę do oczu.

– To on – oznajmił bez wahania i podał szkła Christopherowi.

Christopher również rozpoznał tę twarz. Mężczyzna zamiast skórzanej kurtki miał na sobie cienką, białą marynarkę z lnu, jednak chłopak aż za dobrze pamiętał oczy o przenikliwym spojrzeniu oraz skórę, wyglądającą niczym wygarbowana.

− Tak − potwierdził. − To ten mężczyzna.

− Dobra − oznajmił Russell. − Do dzieła.2 | Matthew i Patrick wysiedli. Christopher skulił się, chociaż wiedział, że folia umieszczona po wewnętrznej stronie przedniej szyby nie pozwala zajrzeć do wnętrza auta. Jednak tamten człowiek w żadnym wypadku nie mógł zobaczyć żadnej twarzy znanej Koherencji − a zwłaszcza jego twarzy.

Nikt się nie odzywał. Wszyscy jak urzeczeni przyglądali się, jak dwóch mężczyzn przechodzi przez ulicę i zbliża się do pośrednika nieruchomości, unosząc dłonie w niewinnym geście pozdrowienia.

− Pan Burns? − rozległ się głos Matthew. Dźwięk przekazywał maleńki mikrofon, przymocowany do jego kołnierzyka.

Nie dosłyszeli, co odpowiedział mężczyzna, stał pewnie za daleko albo mówił zbyt cicho. Jednak nie wydawało się, aby zaczął coś podejrzewać.

− Miło mi pana poznać, nazywam się Tom Miller junior, a to mój kuzyn, Peter Hecker. – Uścisnęli Burnsowi dłoń.

− Widzieliśmy na pańskiej stronie internetowej, że ma pan w ofercie sprzedaży także farmy – kontynuował Patrick alias Peter. – A że byliśmy akurat w okolicy, przyszło nam do głowy, że może po prostu zajrzymy do pana.

− …Mają panowie na myśli coś konkretnego? – rozległ się bardzo cichy głos tego chudego, starszego mężczyzny. Christopher rozpoznał i ten głos. To on powiedział kiedyś: „Nie ruszać się”. A potem jeszcze: „Bierzemy tylko chłopca, Christophera Kidda”.

Na wspomnienie tamtej chwili wciąż jeszcze przechodził go dreszcz.

− Myśleliśmy o czymś nadającym się do hodowli drobiu. Czymś dużym. Zawsze powtarzam: „sięgaj wysoko”.

Burns, trzymając w ręku aktówkę, przyjrzał się obu nonszalancko ubranym mężczyznom. Christopher wstrzymał oddech. Robią wrażenie niegroźnych. Patrick miał na ramieniu nieporęczną, sporą torbę. Musiał ją zabrać, ale przykuwała uwagę.

Usłyszeli, że Burns mówi coś o „napiętym grafiku” i „umówieniu się”. Czyżby jednak obudziły się w nim jakieś podejrzenia?

− Tak, oczywiście. Możemy tak zrobić − oświadczył Patrick. Christopher stwierdził, że zazdrości mu tego luzu. − Ale chętnie bym się dowiedział, czy ma pan akurat w ofercie coś, co mniej więcej by nam odpowiadało. Inaczej, szczerze mówiąc, cała ta droga byłaby na próżno.

− …A pan przyjechał z…?

− Z Richmond w Utah. Ale pan jest pierwszym, który ma coś, co nie leży zbyt daleko − roześmiał się Patrick.

Wcześniej starannie opracowali szczegóły. W Utah rzeczywiście istniało miasto o nazwie Richmond. Aby to sprawdzić, Koherencja potrzebowała tylko ułamka sekundy.

Christopher słyszał jak obok Kyle odetchnął z ulgą.

− Udało się − wymamrotał, gdy zobaczyli, że Burns zaprasza tamtych dwóch gestem ręki.

− Nie podoba mi się, że jest ich tylko dwóch − wymamrotał Russell. − We trzech byłoby lepiej.

− To byłoby już podejrzane − odparł Kyle. − Ojciec miał rację.

Russell nie odpowiedział. Kiedyś służył w marines, walczył gdzieś za morzami, aż wreszcie przestał wierzyć, że w ten sposób naprawi świat. Jednak bez wątpienia spośród nich to on najlepiej znał się na wojaczce.

Burns ruszył do przodu, ku drzwiom domu. Patrick i Matthew podążyli za nim. Patrick trzymał dłoń na torbie, w gotowości. Obaj przećwiczyli całą akcję w Hideout niezliczoną ilość razy.

− Teraz możemy już tylko się modlić, by ta miedziana siatka zadziałała − dodał Kyle, głosem pełnym napięcia.

W tej właśnie chwili przez radio ponownie zameldował się Finn.

− Uwaga, zbliża się do was biała, nieoznakowana furgonetka. Jedzie dosyć szybko.

− Cholera − warknął Russell.

Pośrednik właśnie otwierał drzwi, coś mówił.

− Tak, właśnie − usłyszeli odpowiedź Patricka.

− A teraz? − zapytał Kyle.

− Teraz musimy pozwolić toczyć się wypadkom − odparł Russell. Jednak wyjął pistolet ze schowka przy drzwiach kierowcy i odbezpieczył.

Patrick, Matthew i Burns weszli do budynku. Zamknęły się za nimi drzwi.

Chwilę potem z głośnika buchnęły głosy.

− Co to ma znaczyć? − usłyszeli krzyczącego Burnsa, a zaraz potem trzech mężczyzn zaczęło wołać jeden przez drugiego:

− Trzymaj go!

− Teraz!

− Wysoko!

− Ratunku!

− Szybko, do cholery!

Potem nagle zapadła cisza.

− Dobra − usłyszeli po chwili głos Patricka. Oddychał ciężko. − Wszystko w porządku.

Russell ponownie zabezpieczył broń.

− Udało się − wydawało się, że Patrick sam ledwie w to wierzy. − Zarąbiście, ale… tak, szybko, spieszy się nam.

W tej samej chwili przyjechała biała furgonetka. Zatrzymała się na poboczu, tuż przed nimi.3 | − Czekamy − postanowił Russell. − Najpierw zobaczmy, co się stanie.

Z furgonetki wysiadł mężczyzna w białym kombinezonie, obszedł auto i z rozmachem otworzył boczne drzwiczki. Wyjął plastykowe wiadro i szeroki pędzel na trzonku, następnie zaczął przyklejać plakat.

− Przylepia jakiś plakat − stwierdził Kyle, zaskoczony.

− Dobra − Russell naciągnął na przednią szybę ochronną folię. − Ten typ jest niegroźny. Działamy dalej.

Uruchomił silnik, minął furgonetkę plakaciarza i gwałtownie zawrócił. Gdy auto zatrzymało się tuż przed budynkiem, Kyle skoczył, aby otworzyć tylne drzwi. Chwilę później z domu wyszli Patrick i Matthew. Dźwigali jakiś ciężar, połyskujący metaliczną czerwienią.

− Ciężki jest? − Kyle usłyszał pytanie Christophera.

− Co ty? Starszy mężczyzna? − od razu rozległ się głos Patricka.

− Pospieszcie się! − zawołał Russell, który nie spuszczał oczu z człowieka przy tablicy reklamowej. Ten jednak nie interesował się niczym innym poza naklejaniem pierwszej części plakatu. Widniał na nim napis ZACZYNA SIĘ 8 CZERWCA.

Patrick i Kyle dźwignęli swój ciężar i położyli na jednym z piętrowych łóżek w tylnej części przerobionej na kampera furgonetki. Mężczyzna był owinięty w mocną, gęsto tkaną siatkę z miedzianego drutu. Nie poruszał się.

− Czekajcie. Podłóżcie mu jakąś poduszkę − polecił Kyle półgłosem.

− Musimy go jeszcze porządnie związać − stwierdził Patrick.

− Mogę jechać? − zawołał Russell do tyłu.

− Tak! − odkrzyknął Matthew i ze zgrzytem zamknął drzwi furgonetki od środka. − Dodaj gazu!

Russell wypełnił polecenie co do joty. Wyjechał z podjazdu, skręcając w prawo, po czym wdusił pedał gazu. Tuż przed zakrętem Christopher po raz ostatni zerknął na plakaciarza. Pochłaniało go dopasowywanie drugiej części plakatu do pierwszej i nie poświęcił im nawet spojrzenia.

Russell nacisnął w krótkofalówce przycisk nadawania.

− Finn, słyszysz? Już wracamy.

− Tutaj Finn − wśród zgrzytów rozległo się z głośnika krótkofalówki. − Udało się?

− Na to wygląda − odparł Russell. Nie dało się nie dostrzec sceptycyzmu w jego głosie.

− Co było z tą białą furgonetką?

− To tylko jakiś plakaciarz.

Tamci z tyłu wiązali owiniętego w siatkę mężczyznę dodatkowymi sznurami, na nogach i tułowiu. Patrick, robiąc to, z rozbawieniem opowiadał o zajściach w budynku.

− To była chwila. Rzeczywiście, wszystko przebiegło tak, jak zapowiadał Christopher. Wchodzimy do środka, jestem za nim, wyciągam siatkę z torby i zarzucam mu na głowę, dokładnie pośrodku. Tak jak ćwiczyliśmy. Jasne, broni się, ale Matthew już go podnosi w górę. Facet krzyczy. Ja biorę od dołu. Myślę sobie, cholera, nie dam rady, łapię za krańce sieci, tyle ile zdołam chwycić. Facet wierzga nogami, ale wiążę wszystko do kupy… i bach, jest nieprzytomny! − Zaciągnął mocno ostatnie supły, przeszedł do przodu. – Tak naprawdę wciąż nie do końca to rozumiem.

− Siatka jest taką osłoną − wyjaśnił Christopher. − Odcina od sieci telefonii komórkowej. Albo, dokładniej mówiąc, odcina chip. A kiedy jakiś Upgrader traci połączenie z Koherencją, od razu traci przytomność.

− To dlatego, że Koherencja nie może już nim zdalnie sterować? Ale dlaczego w takiej chwili ktoś w ogóle miałby tracić przytomność? Przecież powinien wtedy… no, bo ja wiem, odzyskać wolność?

Christopher potarł nasadę nosa od strony, po której miał swój chip. Właściwie, to już dwa chipy. Różnica polegała na tym, że je kontrolował. Mógł je dowolnie włączać i wyłączać.

− To nie takie proste − odparł. Oczywiście, już to tłumaczył dokładnie stałym mieszkańcom Hideout, jednak zawsze trochę trwało, nim inni pojęli istotę sprawy. − Upgrader nie jest zdalnie sterowany, on jest częścią Koherencji. Chipy bezpośrednio łączą ze sobą mózgi różnych Upgraderów. To znaczy, że myśli bez ograniczeń wędrują z jednego mózgu do wszystkich innych. W ten sposób, własna jaźń stapia się z innymi jaźniami i tworzy się taka nadjaźń. − Wskazał na związanego mężczyznę. − To już nie jest Albert Burns. Jego mózg był częścią supermózgu, który stanowi Koherencja. Przebudował się, aby móc być częścią Koherencji. A teraz musi się na nowo skonfigurować, tak aby znowu funkcjonować jako samodzielny byt. To potrwa dłuższy czas. Przez ten czas będzie nieprzytomny. − Zawahał się, jednak potem dodał: − W każdym razie, tak było z moim ojcem.

Matthew odchrząknął.

− Można powiedzieć, że w pewnym sensie każdy z nas jest wyposażony w procesor, a ta Koherencja to rodzaj systemu złożonego z wielu procesorów?

− Można tak powiedzieć − potwierdził Christopher.

− A po co ta siatka z miedzianego drutu? − do przodu przeszedł także Matthew, przeciskając się obok Patricka. − No jasne, do odcięcia łączności radiowej. Ale szczerze mówiąc, w pierwszej chwili myślałem, że wszystko wzięło w łeb. Kiedy go opakowałem i uniosłem wysoko, tak żeby Patrick mógł zamknąć pod nim siatkę, to jeszcze był całkiem żwawy, bronił się dosyć sprawnie, jak gdyby znał sztuki walki.

− Do Koherencji należą też ludzie znający sztuki walki. Ich wiedza jest do dyspozycji wszystkich pozostałych Upgraderów − wyjaśnił Christopher. − Ale jego ciało nie jest wytrenowane, inaczej nie mielibyście z nim żadnych szans.

Matthew sceptycznie zmarszczył czoło. Widać było po nim, że to uważa już za przesadę. Jednak Christopher wiedział, że się myli.

− W każdym razie − kontynuował barczysty mężczyzna. − Patrick zamknął siatkę… i bach, typek zemdlał. Nagle. Aż trudno uwierzyć.

Wszyscy pytającym wzrokiem spojrzeli na Christophera. A więc znowu musi tłumaczyć, o co chodzi. Jak już często to wyjaśniał? Nieważne.

− Chipy łączą się ze sobą poprzez sieć telefonii komórkowej − powiedział tak cierpliwym tonem, na jaki tylko potrafił się zdobyć. − A łączność przy pomocy telefonii komórkowej ma miejsce w takim obszarze częstotliwości, gdzie fale przechodzą nawet przez najmniejsze szczeliny w osłonach. Gdyby tak nie było, nie dałoby się telefonować z wnętrza samochodu. Bo rzeczywiście, karoseria samochodu to osłona: powstrzymuje uderzające błyskawice…

− Klatka Faradaya − rzucił Kyle.

− Właśnie tak. Jednak telefonowi komórkowemu do uzyskania połączenia wystarczają otwory okienne. Dlatego siatka, którą owija się człowieka, musi być wykonana z miedzi, bo miedź jest dobrym przewodnikiem. Oczka muszą być małe, a przede wszystkim trzeba owinąć całe ciało. Nie wolno zostawić żadnej szczeliny.

− Rany − powiedział po krótkim namyśle Matthew. Obrócił głowę i rzucił spojrzenie na mężczyznę, w dalszym ciągu nieruchomo leżącego na łóżku.

Tymczasem w zasięgu wzroku pojawiły się już ostatnie domy Wells. Russell zjechał na skraj drogi.

− Tablice rejestracyjne − polecił.

Patrick wyskoczył z auta, żeby podmienić rejestrację, czego dokonał z wprawą, zdumiewającą Christophera. Stali mieszkańcy Hideout rzeczywiście byli przygotowani do wykonywania najbardziej niewiarygodnych zadań.

− Wszystko gra − zakrzyknął Patrick, kiedy już wrócił. Fałszywe rejestracje poleciały w kąt i ruszyli dalej.

Jechali i jechali. Jedyne przerwy robili, aby zatankować. Jeśli tego nie liczyć, Russell, Matthew i Kyle, bez przerwy siedzieli za kierownicą, zmieniając się co jakiś czas.

Zaczynało się ściemniać, co było całkiem przyjemne, bo wreszcie zrobiło się chłodniej. Typowe amerykańskie auta miały klimatyzację, jednak nie pojazdy używane przez Jeremiaha Jonesa. Stałoby to w sprzeczności z głoszonym przez niego odrzucaniem zbyt daleko idących ingerencji techniki. Tolerował ją tylko wtedy, gdy była naprawdę konieczna. A o tym, co można rozumieć pod pojęciem „konieczna”, potrafił dyskutować z przyjaciółmi całymi wieczorami, ani przez chwilę się nie nużąc.

Jones i jego przyjaciele żyli kiedyś spokojnie na farmie w Maine, gdzie zajmowali się ekologicznym rolnictwem. Potem obwiniono ich o ataki bombowe na centra komputerowe, zamachy będące w rzeczywistości dziełem Koherencji. Musieli uciekać. Najpierw w lasy Montany i Idaho, gdzie przyłączyli się do nich Christopher, Kyle oraz Serenity, a potem do Arizony, do kryjówki o nazwie Hideout.

Hideout było pewnego rodzaju schronem, który grupa ludzi zbudowała w dawnej kopalni srebra, chcąc tam przetrwać wojnę jądrową. Do wojny nie doszło, ale spodobało im się bycie panami samych siebie, więc nadal tam mieszkali, zapomniani przez cały świat.

To, że akurat owemu światu zagroziło teraz znacznie bardziej podstępne niebezpieczeństwo pod postacią mikrochipa, który wystarczyło komuś wszczepić, aby obrabować go z indywidualności, tak bardzo zaniepokoiło mieszkańców Hideout, że ochotniczo zaczęli brać udział w akcjach obmyślanych przez Jeremiaha Jonesa.

Jones ciągle miał nadzieję, że zdoła sobie poradzić z Koherencją. Chciał ją pokonać, wyłączyć, a Christopher już zaprzestał prób tłumaczenia mu, jak bardzo jest to bezcelowe. Koherencja objęła swoim zasięgiem ponad sto tysięcy osób, z których wiele zajmowało wpływowe stanowiska w bankach, policji oraz tajnych służbach. Rzadko jednak do Koherencji należeli ludzie z samych szczytów władzy – trudno było, nie wzbudzając podejrzeń, zmienić w Upgraderów członków zarządów, szefów państw i tym podobne osoby bez ich zgodny. To jednak wcale jej nie osłabiało. Wszyscy Upgraderzy funkcjonowali w absolutnej harmonii, jako jedna dusza, wskutek zjednoczenia superinteligentna − co sprawiało, że była znacznie bardziej skuteczna od jakiegokolwiek spisku. Spisek bowiem musiał uważać na zdrajców albo szpiegów w swoich szeregach, a tymczasem w ramach Koherencji coś takiego było absolutnie niemożliwe. Stanowiła jedną duszę w wielu ciałach. Możliwość obrócenia się którejś z jej części przeciwko pozostałym była równie prawdopodobna, jak bunt małego palca przeciwko reszcie dłoni.

Zrobiło się ciemno. Droga zaczęła niknąć przed oczyma Christophera, rozpływając się w strumienie świateł i wypłowiałego asfaltu. Kilka razy przysnął. Wreszcie ktoś poklepał go po ramieniu, mówiąc:

− Chłopcze, idź i połóż się z tyłu.

Christopher uznał, że to całkiem dobry pomysł i wspiął się na wyższe z dwóch łóżek. Mocno trzęsło, przez chwilę bał się, że dostanie choroby morskiej… ale potem wszystko minęło.

Dopóki ze snu nie wyrwał go przeraźliwy krzyk.

− Co się dzieje? Co się dzieje? − usłyszał. I jeszcze: − Kim wy jesteście?

Christopher potrzebował dłuższej chwili, aby pojąć, że słyszy głos Alberta Burnsa, leżącego na łóżku pod nim.

− Proszę się uspokoić – zabrzmiał głęboki bas Russella. − Później panu wyjaśnimy, kim jesteśmy. Jest pan teraz w bezpiecznym miejscu i nie musi się niczego obawiać. Zabieramy pana tam, gdzie zostanie panu usunięty chip.

− Och − wyrwało się starszemu mężczyźnie. Przez chwilę oddychał gwałtownie, potem powiedział:

− To dobrze. Tak, to dobrze.

Chwilę potem zaczął chrapać.

− Hmm – stwierdził Russell, zdziwiony. − To już wszystko? Nawet nie chciał się dowiedzieć, dlaczego jest owinięty siatką i związany.

− To dobry znak − stwierdził Christopher. − U mojego ojca minęły całe dni, zanim wreszcie porządnie się obudził. − Uniósł ramię, spróbował zerknąć na zegarek, ale było za ciemno, żeby dostrzec wskazówki.

− Która godzina? − zapytał.

− Minęło pół do trzeciej − powiedział Patrick, siedzący teraz za kierownicą. − Do Arizony mamy dobrych dwadzieścia mil.

− Śpij dalej − zawołał Matthew. − Jeszcze trochę potrwa, zanim będziemy w domu.

Christopher opadł na materac. „W domu”. Jak to pięknie zabrzmiało. Potem znowu zasnął.4 | Serenity obudziła się, mając wrażenie, że się dusi. Podniosła się, uniosła rękę do kratki wentylatora…

Nie, wszystko w porządku. Do pomieszczenia napływało świeże powietrze. System wentylacyjny działał. Oczywiście, w Hideout wszystko było jak najlepszego gatunku.

Tyle że po prostu od dzieciństwa przyzwyczaiła się do spania przy otwartym oknie, do tego, że budzą ją świergot ptaków albo odgłosy ulicy. A tego wszystkiego pod ziemią brakowało.

Co mogła na to poradzić? Musiała się przyzwyczaić. Wygramoliła się z łóżka, zebrała rzeczy i ruszyła w stronę łazienki.

Przy wejściu do damskiej umywalni, jak prawie co rano, potknęła się o kawałek kamienia wystający ze zgrubnie ociosanej podłogi.

Że też jeszcze nikt tego nie wyrównał! Nie było tutaj ani jednej prostej ściany. Mieszkali wśród ociosanych skał albo zlepionych betonem otoczaków. Wokół stało mnóstwo drewnianych słupów, podtrzymujących stropy. Wszędzie kable prowadzące do neonówek, świecących noc i dzień. Prądu nie brakowało: głęboko pod Hideout płynął wartki, podziemny strumień, napędzający generator. Około stu lat temu wydobywano stąd srebro, jednak zrezygnowano, bo co prawda okoliczne skały zawierały kruszec, ale tak rozdrobniony, że eksploatacja się nie opłacała. Dzisiaj metal służył jako osłona, utrudniająca wytropienie przez satelity szpiegowskie.

− Dzień dobry, Serenity − powiedziały kobiety należące do grona stałych mieszkańców kryjówki. − I jak się spało?

− Tak sobie − mruknęła dziewczyna. Położyła swój worek z brudną bielizną na brzegu umywalki. Zapomniała imienia tej kobiety. Josephine czy jakoś tak.

− Potrzeba trochę czasu, żeby się do tego przyzwyczaić − stwierdziła kobieta o włosach zaplecionych w krótkie warkoczyki. Spokojnie, z dużą precyzją, nacierała twarz jakąś pastą. − Ze mną też tak jest, to przez srebro w podłożu. Człowiek to wyczuwa.

− Rozumiem. − Serenity nie miała ochoty na dłuższą pogawędkę. Nie zaraz po przebudzeniu. I nie na takie tematy. Mieszkańcy Hideout mieli jakieś zamiłowanie do prowadzenia dziwacznych dyskusji.

− Chcesz trochę? − kobieta podsunęła jej gliniany tygielek. − Peeling własnej roboty. Czysta natura.

− Dzięki. Lepiej nie. − Serenity przyjrzała się w lustrze swojej piegowatej twarzy. Peeling? Przy tak delikatnej cerze zadziałałby jak papier ścierny.

− Wiesz może, czy Christopher i pozostali już wrócili? − zapytała.

Kobieta – Jacqueline, teraz Serenity już sobie przypomniała – wzruszyła ramionami.

– Dopiero wstałam.

Dziewczyna westchnęła, wzięła grzebień i zajęła się potarganymi przez noc włosami, które jak zwykle, pomimo wszelkich starań, dzielnie broniły się przed ułożeniem w jakiś cywilizowany kształt. Straszne. Rano zawsze wyglądała, jak gdyby dopiero co wyszła z dżungli. A i później niewiele lepiej.

Jednak ostatnimi czasy jakoś mniej się tym przejmowała. Może dlatego, że już nie chodziła do szkoły i nie miało znaczenia, co o niej pomyślą chłopcy z klasy?

Nie. Po prostu podejrzewała, że jest ktoś, kto dostrzega w niej coś więcej niż tylko wygląd zewnętrzny.

Serenity ochlapała się pobieżnie, szybko wskoczyła w ubranie i wreszcie pospiesznie ruszyła na górę, do „holu”, jak nazywano wielką naturalną jaskinię zaraz za żelazną bramą wjazdową. Ktoś tłumaczył, że przed milionami lat grotę wypłukał ten sam strumień, który teraz płynął głęboko pod spodem. Wskutek jakiegoś osunięcia się ziemi kawałek dalej, na północ, woda wydostała się pod powierzchnię gruntu. A znacznie, znacznie później znaleziono tutaj srebro i zbudowano kopalnię.

Opowiadano o tym każdemu. Miliony lat… Serenity nie potrafiła sobie tego wyobrazić. W każdym razie jaskinia za bramą służyła jako parking dla wszystkich pojazdów, którymi dysponowano w Hideout. I odpowiednio do tego cuchnęła spalinami, benzyną oraz kurzem.

Właśnie − szara dostawcza furgonetka Briana Dombrowa, starego przyjaciela jej ojca, stała znowu na swoim miejscu! A więc wrócili! Serenity, czując ulgę, pobiegła w górę kręconymi schodami, prowadzącymi do głównej sztolni, gdzie mieściły się wspólne pomieszczenia kryjówki.

Kuchnia stanowiła w Hideout nie tylko prawdziwe centrum towarzyskie, ale także najprzytulniejsze pomieszczenie całego kompleksu. Gdy się do niej wchodziło, w pierwszej chwili można było pomyśleć, że wkracza się na jakiś taras. Złudzenie to powstawało dzięki ukrytemu oświetleniu, kierującemu swój blask na zioła rosnące wzdłuż ścian. Miejsca do siedzenia obwiedziono balustradą z ciemnego drewna. Wyglądało to jak gdyby otaczał je rozległy ogród.

Przy paleniskach krzątało się kilkoro mężczyzn i kobiet, przypuszczalnie zajętych przygotowywaniem obiadu. Mama stała przy ekspresie do kawy. Serenity przywitała ją pospiesznym buziakiem, po czym chwyciła kubek i nalewając sobie kawy, zapytała, jak poszło grupie i kiedy wróciła.

− A co cię to tak obchodzi? − odparła matka. − Dlaczego nie pytasz, kiedy wrócili twój brat i pozostali?

Serenity osłupiała.

− O co chodzi? Przecież właśnie o to zapytałam.

− Nie. Zapytałaś kiedy wrócili Christopher i pozostali.

Ojej! Serenity miała wrażenie, że oblewa się rumieńcem. Szybko upiła łyk kawy, potem przesadnie zakasłała.

− Brr! Jaka gorzka, bez mleka − jęknęła.

Matka nie pozwoliła na zmianę tematu. Serenity aż za dobrze znała to jej spojrzenie.

Dziewczyna odchrząknęła.

− Przecież właśnie o to mi chodziło. No, więc kiedy wrócili?

− Dzisiaj rano, o wpół do szóstej. W każdym razie tak mówił twój ojciec. Jeszcze wtedy spałam − powiedziała mama. Nagle wydała się zmęczona. − Wszystko się udało. Przywieźli tego faceta, a doktor Connery i Barbara właśnie go operują.

Serenity musiała się przez chwilę zastanowić, by przypomnieć sobie, o jakim facecie mowa. Barbara Fowler przez całe lata pełniła w Hideout funkcję lekarza − chociaż nigdy nie skończyła medycyny. Wszystkiego nauczyła się sama.

Serenity znowu siorbnęła kawy.

− Ciągle nie ma mleka? − zapytała.

Matka wzruszyła ramionami.

− Wczoraj przez cały dzień nie było ślepej fazy, ale myślę, że już dzisiaj ktoś wyjedzie.

Otworzyły się drzwi. Pojawił się w nich Christopher, jeszcze trochę zaspany.

− Dzień dobry − wymamrotał. Zrobił taki grymas, jak gdyby chciał powstrzymać powieki przed samoistnym opadaniem. Kiedy spojrzał na Serenity, dziewczyna pomyślała, że jego twarz na chwilę się rozjaśniła.

Uniosła do ust kubek kawy, wydawało się, że chce się za nim schować. Nie wiedziała, co ma powiedzieć. Może najlepiej nic.

− Dzień dobry, Christopherze − zadudnił znad paleniska jeden ze stałych mieszkańców Hideout. − Sądziłem, że po takiej wyprawie wszyscy jeszcze śpicie!

− Spałem po drodze, teraz nie mogłem już dłużej wytrzymać w łóżku. − Chłopak potarł ręką kark, obrzucił spojrzeniem sufit. – Wyjątkowo źle tutaj sypiam.

− To przez srebro – stwierdziła Serenity. − Trzeba się dopiero przyzwyczaić.

Spojrzał na nią, szeroko otwierając oczy. Zdawało się, że zastanawia się nad jej słowami w ten swój dziwny sposób, którego nie potrafiła zrozumieć. Przypuszczalnie dojdzie w końcu do wniosku, że to wszystko jakaś bzdura. Że powszechne kłopoty ze snem mają inny, znacznie prostszy powód − wentylację albo coś w tym rodzaju. Serenity poczuła złość, że w ogóle otworzyła usta.

− Chcesz kawy? − Mama podała Christopherowi pustą filiżankę.

Ten wzdrygnął się.

− Nie, dziękuję. Nie przepadam za kawą.

− Ale wyglądasz tak, jak gdybyś jedną zdołał wytrzymać.

Chłopak spojrzał pod nogi.

− Szczerze mówiąc, to już sam zapach przywołuje złe wspomnienia.

Serenity wiedziała, o co mu chodzi. Pewnego wieczora podczas ucieczki z ostatniego leśnego obozu, aby nie zasnąć, Christopher wlał w siebie tyle kawy, ile tylko zdołał. Tamta noc okazała się niezwykle długa, wręcz dziwnie długa.

Coś się tamtej nocy wydarzyło. Z nim. I z nią też.

Tylko nie wiedziała dokładnie co.5 | Znowu trzasnęły drzwi. Tym razem zjawił się tata. Wszedł sprężystym krokiem, pozdrowił wszystkich i nalał sobie kawy. Jak zwykle pił czarną, dlatego nie przeszkadzał mu brak mleka.

− Czy Christopher już wam o wszystkim opowiedział? − zapytał, chuchając na kubek w sposób tak charakterystyczny, że Serenity poznałaby go choćby tylko po tym. Nie czekał na odpowiedź. To również było dla niego typowe.

− Pełny sukces. Zrobiliśmy wielki krok naprzód. Naprawdę, wielki krok.

− Ale po co? Dlaczego ten… Albert Burns jest taki ważny? − zapytała mama.

Tata machnął ręką.

− Tu akurat nie chodzi o samego Burnsa. To tylko całkiem typowa ofiara Koherencji. Wszczepiono mu chip, bo z jakiegoś powodu był potrzebny i to wszystko. Nie, chodzi mi tutaj o metodę! Wystarczy tylko owinąć kogoś w sieć o drobnych oczkach, wykonaną z materiału przewodzącego, aby odciąć go od Koherencji. To przełomowe odkrycie. W ten sposób możemy szybko sprawdzić, czy ktoś jest Upgraderem. Normalny człowiek nie straci przytomności tylko dlatego, że zostanie owinięty siatką. A Upgrader wręcz przeciwnie. − Potarł ogoloną na łyso głowę. − To nam niesamowicie pomoże.

Znowu trzasnęły drzwi. Tym razem wszedł doktor Connery, który ruszył prosto do automatu z kawą. Wyglądał na wyczerpanego, a za uszami, tam gdzie zawiązuje się maseczkę chirurgiczną, miał czerwone odciski.

− Poszło dobrze − rzucił, nalewając sobie kawę. − Przede wszystkim lepiej, niż wtedy z Jamesem. Znacznie lepiej.

James Kidd był ojcem Christophera, pierwszym człowiekiem, którego odebrali Koherencji. Napracowali się wtedy co niemiara, przeżywając śmiertelnie niebezpieczną przygodę.

Doktor Connery pociągnął spory łyk kawy, bez cukru i mleka, a potem otarł wąsy i brodę.

− Gdyby tylko mieć do dyspozycji instrumenty do chirurgii mikroinwazyjnej… − spojrzał na tatę. − Jestem prawie pewien, te iniektory, których używa Koherencja, można tak przerobić, żeby usuwały chipy. Wtedy trwałoby to kilka chwil. Potem środek w spreju tamujący krwawienie i gotowe. Dobra, nie jestem inżynierem, ale tak mi się wydaje.

− Porozmawiam z ludźmi z Hideout − odparł tata. − To przecież nieźli majsterkowicze. Może któryś na coś wpadnie

Serenity poczuła, jak przechodzi ją dreszcz na myśl o zdobycznych iniektorach. Urządzenia wyglądały jak złocone pistolety, tyle że o bardzo długich i wąskich lufach. Taką lufę wsuwało się w nos ofiary, aby wszczepić chip w pobliże nerwu węchowego. Ważne było przy tym, aby przewiercić się przez kość między jamą nosową a mózgiem… O tym, co działo się później, Serenity wolała już nie myśleć.

− Barbara była naprawdę wspaniała. − Doktor Connery uniósł kubek z kawą jak do toastu. − Czapki z głów. Naprawdę, zna się na wszystkim. Trudno uwierzyć, że nauczyła się tego tylko z książek. W każdym razie, nie martwię się już, co się stanie, jeśli trzeba mi będzie wyciąć wyrostek robaczkowy. − Dopił kawę. − Przekazałem jej dyżur, aż Burns nie wybudzi się z narkozy.

− Czyli kiedy? − dopytywał się tata. − Jak oceniasz? Kiedy będziemy mogli z nim porozmawiać?

Doktor Connery spojrzał na zegarek.

− Trudno powiedzieć. Narkoza przestanie działać między drugą a trzecią, ale kiedy on dojdzie do siebie… Wiesz, jak było z Jamesem. To może potrwać całe dnie.

− Ekhm, doktorze Connery − odezwał się nagle Christopher, obejmując się ramionami. − Skoro operacja przebiegła tak dobrze… to może pan wydobędzie i moje chipy?

Doktor Connery spojrzał na niego, szeroko otwierając oczy ze zdumienia.

− Twoje chipy? A po co? Przecież masz je cały czas pod kontrolą, prawda? I żadnych dolegliwości? Myślę o fizycznych.

– Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł – od razu wtrącił się tata. – Teraz, dzięki temu drugiemu chipowi i wirusowi w pierwszym, możesz wchodzić do Pola tak, aby nikt cię nie zauważył. To znowu może zdecydować o wszystkim.

– Ale Koherencja wciąż będzie próbowała mnie dopaść – odparł Christopher. – A my nie wiemy, co znowu wymyśli. Po prostu nie jesteśmy w stanie na to wpaść. Serenity przyglądała się ojcu, wstrzymując oddech. Tata był zazwyczaj pokojowo nastawionym człowiekiem, gotowym do dyskusji. Istniał jednak też inny Jeremiah Jones, którego mało kto znał. Widywała również, jak płonął ze wściekłości, niemal eksplodował gniewem, nie biorąc pod uwagę niczyjego zdania.

Zwłaszcza jedno takie wspomnienie było szczególnie wyraźne. Kiedyś wybrała się z rodzicami do lasu. Zdjęła buty i brodziła strumieniem, co w dzieciństwie robiła często i chętnie. Nagle poczuła ból, w wodzie pojawiła się krew. Rozcięła sobie stopę o kawałek szkła, który jak się okazało, wystawał z całego stosu śmieci, bezmyślnie wysypanego do strumyka. Tata cały poczerwieniał, złapał jakiś gruby konar i walnął nim w najbliższe drzewo, dosłownie roztrzaskując w drzazgi. Wrzeszczał przy tym:

– Niektórych ludzi trzeba by uczyć pałką do bejsbola!

A ostatnimi czasy – gdy coraz bardziej zaostrzała się walka z Koherencją, zdawałoby się beznadziejna wojna z przeważającą potęgą – ciągle widywała u ojca przypływy tej nieprzejednanej wściekłości. Czasem myślała, że gotowość taty do zawierania kompromisów należy do przeszłości.

Oczy taty rozbłysły tylko na chwilę, a potem znowu był tym Jeremiahem Jonesem, jakiego większość znała: elokwentnie argumentującym, broniącym swojego zdaniem uparcie i z humorem, dążącym jednak do porozumienia.

– Potrafię zrozumieć, że chcesz się pozbyć tych chipów – powiedział Christopherowi. – Na twoim miejscu pewnie niczego bardziej bym nie pragnął. Ale wciąż jesteś naszą największą nadzieją w tej walce. Nikt nie potrafi obchodzić się z tymi chipami tak jak ty, najlepszy hacker na świecie. I tak mamy niewielkie szanse w walce przeciwko Koherencji. Nie możemy więc sobie pozwolić na to, aby zrezygnować z twojej pomocy.

– Trzy tygodnie temu mało brakowało, a z szansy zmieniłbym się w niebezpieczeństwo – ponuro stwierdził Christopher.

– Ale tak się nie stało. Okazałeś się wystarczająco silny, okazałeś się też wystarczająco odważny. I ostatecznie, czego wcale nie należy lekceważyć, przeznaczenie było po twojej stronie. Gdyby było inaczej – kontynuował tata, obejmując Serenity – moja córka i mój syn padliby ofiarą Koherencji. Nikt poza tobą nie mógł ich uratować.

Christopher spojrzał na Jonesa, a potem na Serenity. Blask jego oczu zelżał.

– Dobra – powiedział w końcu głosem, w którym mieszały się duma i rezygnacja.6 | Kiedy Christopher przebudził się w niedzielny poranek, czuł się, jak gdyby cały był z ołowiu. Wciąż jeszcze czuł w kościach przygodę w Wells.

Było ciemno. Co prawda tutaj zawsze panowała ciemność, niezależnie od pory dnia. Słyszał równomierny oddech ojca, leżącego na łóżku pod przeciwległą ścianą. Choć Hideout zajmowało ogromny obszar, jednak niewiele miało pomieszczeń mieszkalnych. Większość przestrzeni zajmowały korytarze. Głęboko pod nimi znajdowały się sztolnie, w których stały piętrowe łóżka, całe setki – „na wszelki wypadek”, jak ktoś wyjaśnił. Swego czasu przewidywano, że w razie wybuchu trzeciej wojny światowej zjawią się tutaj uciekinierzy.

Jednak tego, że wojna światowa będzie wyglądała zupełnie inaczej, już nikt się nie spodziewał. A przecież działania Koherencji były właśnie czymś takim – prowadziła ona tajną wojnę, aby opanować świat.

I uda się jej. Tylko cud mógł to powstrzymać.

Christopher cicho jęknął. Teraz sobie przypomniał. Śnił o tym, co było kiedyś. O czasach, kiedy mieszkał we Frankfurcie, a dziadkowie jeszcze żyli. W tym śnie siedział w pracowni babci, z kubkiem kakao w ręku, i przyglądał się, jak maluje. Trudziła się nad wielkim obrazem, takim paskudnym malowidłem, które zdawało się przedstawiać jakąś niekończącą się siatkę. „No i jak?” zapytała. „Podoba ci się?” I wtedy Christopher ujrzał, że na każdym ze skrzyżowań linii widnieje mózg!

Obudził się. Serce wciąż łomotało mu jak szalone.

Wypuścił powietrze, które bezwiednie zatrzymywał dotąd w płucach.

Czy ojciec też się zbudził? A może już dawno leżał przytomny? W każdym razie chłopak usłyszał, że tata się wyprostowuje. Nad jego łóżkiem zapaliła się lampka.

– Christopher? Nie śpisz?

– Mhm.

– Nie mogę przestać o tym myśleć – powiedział tata – Udało się wydostać tamtego mężczyznę z Koherencji, prawda?

– Tym razem się udało – odpowiedział. Zagadkę stanowiło, to czy uda się po raz drugi. Przecież w ciągu owych sekund, kiedy wszystko się działo, Burns stanowił część Koherencji. Uzyskała więc informacje. Z pewnością obmyślała już jakieś środki zaradcze.

– Jak myślisz, czy dałoby się tak samo wydostać matkę?

Christopher na moment zamknął oczy. Takie pytanie musiało wreszcie paść. Jakoś uspokoiło go, że zadał je właśnie tata. Bo do tej pory wydawało się, że mimo usunięcia chipa, całkiem zapomniał o żonie.

A jednak najwyraźniej tata wciąż o niej myślał. W jego głosie kryło się tyle bólu, tyle tęsknoty, że Christopherowi aż trudno było odpowiedzieć. Zwłaszcza że sam obmyślił i odrzucił dziesiątki planów oswobodzenia matki.

– Tato – odezwał się – a jakby to miało wyglądać?

– No, tak samo. Zarzucić sieć, przetransportować, wyjąć ten cholerny chip.

– Ale mama jest w Londynie.

– Tak, w banku Silverstone.

– Właśnie. A Londyn leży dziesiątki tysięcy kilometrów stąd. – To dobry znak, że ojciec przypominał sobie szczegóły. Do tej pory pamiętał jedynie, że jego żona pracuje w jakimś banku w londyńskim City. – Nie zdołamy tam dotrzeć. Złapią nas, zanim wsiądziemy do samolotu.

Tata milczał. To milczenie było gorsze od wszelkich kontrargumentów.

– Brakuje mi jej, wiesz? – wyksztusił w końcu.

Christopher poczuł ucisk w gardle. Mnie też, pomyślał. Mnie też.

– Może zdołamy jakoś ją tutaj zwabić? – zaproponował ojciec. – Przynajmniej do Stanów?

– Wątpię. Koherencja nie zapomniała, że właśnie w ten sposób cię straciła. Na pewno nie pozwolą mamie zbliżyć się do nas.

− Ale możemy sprawić, żeby to wyglądało zupełnie inaczej niż wtedy, w Krzemowej Dolinie.

− Tato, jeśli będziemy grali z Koherencją w „Ona wie, że ja wiem, że ona wie, że ja wiem”, to przegramy. Nie mamy szans. Na tym polu jest nie do pobicia.

Tata przez chwilę wpatrywał się gdzieś w pustkę.

− Racja. Przypominam sobie. To było zawsze rozpatrywanie za i przeciw… Teraz często się zastanawiam, jak w ten sposób można w ogóle dojść do jakichkolwiek rozstrzygających wniosków.

Christopher wzdrygnął się. Upiorna była świadomość, że jeszcze nie tak dawno ojciec sam stanowił część Koherencji – i to w dodatku tę prawdziwą, nie jak on, który przez cały spędzony tam czas potajemnie zachowywał duchową odrębność. Mózg ojca pracował w jednym rytmie ze wszystkimi innymi.

Potem znowu przypomniał sobie tamten sen. Obraz malowany przez babcię. Mawia się „Sen mara, Bóg wiara”. Powtarza, że sny to śmieci mózgu, efekt czegoś w rodzaju conocnego oczyszczania i porządkowania dysku.

Ale Christophera nie opuszczało wrażenie, że sen krył w sobie jakiś przekaz dla niego.

Nie miał tylko zielonego pojęcia jaki.MOBILIZACJA

8 | Słowa Burnsa były dla Jeremiaha prawdziwym szokiem. Lilian Jones to wyczuwała. Pozostali przypuszczalnie niczego nie zauważyli – jej mąż osiągnął mistrzostwo w ukrywaniu własnych wątpliwości. Jednak nikt nie znał go tak długo jak właśnie ona. I niczego nie zmieniły lata spędzone osobno.

Lilian wiedziała, że Jeremiah wiązał z tym projektem wszystkie swoje nadzieje. Ujawnienie opinii publicznej istnienia Koherencji stanowiło jedyną szansę, jaka jeszcze mu pozostała. Zrobił wszystko, aby utrzymać to w tajemnicy… A jednak druga strona już wiedziała. Jak to możliwe?

A przede wszystkim, co Koherencja będzie chciała zrobić?

− Musimy to sprawdzić − oznajmił Jeremiah, kiedy wyszli z izby chorych. − Kiedy zaczyna się najbliższa ślepa faza?

Nie skierował tego pytania do nikogo konkretnego. Zdawało się, że nie liczy też na odpowiedź. Zamiast na nią czekać, szybkim krokiem ruszył w stronę kuchni, gdzie stał jeden z monitorów, na których wyświetlały się informacje, ślepe fazy.

Od 10.22 do 10.49 − oznajmił Jeremiah. − Krótko. A potem dopiero jutro rano. Hmm, to znaczy, że trzeba się spieszyć. − Uniósł głowę. − Na szczęście musimy się spakować tylko na jeden nocleg. Kto ze mną ruszy? Rus, może Finn…

Lilian już zrozumiała, co planuje.

− Chcesz pojechać osobiście?

− Jasne – odparł. − Ludzie z redakcji do tej pory rozmawiali tylko ze mną. Teraz, w obliczu sytuacji kryzysowej, nie mogę wysłać kogoś innego.

Znowu był sobą, nieugiętym rycerzem walczącym w dobrej sprawie. Człowiekiem, który nigdy nie uznawał kompromisów, nawet jeśli chodziło o własną rodzinę. Nagle Lilian zrozumiała, dlaczego nie potrafiła dłużej wytrzymać z Jeremiahem Jonesem

− Przepraszam bardzo − nagle, za ich plecami rozległ się młody głos – ale to nie jest dobry pomysł. – Ach, to Christopher. − Pan nie może jechać. Nie teraz.

Jeremiah przyjrzał się chłopakowi. Lilian pomyślała, że przypuszczalnie jest jedyną osobą, która dostrzega, jak Jones teraz dławi złość, wywołaną tym wtrąceniem.

– Ach tak? − odparł. − Skąd taki wniosek?

− Koherencja jest pewna, że pan Burns zdradził nam, o czym wie. I będzie się liczyła właśnie z taką reakcją z pana strony.

Jeremiah zmarszczył brwi.

− Możliwe, ale co można na to poradzić? Przecież nie wie, gdzie jesteśmy. Gdzie ja jestem.

− Wzmoże poszukiwania prowadzone za pośrednictwem FBI i policji.

− Nie wiem, co tu jeszcze można wzmóc.

– Ja wiem – odparł Christopher.

Lilian prawie się uśmiechnęła, widząc, że taka odpowiedź odbiera Jeremiahowi mowę. Potrafiła sobie przypomnieć tylko kilka podobnych chwil. Wciąż nie wiedziała, z czym jeszcze może wyskoczyć ten wątły, ciemnowłosy chłopak. Uznawano go za najlepszego hackera komputerowego na świecie i nazywano „Computer Kid”. Jednak kiedy się na niego spojrzało, trudno było uwierzyć, że właśnie ta niepozorna osoba w wieku trzynastu lat wpędziła świat w największy kryzys finansowy wszech czasów – tylko dlatego, że włamała się do systemu bankowego i każdemu posiadaczowi konta przelała wzięty z powietrza miliard dolarów. Po dziś dzień tylko kilku specjalistów wiedziało, jak dokładnie Christopher zdołał to zrobić, a ci specjaliści z wiadomych względów milczeli.

Potem spojrzała na córkę i śmiech uwiązł jej w gardle. To, jak Serenity patrzyła na Christophera… Lilian nie miała wątpliwości, że zakochała się w tym chudym chłopaku, dało się to zauważyć. Ale dlaczego? Co, do licha, widziała w komputerowym maniaku, względem którego określenie „dziwak” stanowiło wręcz komplement?

Jeremiah się otrząsnął.

− A co proponujesz w zamian? – zapytał Christophera, rozgniewany.

− Żeby pojechał ktoś inny.

− A jaką to zrobi różnicę? Większość osób wchodzących w rachubę też jest poszukiwanych.

− Tak, ale w pana przypadku chodzi o to, że znają pana miliony ludzi, z wystąpień w telewizji, z plakatów reklamujących książki, z wywiadów i tak dalej.

− To jest dla mnie jasne. Właśnie dlatego zgoliłem krzaczastą brodę, którą do tej pory nosiłem, a do tego jeszcze ściąłem włosy – odparł Jeremiah i pogładził się po skąpo owłosionej głowie.

− Ludzi można łatwo rozpoznać po sposobie poruszania. Tego nie potrafi pan zmienić.

Jones zaśmiał się kpiąco.

− Doceniam twoją troskę, ale sądzę, że za bardzo się martwisz. Będę na siebie uważał. Nie pierwszy raz ruszam w teren.

− Tego nie można z niczym porównywać − upierał się Christopher. Lilian miała wrażenie, że chłopak w ogóle nie zauważył, jak bardzo rozwścieczył Jonesa. − Tak jak mówiłem, Koherencja liczy się z taką reakcją. Będzie pilnowała telefonów, śledziła połączenia… A inaczej niż do tej pory, nie ma już obozu, który można przenosić co kilka dni. Jeśli teraz Koherencja pana dopadnie, to wszczepi panu chip, a potem będzie wiedziała o Hideout wszystko, co pan wie. I co wtedy?

Jeremiah przez chwilę się wahał. Jedną króciutką chwilę, której przypuszczalnie nie dostrzegł nikt oprócz Lilian. A następnie potrząsnął głową.

− Nie ma innego wyjścia. Muszę rozmawiać z ludźmi, słyszeć dźwięk ich głosów, nawet jeśli tylko przez telefon. Muszę wiedzieć, co dzieje się tam, na zewnątrz. Nie mogę wysłać nikogo innego. Po prostu będziemy uważać. − Klasnął. − Koniec dyskusji, pora się pakować.11 | − Nie rozumiem, dlaczego musisz jechać w tym celu aż do Los Angeles! − wybuchnęła Serenity.

Christopher stał właśnie przed swoją szafką i pakował się. Miał straszny bałagan, ale wydawało się, że znajduje wszystko, czego szuka.

− Nie jedziemy do samego Los Angeles. Jedziemy tylko na jego najdalsze peryferie. To nam zaoszczędzi ze czterech godzin stania w korku.

− To nie jest odpowiedź na moje pytanie.

Trzymał w rękach dwa czarne podkoszulki wyglądające dokładnie tak samo.

− Odpowiedź jest przecież prosta: jeśli Koherencja mnie zauważy, będzie mogła się dowiedzieć i dowie się, przez które węzły sieci dostałem się do Pola. − Wybrał jeden z podkoszulków, kierując się jakimiś nieodgadnionymi kryteriami, po czym wepchnął do swojego podróżnego worka, zawieszanego na ramieniu. − Dlatego będzie lepiej, jeśli znajdę się w takim miejscu Pola, w którym jest wiele węzłów sieci. Gdzie wokół mieszka dużo ludzi. I możliwie jak najbardziej oddalonym od Hideout.

− Ale Los Angeles to…

− To sześć godzin jazdy. Wyjeżdżamy około drugiej, kiedy zaczyna się ślepa faza, jesteśmy tam około ósmej i możemy być z powrotem tak około drugiej w nocy. – Wepchnął jeszcze bieliznę i piżamę. − Akurat wtedy będziemy znowu mieli ślepą fazę.

− To po co pakujesz te rzeczy?

− Na wszelki wypadek − oznajmił krótko Cristopher i wyszedł z pokoju.

Serenity ruszyła za nim. Wszedł do męskiej łazienki. Została pod drzwiami.

− A uważasz, że to dobrze, że za kierownicą będzie siedział ktoś taki jak Clive Tucker? Myślę, że jest miły, ale..

− Tak, wiem − powiedział Christopher i wyłowił ze szklanki szczoteczkę do zębów oraz tubkę pasty. − Clive, hm… trochę rzuca się w oczy.

Serenity nie mogła powstrzymać uśmiechu.

− Delikatnie mówiąc.

− Zgłosił się na ochotnika. − Chłopak złapał grzebień i najwyraźniej po chwili był już gotów do drogi. Typowy facet.

− A co Kylem? On mógłby prowadzić.

− Kyle’a szuka FBI. A Clive’a nie. Twój brat zresztą też raczej rzuca się w oczy.

Serenity musiała przyznać, że to prawda. Kyle był wysoki, barczysty, a włosy, równie niesforne jak u siostry, ściągał w monstrualny koński ogon. Łatwo też dawało się dostrzec bliznę, którą miał na głowie. Dziewczyny nieustannie się za nim oglądały.

Christopher był już w połowie drogi do dzielonego z ojcem pokoju. Serenity pobiegła za nim.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: