Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

To tutaj - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 czerwca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

To tutaj - ebook

Olśniewająca powieść bestsellerowej pisarki Maggie O’Farrell, zdobywczyni Costa Book Award – wciągająca historia miłosna, która przemierzając kontynenty i przekraczając strefy czasowe, z kpiarskim humorem i głęboką wrażliwością pokazuje dzieje niezwykłego małżeństwa i niezapomnianej rodziny.

Poznajcie Daniela Sullviana, człowieka o poplątanym życiorysie. Ten żyjący w irlandzkiej głuszy nowojorczyk ma w Kalifornii dzieci, których nigdy nie widuje, a także żonę-samotniczkę, byłą gwiazdę filmową, gotową mierzyć z broni do każdego, kto pojawi się przed jej domem. Claudette, niegdyś najefektowniejsza i najbardziej osławiona kobieta kina, upozorowała swoje zaginięcie i odnalazła błogie odosobnienie na irlandzkiej farmie.

Jednak życie, które tak starannie wykuli sobie Daniel i Claudette, zostaje zakłócone, gdy do Daniela nieoczekiwanie docierają wieści o pewnej kobiecie, z którą stracił kontakt dwadzieścia lat wcześniej. To odkrycie sprowadzi go na manowce, z dala od żony, dzieci i domu. Czy miłość do Claudette wystarczy, by udało się go ściągnąć z powrotem?

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-580-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie jestem aktorką

Claudette, Londyn, 1989

Za progiem czekały lata 90., sam początek ostatniej dekady tysiąclecia, a my właśnie przybyliśmy do Londynu. Byliśmy świeżo po studiach. Ledwie kilka miesięcy wcześniej pomieściliśmy w głowach całą teorię krytyczną; wkuwaliśmy do rana, żeby zapamiętać daty europejskich wojen czy rozbieżności znaczeniowe aspektu niedokonanego w języku rosyjskim. Wchodziliśmy do auli, wertowaliśmy złożone na stolikach arkusze, sięgaliśmy po długopisy ze świadomością, że to ostatnie egzaminy w naszym życiu.

Czego my nie wiedzieliśmy! Znaliśmy kolejność powstawania dramatów Szekspira, definicję villanelli, nazwy wszyściutkich mięśni ludzkiej dłoni oraz różnice między rozmaitymi przekładami Iliady. Każde z nas miało swoją własną specjalizację w specjalizacji: o danej wąskiej dziedzinie wiedzieliśmy wszystko, czego się można było dowiedzieć.

A teraz? Teraz koczowaliśmy kątem u każdego, kto tylko chciał nas przenocować, i szukaliśmy pracy.

Teraz studiowaliśmy szpalty z ogłoszeniami. Teraz głowiliśmy się, czym by się właściwie zająć, jak zaistnieć, jak żyć. Teraz dotarło do nas, że nasza wiedza jest bezużyteczna. Że nikt nas nigdy nie zapyta o stopień naukowy. Albo jak rozpoznać metonimię, albo w jakich latach żył Chaucer, albo co powiedział na łożu śmierci Robespierre, albo jakie były etapy zjednoczenia Włoch lub szczegółowe założenia polityki zagranicznej Disraeliego. Przekonaliśmy się, że to nikogo nie obchodzi. Wszyscy pytają tylko: czy umie pani pisać na maszynie? Czy zna się pan na przetwarzaniu tekstów, arkuszach kalkulacyjnych, obsłudze centrali telefonicznej? Naprawi pani fotokopiarkę? Umie pan wymienić tusz w faksie? Czy pani potrafi jednocześnie odbierać telefony, parzyć kawę, przeglądać korespondencję i segregować dokumenty?

Nieraz zachodziliśmy w głowę, czy nasze dyplomy warte były zachodu.

Lata 90. zbliżały się wielkimi krokami. Przyjechało się w miniówkach, rajtuzach, przykrótkich koszulkach odsłaniających nasze płaskie, bezdzietne brzuchy, odblaskowych adidasach i pstrokatych ortalionach z pchlich targów. Byliśmy pełni nadziei. To się musiało udać. Znalazłszy dorywcze zajęcie, przyglądaliśmy się strojom pracowników biurowych. Jak oni to robią? – zadawaliśmy sobie pytanie i szukaliśmy odpowiedzi. Kostiumy ze spodniami i szpilki, zaprasowane koszule ze sztywnymi kołnierzykami, torebki z wytłaczanej skóry zapinane na miedziane sprzączki, tweedowe kurtki zapinane od góry do dołu. I włosy: proste i gładkie jak papier, przycięte tak, by kołysały się równo przy policzkach. Jak niby mieliśmy to wszystko osiągnąć, skoro nie mieliśmy żelazek, stałego miejsca zamieszkania ani regularnych dochodów, a w walizkach tylko zmięte ciuchy, które za nic nie pasowały do naszego nowego życia?

W gazetach i czasopismach czytaliśmy ciągle, że Londyn to jest coś, istne epicentrum szpanu, a w pobliskim pubie grają co wieczór najlepsze kapele. Nie bardzo to rozumieliśmy. Kiedy wchodziliśmy do pubów, zdawały się ciemne i duszne i wszędzie zastawaliśmy to samo: rząd siedzących tyłem ludzi i przebijającą się przez dym muzykę z ukrytych głośników. Londyn nas wtedy męczył, sprowadzał się do gry pozorów, że jesteśmy na swoim miejscu, do długich przejazdów metrem, do poszukiwania miejsca, w którym można by napisać, przeredagować i wydrukować CV, ponieważ nikt z nas nie miał komputera. Na Londyn składały się rozmowy kwalifikacyjne, rozpaczliwa szarpanina o własną, choćby najmniejszą niszę w tym rozległym, groźnym ekosystemie, dowolny punkt zaczepienia, który jakimś cudem pozwoliłby skompletować zestaw praca + mieszkanie, przy odrobinie szczęścia równocześnie, bo brak jednego elementu zdawał się wykluczać drugi. Dlatego pracowaliśmy dorywczo i okupowaliśmy sofy cierpiących w milczeniu znajomych lub krewnych, lub kochanków, póki nie zdołaliśmy odnaleźć złotego klucza do otwarcia wrót, do przekonania miasta, by nas wpuściło, do przeskoczenia na następne pole, do osiągnięcia punktu, w którym będziemy mogli oznajmić: owszem, oto mój adres, tak, chcę kupić bilet miesięczny, nie muszę się już babrać z jednodniówkami.

Ruszaliśmy w miasto, ponieważ nas wzywało, ponieważ byliśmy dorośli i wolni i ponieważ nie mogliśmy się co wieczór narzucać ludziom, u których zajmowaliśmy sofy. Chodziliśmy do kin studyjnych w suterenach na wszystkie te filmy, o których słyszeliśmy, a których nie mieliśmy wcześniej okazji obejrzeć. Chodziliśmy na imprezy klubowe do starych magazynów we wschodnich dzielnicach, gdzie z głośników dudnił drum’n’bass, typy w dzierganych czapeczkach proponowały nam kokainę i wszędzie niezmiennie panowała atmosfera wyczekiwania na któregoś ze znanych artystów. Umawialiśmy się na te spotkania przez telefon, w pracy, w urywanych rozmowach, wybierając kawiarnię lub knajpę, którą jedno z nas znało i umiało wskazać. Jakoś się tam trafiało: mieliśmy zapas czasu i dzienne bilety, a w garści plan miasta. Nasze wrażenie o osobności geograficznej tych miejsc zaczęło blednąć. Nadszedł dzień, gdy pojęliśmy, że aby dostać się z Leicester Square do Covent Garden, nie trzeba przesiadać się na inną linię metra, ponieważ dzieli je pięciominutowy spacer.

Jedno z nas złapało pracę, dobrą pracę, w gazecie. Nie posiadaliśmy się ze zdumienia. Niektórzy dzwonili do pozostałych, by omówić ten przypadek. Część była zazdrosna. Potem ktoś tam zdobył posadę asystentki w galerii sztuki. I znów telefony.

Najbardziej baliśmy się nie tego, że miasto nas pokona, że być może nie znajdziemy tej roboty, nie zapewnimy sobie dachu nad głową, nie zdołamy opanować wszystkich linii metra, kolorów poszczególnych nitek i punktów ich przecięcia; nie, sen z oczu spędzała nam obawa, że być może będziemy musieli jechać do domu. Wrócić do rodziców i powiedzieć: jestem. Nie udało mi się. Nie udźwignęłam. Nie dałam rady.

Coraz więcej z nas znajdowało posadę. Ktoś wynajął mieszkanie nad samą rzeką, zorganizował imprezę, a ty stałaś na balkonie, chłonęłaś dym, zgiełk i odpryski miejskich świateł i wiedziałaś, że nie zostało ci wiele czasu, że trzeba coś zrobić, i to szybko.

Znów wybrałaś się do pośredniaka, choć wiedziałaś, że babka cię nie lubi. Nie bardzo wiedziałaś dlaczego. Zdałaś test z maszynopisania, grzecznie się uśmiechałaś, miałaś na sobie czystą bluzkę (pożyczoną bez pytania od dziewczyny, która cię akurat w tym tygodniu przenocowała, a następnie wypraną jeszcze tego samego dnia i odłożoną na miejsce).

Urzędniczka spojrzała na ciebie i spuściła wzrok.

– W tym tygodniu cisza – oznajmiła, a ty już miałaś się obrócić i odejść, gdy dodała: – Chyba że…

Zatrzymałaś się u szczytu schodów.

– Interesuje się pani kinem? – spytała, podnosząc z biurka jakieś papiery, najpierw jeden, potem drugi.

– Tak – odpowiedziałaś. – Owszem. – Tak się składa, że nie kłamałaś, ale potaknęłabyś nawet wtedy, gdyby spytała, czy ciekawi cię hodowla drobiu.

– Właśnie coś przyszło ze… stowarzyszenia filmowców – rzuciła, a ty poczułaś się tak, jakbyś wbiegła na górkę: krew pulsowała ci w skroniach, a w płucach zabrakło powietrza. Stało się: to twoja ścieżka, twoja przepustka, twój złoty kluczyk, twój sposób na przeobrażenie się w osobę dorosłą. Pohamowałaś się siłą woli i nie wydarłaś jej podawanego dokumentu.

– To tylko zajęcie na parę dni i szukają kogoś z doświadczeniem, ale może pani zadzwonić. Zawsze warto spróbować. Niech pani sobie zarezerwuje jutro czas i idzie.

– Pójdę od razu – powiedziałaś, szperając w torbie w poszukiwaniu mapy.

Stowarzyszenie zajmowało budynek pod mostem, przy samej Tamizie. Kiedy stanęłaś przed wejściem i mobilizowałaś siły, za twoimi plecami płynęła rzeka, a nad głową w obu kierunkach, na północ i południe, sunęły autobusy.

Praca polegała na złożeniu dwóch tysięcy ulotek i wetknięciu ich do dwóch tysięcy kopert. Następnie należało przykleić do nich dwa tysiące nalepek z adresami i przepuścić kolejno przez maszynę do frankowania. Dostałaś tę pracę, na dwa dni. Wykonałaś ją w zatęchłym pomieszczeniu w suterenie. Sądziłaś, że to wszystko, ale kazali ci wrócić nazajutrz. Przyszłaś. Wysłali cię do drukarni po karton. Kolejne ulotki. Kolejne koperty. Maszyna do frankowania. Następnego dnia posłali cię na pocztę.

Bacznie wszystkich obserwowałaś. Patrzyłaś, co robią, jak mówią, co piją. Nieproszona parzyłaś im kawę. Wzięłaś starą koszulkę, a po chwili namysłu odcięłaś jej rękawy i włożyłaś na białą koszulę, dokładnie tak, jak wiceszefowa działu informatycznego.

Po niespełna dwóch tygodniach oznajmili, że mają wakat na stanowisku asystentki w dziale administracji na piętrze, i spytali, czy chcesz go objąć, bo wygląda na to, że wiesz, czym jest dyscyplina pracy, wprawdzie zarobki nie są zbyt wysokie, ale od czegoś trzeba zacząć, i co ty na to? A ty na to: tak, tak, proszę, tak, chętnie, tak, dyscyplina to podstawa, tak, to prawda, uwielbiam pracować, naprawdę, wręcz kocham.

Wybiegając z budynku, aż kipiałaś od euforii. Czułaś się jak wstrząśnięta butelka wody sodowej. Miałaś ochotę wrzasnąć, miałaś ochotę ryknąć. Wbiegłaś po schodach i przefrunęłaś przez Waterloo Bridge. Nie patrzyłaś, dokąd pędzisz, i wpadłaś na latarnię. Na czole wyrosła ci śliwa. I co z tego.

I uwielbiałaś tę pracę, och, jak ją uwielbiałaś. Odbierałaś telefony, przekazywałaś wiadomości, parzyłaś kawę, wprowadzałaś do baz danych tak zwane dane (czyli wklepywałaś adresy). Nie posiadałaś się ze zdumienia, gdy pod koniec miesiąca na twoim pustym koncie pojawiały się pieniądze. Cześć pracy! Mija miesiąc i znów to samo. Wyglądało to na prostą alchemiczną transakcję. Człowiek przychodzi do biura o dziesiątej, siedzi tam do wieczora, robi, co mu każą, a oni dają za to pieniądze.

Przeglądałaś wąskie kolumny w gazecie i znalazłaś pokój we wspólnym mieszkaniu: własne łóżko, blisko metra, sześćdziesiąt funtów tygodniowo. Pokój okazał się nieznacznie większy od łóżka, a jego okna bez zasłon wychodziły na główną ulicę, ale miałaś to w nosie. Wysłałaś swój nowy adres matce, bratu, przyjaciołom, wszystkim znajomym. Rozpierała cię nieopisana duma.

Szefowa stowarzyszenia była uprzejma i mówiła rzeczy w rodzaju „osoba pani kalibru”. Nie wiedziałaś, co przez to rozumie, ale uśmiechałaś się i jeszcze usilniej starałaś się nie popełniać pomyłek przy przełączaniu rozmów telefonicznych. Pozwalała ci uczestniczyć w zebraniach, chodzić na tak zwane dokumentacje i odczytywać jej różne papiery. Chciała, żebyś „poznała zawód od kuchni”, chciała „cię wdrożyć”.

Wzięła cię na zakupy i nakłoniła do przymierzenia ciemnych bluzek z kołnierzykiem, spodni zakrywających stopy i sznurowanych butów na platformie. Ściany pokoju pomalowałaś na białoszary kolor londyńskiego nieba. Wybrałaś się do knajpy z koleżanką z gazety, a ona opowiedziała ci, w jakich godzinach pracuje, ile zarabia i jakie trudności wiążą się ze staraniami o kredyt. Wieczorami schodziłaś najczęściej w migocący mrok kina w budynku stowarzyszenia i oglądałaś filmy aż do ostatniego kursu metra. Na kolację jadałaś popcorn. Tyle było do nauczenia, tyle do obejrzenia, tyle zdążyło ci umknąć. Nie chciałaś zapomnieć żadnego szczegółu i większość filmów oglądałaś po dwa, trzy razy.

Kiedy przyjeżdżał jakiś aktor albo reżyser z odczytem albo innym wystąpieniem, to tobie przypadało w udziale rezerwowanie hotelu, biletów lotniczych i miejsc w restauracji. Pilnowałaś, by za kulisami goście mieli co jeść i pić, a na koniec wsadzałaś ich do taksówki. Czasem zdumiewała cię ich trema. Uznany francuski reżyser tuż przed wyjściem na scenę oddalił się, żeby zwymiotować. Aktor, który zagrawszy w licznych superprodukcjach, został producentem niskobudżetowego kina niezależnego, przyznał, że nie może funkcjonować bez podwójnej whisky.

Pilnowałaś tego wszystkiego, dogadzałaś każdej zachciance, spełniałaś każde żądanie. Odkryłaś, że jesteś w tym dobra.

Przeniosłaś się do innego mieszkania, położonego bliżej stacji metra. Twój pokój miał żółte ściany i łóżko na antresoli. Leżałaś w nim późnym wieczorem po powrocie z pracy i czułaś się tak, jakby noc niosła cię w kajucie rozkołysanego statku, jakbyś miała się obudzić w miejscu całkowicie różnym od tego, w którym zasnęłaś.

Naprzeciw łóżka znajdowało się owalne okienko. Chciałaś zdjąć firankę, ale nie mogłaś tam dosięgnąć. Nocami lubiłaś patrzeć przez nie na miasto. Obiecałaś sobie, że przemalujesz ściany na białoszary, ale stale brakowało ci na to czasu.

Miasto już znałaś. Byłaś jego częścią. Nie nosiłaś już w kieszeni mapy. Przechodnie pytali cię o drogę, a ty odpowiadałaś. Wyglądałaś jak londynka, nosiłaś się jak londynka i poruszałaś jak londynka – szybko i bez nawiązywania kontaktu wzrokowego. Raz w tygodniu starałaś się dzwonić do matki, ale często zapominałaś. Tak, mówiłaś, u mnie dobrze, wszystko gra, tak, dobrze się odżywiam, tak, w pracy wszystko w porządku. Matka niezupełnie pojmowała, na czym polega twój zawód. Przypuszczałaś, że rozpowiada wszystkim, że jesteś reżyserką filmową.

Stowarzyszenie zaplanowało cykl wydarzeń poświęconych nowej fali w kinematografii europejskiej. Organizowałaś przylot grupy młodych, obcojęzycznych reżyserów i ich świty: niektórzy przybywali z Berlina, Mediolanu i Barcelony, inni z Los Angeles. To przedsięwzięcie budziło olbrzymie zainteresowanie. Dziennikarze wydzwaniali z prośbami o wywiady. Bilety sprzedawały się jak świeże bułeczki. Szefowa stowarzyszenia dołożyła nowe pokazy i bilety na nie również się rozeszły. Rezerwowałaś hotele, kontaktowałaś się z asystentami, układałaś harmonogram spotkań z dziennikarzami.

Pędziłaś z jednego wywiadu na drugi. Telefony do reżyserów się urywały: dzwonili producenci ze Stanów, dziennikarze z innych krajów, żony, dziewczyny, ludzie z agencji aktorskich, menadżerowie. Odbierałaś, notowałaś wiadomości, ganiałaś po budynku ze świstkami papieru. Wszędzie wrzało jak w ulu, gorączkę odczuwało się niemal fizycznie. Z licznych wywiadów i rozmów telefonicznych wywnioskowałaś, że wśród reżyserów nie ma nikogo po trzydziestce. I że to artyści, którzy na nowo wytyczają granice kina i poszerzają możliwości tego środka wyrazu.

Zaplanowano uroczystą kolację. Rezerwowałaś miejsca. Wprawdzie nie wybrałaś restauracji – w Soho, właściciel artysta – ale zadzwoniłaś tam, potwierdziłaś liczbę gości i omówiłaś z nimi ewentualne wymagania żywieniowe. Rozesłałaś zaproszenia do przedstawicieli prasy, starannie wybranych i prześwietlonych przez szefową stowarzyszenia. W odpowiedniej chwili zamówiłaś taksówki, poinformowałaś poszczególnych reżyserów, że kierowcy czekają, spędziłaś ich w stadko, podprowadziłaś do samochodów, udzieliłaś wskazówek szoferom: za rzekę, do Soho.

Gdy zatrzasnęłaś drzwiczki ostatniej taksówki, poczułaś, że ktoś chwyta cię za rękaw. Odwróciłaś się. Jakiś reżyser złapał cię za nadgarstek i zaczepił palcem o mankiet.

– A ty nie jedziesz?

Nie, odpowiedziałaś. Nie tym razem. W zasadzie nikt cię nie zaprosił, twoja rola była zbyt poślednia, zbyt służalcza, ale nie wypadało ci tego mówić.

– A to niefart – powiedział mężczyzna, w amerykańskim stylu, ale ze skandynawskim akcentem. Miał krótko ostrzyżone jasne włosy i wiedziałaś, że jest Szwedem. W grupie reżyserów sprawiał wrażenie wycofanego i czujnego; nieczęsto zabierał głos.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: