Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trąf,trąf misia bela - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trąf,trąf misia bela - ebook

Redaktor Marta Witecka odnosi sukces po publikacji książki opartej na historii miasteczka Mille. Na jednym ze spotkań autorskich ekscentryczna czytelniczka prosi ją o pomoc w rozwiązaniu zagadki tajemniczych zgonów. Dziennikarka odmawia. Ale gdy giną kolejne osoby, postanawia rozpocząć prywatne śledztwo, a przy okazji wykorzystać tę historię jako materiał do swojej następnej książki.
Marta Witecka wraca do wydarzeń sprzed trzydziestu lat, kiedy na obozie sportowym w Trzciance zawiązało się bractwo młodych sportowców – pod okiem zafascynowanego ich wyjątkowością opiekuna, Igora Bonara. Nietuzinkowi, hardzi i pewni siebie, ale też uwikłani w rozmaite prywatne problemy, szybko zyskali sławę obozowej elity. Każdy chciał należeć do tego wyjątkowego grona, jednak oni strzegli swoich granic i swojej przyjaźni. Przyjaźni, którą obiecali pielęgnować przez całe życie. Spędzając wieczory na drewnianym pomoście, rozmawiali godzinami − szeptali o swoich głęboko skrywanych tajemnicach, składali przysięgi lojalności, grali w gry, które czasem przynosiły im mnóstwo śmiechu, a czasem…
Trąf, trąf, Misia, Bela… − słowa tej niewinnej wyliczanki zna każde dziecko. Ale w ustach młodych ludzi mogą przerodzić się w klątwę, od której spełnienia nie będzie ucieczki. 

Dagmara Andryka (ur. 1976 w Warszawie) – z wykształcenia filozof. Autorka opowiadań, zdobywczyni wyróżnienia na MFO w 2009. Słuchaczka studiów podyplomowych w Instytucie Literatury Polskiej. Miłośniczka Szwecji i języka szwedzkiego, pasjonatka kina, w tym szczególnie twórczości Ingmara Bergmana. W 2015 roku zadebiutowała powieścią kryminalną „Tysiąc”.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-923-9
Rozmiar pliku: 827 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

POCZĄTEK GRUDNIA 2013, WROCŁAW, MIESZKANIE IGORA BONARA

Intensywnie żółte słońce, narysowane drżącą ręką dziecka, a na jego tle siwy mężczyzna w eleganckim płaszczu. I podpis: „Pan Igor, nasz darczyńca. Kochamy Pana”.

Igor Bonar lubił patrzeć na ten plakat, dlatego powiesił go naprzeciwko łóżka. Trochę żałował, że wtedy, w trakcie sesji, nie dał się namówić na uśmiech. Nie byłby teraz takim ponurym biznesmenem, starszym siwym panem, jak zwykł siebie określać. Ale wystarczy, że rysunkowe słońce się śmieje, dobre logo fundacji jest naprawdę ważne, pomyślał.

Dochodziła siódma. Gdyby nie to spotkanie, zostałby w domu z książką. Ale dziś już nie może się wykręcić. Zrzucił kołdrę i nie czekając na sygnał budzika, zwinnie wyskoczył z łóżka. Podszedł do okna, zostawiając ślady stóp na dębowym parkiecie. Wrocław. Jego ukochany rynek nawet o tej porze wyglądał jak stary dobry znajomy. Dla tego widoku zamieszkał tu ponad dwadzieścia lat temu, także zimą. Wtedy oczywiście nie było tylu dekoracji świątecznych, ale magia tego miejsca pozostała niezmienna. Mógłby tak stać i obserwować budzący się dzień. Wkrótce pojawili się pierwsi przechodnie, gdzieniegdzie przebiegł pies, znacząc łapkami śniegowy puch.

Po kilku minutach przeszył go dreszcz. Nie chciał tam iść, nie miał nastroju ani werwy do pracy, ale nie mógł dziś przełożyć spotkania umówionego od kilku miesięcy. Inwestor przyjechał specjalnie na święta ze Stanów i wybrał biuro Bonar Studio Max, z gwarancją osobistego nadzoru szefa. Igor od dawna nie czuł takiej presji, być może to właśnie ona była powodem buntu, który w nim narastał. Jak ból zęba – najpierw ćmi, potem dokucza, aż w końcu staje się nie do zniesienia.

Szybki prysznic, kawa, wiadomości czytane na laptopie. Każdy poranek samotnego mężczyzny, który wygrał już wszystkie bitwy, był nudny i do bólu przewidywalny. Ale ten był bardziej smutny niż zwykle. Kawa wyszła za słaba, a bateria w laptopie wyczerpała się po tym, jak Igor przeczytał pierwszy artykuł. Westchnął i postanowił zabić czas czymś innym. Omiótł wzrokiem lśniące mieszkanie, urządzone w stylu, jaki preferowała jego matka. Kanapy, fotele, dywany. I drewniane komody – zastawione zdjęciami w drewnianych ramkach.

Wstał i wziął do ręki jedno z nich. Pogładził szklaną taflę, chroniącą czarno-białą fotografię. Grupka młodzieży i rozmazana cyfra: „1984”.

– Moje dzieci… – westchnął i odstawił zdjęcie na miejsce, wyrównując w linii do pozostałych.

Z delikatnym skrzypnięciem otworzył dużą, przestronną szafę. Wieszaki zapełniały wyprasowane i rozwieszone kolorystycznie koszule, garnitury, krawaty. Na półkach – niczym ułożona kostka Rubika – znajdowały się pudełka ze spinkami. Igor spojrzał tęsknie na dres rzucony na oparcie fotela – szary i wygodny.

– Ostatni raz dałem się namówić! – warknął.

Wybrał klasyczny ciemnogranatowy garnitur, a do niego wszystkie idealnie pasujące dodatki. W kilka minut zamienił się w eleganckiego starszego pana – mimo metrykalnego wieku – wyraźnie bogatego i zmanierowanego. Bo uznanym architektem z lekką nadwagą był również w szarym dresie. Wcześniej przystrzygł brodę, dokładnie ułożył siwe, gęste włosy i wylał na siebie sporo wody kolońskiej. Stanął przed lustrem. Był gotów do spotkania z wymagającym inwestorem.

W korytarzu dobrał płaszcz i dawno nieużywany kapelusz – granatową fedorę. Wypastowane, świecące pantofle dopełniały całości. Ostatni rzut oka na odbicie w lustrze. Jest okej. Uśmiechnął się i uchylił rondo, jakby się sobie kłaniał.

Nagle spod kapelusza wypadło na podłogę stare, pożółkłe zdjęcie, z karbowanymi brzegami. Choć leżało odwrócone rewersem, doskonale wiedział, co przedstawiało. A właściwie kogo. To zły znak, pomyślał i nie podniósł fotografii. Teraz nie chciał widzieć Maxymiliana.

Zamykał drzwi, spoglądając na zegarek. Najpóźniej za trzy godziny będzie z powrotem.

– Powinienem przejść na emeryturę – westchnął. – I na dietę – dodał, sapiąc po pokonaniu zaledwie kilku schodków.

Wyszedł na rynek. Mimo że widział ślady soli na chodniku, niebezpiecznie się poślizgnął, w ostatniej chwili łapiąc równowagę. Temperatura wzrastała, ale mróz nie odpuszczał, a skute lodem chodniki i ulice tworzyły niemałe lodowisko, dla utrudnienia wyłożone kocimi łbami. Poprawił fedorę, wyciągnął z kieszeni rękawiczki i ruszył przed siebie.

Ludzi przybywało; większość z nich z niemałym wysiłkiem utrzymywała się w pionowej pozycji. Minął Krasnala Życzliwka, dotarł do Odrzańskiej, znowu spojrzał na zegarek. Miał wystarczająco dużo czasu, by spacerkiem dotrzeć do hotelu Sofitel. To tylko dwieście metrów, pomyślał i naciągnął głębiej kapelusz, bo podniósł się zimny, przeszywający wiatr.

Wciąż wracał myślami do tamtej fotografii. Pamiętał, jak kilkanaście miesięcy temu wściekał się, że nie może jej znaleźć, niczym w szale gotów był wyrzucić połowę mieszkania. Wtedy dałby wszystko, by jeszcze raz spojrzeć na Maxymiliana. A dziś, kiedy już pogodził się z tym, że nigdy więcej go nie zobaczy, ten pojawił się jak nieproszony gość. Westchnął i odkaszlnął, gdy w płucach poczuł ukłucie mroźnego powietrza. Był już na wysokości ulicy Rzeźniczej.

Nagle gdzieś blisko – niebezpiecznie blisko – usłyszał warkot silnika. Hamulce zaczęły nierówną walkę ze ślis­ką nawierzchnią. Dziwne, tu nie da się szybko jechać… Odwrócił głowę i zdążył jeszcze rozpoznać markę samochodu. Czerwony opel mokka. Auto uderzyło z taką siłą, że Igorowi odebrało dech. Potworny ból, niemal rozdzierający klatkę piersiową, na szczęście dość szybko zaczął ustępować. Ale świat dziwnie zawirował. Igor czuł się tak, jakby nagle wsiadł do rozpędzonego rollercoastera. Niebo, płatki śniegu, czerwony samochód. A potem spokój. Jeszcze tylko ta przejmująco zimna kostka brukowa. Był pewien, że zamarza mu policzek.

***

– Jezus Maria! – Po dłuższej chwili z samochodu wyskoczyła roztrzęsiona kobieta. Próbowała gdzieś zadzwonić, ale ręce drżały jej tak, że nie mogła wybrać numeru. Długie, rude włosy nerwowo przerzucała z boku na bok. Kałuża krwi w kolorze auta powiększała się z każdą minutą.ROZDZIAŁ 2

POŁOWA GRUDNIA 2013, WROCŁAW

Mimo mrozu drzwi do kaplicy Cmentarza Grabiszyńskiego były otwarte na oścież. Ludzie, zebrani w niewielkiej grupie, stali jeszcze przed bramą; po raz kolejny czytali nekrolog, przytwierdzony do tablicy ogłoszeń.

Z wielkim żalem zawiadamiam, że dnia 9 grudnia 2013 roku zginął tragicznie, przeżywszy 50 lat

ŚP. IGOR BONAR

Brat, Mistrz, Wojownik, Darczyńca, Przyjaciel, Druh

Pogrzeb, poprzedzony mszą św. w kaplicy, odbędzie się w piątek 19 grudnia 2013 roku o godzinie 14.00 na Cmentarzu Grabiszyńskim we Wrocławiu.

Pogrążona w wielkim bólu – siostra.

– Mój brat był wybitnym człowiekiem. – Danuta Bonar, szczupła, delikatna brunetka, z trudem powstrzymywała drżenie brody. Niemal całą twarz schowała za wielkimi okularami słonecznymi. Ubrana teatralnie – w czarną, elegancko skrojoną sukienkę i mięsiste futro – z przesadną gracją zajęła miejsce na mównicy.

Pracownicy zakładu pogrzebowego, w wyświechtanych garniturach i zniszczonych mokasynach, na których mimo wielu warstw pasty wciąż przebijała sól, trzymali głośniki i mikrofon. Śnieg padał coraz intensywniej, ale oni nawet nie drgnęli. Danuta Bonar kontynuowała, choć przychodziło jej to z ogromnym trudem. Głos grzązł jej w gardle, ręce drżały, a usta, mimo nieustannej walki, wyginały się w żałosny grymas.

Kartkę, którą miała przed sobą, ściskała jak chusteczkę. Przez łzy i tak nie mogła z niej nic odczytać. W końcu zacisnęła pięści i podniosła wzrok na zebrany tłum. Morze głów. Przez coraz gęściej sypiący śnieg próbowała dojrzeć twarz Maxymiliana.

Jaką mam pewność, że chłopak tu jest?, pomyślała, chociaż przed pogrzebem udało się jej dodzwonić do jego matki. Chłopak?, natychmiast zganiła się w myślach. Przecież to już dorosły, prawie trzydziestoletni mężczyzna. Nawet nie wiem, jak wygląda. Bezwiednie wzruszyła ramionami.

Zagryzła wargę i jeszcze raz przyjrzała się otoczeniu. I nagle z prawej strony, za siwym, korpulentnym pracownikiem firmy pogrzebowej, zobaczyła ICH. Chociaż niektórych widywała bardzo rzadko, nie miała wątpliwości, że to oni. Stali złączeni niczym policyjny kordon. Byli wszyscy. Przymknęła oczy i przeszedł ją dreszcz. Jej brat przez całe lata bezskutecznie próbował zorganizować spotkanie, na którym pojawiliby się w komplecie, ale zawsze kilku osób brakowało. Aż do dzisiaj. Wymieniła w myślach ich nazwiska – Igor byłby dumny: Filip Patej, Staszek Tempel, Janek Hul, Paweł Scecewicz, Żaneta Trabuć, Anka Kleynocka i Pola Korowin. Z Polą widywała się dość często, z innymi może rzadziej, ale bywali u Igora, wszystkich przecież zna. Dlaczego dziś się z nią nie przywitali?

– Igor powinien tu teraz być i mnie wspierać – wyszeptała na koniec do mikrofonu i zeszła z drewnianego podestu.

Po krótkim zamieszaniu jej miejsce zajęła przysadzista blondynka w śliwkowym płaszczu i za małym kapeluszu. Odchrząknęła, postukała w mikrofon i zaczęła czytać z pomiętej kartki, pozostawionej przez Dankę Bonar, naśladując głos przedmówczyni:

– „Mój brat był wybitnym człowiekiem. Przede wszystkim wspaniałym synem oraz bratem. Ale też kochającym ojcem dla wielu z was. Los zabrał go niesprawiedliwie i zbyt szybko. Dziękuję, że zechcieliście tu dziś być!”. – Kobieta podniosła głowę i spojrzała na zgromadzonych. Alejkę wypełniali zapłakani żałobnicy, ale jej uwagę przykuły osoby skupione w ciasnej grupce. Stali w objęciach, jakby tworzyli jakiś nierozerwalny krąg. Nie mogła oderwać od nich wzroku. Było w nich coś tak magicznego, że przez chwilę zapragnęła być jedną z nich. Wyróżniali się, choć nie umiała powiedzieć czym; biła od nich dziwna moc, może wyższość? Siedem osób – czterech mężczyzn i trzy kobiety – pogrążonych w smutku miało siłę, której nie potrafiła pojąć. – Nazywam się Bożena Lumia – odezwała się po chwili. – Jestem prezesem dziecięcej fundacji Promyk. Pan Igor Bonar był naszym darczyńcą. Był wielkim filantropem, ale przede wszystkim naszym przyjacielem. Prawdziwym przyjacielem. Znał nasze problemy i pomagał nam je rozwiązywać. Czasem wystarczyło, że posłuchał… – Żałobnicy kiwali głowami, jakby doskonale wiedzieli, o czym mówi Bożena Lumia.

Prezeska fundacji wydmuchała nos i zeszła z podestu. Jej miejsce natychmiast zajęła kolejna osoba, młoda kobieta, z ustami pomalowanymi szminką w odcieniu krwistej czerwieni.

– Kochany Igorze, gdyby nie ty, część z nas nie przetrwałaby do dzisiaj…

Płatki śniegu były coraz większe. Okrywały kwiaty, wieńce i urnę. Grupa siedmiu przytulonych osób bardzo powoli odwróciła się i ruszyła w stronę ceglastej, kopułowej kaplicy i dalej – do pomarańczowej bramy cmentarza. Pozostali rozstępowali się uprzejmie, by zrobić im przejście.

Danuta Bonar przestała słuchać mówczyni; ruszyła za nimi, doganiając po kilku metrach. Ciągle szli jak w kordonie.

– Nie przyjdziecie na poczęstunek? Zarezerwowałam wam miejsca w hotelu… – spytała z wyrzutem. Rozejrzeli się po sobie, zwolnili uścisk.

– Nie damy rady – pierwszy odezwał się mężczyzna idący po prawej stronie. Łysy, z drobnym, rudawym zaros­tem, średniej postury, z błyszczącymi, jasnoniebieskimi oczami. Może płakał, pomyślała Danka.

– Staszek ma rację. – Podeszła do niej bardzo elegancko ubrana kobieta. Blondynka, uczesana w kok, z nienagannym makijażem. Drobne zmarszczki wokół oczu dodawały jej regularnym rysom szlachetności. Im starsza, tym ładniejsza, Danka nie mogła się nadziwić. W głębi duszy zazdrościła Poli Korowin. – Strasznie nam przykro – kontynuowała kobieta. Podała Dance rękę i mocno nią potrząsnęła.

– Anka, no co wy? Mówiłaś, że to dobry pomysł… – Danuta spojrzała na kolejną osobę z cholernego kręgu. Doskonale uczesaną, krótko ściętą blondynkę z rudymi refleksami, milczącą i niezwykle zasmuconą. Anna Kleynocka w tym samym momencie założyła na nos duże okulary słoneczne.

– Wiesz, dziś zrozumieliśmy, że jesteśmy tu wszyscy razem… Pierwszy raz od trzydziestu lat, rozumiesz? WSZYSCY RAZEM. To dla nas najważniejsze. Igor nas połączył, zawsze tego chciał. Szkoda, że udało mu się to dopiero przy takiej okazji. Chcemy pobyć sami. Rozumiesz, prawda? – Anna pogłaskała ją po ramieniu.

– Nic się nie zmieniliście. – Danka pokiwała głową. – Nikogo do siebie nie dopuścicie… Ciągle nie rozumiem, dlaczego Igor… – urwała i odwróciła się. – Nienawidzę was – rzuciła przez ramię, gdy była już w bezpiecznej odległości, po czym szybkim krokiem odeszła w stronę grobu brata.

***

Brązowe ściany, greckie motywy, idealnie białe obrusy, kieliszki, świece i ściszona muzyka klasyczna. Wszystko zgodnie z zamówieniem wymagającej klientki. Anna Kleynocka miała bardzo jasno sprecyzowany plan na ten obiad. Najpierw najlepsze dania, okraszone winami z górnej półki, dopiero potem trudne rozmowy. I jeden warunek – tego dnia Akropol na Solnym ma być na ich wyłączność.

– Na bogato! – Janek Hul zagwizdał, gdy jako pierwszy przekroczył próg restauracji. – Zaraz coś chlapniemy i będziemy w Grecji! – Podszedł do stolika i wziął z niego butelkę czerwonego wina. Czytał etykietę, kręcąc głową. Ortalionową kurtkę niedbale rzucił na oparcie krzes­ła. Został w czarnym swetrze, spod którego wystawał kołnierzyk niegdyś białej koszuli. Do pozostałych gości podchodziła obsługa, odbierając wierzchnie okrycia. Pola rozpuściła włosy, roztaczając wokół siebie intensywny zapach perfum. Były zbyt mocne jak na tę porę dnia. Chociaż może w tej sytuacji nic nie jest za mocne. Nic nie jest denerwujące, irytujące. Nic nie jest bardziej bolesne od śmierci Igora.

– Kochani – Anka wzięła do ręki kieliszek – usiądźmy. I żeby była jasność, ja zapraszam…

– Zwariowałaś? – Paweł niemal krzyknął. Kompletnie nie pasował do tego miejsca, we flanelowej koszuli i kamizelce w serek, a jednak nie wyglądał na zawstydzonego. Był wyjątkowo silny i mimo smutnych okoliczności – dziwnie rozpromieniony.

– Nie, nie… – Anka machnęła ręką, jakby na znak, że zabrania mu mówić dalej. – To nie jest dla mnie problem. Wiecie, że jestem najlepszą notariuszką w Szczecinie, prawda? To dajcie już spokój i pogadajmy wreszcie.

– Tak, napijmy się… – Filip, ubrany w doskonale skrojony czarny garnitur, błyskając spinkami przy mankietach, wybrał wino i poprosił obsługę o rozlanie. Wszyscy ochoczo podawali kieliszki. Nawet Staszek Tempel, który nie pije od wielu lat, pozwolił napełnić swój.

Każdy ze łzami w oczach cofnął się o prawie trzydzieści lat.

Początkowo panowała niewygodna cisza, atmosfera gęstniała z każdą minutą. Przyglądali się sobie badawczo. Kim są dzisiaj? Jak wyglądają? Jak ułożyło się ich życie? Kolejne łyki cierpkiego czerwonego wina sprawiały, że napięcie ustępowało, a oni znów stawali się starym dob­rym bractwem.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: