Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Trzej muszkieterowie. 20 lat później. Tom II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 maja 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzej muszkieterowie. 20 lat później. Tom II - ebook

Powieść jest kontynuacją Trzech muszkieterów, a dalsze losy jej bohaterów komplikują się, nabierając rozpędu, mimo upływu czasu.
Atos, Portos, Aramis, d'Artagnan zostali politycznymi przeciwnikami i są zmuszeni walczyć z sobą.
Zmieniła się też sytuacja polityczna XVII-wiecznej Francji.
Rządzi regentka Anna Austriaczka, natomiast miejsce Richelieu zajął ambitny kardynał Mazarin.
D'Artagnan i Portos pomagają stronnictwu królewskiemu, Aramis i Atos popierają frondę i bunt paryżan.
Pojawia się skrytobójczy mściciel Milady Winter, podążając trop w trop za czterema bohaterami.
Różnice poglądów nie wpływają jednak na przyjaźń, jaką przysięgli sobie muszkieterowie, choć z pewnością oddziałują na zawrotne tempo ich przygód.

Spis treści

ROZDZIAŁ I Ojcostwo
ROZDZIAŁ II Jeszcze jedna królowa potrzebująca ratunku
ROZDZIAŁ III Gdzie mowa o tym, że pierwsze wrażenie jest zawsze dobre
ROZDZIAŁ IV Te Deum na cześć zwycięstwa pod Lens
ROZDZIAŁ V Żebrak od Świętego Eustachego
ROZDZIAŁ VI Wieża kościoła Świętego Jakuba
ROZDZIAŁ VII Zamieszki uliczne
ROZDZIAŁ VIII Zamieszki zmieniają się w bunt
ROZDZIAŁ IX W nieszczęściu odzyskujemy pamięć
ROZDZIAŁ X Widzenie
ROZDZIAŁ XI Ucieczka
ROZDZIAŁ XII Kareta pana koadiutora
ROZDZIAŁ XIII Jak d’Artagnan i Portos zarobili na sprzedaży słomy, jeden dwieście dziewiętnaście, a drugi dwieście piętnaście luidorów
ROZDZIAŁ XIV Wiadomości o Atosie i Aramisie
ROZDZIAŁ XV Szkot dla grosza marnego sprzedał króla swego
ROZDZIAŁ XVI Mściciel
ROZDZIAŁ XVII Oliver Cromwell
ROZDZIAŁ XVIII Szlachcice
ROZDZIAŁ XIX „O Jezu!”
ROZDZIAŁ XX Gdzie dowiedzione jest, że w najcięższych nawet okolicznościach szlachetne serca nie tracą odwagi, a dobre żołądki apetytu
ROZDZIAŁ XXI Cześć upadłemu majestatowi!
ROZDZIAŁ XXII D’Artagnan wynajduje sposób
ROZDZIAŁ XXXIII Partia lancknechta
ROZDZIAŁ XXIV Londyn
ROZDZIAŁ XXV Proces
ROZDZIAŁ XXVI Whitehall
ROZDZIAŁ XXVII Robotnicy
ROZDZIAŁ XXVIII Remember
ROZDZIAŁ XXIX Człowiek w masce
ROZDZIAŁ XXX Dom Cromwella
ROZDZIAŁ XXXI Rozmowa
ROZDZIAŁ XXXII Żaglowiec „Błyskawica”
ROZDZIAŁ XXXIII Porto
ROZDZIAŁ XXXIV Przeznaczenie
ROZDZIAŁ XXXV Jak Mousqueton nie upiekł się w ogniu, a i szzęśliwym trafem nie zjedzono go żywcem
ROZDZIAŁ XXXVI Powrót
ROZDZIAŁ XXXVII Posłańcy
ROZDZIAŁ XXXVIII Trzech namiestników naczelnego wodza
ROZDZIAŁ XXXIX Bitwa pod Charenton
ROZDZIAŁ XL Poszukiwania w Pikardii
ROZDZIAŁ XLI Wdzięczność Anny Austriaczki
ROZDZIAŁ XLII Królewskość Mazariniego
ROZDZIAŁ XLIII Ostrożności
ROZDZIAŁ XLIV Rozum i siła
ROZDZIAŁ XLV Siła i rozum
ROZDZIAŁ XLVI Tajemnicze skrytki pana Mazariniego
ROZDZIAŁ XLVII Układy
ROZDZIAŁ XLVIII Gdzie poczynamy wierzyć, iż Portos będzie nareszcie baronem, a d’Artagnan kapitanem
ROZDZIAŁ IL Jak piórem i groźbą więcej niż szpadą i poświęceniem dokonać można
ROZDZIAŁ L Gdzie dowiedziono, że niekiedy trudniej jest królom powrócić do stolicy swego królestwa, aniżeli ją opuścić
Epilog

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7623-964-4
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I | Ojcostwo

Podczas gdy u lorda de Winter rozgrywała się owa straszna scena, Atos, siedząc w swoim pokoju przy oknie, z łokciem wspartym na stole, a głową – na dłoni, chłonął słuchem i wzrokiem opowiadanie Raula o jego przygodach w czasie podróży i szczegółach bitwy.

Piękne i szlachetne oblicze słuchającego wyrażało niewysłowione szczęście, wywołane opowiadaniem o niedawnych przeżyciach; jak harmonijną muzyką rozkoszował się tym głosem chłopięcym, nabrzmiałym wzniosłymi uczuciami. Zapomniał o ponurych wydarzeniach przeszłości i swojej mglistej przyszłości. Rzec by można, iż powrót ukochanego dziecka zdołał zamienić jego obawy w nadzieję. Atos czuł się szczęśliwy, szczęśliwy jak nigdy.

– Brałeś więc udział w tej bitwie, de Bragelonne? – zapytał były muszkieter.

– Tak, panie.

– I była nie lada, powiadasz?

– Książę osobiście przypuszczał atak jedenaście razy.

– Wielki z niego wojownik, de Bragelonne!

– To bohater, panie! Ani na chwilę nie straciłem go z oczu. O! Jakże godnie nosił swe imię Kondeusza!

– Spokojny, a świetny, nieprawdaż?

– Spokojny jak na paradzie, świetny jak w czasie uczty. Gdy zbliżaliśmy się do nieprzyjaciela, jechaliśmy stępa; zabroniono nam pierwszym strzelać i szliśmy tak prosto na Hiszpanów, którzy stali na wzgórzu z muszkietami przy nogach. Gdy byliśmy już od nich na trzydzieści kroków, książę odwrócił się do żołnierzy, mówiąc: „Dzieci! Przyjdzie wam wytrzymać okrutny ogień, ale potem, bądźcie spokojni, nie sprawią wam już kłopotu!”. Taka cisza nastała, iż obydwie strony słyszały te słowa. Potem, wznosząc szpadę do góry, zawołał: „Uderzcie w trąby!”

– Przepysznie! Ale i ty byś tak zrobił, Raulu, prawda?

– Nie jestem pewny, panie, bo mi się to wydaje zbyt piękne i wielkie. Gdy byliśmy już o dwadzieścia kroków, ujrzeliśmy wszystkie te muszkiety zwrócone ku nam jedną błyszczącą linią, gdyż słońce odbijało się w lufach. „Naprzód! Dzieci, naprzód! – zakomenderował książę. – Nadeszła już pora”.

– Bałeś się, Raulu? – zapytał hrabia.

– Tak, panie – odparł naiwnie młodzieniec – poczułem dziwny chłód w sercu, a kiedy rozległ się w szeregach nieprzyjacielskich okrzyk: „Ognia!”, przymknąłem oczy i pomyślałem o tobie!

– Doprawdy, Raulu? – zapytał Atos, ściskając mu rękę.

– Tak, panie. Naraz rozległ się taki huk, jak gdyby piekło się rozwarło, a ci, co pozostali przy życiu, czuli gorący oddech wystrzałów. Otworzyłem oczy ze zdziwieniem, że nie zostałem zabity lub co najmniej raniony. Jedna trzecia oddziału leżała na ziemi poszarpana i skrwawiona. Wtem spotkałem spojrzenie księcia; zapomniałem naraz o wszystkim prócz tego, że on patrzy na mnie. Spiąłem konia ostrogami i znalazłem się pośród nieprzyjacielskich szeregów.

– A książę był z ciebie zadowolony?

– Tak mi przynajmniej powiedział, polecając towarzyszyć do Paryża panu de Châtillon, który został wysłany z wieścią i zdobytymi sztandarami do królowej. I przybyłem, panie – dodał Raul, patrząc na hrabiego z uśmiechem głębokiego przywiązania – ponieważ sądziłem, że uraduje cię mój widok.

Atos przyciągnął młodzieńca ku sobie i ucałował w czoło, jak gdyby był młodym dziewczątkiem.

– A zatem, Raulu, twoja kariera rozpoczęta. Książęta są twymi przyjaciółmi, marszałek Francji ojcem chrzestnym, za wodza masz księcia krwi, a w pierwszym dniu po powrocie zostałeś przyjęty przez dwie królowe; to bardzo pięknie jak na nowicjusza.

– A! Panie – nagle odezwał się Raul – przypomniałeś mi jedną rzecz, która wypadła mi z pamięci, tak mi pilno było opowiedzieć ci o mojej wyprawie. U Jej Królewskiej Mości, królowej Anglii, zastałem jakiegoś dostojnego pana, który, gdy twoje wymówiłem nazwisko, krzyknął ze zdziwienia i radości. Nazwał się twoim przyjacielem, zapytał mnie o adres i przyjdzie niebawem cię odwiedzić. Po akcencie poznałem, że musi być Anglikiem.

– Hm! – zastanowił się Atos.

I pochylił głowę, jakby szukając w dawnych wspomnieniach.

Kiedy znów podniósł czoło, wzrok jego padł na mężczyznę stojącego w uchylonych drzwiach, który przypatrywał mu się z rozrzewnieniem.

– Lord de Winter! – wykrzyknął hrabia.

– Atosie, przyjacielu mój!

Rzucili się sobie w ramiona. Atos, ująwszy jego obie ręce, rzekł, przypatrując się mu uważnie:

– Co ci jest, milordzie? Wydajesz mi się smutny!

– To prawda, mój przyjacielu. Więcej ci jeszcze opowiem, widok twój podwaja moje obawy.

De Winter rozejrzał się wokół. Raul zrozumiał, że dwaj przyjaciele chcą pomówić ze sobą na osobności, wymknął się więc dyskretnie z komnaty.

– A teraz, skoro jesteśmy sami – rzekł Atos – pomówmy o tobie, milordzie.

– Dopóki jesteśmy sami, pomówmy o nas – odparł de Winter. – On jest tutaj…

– Kto?

– Syn Milady.

Na dźwięk tych słów Atos zmarszczył brwi i rzekł spokojnym głosem:

– Wiem o tym.

– Wiesz?

– Tak. Grimaud spotkał go pomiędzy Béthune a Arras i co tchu powrócił, aby uprzedzić mnie o tym.

– Więc Grimaud znał go?

– Nie, lecz był przy łożu śmierci człowieka, który go znał.

– Kata z Béthune! – wykrzyknął de Winter.

– Wiesz o tym, milordzie? – zapytał zdziwiony Atos.

– Syn Milady rozstał się ze mną przed chwilą – odparł de Winter – i wszystko mi opowiedział. Ach! Co za straszna scena! Czemuż razem z matką nie zdusiliśmy dziecięcia!

– Czego się lękasz, milordzie? – zapytał Atos. – Wszak wszyscy możemy się bronić. Czyż ten młody człowiek stał się mordercą z rozmysłu? Mógł on zabić kata z Béthune pod wpływem uniesienia, lecz obecnie wściekłość jego została nasycona.

De Winter ze smutnym uśmiechem potrząsnął głową.

– Zapomniałeś, że on ma to we krwi? – rzekł.

– Ach! – odparł Atos, siląc się także na uśmiech. – Wściekłość straciła na mocy w drugim pokoleniu. Wreszcie, wierz mi, przyjacielu, Opatrzność daje nam przestrogę, abyśmy mieli się na baczności. Pozostaje nam tylko czekać. Czekajmy więc. Lecz wracam do swego… pomówmy o tobie. Cóż cię sprowadza do Paryża?

– Pewne bardzo ważne sprawy… Ale cóż to słyszałem u królowej angielskiej? Pan d’Artagnan służy Mazariniemu? Przyjacielu! Wybacz moją otwartość, nie zarzucam nic kardynałowi ani nie czuję do niego nienawiści, a przekonania twoje nie przestaną być dla mnie święte. Byłżebyś i ty po stronie tego człowieka?

– Pan d’Artagnan jest na służbie – rzekł Atos – posłuszny więc jest ustanowionej władzy. Nie jest bogaty, a stopień porucznika potrzebny mu jest do życia. Tacy milionerzy jak ty rzadko się we Francji trafiają.

– Niestety! – rzekł de Winter z westchnieniem. – Dziś jestem uboższy od niego. Ale powróćmy do ciebie, hrabio.

– Chcesz zatem wiedzieć, czy jestem stronnikiem Mazariniego? Nie, po tysiąc razy nie.

– Dzięki ci, hrabio, dzięki za szczęśliwą nowinę. Czuję się pocieszony i odmłodzony. Ach! Nie jesteś więc mazarinistą! Wybornie! Lecz wybacz mi jeszcze: czy jesteś wolny?

– Co przez to rozumiesz?

– Pytam, czy nie jesteś żonaty.

– A! Co to, to nie – odparł z uśmiechem Atos.

– Bo widzisz, ten młodzieniec, taki piękny, gładki i miły…

– To jest dziecię, które wychowuję… nie zna on nawet swego ojca.

– Zawsześ taki sam, Atosie, wspaniałomyślny i szlachetny.

– Słucham, milordzie, czego żądasz ode mnie?

– Czy twoja przyjaźń z panami Portosem i Aramisem trwa jeszcze?

– Milordzie, dodaj jeszcze i d’Artagnana. Dziś, jak dawniej, jesteśmy czterema wiernymi przyjaciółmi, lecz gdy idzie o pomoc kardynałowi lub walkę przeciw niemu, czyli o to, ażeby być mazarinistą lub frondystą, dwóch nas jest tylko.

– Czy Aramis jest z d’Artagnanem? – zagadnął lord de Winter.

– Nie – odparł Atos – pan Aramis zaszczyca mnie podzielaniem moich przekonań.

– A mógłbyś, hrabio, odnowić naszą znajomość z tym przyjacielem tak miłym i dowcipnym?

– Bez wątpienia, skoro ci to może sprawić przyjemność.

– Czy zaszła w nim jakaś zmiana?

– Przywdział suknię duchowną, tylko tyle.

– Przerażasz mnie. Stan duchowny zmusza go zatem do wyrzeczenia się wszelkich przedsięwzięć.

– Przeciwnie – rzekł Atos z uśmiechem – dziś jest on muszkieterem bardziej niż kiedykolwiek! Może chcesz, milordzie, bym posłał po niego Raula?

– Nie, hrabio, dziękuję! Lecz jeżeli z takim przekonaniem ręczysz za niego, czy możesz przyprowadzić mi go jutro o dziesiątej na most nieopodal Luwru?

– A! Masz pojedynek – rzekł z uśmiechem Atos.

– Tak, hrabio, jeden z najpiękniejszych, pojedynek, przed którym i ty się nie zawahasz, jak sądzę.

– Dokąd pójdziemy stamtąd, milordzie?

– Do jej wysokości królowej Anglii, która poleciła mi, by was jej przedstawić.

– Więc jej wysokość mnie zna?

– Ja cię znam, hrabio.

– Ot, zagadka – rzekł Atos – lecz mniejsza z tym. Skoro ty posiadasz jej rozwiązanie, to mi zupełnie wystarcza. Milordzie, czy zrobisz mi zaszczyt pozostania u mnie na kolacji?

– Dziękuję, hrabio, muszę się przyznać, że odwiedziny tego młodego człowieka odjęły mi apetyt i prawdopodobnie pozbawią mnie snu. Co on tu robi w Paryżu? Wszak nie przybył, by spotkać się ze mną, bo o mojej podróży nie wiedział. Hrabio, ten człowiek przeraża mnie. Nosi w sobie krwiożercze zamysły.

– Co on robi w Anglii?

– Jest stronnikiem i najwierniejszym człowiekiem Olivera Cromwella.

– Cóż mogło zjednoczyć go z tą sprawą? Sądzę, iż matka jego i ojciec byli katolikami.

– Nienawiść przeciw królowi, który ogłosił, że pochodzi z nieprawego łoża, odsądził go od majątku i zabronił nosić nazwisko de Winter.

– A teraz jak się nazywa?

– Mordaunt.

– Purytanin, a przebrany za mnicha sam jeden podróżował po gościńcach Francji.

– Za mnicha, powiadasz pan?

– Nie wiedziałeś o tym? W ten sposób usłyszał on spowiedź kata z Béthune.

– Teraz wszystko rozumiem: przybył tu, wysłany przez Cromwella do Mazariniego. Słusznie twierdziła królowa, że uprzedzono nas; obecnie i ja to pojmuję. Żegnaj, hrabio, do jutra.

– Hola! Olivain, Grimaud, Blaisois, zabrać muszkiety i wezwać pana wicehrabiego.

W pięć minut po wydaniu rozkazu wszedł Raul.

– Wicehrabio – rzekł Atos – odprowadzisz milorda z eskortą aż do jego mieszkania i nikomu nie pozwolisz zbliżyć się do niego.

– Ach, hrabio! – zawołał de Winter. – Za kogóż mnie bierzesz?

– Za cudzoziemca, który nie zna Paryża i któremu wicehrabia pokaże drogę.

De Winter uścisnął mu rękę w odpowiedzi.

– Grimaud, trzymaj się na czele eskorty i bacz na mnicha! Grimaud zadrżał, skinął głową i czekał na odmarsz, gładząc w wymownym milczeniu kolbę swojego muszkietu.

Mały poczet wyruszył ku ulicy Saint Louis. De Winter i Raul rozmawiali, jadąc obok siebie. Grimaud, stosując się do rozkazu Atosa, postępował na czele orszaku z pochodnią w jednej, a muszkietem w drugiej ręce; przybywszy przed dom de Wintera, uderzył pięścią we drzwi, a kiedy je otworzono, w milczeniu pożegnał milorda.

Powrót odbył się w tym samym porządku: przenikliwe oko Grimauda nie dostrzegło nic podejrzanego, prócz niewyraźnego cienia, zaczajonego na rogu ulicy Guènégaud, a zdawało mu się, iż gdy jechano w tamtą stronę, ten sam człowiek wpadł mu już w oko. Podjechał ku niemu, lecz cień zniknął szybko w ciemnym zaułku, dokąd roztropny Grimaud wolał się już nie zapuszczać.

Nazajutrz, skoro tylko hrabia otworzył oczy ze snu, ujrzał Raula siedzącego przy łóżku.

Był już zupełnie ubrany i czytał książkę pana Chapelaina, która właśnie świeżo się ukazała.

– Wstałeś już, Raulu?

– Tak, panie! Źle spałem tej nocy.

– Ty, Raulu?! Ty źle spałeś?! Widocznie nabiłeś sobie czymś głowę?! – pytał Atos.

– Panie! Powiesz, iż pilno mi cię pożegnać, skoro zaledwie przybyłem, lecz…

– Czyż nie dostałeś nawet dwudniowego urlopu?

– Przeciwnie, panie, dano mi go na dziesięć dni; zresztą, wcale nie chciałbym wracać do obozu. Pragnąłbym jedynie spędzić chociaż jeden dzień w Blois. Nie śmiej się ze mnie, panie.

– Wcale nie – mówił Atos, tłumiąc westchnienie – nie śmieję się, wicehrabio. Pragniesz odwiedzić Blois, rzecz bardzo prosta!

– A zatem pozwalasz mi, panie? – wykrzyknął uradowany Raul.

– Z wszelką pewnością, Raulu.

– Panie! Powiedz mi z ręką na sercu, czy się wcale nie gniewasz?

Atos wyciągnął doń ramiona.

– Mogę więc zaraz jechać?

– Kiedy zechcesz, Raulu.

Młodzieniec zerwał się, by wybiec.

– Panie! – rzekł jednak, zatrzymując się. – Myślałem sobie właśnie, iż księżnej de Chevreuse i jej dobroci dla mnie zawdzięczam dostanie się do otoczenia jego książęcej mości.

– I że winien jesteś jej podziękowanie, wszak tak, Raulu?

– Tak mi się zdaje, panie; zrobię jednakże, jak każesz.

– Przejeżdżając około pałacu de Luynes, zatrzymaj się i każ zapytać, czy księżna może cię przyjąć. Cieszy mnie, iż nie zapominasz o konwenansach . Weź ze sobą Grimauda i Olivaina.

Patrząc za odchodzącym i słysząc jego radośnie rozbrzmiewający głos nawołujący służących, Atos westchnął.

– Pilno mu rozstać się ze mną – myślał, potrząsając głową – lecz idzie za głosem młodości. Właściwością natury jest patrzeć przed siebie. Niewątpliwie on kocha to dziecię; lecz czyż uczucie jego dla mnie straci na sile, gdy innych kochać będzie?

Uszczęśliwienie Raula spędziło chmurę smutku ze szlachetnego czoła Atosa. O dziesiątej wszystko było gotowe do odjazdu.

Tymczasem zjawił się lokaj z pokłonem od pani de Chevreuse. Miał przy tym polecone powiedzieć hrabiemu de la Fère, iż pani dowiedziała się o powrocie jego protegowanego oraz o jego odznaczeniu się w bitwie i że bardzo by jej było miło powinszować mu osobiście.

– Powiedz księżnej – odpowiedział Atos – że wicehrabia siada właśnie na konia, aby udać się do pałacu de Luynes.

I powtórzywszy raz jeszcze przestrogi Grimaudowi, skinął ręką Raulowi na znak, że może wyruszać. Po chwili zastanowienia przyszło Atosowi na myśl, iż może dobrze się stało, że Raul oddalił się z Paryża w tym czasie.ROZDZIAŁ II | Jeszcze jedna królowa potrzebująca ratunku

Tegoż dnia raniutko Atos wysłał Blaisois, jedynego pachołka, który mu pozostał, z listem do Aramisa.

Punktualnie o dziesiątej Atos czekał na moście nieopodal Luwru. Niebawem ujrzał nadchodzącego lorda de Winter. Upłynęło dziesięć minut. Milorda poczęła zdejmować obawa, że Aramis nie przyjdzie.

– Cierpliwości – odezwał się Atos – widzę właśnie duchownego, który dał kuksańca jakiemuś mężczyźnie, a w tej chwili wita uprzejmie damę, musi to być Aramis.

On to był w istocie. Uderzeniem pięści odtrącił o dziesięć kroków mieszczanina, który zagapiwszy się, obryzgał go błotem. Jednocześnie przechodziła jedna z jego penitentek, a że była młoda i ładna, powitał ją najwdzięczniejszym ze swoich uśmiechów. Po chwili był przy nich. Łatwo sobie wyobrazić uściski, jakie towarzyszyły powitaniu jego z lordem de Winter.

– Dokąd idziemy? – odezwał się Aramis. – Biją się może gdzie, sacrebleu ! A ja nie mam szabli przy sobie dzisiaj, muszę zajść po nią do domu.

– Nie – odparł de Winter – złożymy wizytę Jej Królewskiej Mości, królowej Anglii.

– A! Bardzo dobrze – rzekł Aramis. – Ale w jakim celu? – ciągnął dalej, pochylając się do ucha Atosa.

– Daję słowo, że nie wiem; może żądają od nas jakiego zeznania.

– Miałożby to jakiś związek z tą przeklętą sprawą? – zauważył Aramis. – W takim razie nie zależy mi na tym, aby tam iść; ja – odkąd innym daję reprymendy – sam ich odbierać nie lubię.

– Gdyby tak miało być – odpowiedział Atos – nie bylibyśmy prowadzeni przez lorda de Winter, i jemu bowiem oberwałoby się… wszak z nami trzymał.

– A! Prawda. Więc chodźmy.

Przybywszy do Luwru, zauważyli straszliwe ubóstwo tej siedziby, którą skąpe miłosierdzie przeznaczyło nieszczęśliwej królowej. Wielkie sale bez sprzętów, odrapane mury, świecące gdzieniegdzie resztkami złoceń, które oparły się zniszczeniu, okna niedomykające się i pozbawione miejscami szyb. Ani kobierców, ani służby, ani straży.

– Mazarini ma lepsze mieszkanie – zauważył Aramis.

– On jest nieledwie królem, a pani Henrieta nie jest już prawie królową.

Widocznie królowa oczekiwała ich z niecierpliwością, gdyż usłyszawszy kroki w sali poprzedzającej jej pokój, postąpiła ku drzwiom na spotkanie.

– Witajcie, panowie, wejdźcie, proszę – rzekła.

Weszli i zatrzymali się, stojąc, lecz na skinienie królowej, aby usiedli, Atos pierwszy dał przykład posłuszeństwa. Poważny był i spokojny, Aramis zaś wściekły; doprowadzała go do rozpaczy ta królewska nędza.

– Przyglądasz się, panie, mojemu zbytkowi – odezwała się królowa Henrieta, wiodąc dokoła smutnym wejrzeniem.

– Pani – rzekł Aramis – raczy mi wasza wysokość przebaczyć, lecz nie jestem w stanie ukryć oburzenia, widząc, iż na dworze francuskim obchodzą się w ten sposób z córką Henryka IV.

– Ten pan nie jest rycerzem? – zapytała lorda de Winter królowa.

– Ten pan to opat d’Herblay – odpowiedział tenże.

Aramis się zaczerwienił.

– Pani – rzekł – co prawda jestem opatem, lecz wbrew mojej woli; nigdy nie miałem powołania do pelerynki, a sutanna zaledwie na jednym guziku trzyma się na mnie teraz i gotów jestem w każdej chwili zostać na nowo muszkieterem. Dzisiaj, ponieważ nie wiedziałem, iż spotka mnie zaszczyt widzenia waszej wysokości, przybrałem się w tę suknię, lecz niemniej jestem człowiekiem, w którym wasza wysokość znajdzie najwierniejszego sługę, gotowego na wszelkie jej rozkazy.

– Kawaler d’Herblay – przerwał de Winter – jest jednym z owych najdzielniejszych muszkieterów króla Ludwika XIII, o których wspomniałem ci, pani. Co zaś do tego pana – ciągnął dalej, wskazując na Atosa – jest to ów szlachetny hrabia de la Fère, którego świetna reputacja znana jest waszej wysokości.

– Panowie – odezwała się królowa – kilka lat temu otoczona byłam szlachtą, skarbami, wojskiem. Na jedno skinienie ręki – wszystko to było na moje usługi. Dzisiaj do spełnienia zamiaru, który stanowić ma o ocaleniu mojego życia, pozostaje mi jeden lord de Winter, przyjaciel od lat dwudziestu, i wy, panowie, których widzę po raz pierwszy, a znam tylko jako moich współziomków.

– To dostateczne, pani – odezwał się z głębokim ukłonem Atos – jeżeli życie twoje trzech ludzi może okupić.

– Dzięki wam, panowie. Król, mój małżonek, wiedzie bolesny żywot w Anglii… Patrzcie, oto list, który mi przesyła przez lorda de Winter. Czytajcie.

Atos i Aramis poczęli się wymawiać.

– Czytajcie – nalegała królowa.

Atos przeczytał głośno list, który znamy, a w którym król Karol zapytywał, czy będzie mu udzielona gościna we Francji.

– Otóż – rzekła królowa – odmówił.

Dwaj przyjaciele zamienili wzgardliwy uśmiech.

– A teraz, pani, co począć? – odezwał się Atos.

– Macież współczucie dla tego nadmiaru nieszczęścia? – rzekła wzruszona królowa.

– Miałem zaszczyt pytać waszą wysokość, czego żąda, abyśmy, pan d’Herblay i ja, uczynili dla niej; czekamy tylko rozkazu.

– O! Panie, masz szlachetne serce! – zawołała królowa z wybuchem wdzięczności. – A pan? – zapytała Aramisa.

– Pani – odrzekł tenże – wszędzie, gdzie hrabia idzie, choćby na śmierć, to i ja z nim idę, nie pytając dlaczego; lecz kiedy chodzi o usłużenie waszej wysokości – dodał, spoglądając na królową – wtedy wyprzedzam hrabiego.

– A zatem, skoro tak, panowie – mówiła królowa – oto, co uczynić dla mnie zda się. Król sam jeden jest z kilku osobami szlachty, których lada dzień obawia się utracić, pośród Szkotów, którym nie dowierza, jakkolwiek sam jest Szkotem. Odkąd lord de Winter rozstał się z nim, umieram z obawy. Otóż może nie mam prawa żądać od was tyle, ale przedostańcie się do Anglii, połączcie się z królem, bądźcie mu przyjaciółmi, strażą jego, w bitwie go nie odstępujcie, wewnątrz domu jego stójcie obok niego, tam bowiem zasadzki co dnia czyhają na niego, a w zamian za poświęcenie wasze przyrzekam wam – nie wynagrodzenie, bo sądzę, iż słowo to raniłoby godność waszą – ale kochać was jak siostra, przedkładać nad wszystkich, którzy nie są małżonkiem moim i dziećmi, przysięgam przed Bogiem!

– Pani – odezwał się Atos – kiedy mamy wyruszyć?

– Więc przystajecie? – radośnie wykrzyknęła królowa.

– Tak, pani. Tylko, zdaje mi się, za daleko posuwa się wasza wysokość, zamierzając nas obdarzyć przychylnością o wiele przewyższającą nasze zasługi.

– O! Panowie – rzekła do łez rozrzewniona królowa – oto pierwsza chwila radości i nadziei, jakiej od lat pięciu doznaję. Ocalcie mi małżonka, ocalcie króla i jakkolwiek nie dbacie o zysk, jaki za ten dobry uczynek możecie mieć na tej ziemi, zostawcie mi nadzieję, iż zobaczę was jeszcze dla podziękowania wam osobiście.

Królowa wyciągnęła ku nim rękę, którą ucałowali, a potem cichutko szepnęła de Winterowi:

– Jeżeli zabraknie wam pieniędzy, nie wahaj się ani chwili, połam dane ci klejnoty, powyjmuj z nich diamenty i sprzedaj Żydowi: przyniosą ci one pięćdziesiąt do sześćdziesięciu tysięcy liwrów; wydaj je, jeśli okaże się potrzeba, aby ci panowie traktowani byli, jak na to zasługują, inaczej mówiąc, po królewsku.

Królowa przygotowała dwa listy: jeden sama napisała, a drugi córka jej, księżniczka Henrieta. Obydwa nosiły adres króla Karola. Jeden z nich dała Atosowi, a drugi Aramisowi, aby mogli dać się poznać królowi, w razie gdyby rozdzielił ich wypadek. Nareszcie odeszli.

– Idźmy każdy w swoją stronę, panowie – rzekł de Winter – aby nie wzbudzić podejrzenia, a o dziewiątej wieczorem zbierzmy się u bramy Świętego Dionizego. Pojedziemy na moich koniach, dopóki nie ustaną, następnie weźmiemy pocztę. Jeszcze raz dziękuję wam, zacni przyjaciele, dziękuję w moim i królowej imieniu.

Trzej panowie uścisnęli sobie ręce.

– I cóż – odezwał się Aramis, gdy pozostali sami – co myślisz o tej sprawie, kochany hrabio?

– Zła – odparł Atos – bardzo niedobra!

– Ale podjąłeś się jej z zapałem!

– Jak podjąłbym się zawsze obrony panującego, drogi d’Herblay. Królowie przez szlachtę jedynie mogą być silni, a szlachta może być wielka także przez królów. Podtrzymując monarchię, siebie podtrzymujemy.

– Zobaczysz, że nas tam pomordują – mówił Aramis. – Nie cierpię Anglików, są grubianami jak wszyscy ludzie, co piją piwo.

– A czyżby opłaciło się zostawać tutaj, aby się przejechać do Bastylii lub wieży Vincennes – za pomaganie w ucieczce panu de Beaufort? Wierz mi, Aramisie, nie ma tutaj czego żałować. Unikamy więzienia i działamy jak bohaterowie, łatwy więc wybór.

– To prawda, lecz pominąwszy wszystko, mój drogi, wypada zająć się kwestią najważniejszą – mocno głupią, wiem – lecz i mocno palącą: czy masz pieniądze?

– Coś około setki pistoli, które mój dzierżawca odesłał mi w przeddzień wyjazdu z Bragelonne. Połowę jednak muszę zostawić dla Raula. A ty?

– Ja więcej niż dziesięć ludwików nie znajdę u siebie. Zdałby się teraz baron Portos…

– A jak mi szkoda d’Artagnana! – mówił Atos.

– Przeciągnijmy ich na swoją stronę.

– Nie nasza to tajemnica, Aramisie; słuchaj mnie: nie zwierzajmy się z niej nikomu. Wreszcie, postępując w ten sposób, czynilibyśmy, jakbyśmy o sobie zwątpili. Możemy w duchu żałować, ale o tym nie mówmy.

– Masz słuszność. Co robisz z resztą dnia? Ja muszę dwie rzeczy odłożyć na później.

– A cóż to takiego?

– Najpierw chciałem pchnąć szpadą koadiutora, którego spotkałem wczoraj wieczorem u księżnej de Rambouillet, dziwnie względem mnie nastrojonego!

– Wstydź się! Kłótnia pomiędzy księżmi! Pojedynek sprzymierzeńców!

– Cóż chcesz, mój drogi? On jest szermierzem, i ja także. On odwiedza buduary, i ja też. Jemu sutanna ciąży, i ja mam dosyć już swojej; zdaje mi się czasem, że on jest Aramisem, a ja koadiutorem, takie podobieństwo zachodzi pomiędzy nami. Nudzi mnie ten mój sobowtór i zawadza mi. Wreszcie, to warchoł, co zgubi naszą sprawę. Przekonany jestem, że gdybym mu dał policzek, jak dziś temu mieszczuchowi, co błotem mnie obryzgał, wpłynęłoby to na zmianę stanu rzeczy.

– Ja zaś sądzę, drogi Aramisie – odparł spokojnie Atos – iż żaden z was nie należy do siebie. Ty należysz do królowej angielskiej, a on do frondystów. Zatem, jeżeli ta druga rzecz nie jest od pierwszej ważniejsza…

– O! Tamta jest nadzwyczaj ważna.

– To załatw ją na poczekaniu.

– Kiedy godzina nie ode mnie zależy, na nieszczęście. To ma być dopiero późnym wieczorem.

– Rozumiem – rzekł Atos z uśmiechem – o północy. Trudna rada, mój drogi, są to rzeczy, które można odkładać, i ty tak zrobisz, tym bardziej że po powrocie masz wytłumaczenie.

– Tak, jeżeli wrócę.

– Jeżeli nie wrócisz, cóż cię to może obchodzić? Zastanówże się trochę. Słuchaj, Aramisie, nie masz już przecie dwudziestu lat.

– Mocno tego żałuję, mordieu. O! Gdybym je miał!

– Zapewne niezłe robiłbyś szaleństwa; lecz teraz musimy się rozstać: ja muszę złożyć kilka wizyt i napisać jeden list; zajdź więc po mnie o ósmej, a może wolisz, abym o siódmej czekał na ciebie z kolacją?

– Bardzo dobrze; ja mam dwadzieścia wizyt do oddania i tyleż listów do napisania.

Pożegnali się. Atos poszedł odwiedzić księżnę de Vendôme, zostawił kartę u księżnej de Chevreuse i napisał do d’Artagnana następujący list:

Drogi przyjacielu!

Wyjeżdżam z Aramisem w sprawie nader ważnej. Chciałbym pożegnać się z Tobą, lecz mało mam czasu. Pamiętaj, iż piszę do Ciebie, aby powtórzyć, iż Cię kocham.

Raul jest w Blois i nie wie nic o moim wyjeździe. Czuwaj nad nim podczas mej nieobecności, jak tylko możesz, a jeśli przypadkiem nie będziesz miał wiadomości ode mnie, licząc od dziś za trzy miesiące, powiedz mu, niech otworzy zaadresowany dla niego pakiecik, który znajdzie w Blaisois, w mojej szkatułce brązowej, do której klucz ci dołączam.

Uściskaj ode mnie Portosa i od Aramisa.

Do widzenia, a może żegnaj na zawsze.

O umówionej godzinie stawił się Aramis.

– Wiesz co! Zdaje mi się, iż to źle z naszej strony, że wyjeżdżamy, nie zostawiwszy ani słówka pożegnania dla Portosa i d’Artagnana.

– To załatwione już, przyjacielu – rzekł Atos – przesłałem im uściski od nas obu.

– Niezrównany z ciebie człowiek, drogi mój hrabio, o wszystkim myślisz.

Pod koniec kolacji powrócił Blaisois, posłany z listem do d’Artagnana.

– Panie – rzekł – jest odpowiedź od pana d’Artagnana.

I podał Atosowi woreczek okrągły i miłe wydający dźwięki. Atos otworzył go i dobył bilecik tej treści:

Drogi mój hrabio!

Gdy się jest w podróży, zwłaszcza trzymiesięcznej, nie zawadzi mieć więcej pieniędzy; przypominam sobie tedy nasze czasy niedoli i posyłam Ci połowę mej sakiewki. Są to pieniądze, które wydusiłem od Mazariniego. Nie róbże więc zbyt złego z nich użytku, błagam Cię o to.

Do widzenia zatem, ale nie żegnam się z Tobą.

Z dniem, w którym poznałem Raula, pokochałem go jak własne dziecię; wierz mi jednak, iż szczerze proszę Boga, aby ojcem jego nie przyszło mi zostać, choć czułbym się dumny z takiego syna.

Twój d’Artagnan

P.S. Rozumie się, że dołączone tu pięćdziesiąt luidorów są zarówno Aramisa, jak Twoje, i Twoje, jak Aramisa.

Atos uśmiechnął się, a piękne jego oczy przesłoniła łza. D’Artagnan kochał go niezmiennie, pomimo iż był mazarinistą.

– To mi ładne luidory, na honor – rzekł Aramis, wyłożywszy na stół zawartość woreczka – wszystkie z podobizną króla Ludwika XIII. Hrabio, co myślisz zrobić z tymi pieniędzmi? Zatrzymasz je czy też odeślesz?

– To, co ofiarowano serdecznie, również serdecznie przyjęte być winno. Zabierz z nich połowę, Aramisie, a drugą pozostaw dla mnie.

– Najchętniej, cieszy mnie mocno, że jesteś mojego zdania. No, a teraz ruszajmy w drogę.

Na rogu bulwaru spotkali Bazina, pędzącego co tchu.

– Pan Portos tylko co od nas wyszedł i to dla pana zostawił, mówiąc, że rzecz pilna i przed wyjazdem winna być panu oddana.

– Dawaj – rzekł Aramis, biorąc podany sobie przez Bazina woreczek. – Co to takiego?

– Niech pan opat zechce poczekać, jest i list.

– Mówiłem ci już, że tylko kawalerem wolno ci mnie nazywać, inaczej kości ci połamię. Zobaczmy, co tam w tym liście.

Aramis jął czytać:

Drogi mój d’Herblay!

Dowiaduję się od d’Artagnana, który mi przesyła uściski od Ciebie i hrabiego de la Fère, że przedsiębierzesz wyprawę, mającą potrwać dwa do trzech miesięcy, a że wiem, iż prosić nie lubisz nawet swoich przyjaciół, ja pierwszy odzywam się do Ciebie: oto dwieście pistoli do rozporządzenia Twego, które przy sposobności mi zwrócisz. Nie miej obawy, że sprawiasz mi kłopot: jak będę potrzebował pieniędzy, każę sobie przysłać z którego z moich zamków. W samym tylko Bracieux mam dwadzieścia tysięcy liwrów w złocie. Jeżeli więc posyłam Ci taką sumkę, to jedynie z obawy, abyś nie wzbraniał się przyjąć większej.

Do Ciebie się z tym odnoszę, gdyż wiadomo Ci, że hrabia de la Fère, sam nie wiem dlaczego, zawsze onieśmiela mnie trochę, pomimo iż kocham go z całego serca; wszakże rozumie się, że to, co ofiarowuję Tobie, jest i dla niego jednocześnie.

Jestem, o czym – mam nadzieję – nie wątpisz, oddany Ci sercem całym.

du Vallon de Bracieux de Pierrefonds

– I cóż ty na to, hrabio? – odezwał się Aramis.

– Powiadam ci, drogi d’Herblay, że świętokradztwem jest prawie wątpić w Opatrzność, mając takich przyjaciół.

Po czym, dokonawszy podziału przy świetle stoczka Bazina, wyruszyli w dalszą drogę. W kwadrans później spotkali się z lordem de Winter przy bramie Świętego Dionizego.ROZDZIAŁ III | Gdzie mowa o tym, że pierwsze wrażenie jest zawsze dobre

Trzej panowie jechali tak dobrze im znaną drogą, prowadzącą ku Pikardii; przywodziła ona Atosowi i Aramisowi wspomnienia ich najbardziej malowniczej młodości.

Nareszcie, po dwóch dniach i jednej nocy podróży, przybyli pod wieczór przy wspaniałej pogodzie do Boulogne, natenczas miasta nieledwie pustego.

– Gdy już dotrzemy do bram miasta, panowie, postąpmy tak samo jak w Paryżu: rozdzielmy się dla uniknięcia podejrzeń; ja znam oberżę, mało uczęszczaną, której właściciel jest mi zupełnie oddany. Udam się tam, gdyż spodziewam się zastać pewne listy; wy stańcie w zajeździe „Pod Szpadą Henryka Wielkiego” na przykład. Posilcie się, a za dwie godziny bądźcie u tamy, tam, panowie, czeka nasza łódź.

Tak się też stało. Lord de Winter pojechał dalej wzdłuż bulwarów zewnętrznych, aby wjechać inną bramą, gdy tymczasem dwaj przyjaciele wjechali tą, pod którą się zatrzymali. Wkrótce natrafili na wskazaną oberżę.

Nierozsiodłane konie dostały obroku, służącym dano kolację, a ponieważ panom pilno było odpłynąć, poszli więc naprzód, zostawiwszy im polecenie, aby podążali za nimi do tamy, nie wdając się z nikim w żadną gawędę.

Atos i Aramis zmierzali do przystani. Spostrzegli, iż szczególnie na jednym przechodniu ich zjawienie się sprawiło widoczne wrażenie.

Toteż i oni zwrócili na niego uwagę: przechadzał się po tamie, pogrążony w smutnej zadumie. Skoro ich tylko zobaczył, jął przypatrywać się uporczywie, zdradzając chęć nieprzepartą wdania się z nimi w rozmowę.

Był to młody człowiek o bladym obliczu; oczy miał jasne i tak nieokreślonej barwy, iż zdawały się mienić jak u tygrysa. Chód jego, jakkolwiek powolny, był sztywny i śmiały. Ubrany był czarno, a u boku zwieszała mu się długa szpada.

Gdy weszli na tamę, Atos i Aramis stanęli, aby przypatrzeć się łodzi, przymocowanej do pala i wyglądającej, jakby na nich tylko czekała.

– To nasza z pewnością – odezwał się Atos.

– Tak sądzę – odparł Aramis – a jednomasztowiec, który tam zawija do portu, zapewne zawieźć ma nas do miejsca przeznaczenia; byle tylko de Winter nie dał na siebie czekać. Wyczekiwanie tutaj bynajmniej nie jest zabawne; ani jednej kobiety nie widać.

– Cicho! – szepnął Atos. – Podsłuchają nas.

W istocie, czarno ubrany młodzieniec odbył poza ich plecami kilkakrotną przechadzkę tam i z powrotem, a usłyszawszy nazwisko de Winter, stanął jak wryty. Twarz jego jednak pozostała bez wyrazu, więc mogło to być tylko dziełem przypadku.

– Panowie – przemówił, składając im swobodny i grzeczny ukłon – wybaczcie mojej ciekawości, lecz widzę, że z Paryża przybywacie, a przynajmniej nie pochodzicie z Boulogne.

– Tak, panie, przybywamy z Paryża – równie uprzejmie odpowiedział Atos. – Co pan rozkaże?

– Czy zechciałby pan łaskawie mi powiedzieć, azali prawdą jest, iż kardynał Mazarini nie jest już ministrem?

– Jest nim i nie jest – odparł Atos – bo jedna połowa Francji wypędza go, a drugą połowę za pomocą intryg i obietnic zmusza do podtrzymywania go na stanowisku. Taki stan rzeczy, jak pan pojmuje, długo trwać nie może.

– Ale – rzekł nieznajomy – nie był zmuszony uciekać ani też nie dostał się do więzienia?

– Jak dotąd jeszcze nie, panie.

– Panowie, zechciejcie przyjąć podziękowanie za waszą uprzejmość – powiedział młodzieniec, odchodząc.

– Co powiesz na tego nudziarza? – zagadnął Aramis.

– Że to parafianin jakiś albo szpieg, co bada.

– I ty odpowiedziałeś mu w ten sposób?

– Nic mnie nie upoważniało, by odpowiedzieć mu inaczej. Grzeczny był, odpłaciłem mu tą samą monetą.

– A jednak, gdyby to był szpieg…

– Cóż by on miał tu do roboty? Nie żyjemy już w czasach Richelieu, który za najlżejszym podejrzeniem kazał zamykać porty.

– To wszystko jedno, w każdym razie źle zrobiłeś, dając mu taką odpowiedź – mówił Aramis i powiódł oczami za znikającym młodzieńcem.

– A ty – rzekł Atos – zapominasz, iż popełniłeś stokroć większą nieostrożność, wymieniając nazwisko lorda de Winter. Czy nie zauważyłeś, iż to ono zatrzymało go na miejscu?

– Tym bardziej należało dać mu odprawę, kiedy cię zagadnął.

– Sprzeczkę miałem rozpocząć? – rzekł Atos.

– Odkądże napawa cię ona strachem?

– Obawiam się jej zawsze, gdy na mnie gdzieś czekają, a sprzeczka może mi przeszkodzić w przybyciu do celu. Przyznam ci się wreszcie, że i ja byłem ciekawy przypatrzeć mu się z bliska.

– Dlaczego?

– Gotów jesteś mnie wyśmiać, Aramisie, ale muszę powiedzieć, iż ze strachu podlegam przywidzeniom… Do kogo podobny wydaje ci się ten młody człowiek?

– W urodzie czy w brzydocie? – zapytał Aramis ze śmiechem.

– W brzydocie o tyle, o ile mężczyzna może być podobny do kobiety.

– A! Przebóg, dajesz mi do myślenia – wykrzyknął Aramis. – Nie, drogi przyjacielu, to nie przywidzenie, przyznaję ci słuszność zupełną: te usta drobne i zaciśnięte, wejrzenie, zdające się podlegać rozkazom rozumu, a nigdy serca… To jakiś kolejny syn Milady.

– Ty się śmiejesz, Aramisie.

– Z przyzwyczajenia po prostu, gdyż zaręczam ci, iż równie jak i ty nie życzyłbym sobie spotkać na mojej drodze tego młodego węża.

– A! Otóż i de Winter nadchodzi – odezwał się Atos.

– Nic by nie brakowało już teraz, gdyby tylko służba nasza nie kazała czekać na siebie.

– Nie ma obawy – rzekł Atos – widzę ich o dwadzieścia kroków za lordem de Winter.

– Do diabła – ciągnął Aramis – za dnia nie przepadam wcale za morzem, a nocą tym bardziej. Ryk bałwanów, huk wichru, przeraźliwe kołysanie statku! Przyznam się, iż wolę klasztor w Noisy.

Atos smutno się uśmiechnął, gdyż o czym innym myślał już widocznie, idąc na spotkanie de Wintera. Aramis skierował się za nim.

– Co się stało naszemu przyjacielowi? – odezwał się Aramis. – Na co on, u diabła, ogląda się tak poza siebie?

– Co tobie, milordzie, co cię tak tchu pozbawia? – spytał Atos.

– Nic, nic – odparł tenże. – Kiedy przechodziłem wybrzeżem około wzgórz piaszczystych, zdawało mi się…

I znowu się obejrzał. Atos z Aramisem zamienili spojrzenie.

– Ale siadajmy – ciągnął de Winter – siadajmy, łódź musi na nas czekać, a oto nasz jednomasztowiec na kotwicy. Chciałbym już stać na jego pokładzie.

Raz jeszcze spojrzał za siebie.

– Widział go – szepnął Atos do Aramisa.

Znaleźli się nareszcie u schodków prowadzących do łodzi. De Winter rozkazał służbie, by pierwsza zeszła; sam począł schodzić za nimi.

Tymczasem Atos zobaczył mężczyznę idącego brzegiem morza, równolegle z tamą. Przyspieszał on kroku, jakby chciał się znaleźć po drugiej stronie przystani, by śledzić ich odbijanie od brzegu. Wydało mu się, iż to ten sam, który go wypytywał.

„O! – pomyślał. – Miałżeby to być szpieg, co chciałby przeszkodzić nam w odpłynięciu?”

Atos skoczył do łodzi, która uwolniona z cum, poczęła się oddalać pod wysiłkiem czterech dzielnych wioślarzy. Lecz młodzieniec ów pobiegł w tym samym kierunku, wyprzedzając ich nawet. Łódź właśnie miała przepływać pomiędzy szpicem tamy, nad którym górowała latarnia morska, zapalona przed chwilą, a zwisajacą skałą. Widać było z daleka, jak młody człowiek wdzierał się na tę skałę, by popatrzeć z góry na przepływających.

– To z całą pewnością szpieg! – odezwał się Aramis do Atosa.

– Kto taki? – zapytał, oglądając się, de Winter.

– Ten, co nas śledzi, rozmawiał z nami, a teraz czeka tam na nas, patrz!

De Winter spojrzał w kierunku wskazanym przez Aramisa. Latarnia zalewała potopem światła małą cieśninę, którą mieli przepływać, i skałę, na której stał młodzieniec z odkrytą głową i skrzyżowanymi na piersiach rękami.

– To on! – wykrzyknął de Winter, chwytając Atosa za ramię. – To on! Nie omyliłem się, poznaję go.

– Co za on? – zapytał Aramis.

– Syn Milady – odparł Atos.

– Mnich! – krzyknął Grimaud.

Młody człowiek dosłyszał te słowa: zdawało się, iż rzuci się na nich, tak bardzo wysunął się na skraj, pochylony nad morzem.

– Tak, to ja, mój stryju, ja, syn Milady, ja, mnich, ja, sekretarz i przyjaciel Cromwella – i znam ciebie i twoich towarzyszy.

W łodzi było trzech ludzi odważnych, których męstwu nikt by nie śmiał zaprzeczyć, a jednak na dźwięk tych słów, na widok tej postawy, uczuli oni dreszcz grozy.

– A! – odezwał się Aramis. – To ten synowiec, ów mnich, syn Milady, jak sam powiada. Kiedy tak, czekajcie!

I z przerażająco zimną krwią, nieodstępującą go w żadnej ostateczności, wziął muszkiet z rąk Tony’ego, odwiódł kurek i wymierzył do człowieka stojącego na skale, który jak anioł mściciel wiódł oczami i ręką za nimi.

– Pal! – wykrzyknął zgorączkowany Grimaud.

Atos pociągnął za lufę muszkietu i powstrzymał wystrzał.

– Niech cię diabli porwą! – wrzasnął Aramis. – Miałem go na końcu lufy, w samo serce kulę bym mu wpakował.

– Dość, że zabiliśmy mu matkę – głucho odezwał się Atos.

– Matka była zbrodniarką, która i nam dopiekła, i tym, co drodzy nam byli.

– Tak, lecz syn nic nie winien.

Grimaud, który powstał z siedzenia, by obserwować skutki wystrzału, opadł zniechęcony na ławkę.

– A! Więc to wy jesteście, to wy, znam was już teraz! – zawołał młodzieniec.

Jego ostry śmiech i pełne groźby słowa rozbrzmiały ponad łodzią, pędzoną powiewem morskim, i zamilkły w przestrzeniach widnokręgu.

– Spokojnie – odezwał się Atos. – Co, u diabła! Przestaliśmy być mężczyznami? Czy co?

– Wcale nie – odparł Aramis – lecz to szatan wcielony. O! Słuchaj, zapytaj stryja, czy nie popełniłem przez ciebie nieodżałowanego głupstwa.

– Patrz, Atosie – znowu odezwał się Aramis – jeszcze dość czasu! Patrz, on ciągle tam stoi.

– Co on tu robi w Boulogne? – pytał Atos, szukający wszędzie przyczyny.

– Trop w trop szedł za mną – odezwał się nareszcie de Winter, usłyszawszy te słowa Atosa, odpowiadające jego myślom.

– Gdyby tak być miało, przyjacielu drogi – odparł Atos – musiałby wiedzieć o twoim odjeździe. Wreszcie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, było przeciwnie: wyprzedził nas tutaj.

– Aramisie – odezwał się Atos – teraz nie przeczę, iż zbłądziłem, przeszkodziwszy ci w spełnieniu zamiaru.

Grimaud wydał z piersi głuchy ryk wściekłości. W tejże chwili zawołano do nich z jednomasztowca. Żeglarz, siedzący u steru, odpowiedział i łódź przybiła do statku. Panowie, służba i bagaże znaleźli się na pokładzie. Statek ruszył w kierunku Hastings, gdzie miano wylądować.

Trzej przyjaciele raz jeszcze spojrzeli ku skale, na której wyraźnie zarysowywał się straszny cień, zdający się podążać z nimi. Potężny głos przeszył powietrze, śląc im pełne groźby słowa:

– Do zobaczenia w Anglii!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: