Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Trzy godziny ciszy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
11 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Trzy godziny ciszy - ebook

Przez trzy godziny ciszy można wyjaśnić sobie tyle, co przez tygodnie rozmów, a wysyłając pusty list, wyrazić więcej niż za pomocą tysięcy słów.

Kiedy Patrycja dowiaduje się, że jest śmiertelnie chora, postanawia rzucić wszystko i wrócić do Gourdon – małej miejscowości na południu Francji, gdzie w dzieciństwie jeździła na wakacje. Jednocześnie próbuje sprowadzić tam Marnixa, miłość jej życia, z którym nie miała kontaktu od dziewięciu lat. Jednak czy powrót do przeszłości, w przeddzień żegnania się ze światem, to aby na pewno dobry pomysł?

Hipnotyzująca opowieść, w której tajemnice z młodości nie pozwalają o sobie zapomnieć.  Bolesne wspomnienia mieszają się z teraźniejszością, a sny wydają się prawdziwsze od rzeczywistości. Patrycja Gryciuk zabierając nas na malownicze Lazurowe Wybrzeże, w pięknym stylu snuje opowieść pełną namiętności, mroku i szaleństwa.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-647-5
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDTEM

1

Są rzeczy i wydarzenia, których nie pamiętam. Wiem jednak, że w brzuchu mamy było nas dwoje.

Ona chciała dać mi na imię Remigiusz, ale kiedy okazało się, że jestem dziewczynką, nazwała mnie Patrycją. W domu wszyscy wołali na mnie Pati. Wychowałam się częściowo w Legnicy, w wielodzietnej rodzinie, a częściowo we Francji, w Gourdon, u mojej ciotki. Polskę opuściłam dla miłości jako młoda dziewczyna i nigdy nie wróciłam do kraju. Z zawodu jestem nauczycielką, ale piszę też książki. Od dłuższego czasu zastanawiam się, czy mogę napisać kolejną powieść z narracją w pierwszej osobie. Czy mogę stworzyć bohaterkę, przez której papierowe życie wyrzucę z siebie wszystko to, co tkwi we mnie, pod skórą, w zepsutym wnętrzu? Czy jestem w stanie po raz kolejny stanąć w świetle reflektorów, zakrywając się kilkoma słowami, a potem z nich się tłumaczyć? Czy w ogóle mam na to ochotę? Bo wolno mi jeszcze być sobą pod przykrywką fikcyjnej postaci. Mną w rzeczywistości i mną w tych zdaniach, które znajduję, żeby opisać to, co mnie spotkało i wciąż dotyka. Ale czy da się to rozdzielić na prawdę i fałsz? Na fikcję i rzeczywistość? Nie. Nie da się, bo wszystko się miesza, wzajemnie przenika, traci wyrazistość.

Kiedy ktoś pyta mnie o wiek, potrzebuję chwili na zastanowienie. Wcześniej wiedziałam od razu, teraz mam z tym kłopot. Liczę. Lata lecą za szybko. Gubię się w rachunku. Mam wrażenie, że zatrzymałam się w pewnym wieku i utknęłam w tamtym czasie. Ale gdy patrzę w lustro, nie poznaję siebie. To nie ja. Bardzo nie ja. Chcę mieć dwadzieścia sześć lat, a urodziłam się przecież w 1978 roku. Tak przynajmniej twierdzi mój paszport.

Myślałam o tym długo, bo i tęskniłam za nim długo. Za tym mężczyzną, często nieobecnym, ale tak bardzo mnie kochającym. Za jedynym. Aż wreszcie stwierdziłam, że skoro wszyscy opisują teraz tylko prawdziwe historie albo przynajmniej fabularyzowane, ale oparte na faktach, to i ja powinnam. Odszukałam go wczoraj w czeluściach internetu i wkroczyłam powoli, ale pewnie, w jego teraźniejszość. Otworzyłam rozdział, który dawno temu oboje uznaliśmy za zamknięty. Marnix. Chcę być jego przyszłością. Albo przynajmniej chwilą, skoro przyszłość ma się jednak ku końcowi. Sceną zamykającą fabułę, jak na filmie tuż przed końcowymi napisami. Żałosne, wiem. Ale czasami wszechświat stara się nam coś powiedzieć. Albo to my, przekornie, chcemy na siłę odpowiedzieć na dręczące nas pytania wbrew wszelkiej logice.

Marnix i ja urodziliśmy się tego samego dnia, miesiąca i roku, o tej samej godzinie. No, prawie o tej samej. Marnix zgrabnie opuścił łono matki o dwudziestej trzeciej dwadzieścia, a ja zapierałam się i musieli mnie wyciągnąć kleszczami sześć minut później, po wyjęciu Roberta – mojego brata bliźniaka. Zaistnieliśmy daleko od siebie, w innych krajach, róż­nych kulturach i językach. Jednak po siedmiu latach spotkaliśmy się. Ale o tym potem.

Dziś, po upływie trzydziestu ośmiu wiosen, postawiłam wszystko na jedną kartę. Wyłącznie do niego mogłam wysłać tę wiadomość, bo tylko on mógł ją zrozumieć. Albo przynajmniej nie uznać mnie za wariatkę po jej lekturze. Wiedziałam, że będzie czytał kilka­krotnie. Być może nawet na głos. Brzmiała tak:

Tacy po prostu są ludzie. Taka jestem ja – i się nie zmienię. Nie ma na to szans. Czasu nie ma. Możesz o mnie myśleć, co chcesz, mówić, co chcesz. Już się nie zmienię, już mi nie przejdzie. Przecież mnie znasz. Może być jedynie gorzej.

Trzeba było częściej trzaskać mi drzwiami przed nosem. Trzeba było mniej mnie słuchać. Trzeba było wybrać jego.

Znienawidzisz mnie przez te słowa, jeżeli już nie znienawidziłeś przez wszystkie wcześniejsze. Miało być odkupienie win, a jest ostatni gwóźdź do trumny. Wszystko jedno. Możesz odpuścić. I mnie. I sobie. Bo czasu nie ma.

Spotkaj się ze mną. Daj mi trzy dni. Proszę.

Notatka wyszła niczym wyrwany z kontekstu fragment słabo napisanego listu, choć ważyłam każde słowo. Długo zastanawiałam się, czy powtórzyć „już się nie zmienię”. Czy odczyta to jako błąd wynikający z pośpiechu, czy jako zamierzony zabieg mający wzmocnić to stwierdzenie? W końcu Marnix jest inteligentny. Wie, że nie rzucam słów na wiatr i każdy wyraz ma znaczenie, bo kocham pisać. Są nawet tacy, którzy nazywają mnie mistrzynią słów! Zostawiłam więc. Potem chciałam jeszcze trochę zredagować, żeby uniknąć wielokrotnego powtórzenia czasownika „być”, bo pewnych rzeczy autorce już trzeciej książki nie wypada, ale nie znalazłam ani sił, ani czasu. Przecież to nie idzie do druku. Następnie przystąpiłam do realizacji mojego planu.

Przypomniałam sobie lądowanie na plaży, kiedy maszyna kołuje wśród niebieskich fal, a gorące powietrze bucha prosto w twarz zaraz po wyjściu z kołnierza. Teraz jadę wynajętym autem z lotniska w Nicei. Droga zajmuje mi dwie godziny. Nie spieszę się. Jadę powoli, aż w końcu docieram do celu. Zatrzymuję się zaraz za pierwszą bramą, a właściwie za miejscem, w którym wcześniej była. Pozostały po niej dwa kamienne murki po bokach szerokiej ścieżki. Ani śladu po żeliwnej furtce. Silnik gaśnie i cichnie. Nie puszczam kierownicy i przez chwilę gapię się przed siebie. Odpalam papierosa. Wysiadam, dalej idę pieszo. Zaraz za zakrętem widzę dwa znajome domy: mój i jego. Tak, dom jest teraz mój, już od lat, ale nie miałam wcześniej odwagi tu przyjechać.

Wróciłam do Gourdon, malowniczo zawieszonego na skale Lazurowego Wybrzeża, dokąd w dzieciństwie przyjeżdżałam co roku. Do dużego domu z kamienia, którego nierówne ściany zawsze pozostają zimne, nawet w lecie, kiedy panują upały. Tak naprawdę chata nie znajduje się w samym miasteczku, ale niecałe dwa kilometry od niego. Na posesję jedzie się krętą nieutwardzoną drogą, prosto w rzadki las świerków i cykające w nim głośno bataliony świerszczy. Kiedyś dom wydawał mi się ogromny. Teraz jest po prostu normalny, a w środku nawet mały. Jakby się skurczył. Dachówki, których czerwień już dawno wyblakła od słońca, w cudowny sposób nadal trzymają upał na zewnątrz. Wnętrze wita przyjemnym chłodem. Zawsze lubiłam to miejsce, ale teraz, po latach, wydało mi się przez chwilę obce. Biorę głęboki oddech i popycham skrzypiące drzwi mojego dawnego pokoju. Promienie słońca przebijają się przez szpary w drewnianych okiennicach, tworząc migotliwą grę światła. Dokładnie tak, jak wtedy, podczas magicznych trzech godzin. Staję w progu i patrzę na ścianę.

Jedyną rzeczą, jaką zabrałam z domu Malwiny po jej śmierci, jest obraz o świątecznej tematyce, namalowany niewprawną ręką kogoś z rodziny Claude’a. Widać na nim przebraną za śnieżynkę młodą damę zawieszającą girlandę na bożonarodzeniowej choince. Paradoks polega na tym, że z ciemnych kolorów na płótnie bije jasne światło. Nie znam się na malarstwie, ale ten efekt robi na mnie wielkie wrażenie. Proporcje są zachwiane, a szczegóły malarz potraktował niedbale. Jednak gdy patrzę na tę scenkę, widzę szczęśliwie spędzone w tym domu wieczory. Podobno nikt nie lubił tego obrazu, dlatego trafił do piwnicy. Kiedy go znalazłam, zapytałam, czy może zawisnąć w moim pokoju. Ciotka Malwina zgodziła się i tak to wątpliwe dzieło sztuki przez lata miałam przed oczami. Teraz pozostało po nim wyblakłe miejsce na tapecie. Bezmyślnie zostawiłam płótno w Nowym Jorku. Wielka szkoda.

Klucz ciąży mi w kieszeni. Wyjmuję go, żeby w końcu nie przepadł. Najpierw ląduje na stole, potem na lodówce, ale tak natrętnie rzuca się tam w oczy, że mam ochotę schować go z powrotem do kieszeni spodni. Kluczyk jak z bajki: w górnej części zaokrąglony, jest smukły i elegancko zakończony u dołu. Wygląda, jakby strzegł jakiejś baśniowej tajemnicy albo odkrywał przez lata zatajaną prawdę. Dostałam go od Marnixa w dniu naszych siódmych urodzin. Nie powiedział, skąd ma ten klucz ani do czego służy. Potem twierdził, że znalazł. Ale okazało się, że zwinął go mojej ciotce. Otwiera skrzynię stojącą w piwnicy, gdzie Malwina trzymała pamiątki z Polski. Na szczęście miała zapasowy.

Dziś po przyjeździe od razu idę na dół i wkładam klucz do zamka, do którego pasuje, ale w ostatniej chwili cofam rękę. Zamkniętą skrzynię taszczę na górę i stawiam w centralnym miejscu salonu. Wpatruję się w nią. Nie mam odwagi jej otworzyć, więc moje patrzenie pewnie trochę się przedłuży.

Samotne spanie w domu w lesie, który zawsze był pełen ludzi, też okazuje się wyzwaniem. Słuch mi się wyostrzył. Słyszę tupanie mrówek i pająków. Rozbudzona wyobraźnia nie pozwala mi zasnąć. Każe warować z ­szeroko otwartymi oczami. Czuwam więc. Nie śpię wcale.

2

Ciotka Malwina, poprzednia właścicielka domu i siostra mojego ojca, wyjechała do Francji kilka dni przed stanem wojennym i już nie wróciła do Polski. Wyszła za mąż za Francuza, Claude’a, z którym całe życie pracowała w polu, zrywając płatki wonnych kwiatów. Jakkolwiek by to romantycznie brzmiało, praca ta nie należała do lekkich. W ich życiu nie brakowało jednak niczego oprócz dzieci, które razem z rodzeństwem w pewnym stopniu im zastępowałam.

Wcześniej, w przedpokoju tego domu, w starej szafie z ciemnego drewna Claude i Malwina przechowywali pomidory. Dwie szerokie szuflady, starannie wyściełane gazetami, wysuwano z namaszczeniem. Tam pękate bulwy z ogrodu nabierały kolorów. Różowiały powoli w chłodzie i spokoju, wypełniając świeżym zapachem całe wejście. Najpierw czarowały dojrzewaniem, potem zachwycały słodyczą. Dziś przedpokój cuchnie pleśnią i starością, a w szufladach fruwają skrawki starych gazet. I nic nikogo nie zachwyca.

Na doprowadzenie domu do stanu używalności mam trzy tygodnie. Ale od przyjazdu snuję się bez celu i nie potrafię zrobić nic pożytecznego. Na pewno niczego tu nie zmienię. Chcę trochę posprzątać, poukładać. Na razie chodzę i oglądam. Macam kryształowe okrągłe klamki pomalowanych na biało drzwi, które od początku kojarzą mi się z zamkowym wnętrzem. Często natykam się na zapomniane przedmioty, które niespodziewanie wywołują zdziwienie jak niebieska, robiona na szydełku chusta. Znalazłam ją pod łóżkiem w sypialni ciotki i wujka. Przyłożyłam do twarzy, żeby sprawdzić, czy pozostał na niej zapach Malwiny, jednak tylko woń ­kurzu zaświdrowała mi w nosie. Inne rzeczy wydają mi się zupełnie obce i zastanawiam się, czy aby na pewno ­należały do ­kogoś z rodziny. Do pokoju Roberta nie wchodzę wcale.

*

Czasami budzę się w środku nocy i chce mi się płakać z samotności.

Odpowiedź Marnixa na wiadomość wysłaną po dziewięciu latach niekontaktowania się brzmiała tak:

Nawet nie wiem, od czego zacząć.

Pomijając pytania, co u Ciebie i skąd masz mój adres e-mailowy, napiszę wprost:

o co chodzi?

Rozpoczęliśmy zatem mailowe negocjacje, które miały na celu sprowadzenie go do Gourdon na aż trzy dni. Te ostatnie trzy dni, które nam zostały. Wiedziałam, że nie będzie łatwo. Marnix ma rodzinę: żonę i dwójkę małych dzieci. Ma też poważną pracę, albo taką, która wygląda na poważną. W dodatku całe to jego cudowne życie toczy się teraz w Amsterdamie. Jakim argumentem miałabym go niby przekonać, żeby z dnia na dzień rzucił wszystko i przyleciał do Francji? Nie licząc cyrku na pogrzebie Malwiny, ostatni raz widzieliśmy się dziewięć lat temu i nie rozstaliśmy się w najmilszych okolicznościach. Nie utrzymywaliśmy kontaktu. Nigdy nie odpowiedział na żaden z moich dwustu czternastu listów. Szanse były więc niewielkie, żeby nie powiedzieć znikome. I choć „zerowe” wydaje się tu najodpowiedniejszym słowem, podjęłam tę próbę. Odważyłam się, nie myśląc o tym, co będzie dalej. Po prostu nie mam ochoty pluć sobie w twarz, że tego nie zrobiłam czy przynajmniej nie próbowałam. Argument sam się niespodziewanie pojawił. Nieoczekiwany. Nieproszony. Nie wiadomo skąd, ale kolosalny. TEN argument. Nic innego tak nie motywuje, jak TO. Zaczęłam więc działać. Natychmiast. Bo czasu coraz mniej. Bo na każde „witaj” przypada ­jedno „żegnaj”. Teraz wreszcie szykuję się na jego przyjazd.

Są chwile, gdy wolałabym martwym widzieć Cię.

Nie musiałabym się Tobą dzielić, nie, nie1.

Przez początkowe lata mojego życia nic specjalnego się nie działo. Nie pamiętam pierwszego dnia przedszkola. Nie pamiętam białych podkolanówek ze zdjęcia ani pierwszych kłótni z moimi braćmi, a domyślam się, że kłóciliśmy się sporo. W ogóle mało pamiętam z wczesnego dzieciństwa, bo staram się nie spoglądać wstecz. W pamięci utkwiły mi jakieś drobiazgi. Na przykład kolor taksówki, którą mama wróciła z porodówki na Jaworzyńskiej z najmłodszym bratem, Krzysiem, zwanym Chudym. Ja i Robert mieliśmy wtedy cztery lata, a Jan był ośmiolatkiem. W trójkę staliśmy w oknie i czekaliśmy na nich, patrząc na padający za szybą śnieg. Podjechali pod dom żółtym samochodem właśnie wtedy, kiedy jeszcze przez ostatnie cztery minuty miałam nadzieję, że wracają z siostrą. Od tego momentu kolor żółty kojarzy mi się z wielkim rozczarowaniem. I aż dziw bierze, że te duże koperty z wynikami badań ze szpitala nie są żółte. Pamiętam też, jak pierwszy raz jadłam śmietankowe lody z budki koło parku. Inne zdarzenia, oficjalnie ważne, raczej rzadko zostawały w mojej pamięci. Jednak bez problemu przypominam sobie dzień, w którym poznałam Marnixa.

Pierwsze wakacje w Gourdon spędziłam w 1985 roku. Ach, co to była za wyprawa! Wyjazd za granicę napełnił nas radosnym oczekiwaniem. Ale najpierw było kombinowanie, żeby załatwić paszporty w komunistycznym kraju. Następnie trochę nadludzkich umiejętności, by zmieścić nas wszystkich do szpanerskiego poloneza caro. Na początku udawało się to raz w roku, potem częściej. Gdy wyjeżdżałam jako sześciolatka, nie wiedziałam, co mnie czeka. Spodziewałam się chyba wszystkiego, ale to, co zobaczyłam na miejscu, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Francuzi mieli gumy balonowe, lalki Barbie i spódnice na tiulach. Oficjalnie, normalnie w sklepach. I jeszcze do tego palmy rosnące wzdłuż szerokich, oblanych słońcem bulwarów. Nie chciałam stamtąd wyjeżdżać.

Szóstego lipca 1985 roku w ogrodzie Malwiny pojawił się czekoladowy placek z bitą śmietaną, malinami i świeczkami urodzinowymi. Byliśmy ubrani na biało i mój ojciec utrwalił tę chwilę, robiąc nam pamiątkowe zdjęcie. Na pierwszym planie stolik z tortem, tuż za nim Robert i ja. Drugi plan to moja mama z Chudym na rękach, ciocia Malwina z mężem, obok roześmiany Janek. Dalej widać zerkającą w naszym kierunku parę. Pierwszy raz na zdjęciu urodzinowym nikt nie patrzy na tort. Moja twarz, na fotografii z profilu, jest ­poważna. Nieruchome, otwarte usta potwierdzają zdziwienie, jakie maluje się w moich oczach. Patrzę na niego. Robert też. On stoi o krok dalej i z osłupieniem wpatruje się w nas. Niepokój i napięcie emanują z naszych dziecięcych twarzy. Patrycja, Robert i Marnix. Tak się poznaliśmy. Rodzice postanowili wyprawić nam wspólne urodziny, oczywiście nie pytając nas o zdanie. Nie dość, że na co dzień wiodłam nader konfliktowe życie z trzema braćmi i dzieliłam urodziny z bliźniakiem, to jeszcze teraz dochodził wakacyjny sąsiad. Tego dnia nastąpił więc swego rodzaju koniec świata, co doskonale zostało utrwalone na tej, bardzo dla mnie teraz cennej, fotografii.

------------------------------------------------------------------------

1 Katarzyna Nosowska, Piotr Banach, Zazdrość, w: Hey, Fire, Izabelin Studio, 1993.TERAZ

DZIEŃ PIERWSZY

18

Jestem gotowa. Wszystko już czeka. Jest tak, jak to zaplanowałam. No prawie. Poza jednym małym szczególikiem. Nie mam paliwa. Niech to szlag jasny trafi! Rezerwa świeci się od wczoraj. Miałam zatankować, wracając z zakupów, i zapomniałam. Nie wiem, czy dojadę do La Colle-sur-Loup, gdzie znajduje się najbliższa stacja benzynowa. Co robić? Ryzykować? Jechać przez Grasse? Do Châteauneuf też pewnie nie starczy. Cholera, jak mogłam nie zatankować?! Chodzę w kółko po podwórku. Muszę coś wymyślić, i to szybko, inaczej się spóźnię albo utonę we własnym pocie. Przed domem Magnusa stoi jego wielka terenówka. Moja ostatnia szansa, żeby tego wszystkiego nie zawalić.

Pukam. Oczywiście nie otwiera. Dzwonię, walę z całej siły w te ogromne drzwi. Nie odpowiada. Mam dosyć jego głuchoty. Śpi z zatyczkami w uszach, które rano zapomina wyjąć? Nie. Obraził się. Nie mam odwagi zejść do piwnicy, rozmawiać z nim, a już tym bardziej go o coś prosić. Oddycham głęboko. Myślę. Czy mam coś do stracenia? Zdecydowanie nie mam. Podchodzę do jego auta. Szyby są spuszczone, a kluczyki wiszą w stacyjce. Jest też klima i skórzane siedzenia. Bazgram na kartce zwięzłe wyjaśnienie, które zostawiam mu na progu. Tak miało być. Wszechświat pożycza mi wypasioną toyotę rzeźnika. Biorę, wsiadam i odjeżdżam z piskiem opon. Niech się dzieje, co chce. W podzięce upiekę ciasto dla niego i dla dzika.

Lotnisko, gdzie setki razy wpadaliśmy sobie w ramiona. Znów stoję tu sama, w gąszczu zniecierpliwionych podróżujących. Zestresowana i spocona, mimo że jestem wcześniej, aby uniknąć paniki. Ale ona jest i tak. Wiedziałam, że będzie, dlatego nałożyłam podwójną dawkę supermocnego, zakupionego specjalnie na tę okazję antyperspirantu, którego reklama zapewniała o suchych pachach przez czterdzieści osiem godzin. Jakbym się szpachlowała cementem. Klima w aucie chodziła na maksa. Ale niestety, nie te pachy, nie w tej sytuacji, nie w tym mieście. Płynę. W końcu lot z Amsterdamu oznaczono na zielono: wylądował. Puls mi przyspiesza. Podnoszę się z krzesła i podchodzę bliżej, choć wiem, że minie jeszcze dobre dwadzieścia minut, zanim się pojawi. Zależy, czy nadał walizkę, na którą będzie musiał czekać, czy przyleciał tylko z bagażem podręcznym. Znając go, na trzy dni przyleciał z podręcznym. No, chyba że wziął gitarę. Mam cichą nadzieję, że tak. Nie. Tak naprawdę to mam głośną, wrzeszczącą nadzieję, że ją zabrał. Po trzydziestu minutach nerwowego przestępowania z nogi na nogę powoli zaczynam w to wszystko wątpić, aż w końcu wpadam w panikę. Zmienił zdanie. Nie ośmielił się. Nabrał mnie. Wystawił do wiatru. Nie przyleci, ale nie wiedział, jak mi o tym powiedzieć. Zrobił mnie w balona. Śmieje mi się teraz w oczy. Nie uwierzył, że naprawdę tu jestem, i chcę się spotkać. Że czekam. Nie uwierzył w TO. Robię wszystko, żeby się nie denerwować, żeby powstrzymać łzy. Ale na to już za późno. Jestem wściekła. Jestem przerażona. Mam ochotę rzucić się na ziemię, krzyczeć, drzeć się, ile sił w płucach. Aż nagle wychodzi. Rozgląda się. Jest. On tu naprawdę jest.

W sekundzie wszystko wraca do mnie jak bumerang. Melodie, szepty, słowa. Tęsknota, radość i rozpacz. Wszystko razem, jakbym nie mogła się zdecydować, a przecież wybieram miłość. Łapię oddech i ocieram łzy, przez ułamek sekundy zastanawiając się, czy chociaż wodoodporny tusz to wytrzyma, bo antyperspirant dawno się poddał. Prostuję plecy. Podążam za nim wzrokiem. Wydaje mi się, że na mnie patrzy, ale chyba mnie nie widzi. Tak jak myślałam, nie poznaje mnie. Normalne. Nie przypominam już tej dziewczyny z przeszłości. Wyglądam zupełnie inaczej. Sto razy gorzej. Tysiąc razy gorzej. Jestem otyła, mam zmarszczki i siwe włosy. Biorę więc głęboki wdech i silę się na uśmiech, podnosząc rękę. Macham lekko. Jego oczy wracają i nagle mnie widzą.

To niesprawiedliwe. Marnix Lanteri wygląda tak samo pociągająco i młodo jak dziewięć lat temu. Nic się nie zmienił. Jest wysoki, szczupły i przystojny. Dalej nosi dłuższe włosy, tak jak ja od wczoraj, do ramion. Ubiera się jak kiedyś. Jeansy i modny T-shirt. Na ramieniu ma plecak, a w ręku… W ręku nie ma nic. I to jedyna rzecz, jaka razi mnie w tym pięknym obrazku, który mam przed oczami, kiedy zbliża się do mnie ten Marnix bez gitary.

Wpadam w jego ramiona i wybucham płaczem, którego paskudnie się wstydzę.

– Hej, nie płacz. – To są jego pierwsze słowa od dziewięciu lat, skierowane do mnie. Bo pogrzebowego wrzeszczenia na siebie sześć lat temu przecież nie liczymy. „Hej, nie płacz!” wiruje mi w głowie, aż zdaję sobie sprawę, że to nie słowa, a jego głos zwala mnie z nóg i mam wrażenie, że stoczę się na ziemię i nie będę miała siły się podnieść. Będzie musiał mnie nieść, a nie da rady. Ale nie. Trzyma mnie. Trzyma mocno. W końcu udaje mi się wydukać:

– Chodźmy!

Szukanie samochodu na parkingu zajmuje nam kilka minut, bo nie od razu przypominam sobie, że nie przyjechałam peugeotem. Mózg mi się rozjeżdża i nie mogę się skupić. W końcu znajduję auto Magnusa. Zbliżamy się, stajemy oboje przed bagażnikiem, który otwiera się na polecenie automatycznego pilota, żeby Marnix mógł schować swój bagaż. Takie luksusy! Powoli ukazuje się nam jego zawartość. Patrzę i przestaję oddychać. Magnus Heilbron wozi w aucie strzelbę. Poluje na swoje ofiary, żeby móc potem je kroić na stole w piwnicy. Marnix wzdycha głośno. Spoglądamy na siebie bez słowa. Widzę, że chce o nią zapytać, ale chyba nie wie jak. Jakkolwiek na to patrzeć, przyjechałam po niego uzbrojona.

– To pożyczony samochód – dukam w końcu.

– Od kogo pożyczasz samochód z dubeltówką?

– Od faceta, który kupił twój dom.

Na krótką chwilę odwraca wzrok w stronę lotniska. Chce zawrócić. Boi się. Bierze mnie za nieobliczalną wariatkę. Nie dziwię mu się. Też bym tak zareagowała. Jeśli zechce uciec, będę go gonić.

– Kto to taki?

– Magnus Heilbron. Amerykanin. Rzeźnik, fryzjer pasjonat i najwyraźniej strażnik Teksasu. Nie znasz go?

– Jeszcze nie. Ale już nie mogę się doczekać spotkania.

Podnosi brwi. Marszczy czoło. Nie odpowiadam. Wsia­damy do auta i ruszamy.

Przez większość drogi nikt nic nie mówi. Zasycha mi w gardle na amen. Zerkamy na siebie co chwila. Odwzajemniam jego ciepłe uśmiechy. Patrzy na mnie.

– Nic się nie zmieniłaś. – Kłamie.

To nic. Biorę. Bezwstydnie i zachłannie. Oczywiście, że biorę każdy moment, łykam każdy komplement. Nawet ten maksymalnie naciągany. Każdą spędzoną z nim sekundę, jaką się dzieli i mi hojnie daje. Nie oglądam się za siebie. Nawet tego nie żałuję. Dziwne, bo całe życie wolałam dawać. Teraz idę najwyraźniej w nowym kierunku. Co robi z człowiekiem umieranie! Kiedy terenówka zaczyna się wspinać w górę i aura staje się przyjemniejsza, zjeżdżam na parking. Jest tu piękny widok. Wiem, że zna to miejsce tak samo ­dobrze, jak ja. Wyłączam silnik. Stajemy nad przepaścią koło drogi. Powoli wciąga powietrze, obserwuje horyzont. Przeciąga się. Żebra przebijają mu przez koszulkę. Nie mogę się na niego napatrzeć. Nagle podchodzi, bierze mnie w ramiona i mówi mi dwa centymetry przed nosem:

– Dzień dobry, Pati. – Jego usta lądują na moich.

Czekałam na to „dzień dobry” lat dziewięć. Albo i sto. Nawet nie wiem ile. Za długo czekałam i teraz, kiedy je słyszę i czuję, nie wiem, co z nim zrobić. Pachnie tak samo. Ma te same miękkie usta. Zapamiętuję je więc, wykuwam w pamięci razem z obrazem, z całą otoczką, z tym spojrzeniem, na później. Na te wszystkie niedobre dni, kiedy będzie mi go brakowało. Na ciemność w pokoju. Na ten moment, kiedy trzeba będzie ostatni raz podnieść słuchawkę telefonu. Na umieranie. I chcę mu odpowiedzieć, ale mi nie wychodzi. Nie widzieliśmy się sześć lat, a on mnie całuje. Nie odpisywał na moje listy, a mnie całuje. Nie odbierał telefonów, a całuje. Ma rodzinę, a ja jestem gruba i śmierdzę. On całuje. Robert przeze mnie nie żyje. Mam białą kopertę, a go całuję. Chowam twarz w jego szyi. W tym miejscu, gdzie zaczynają się kościste ramiona. Nie odrzuca mnie. Obejmuje i ucisza. Wstydzę się.

– Kiedy byłeś tu ostatni raz? – Zaczynam skrupulatnie przygotowaną serię pytań.

– Wtedy, co ty. Na pogrzebie.

– Nie wróciłeś potem?

– Nie.

– Dlaczego?

– Po co miałbym wracać?

Dziewięć lat od naszego rozstania. Dziewięć lat czekania, dziewięć lat zgadywania jego rzeczywistości i wymyślania, gdzie jest i co robi. Dziewięć lat niepewności, złości i darcia szat. I taki dialog. Taka rozmowa na ­powitanie. Nic się nie zmienił. To jest właśnie mój Marnix.

– Czytałeś moje książki? – Pytanie numer dwa z bardzo długiej serii. Specjalnie dla niego przetłumaczyłam książki na francuski i wysłałam elektronicznie już jakiś czas temu. Nie odezwał się nawet wtedy, ale wiem, że je dostał, bo e-mail nie wrócił.

– Nie. – Replikuje bez cienia wstydu, współczucia czy zażenowania. Nawet jego ton niczego nie udaje. Jest mi trochę przykro. Staram się to ukryć i pytam, maskując uczucia możliwie neutralnym głosem:

– Dlaczego?

– Bo boję się, że napisałaś w nich o nas.

Ma prawo się bać. I dlatego pewnie nie spodoba mu się moja odpowiedź:

– Ta książka dopiero powstaje.

– To o czym były te poprzednie?

– O niczym.

Śmieje się.

– A ta jest o czymś? – Uśmiech nie opuszcza jego twarzy. Najwidoczniej dla niego to bardzo lekki temat.

– Ta jest o tobie i o mnie – wyjaśniam i jest mi lżej.

– Denerwujesz się, bo nie wiesz, co o niej pomyślę albo co inni o niej napiszą?

Pisanie to przecież jedna wielka prowokacja. Jed­no­stronna i prywatna perspektywa. Mój punkt widzenia, ubrany w moje słowa. Wiem to i prowokuję, więc mam to, na co zasługuję. Ale uśmiecham się szeroko, bo nie o to tak naprawdę chodzi. Żebym miała tylko takie problemy! Umieram. Wszystko inne jest zupełnie nieważne, bo umieram. Rozdwojone paznokcie nieważne, plama na kanapie i przypalony garnek też. Strajki na kolei, ceny chleba i długie upały. Wszystko naprawdę staje się nieistotne. Umieram. Liczy się obecność tych, których kocham. Bo nie ma czasu, bo reszta to ledwie pył w oku, ziewnięcie kota sąsiada, śnieg, kiedy czekasz na wiosnę, a ja przecież umieram. A potem i tak będzie mi obojętne. Chcę jednak, żeby wiedział, że o nas piszę.

– Nie. Nie denerwuję się – przyznaję.

Jadę i staram się skupić na drodze, żeby nas nie zabić. Zmuszam się do przypomnienia sobie pierwotnego planu, który tak pieczołowicie przygotowywałam od miesięcy, ale jego obecność zupełnie mnie rozprasza. Jest piękny jak dzień. Przystojny jak noc. Znam go na pamięć. Nieodpowiedzialnie i niezrozumiale kocham każdy milimetr tego istnienia. I nagle na naszej drodze pojawia się sznur samochodów. Hamuję powoli, aż w końcu zatrzymuję w kolejce. Przy wjeździe do Gourdon policja ustawiła blokadę, a ja jadę kradzionym samochodem, w dodatku z bronią. „Zawróć”, podpowiada rozum, ale zamiast to zrobić, gapię się na pasażera.

Ruszam. Powoli posuwam się w tej zakręconej kolejce. Za mną czeka kilka samochodów. Na drugim końcu czteroosobowy patrol policji sprawdza dokumenty i każe otwierać bagażnik. Leżymy.

– Co robimy? – pytam zniechęcona.

– Nie wiem. Powiedz mi raz jeszcze: czyje to auto?

– Tego gościa, który kupił twój dom, Magnusa.

– Pożyczył ci?

– Sama pożyczyłam – mówię ciszej, bo robi mi się głupio.

– To znaczy?

– No, wzięłam. W moim nie było dość paliwa, a nie chciałam się po ciebie spóźnić. Nie miałam jak zapytać o zgodę właściciela, bo zapadł się pod ziemię. A że kluczyki były w stacyjce, to sam rozumiesz… – Chyba nie rozumie, a może i tak, bo uśmiecha się i kiwa głową, mierząc mnie wzrokiem.

– Oj, Pati…

– No co miałam zrobić? Poza tym zostawiłam mu notkę na progu. Wyjaśniłam, że pożyczam auto i wrócę za cztery godziny.

– Czyli czujesz się rozgrzeszona.

– Nic mu nie będzie. – Macham ręką. – Być może nawet nie zauważy. – Marnix spogląda na mnie badawczo. Teatralnie kontynuuję więc ten naciągany monolog. – Martwię się tylko o tę broń. Jeśli każą nam otworzyć bagażnik, to koniec. Noc spędzimy na komisariacie. W Cipières zaginęło dziecko. Wszędzie go szukają. Założę się, że to dlatego wszystkich sprawdzają.

Marnix spogląda nerwowo w kierunku patrolu.

– Zawróć – mówi. Patrzę na niego zdziwiona. On też się boi?

– Już nie mam jak.

Nieubłaganie zbliżamy się do policjantów. Staram się wymyślić jakąś historyjkę w razie rewizji, ale nic prawdopodobnego nie przychodzi mi do głowy. Wszystko przez niego. Przez to, że tak bardzo tu jest. Przez te kościste nadgarstki o smaku orzechów z ogrodu i te cudne elfie uszy. Auto przed nami zjeżdża na bok. Dwóch funkcjonariuszy zabiera się do sprawdzania pojazdu. Trzeci policjant podchodzi do nas i puka głośno w zamknięte okno. Spuszczam szybę. To Yannik.

– A, to ty. – Lustruje mnie, nie pasażera. – Skąd wracasz?

– Z Nicei.

– Wszystko w porządku? – pyta i spogląda teraz na Marnixa. Zastanawiam się, czy go rozpoznaje, bo nic nie mówi. Ten wita się skinieniem głowy. Musi go pamiętać, przecież dopiero co o nim wspominał. Ale w sumie to oni chyba za bardzo się nie lubili.

– Tak. Co się dzieje?

– Szukamy Cassy Plume – anonsuje, rozglądając się po pustych tylnych siedzeniach.

– Rozumiem.

Ktoś trąbi z tyłu.

– Możesz jechać – dodaje i puszcza nas wolno. Od­dycham z ulgą.

19

Dojeżdżamy do domu. Magnusa nie ma na zewnątrz. Parkuję auto dokładnie tam, skąd je wzięłam i zostawiam kluczyki w stacyjce. Kartka, którą mu zostawiłam na progu leży nietknięta. Zabieram ją i chowam do kieszeni. Marnix wyskakuje z pojazdu i pewnym krokiem podchodzi do wejścia swego dawnego domu. Naciska na klamkę, po czym dotyka drewnianej powierzchni drzwi. Zamknięte na cztery spusty. Stoi tak chwilę, po czym cofa się i patrzy na całość. Okiennice szczelnie przykrywają okna i nie da się zajrzeć do środka. Przeszłość pozostaje wewnątrz, nieosiągalna, zamaskowana. Musi tam zostać, taka jest kolej rzeczy.

– Byłaś w środku? – Spogląda na mnie zaintrygowany i zastanawiam się, jak mnie widzi. Tak jak wtedy czy teraźniejszą? A może on mnie w ogóle nie widzi. Tak jak ja nie widzę Magnusa, nawet kiedy na niego patrzę.

– Tak.

– I jak?

– Inaczej. Chcesz się przekonać? – proponuję, przypominając sobie o szpitalnej czystości domu. Przytakuje. – Spróbujemy jutro rano, teraz najwidoczniej go nie ma.

Do domu Malwiny wchodzi jak do siebie. Obchodzi pospiesznie parter, wygląda do ogrodu, uśmiecha się nerwowo, a potem poważnieje i pyta, czy może iść na górę.

– Pewnie.

Ruszam, żeby mu towarzyszyć, jednak przed schodami zwalnia i zatrzymuje mnie gestem dłoni.

– Sam pójdę.

– Jak chcesz – szepczę. Wolałabym, żeby poczekał z tą wizytą do jutra albo chociaż do wieczora. Jednak nie mogę go zatrzymać. Dobrze wiem, że musi tam wejść. Ja już tam byłam.

Czekam. Długo go nie ma i zaczynam się w końcu niepokoić. Staję przy schodach i jak ten dzik na ścianie nastawiam uszu.

– Marnix? – wołam wreszcie, a mój głos dzwoni mi w głowie. Od lat go nie wołałam. No, chyba że we śnie. Melodia jego imienia niespodziewanie uwalnia motyle z mego brzucha. Stoję i śmieję się na głos. Sama nie wiem, z czego. Pierwszy raz od bardzo dawna. Marnix nie odpowiada. Pewnie mnie nie słyszy. Mam wielką ochotę tam iść, ale się powstrzymuję. Wracam do salonu i siadam w fotelu. Słyszę jego kroki nad głową: powolne, wybite z rytmu. Zwiedza, chodzi, błądzi po jego pokoju. Muszę przestać o tym myśleć. Przypomnieć sobie, co mam robić dalej. Skupić się. Wbijam wzrok w skrzynię, którą mamy wspólnie otworzyć wieczorem. Klucz z niej nie wystaje. Jeszcze tego mi brakowało! Gdzie on jest?! Podrywam się i rzucam na ciężkie wieko. Zamknięte. Szukam klucza na ziemi, dookoła skrzyni, wszędzie, gdzie mógłby być, gdyby wypadł z zamka. Nie znajduję go, więc zwiększam zasięg obserwacji. Teraz wzrokiem skanuję całą podłogę, potem resztę pomieszczenia. Klucz zniknął! Jak teraz wrócimy do wspomnień?

Po dwudziestu minutach, przerażona brakiem klucza, nie wytrzymuję. Już cały parter przewróciłam do góry nogami. Martwię się, więc postanawiam sprawdzić, co Marnix robi na górze. Drzwi do pokoju Roberta są otwarte. Zbliżam się i coś mi to przypomina. Nie mogę uciec od tamtego widoku. Pamiętam światło, ciszę, upał i zapach. I jedynie myśl, że to Marnix tam teraz jest, pozwala mi kroczyć dalej, choć mam wrażenie, że się cofam. Dwa kroki do przodu, jeden do tyłu. Drżę z przerażenia, przechodząc przez próg. Nikt tam nie wisi. On leży na podłodze, z czerwonymi oczami i ze wzrokiem wbitym w jeden punkt. Nie widzi, że nad nim stoję. Kładę się obok i teraz oboje leżymy na skrzypiącym parkiecie. On patrzy na sufit, a ja na niego.

– Co robisz?

– Sprawdzam, czy pamiętam.

– I co?

– Jakby to było wczoraj. On siedział przeważnie tu, a ja tam. – Wskazuje kierunki ruchem głowy. Wzdycha. – Pa­miętam wszystko dokładnie. Zbyt dokładnie…

Leżymy tak chwilę. Chcę go złapać za rękę, ale nie mam odwagi. Chcę go całować i się z nim kochać. Ale on nie odrywa wzroku od tej drewnianej belki. Jak długo jeszcze? Jak długo mój brat będzie stał między nami?

– Kochałeś go? – pytam w końcu, choć nie powinnam. Choć znam odpowiedź.

– Tak. – Wciąż zerka na na ten punkt u góry.

– Jak bardzo? – Nalegam.

– Bardzo.

– Kiedy zorientowałeś się, że z jego strony to więcej niż przyjaźń? Że jest gejem?

Spogląda na mnie w końcu. Duma przez moment, uśmiecha się delikatnie i szepcze, patrząc mi w oczy:

– No co ty? Zawsze o tym wiedziałem. Ty nie?

Zastanawiam się, od jakiego momentu Robert wiedział, że jest homoseksualistą. Czasami myślę, że od urodzenia. Albo może od tej samej chwili, kiedy ja wiedziałam, że jestem heteroseksualna. W dniu naszych siódmych urodzin, kiedy poznaliśmy tego, który nas poróżnił. Pamiętam jego pierwszą i ostatnią rozmowę z naszą mamą na ten temat. Siedzieliśmy przy kuchennym stole i odrabialiśmy lekcje. Mieliśmy wtedy osiem lub dziewięć lat.

– Jak to się robi, żeby się z kimś ożenić? – Robert zaczął rozmowę.

– Kiedy ludzie się kochają i są razem szczęśliwi, mężczyzna prosi kobietę o rękę i jeżeli ona się zgodzi, to biorą ślub. Dlaczego pytasz, kochanie? – Uśmiech nie schodził z jej twarzy.

– A jeżeli mężczyzna chce się ożenić z mężczyzną, to jest tak samo? Kto kogo prosi o rękę?

– Mężczyzna z mężczyzną? – Radość spłynęła nagle z jej różanych policzków. Zawahała się chwilę, ale trwało to krótko, ułamek sekundy zaledwie, zanim odpowiedziała: – Nie, kochanie, tak się nie da. Ślub jest tylko dla kobiety i mężczyzny.

– Ale dlaczego? – Nalegał.

– Bo tak jest i koniec. – Jej głos przybrał surowy ton. I koniec.

Bardzo nie lubiliśmy tego końca…

Nagle coś innego przyciąga uwagę Marnixa. Spod łóżka Roberta wyciąga czarną gitarę. Zdziwiony siada i zdmuchuje z niej kurz.

– Co ona tu robi?

– A co ma robić? Tak jak ja: czeka.

Zagra mi tę melodię, która mnie uleczy? Zrobi to, na co czekałam tyle lat? Spełni moje marzenie i da mi odlecieć? Już teraz, od razu, bez proszenia, nalegania, pytania? Nie. Nie tak szybko. Bierze ją, podnosi się i wystawia rękę w moim kierunku.

– Chodź! – mówi. No to idę.

Na dole dopada mnie nieprzyjemna woń. Zawsze jak przyjeżdżam do Gourdon, mój nos wariuje. Bogactwo aromatów rozstraja jego spokojne z natury usposobienie. Zapach perfum, bagietek i francuskich serów sprawia, że robię się wrażliwa na wszystko, co wyczuwam w powietrzu. Od kiedy pojawił się Marnix, coś mi podejrzanie śmierdzi w salonie.

– Czujesz?

– Co?

– Ten odór. – Robię skwaszoną minę.

– Gdzie? Tu?

– Sama nie wiem, gdzieś tu w pokoju. Nie potrafię zlokalizować jego źródła.

Marnix przez chwilę przemieszcza się po salonie, wciągając głośno powietrze nosem, niczym pies myśliwski.

Nic nie czuję – wyrokuje.

A może to ja tak ciągle śmierdzę, mimo że się myłam, i w końcu to wyczuwam?

Otwiera okna, żeby wywietrzyć. Ugotujemy się wieczorem, myślę, ale z drugiej strony muszę pozbyć się tego okropnego zapachu. Nie gra na gitarze. Zostawia ją w salonie. Chce jechać do Perfumowanego Źródła i to najlepiej na rowerze. Nie udaje mi się go przekonać do ponownej kradzieży toyoty. Wpada do garażu i wyciąga nasze stare rowery. Są w opłakanym stanie. Trudno uwierzyć, że jeszcze działają. Po chwili jedziemy tam, gdzie wydarzyło się dużo ważnych rzeczy. Wysiłek fizyczny jest dla mnie nie do zniesienia. Duszę się. Na miejscu odgrywamy zaplanowany scenariusz. Bierze mnie za rękę i prowadzi wszędzie tam, gdzie już byliśmy. Śmieje się z mojego krzesła. W końcu siadamy przy pojemnikach na wodę i patrzymy na widok między górami. Wspominamy. Tam też mnie obejmuje, więc wtulam się w niego z całą mocą.

Dlaczego gra ze mną w tę grę? Dlaczego postanawia tak dobrze odgrywać wyznaczoną mu rolę? Oboje wiemy, że to nie ma sensu, że za dwa dni wróci do siebie i więcej się nie zobaczymy. Nie boi się konsekwencji? Mogę przecież znów do niego pisać, dzwonić, nagabywać! Wie, że nie na długo. Może dlatego sobie na to pozwala. A może on też tego potrzebował i czekał na to jeszcze bardziej niż ja? Dopadły go wyrzuty sumienia?

Na kolację przygotowałam ratatouille i żeberka baranie na grillu. Moje jedyne popisowe danie. Na deser miętowy sorbet ze świeżymi malinami, dawną specjalność Malwiny. Uśmiecha się, gdy widzi stół zastawiony porcelanowymi talerzami. W końcu jest dobra okazja, żeby ich użyć. Cieszę się. Ja nie jestem głodna. Pewnie niczego nie przełknę. Za to bardzo chce mi się pić i palić.

– Czego się napijesz?

– Rosé piscine, jeśli masz.

– Mam.

Napełniam dwie szklanki, lód i wino. Siadamy przy stole. Wyciągam moje cienkie papierosy.

– W dodatku palisz.

– W dodatku do czego? – Uśmiecham się wrednie, jakbym chciała się na nim za coś odegrać i sama się temu dziwię.

– Do całej reszty. Tym się nie wyleczysz.

Nie chcę podejmować tego tematu. To zakazane. Mie­liśmy udawać, że go nie ma. Ale się pojawił, więc postanawiam go zakończyć:

– Ja w ogóle się nie wyleczę, kochanie.

– Nawet nie próbujesz.

– Zgadza się. – Przytakuję zbyt sztucznie i odpalam papierosa.

– Dlaczego? – Bierze mnie za rękę.

– Bo to nie ma sensu.

– Nie ma żadnej nadziei?

– Nie ma. – Suche policzki, ale to już ostatni dzwonek. Musimy zacząć rozmawiać o czymś innym, inaczej się rozpłaczę. Dlatego dodaję od razu, nie pozostawiając mu czasu na odpowiedź: – Dziękuję, że przyjechałeś. To dla mnie naprawdę dużo znaczy.

– Też byś to dla mnie zrobiła.

Nagle jego twarz się zmienia. Rozprasza się. Wzrok zatrzymuje się na szybie kuchennego okna. Marszczy brwi i pyta:

– Kto to?

Puszczam jego dłoń, podnoszę się i spoglądam w tę samą stronę. Magnus stoi i gapi się na nas ze zdziwioną miną. Kiedy nasze spojrzenia spotykają się, kiwa z niedowierzaniem głową, po czym odwraca się i odchodzi. Co jest grane?

– To Magnus, właściciel toyoty z dubeltówką – ogłaszam spokojnym tonem.

– Kawał faceta z niego.

– Kawał.

– Jaki on jest? – dopytuje, kiwając się na krześle.

– Skąd mam wiedzieć? Czy wyglądamy na przyjaciół? – Dziwię się, że, podobnie jak Janek, on też szybko ocenia naszą znajomość.

– Nie znacie się?

– Znamy, ale mało. Dziwnie się zachowuje.

– To znaczy?

– Znika gdzieś na całe noce albo ukrywa się w piwnicy.

Rozmawiamy do późna. Wspominamy szczególnie długo czasy z Robertem. Płaczemy. Nie pytam o jego rodzinę. Nie pytam o teraźniejszość. Nie mam odwagi. On też o tym nie mówi. W środku nocy odprowadzam go do pokoju Janka, gdzie przyszykowałam mu łóżko. Dziękuje i zamyka drzwi. Idę do siebie, kładę się i zasypiam w sekundzie, szczęśliwa i przerażona jednocześnie. Śni mi się, że jestem na aukcji mebli Malwiny. Ludzie oglądają każdy stolik i krzesło. W powietrzu czuć kurz. Wszystkie meble mają przyczepioną cenę wywoławczą. Chodzę i oglądam. Zaczynam spoglądać na metki, powiewające na cieniutkich niteczkach w rytm podmuchów mroźnej klimatyzacji. I wtedy okazuje się, że na każdej jest napisane to samo: „Co łaska”. Wpadam w szał i zaczynam biec, krzycząc, że ich wszystkich nienawidzę. W napadzie złości uderzam ciałem o kuchenny kredens i niechcący zwalam całą porcelanową zastawę z różyczkami. Naczynia Malwiny z hukiem rozbijają się o posadzkę. Budzę się z krzykiem, spocona i zastanawiam, skąd ten sen. Mam gdzieś meble, talerze, a tym bardziej pieniądze. Marnix, obudzony moimi wrzaskami, przychodzi do mnie i się przytula.

– Tęskniłem za tym zapachem – mamrocze.

– Jakim?

– Twoim.

Zasypia w rytm westchnień mego podziwu. Śpi, a ja czuwam, wącham go i kosztuję. Pachnie i smakuje niezmiennie. Na mojej skórze ciarki, na jego mech. Miłość to jednak zabawna sprawa. Nieskończona wraca nieproszona. Zostaje na zawsze. Trwa i trwa. Nie ustaje. Daje mi co łaska. Biorę bez grymaszenia i dziękuję.

Patrzę, jak miesza się to, czego nie ma, i to co jest.

A potem kiedy mówię wprost, milczysz i odwracasz wzrok.

Tysiąc wypitych razem kaw, głupi myślałem, że cię znam.

W rzucaniu kamieniami słów znowu przegrywam trzy do dwóch.

Chociaż jak syreny budzą mnie o tobie sny,

jedno wiem na pewno: nie chciałbym bez Ciebie…17

------------------------------------------------------------------------

17 Artur Rojek, Syreny, w: Artur Rojek, Bartosz Dziedzic, Ra­dek Łukasiewicz, Składam się z ciągłych powtórzeń, Kayax Pro­duction & Publishing, 2014.6 LIPCA RANO

35

Przeciągam się leniwie. Ogromne ramię Magnusa doskonale zastępuje poduszkę. Tak dawno nie budziłam się z kimś, na kogo mam ochotę popatrzeć. Tak dawno nie budziłam się z kimkolwiek!

– Zapomniałem – mówi, kiedy otwiera oczy.

– O czym?

– O kawie na noc.

– To nic.

– Naprawdę?

– Jestem w stanie podnieść się bez niej. Choć najlepiej wstaje mi się po tym, jak zjem śniadanie w łóżku z jakimś przystojniakiem.

– Rozumiem. – Całuje mnie w czoło. Spogląda na zegarek. – Jak mają być croissanty, to musisz poczekać.

– Poczekam – odpowiadam zalotnie i się uśmiecham.

Wstaje, bierze czyste ubrania z szafy i znika na dole. Po chwili słyszę odjeżdżający samochód. Dawno nikt mnie tak nie traktował. Zaczynam czuć się chciana, a może nawet kochana. Bo uwielbiana to już pewnie nigdy nie będę. To się zdarza tylko raz. Czekam na niego i rozmyślam. Przedstawię go dziś Jankowi. Jednak nie mam zamiaru mówić mu o naszej zażyłości. Jeszcze nie teraz. Jeszcze nie wiem, co z tego będzie. Wolę być ostrożna, bo Janek może szybko wygadać się rodzinie.

Nagle słyszę dźwięk mojego telefonu. Komórka jest w kie­szeni spodni, które leżą gdzieś na podłodze. Roz­glądam się, ale ich nie widzę. Zaglądam pod łóżko. Są tam zaplątane w jeansy Magnusa, których pozbywał się wczoraj w przyspieszonym tempie. Szarpię za kołtun ubrań i dokopuję się do wibrującego telefonu. Chwytam i odbieram.

– Patrycja?

– Tak, to ja. Kto mówi?

– Yannik.

W tym momencie z naszych zaplątanych ubrań coś z donośnym dźwiękiem wypada na podłogę. Wychylam się. Patrzę. Klucz. Znam go. Po­szukiwany od dwóch tygodni klucz od mojego kufra. Wypadł i leży.

– Jesteś tam? – Yannik dopytuje się zdziwiony.

– Jestem.

– Mam dla ciebie interesującą informację.

– O co chodzi? – dukam, nie spuszczając wzroku z klucza.

– O twojego sąsiada.

– Mów!

– Nigdy nie miał żony. Przynajmniej nie ma na to żadnych dokumentów.

– A dziecko?

– Jeszcze nie znaleźliśmy.

– To dlaczego tak twierdzi?

– Nie wiem. Ale to jeszcze nie wszystko. – Na jego słowa serce zaczyna bić mi szybciej. – Pamiętasz ten włos, który znalazłem w twojej skrzyni w salonie?

– Pamiętam.

– On należy do Cassy.

– Co? – Zasycha mi w gardle i chcę, żeby zmienił odpowiedź. Niestety, nie zmienia.

– To, co słyszysz.

– Co to może oznaczać?

– Jeszcze nie wiem, ale najprawdopodobniej ktoś, kto ją porwał, majstrował przy twoim kufrze. Albo robiła to sama Cassy.

Chciałabym coś odpowiedzieć, ale nie potrafię. Klucz od omawianego kufra leży przed łóżkiem i nie wiem, co z nim zrobić. Skąd tu się wziął? Pytam sama siebie, choć od razu domyślam się odpowiedzi. Wypadł przecież z jego spodni. W końcu odzyskuję głos:

– Ile ta Cassy ma lat?

– Trzy.

– Myślisz, że zmieściłaby się do tej skrzyni?

– Myślę, że tak.

Cichnie na moment, aż w końcu pyta: – Słuchaj, jesteś teraz u siebie? Możemy przyjechać? Musimy zabrać skrzynię. Pewnie jest w niej sporo włókien i dowodów. Trzeba wszystko przebadać.

– Możecie.

Siedzę na łóżku i nie mogę przestać wyobrażać sobie skulonego ciałka tej małej dziewczynki, zwiniętej, przygarbionej, wepchanej do dużej drewnianej skrzyni. Klucz. Magnus. Cassy. Smród w salonie. Chyba powinnam stąd uciec i to jak najszybciej. Za późno. Słyszę już jego kroki na schodach. I obiecuję sobie jedno: za nic w świecie nie zejdę do ciemnej piwnicy. Przysięgam: za nic!

– Jestem – mówi radośnie i popycha drzwi nogą. W rę­kach niesie dużą tacę. Ciepła kawa, mleko, cukier. Croissanty i czerwona róża. Spogląda na mnie i poważnieje.

– Coś jest nie tak?

– Nie. Wszystko w porządku. – Próbuję zamaskować przerażenie.

– Masz minę, jakby coś się stało. Ktoś dzwonił? – Rzuca okiem na moją komórkę, którą ciągle ściskam w dłoni. Tak mocno, że posiniały mi palce.

– Janek… Będzie tu dzisiaj.

Lata powtarzania kłamstw wreszcie się na coś przydają.

– O której?

– Wieczorem.

Podchodzi, kładzie tacę na ziemi, po czym rzuca okiem na podłogę. Na spodnie. Na sto procent widzi klucz. Nie może być inaczej. Leży na środku jak na scenie. Po prostu rzuca się w oczy. Magnus wraca wzrokiem do mnie i pyta najspokojniej w świecie:

– Kawy?

– Proszę.

Siada obok i podaje mi ciepłą filiżankę. Kulę się. Uspo­kajam kłębiące się myśli. Jak się skupię i nad sobą zapanuję, to może się uda. Zaraz będzie tu policja. Siedzimy tak w ciszy. Magnus patrzy na ścianę i siorbie kawę. Szczęka mu dziwnie pulsuje. I nagle moja komórka znów zaczyna dzwonić. Podskakuję i wylewam pół gorącego napoju na pościel. Na wyświetlaczu widzę, że to Yannik. Wyłączam. Nie odbieram. Mój kochanek spogląda na mnie podejrzliwie.

– Przepraszam. Zaraz to posprzątam.

– Nie trzeba.

– Trzeba.

– Kto dzwonił? – Zadaje pytanie i w tym samym momencie chwyta za aparat. Nie odpowiadam, a on wyświetla ostatnie połączenie. Wybiera numer i słucha. Nie ruszam się. Patrzę na niego. Modlę się. Jest skupiony. Wyłącza telefon i spogląda na mnie niezadowolony. Chcę wstać, chcę uciec, podnoszę się powoli. Ale łapie mnie za ramię i cedzi przez zaciśnięte zęby, przygniatając do mokrego łóżka:

– Siadaj. Zjemy tutaj.

Trzęsą mi się ręce i chyba nie potrafię się opanować.

– Tęsknisz za nim? – dodaje.

– Za kim?

– Wiesz, za kim. Przyznaj się, że za nim tęsknisz.

Nie wiem, co powiedzieć, bo obojętnie, co powiem, nie spodoba mu się. Ale muszę go jakoś przetrzymać, żeby dać czas Yannikowi. No, chyba że skłamię, ale wtedy mi nie uwierzy. Już mnie jednak trochę zna. Nierozważnie byłoby ryzykować. Chcę, żeby mi ufał, bo tylko wtedy może uda mi się żywej wydostać z tego pokoju.

– Myślę o nim czasami. Nawet tęsknię od czasu do czasu. No, ale nie daj się zwariować. Mówimy o kimś, kto nie żyje od dziewięciu lat. – Przybieram możliwie najlżejszy ton. Zerkam na niego, ale nie odrywa oczu od ściany. No dawaj! Odpalaj! Strzelaj! Jestem gotowa. Znam to na pamięć. – Przepraszam, nie wyrażam się chyba zbyt jasno… – dodaję. Spogląda na mnie wreszcie.

– Ale o kim ty mówisz?

– O Marnixie, a o kim?

– W dodatku kłamiesz! – Podnosi głos. Jest naprawdę rozzłoszczony.

– O co ci chodzi? Kogo masz na myśli?

– Tego glinę, który ciągle się koło ciebie kręci. Myślałaś, że jestem ślepy? Że nie widzę?

– Yannik?!

Nabieram powietrza i je zatrzymuję. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć. On jest jednak prostakiem. Niczego nie rozumie…

– Nie musisz mi nic tłumaczyć. Po prostu wstań i wyjdź. Nie chcę cię tu więcej widzieć – rozkazuje mi z zaciśniętymi pięściami. Boję się. Wysuwam się z łóżka i sięgam po ciuchy rozrzucone po podłodze. Zakładam je najszybciej, jak mogę. Magnus jest spięty. Jego twarz drży nerwowo i unika mojego wzroku. Stoi i nic nie mówi. Chwytam klucz, pokazuję mu go. Jak igrać z ogniem, to na całego.

– A klucz?

– Co klucz?

– Skąd go masz?

– Znalazłem! – wrzeszczy.

– I nic mi nie powiedziałeś?!

– Zapomniałem – krzyczy niezadowolony. Robi się purpurowy. – Bierz go i znikaj!

Chce mi się płakać, ale się powstrzymuję. Biorę klucz i chowam do kieszeni. Kiedy już ruszam w kierunku drzwi sypialni, słyszymy samochód wjeżdżający na podwórko. Jeden, a zaraz za nim drugi. Magnus wygląda przez okno, nie odsuwając firanki.

– Policja. Tak jak mówiłem… I to w większym gronie. To z pewnością do ciebie. Wiedziałem. – Kończy teatralnym tonem i odwraca głowę w moim kierunku. Trzęsę się, ale tym razem nie ze strachu. Raczej z przejęcia. A może dlatego, że jest mi przykro, bo miałam rację.

– Nie, kochanie. To twoi goście – zapowiadam, mierząc go wzrokiem.Pani Patrycjo, a dlaczego nie Piotrek, Jacek czy Paweł? Imiona jakieś niepolskie, miejsca obce. Dlaczego tak mało polskości w tych pani książkach? I jeszcze te wszystkie brzydkie słowa…

Bo tak mało Piotrka, Jacka i Pawła we mnie. Lata wchłaniania pierogów, kopytek, makowców, śpiewania Pana Tik-Taka i wlewania w siebie wódki, a w żyłach ciągle tylko wino. Nie jestem językową rasistką, żeby wybierać same ładne słowa, i na przekór wszystkim dopiero się rozkręcam. Mam brzuch wypełniony mięśniami, płuca cholernie lepkim powietrzem, a dłonie pękają mi od konfetti. Jestem, kim jestem. Spełniam się, spełniam. I już się nie zmienię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: