Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Twierdza Kimerydu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
25 marca 2017
Ebook
32,00 zł
Audiobook
49,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Twierdza Kimerydu - ebook

Czasem badania genetyczne są przyczyną katastrofy, a nie przełomu.

Kiedy w Mieście Krokodyli dochodzi do krwawego stłumienia pokojowej konferencji asymilacyjnej, nikt jeszcze nie podejrzewa, do czego doprowadzi konflikt między Miastem Krokodyli a Twierdzą Kimerydu. Organizatorce konferencji, Annie Guiteerez, antropolog z Uniwersytetu Krokodyli, udaje się zbiec z samego centrum zamieszek i uratowana przez strażnika wąwozu Tyrsa Mollinę, pół człowieka, pół raptora, trafia do rezydencji burmistrza Twierdzy – Teobalda. W obliczu niedawnej rzezi i wiszącej w powietrzu rewolucji nawet zatajenie prawdziwego powodu przybycia pani profesor do Twierdzy Kimerydu wydaje się nieistotnym szczegółem. Na jaw wychodzą bowiem znacznie bardziej przerażające fakty, sprawiające, że żadne z miast Afryki Południowo-Wschodniej nie może dłużej pozostać obojętne wobec krzywdzących wpływów Europy i hegemonii cesarza Brytanika. Usilna chęć przypodobania się Cesarstwu Europy nagle gaśnie zastąpiona determinacją i pragnieniem odzyskania autonomii kraju Złocistych Piasków.

Galeria postaci pierwszo- i drugoplanowych zachwyca niczym barwna plejada. Pierwszoosobowa narracja podzielona na większą liczbę postaci stwarza zagrożenie zaniku różnorodności. Pioruńskiej udało się połączyć jednolitość stylu z prezentacją różnorodnych i wielowymiarowych osobowości.

Aldona Kobus, Szuflada.net

Zapunktowała Pioruńska. I to wielokrotnie. Rodzi nam się nowa jakość w polskiej literaturze fantasy. Z jednej strony mamy do czynienia z wprawną żonglerką konwencjami i gatunkami, wysmakowanym językiem i solidną, inteligentną fabułą, z drugiej zaś z całkiem serio brzmiącym przekazem, który nie gubi się po drodze.

Karina Bonowicz, Dobra Polska Szkoła Portal Polonijny w Nowym Jorku

W pewnym sensie „Twierdza…” sama jest efektem eksperymentu. To autorska krzyżówka różnych odmian prozy gatunkowej – przedziwna, jedyna w swoim rodzaju mutacja fantasy, postapo, powieści przygodowej, prozy psychologicznej i sagi rodzinnej.

Jerzy Franczak, prozaik, eseista, poeta, wykładowca kreatywnego pisania

Magdalena Pioruńska - z wykształcenia politolog, dziennikarka, anglistka i literaturoznawczyni. Absolwentka Studium Literacko-Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim. Twórca i redaktor naczelna internetowego magazynu kulturalno-literackiego „Szuflada”, prezes Fundacji Szuflada. Koordynatorka paru literackich projektów w Opolu, w tym Festiwalu Natchnienia, antologii magicznych opowiadań o Opolu – odpowiadała także za blok literacki przy festiwalu Dni Fantastyki we Wrocławiu. Obecnie próbuje swoich sił w roli nauczyciela kreatywnego pisania. Dotąd wydała książkę poświęconą rozpadowi Jugosławii, zbiór opowiadań fantasy pt. „Opowieści z Zoa”. Ponadto jej tekst pojawił się w antologii fantasy „Dziedzictwo gwiazd”. W życiu wyznaje dwie proste zasady: „nikt ani nic poza tobą samym nie może sprawić byś był szczęśliwy albo nieszczęśliwy” oraz „wolność to stan umysłu”.
Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-525-2
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Twierdza Kimerydu jest efektem mojej pracy nad warsztatem, którą wykonałam w trakcie studiów w Studium Literacko-Artystycznym w Krakowie. To wtedy ostatecznie postawiłam na kreowanie pierwszoosobowych narracji, ale nauczyłam się też omijać dłużyzny i skupiać się tylko na tym, co popycha akcję do przodu. Twierdza Kimerydu jest więc powieścią przygodową, może nawet awanturniczą, a jej bohaterowie zostali obdarzeni specyficznymi cechami charakteru, które czynią z nich postacie wielowymiarowe i wyróżniające się z tłumu.

Ta książka nie powstałaby jednak, gdyby nie wsparcie kilku osób. Przede wszystkim dziękuję zatem mojemu promotorowi Jerzemu Franczakowi za jego wrażliwość, otwarty umysł i cierpliwość wobec mojej wybujałej wyobraźni i wrodzonej pomysłowości. Dziękuję również moim koleżankom i kolegom ze studiów za wsparcie i wszystkie te bajeczne wieczorki w Krakowie, kiedy zagłębialiśmy się w oparach intelektualizmu, ale nie tylko. Nie ma większej inspiracji dla pisarza niż inspirujący ludzie. Duże podziękowania składam także pani profesor Gabrieli Matuszek, założycielce i kierowniczce Studium Literacko-Artystycznego w Krakowie, osobie niezwykle charyzmatycznej i upartej. Dzięki jej życzliwości fantastyka trafiła na krakowskie salony i wieczorki poetyckie. Z perspektywy czasu myślę, że to jedno z najbardziej rozwijających mnie doświadczeń w życiu.

Szczególne miejsce w moim sercu ma jednak mój magazyn literacko-artystyczny Szuflada.net. Pięć lat pracy w roli redaktor naczelnej nauczyło mnie bardzo dużo o życiu, ludziach i przede wszystkim o pisaniu. Dziękuję zatem moim redakcyjnym kolegom i koleżankom, a przede wszystkim Magdalenie Sułek-Jabłońskiej, naszej redakcyjnej korektorce. Jeszcze nikt mnie tak nie ścigał za błędy językowe, jak Magda, jeszcze nikt mnie tak ostro nie pilnował i nie dręczył przecinkami, wielokropkami i poprawnym stosowaniem kolokacji i przysłów. Szczególnie ciepłe podziękowania przesyłam też Kindze Młynarskiej, redaktorce działu poezji, która jest naszym dobrym duchem i jak nikt inny ze spokojem i cierpliwością wczytywała się w moje wiersze o dinozaurach. Teraz zaowocowały one powieścią.

Dziękuję Annie Niemczak, uzdolnionej graficzce, odpowiedzialnej za powstanie okładki i grafik zawartych w Twierdzy Kimerydu. Ania zupełnie bezinteresownie uwierzyła w moją powieść i za to będę jej już zawsze dozgonnie wdzięczna. Podobnie dziękuję redaktorce Twierdzy Kimerydu Aleksandrze Machłaj za jej cierpliwość do mnie i rzetelną pracę. Mam nadzieję, że to początek większej współpracy.

Za szczególne i bardzo efektywne wsparcie dziękuję mojej drogiej trenerce personalnej Joannie Godeckiej za ten ogrom wykonanej nade mną pracy i za ponowne poszerzenie mojej życiowej perspektywy aż po sam horyzont i jeszcze dalej. Za pierwsze czytanie i kąśliwe komentarze, a także za skuteczną motywację dziękuję mojej przyjaciółce Aleksandrze Adamczyk, a za wysłuchiwanie moich pomysłów i podążanie ich śladem z otwartym umysłem – mojej drugiej przyjaciółce, Ewie Nastuli. Pisarce Małgorzacie Wardzie dziękuję za to, że parę lat wstecz we mnie uwierzyła i wskazała mi skuteczną drogę rozwoju, choć jestem raczej krnąbrną uczennicą.

Na zakończenie chcę jeszcze wspomnieć osobę o niezwykle barwnej osobowości i wielu talentach, także tym do przyciągania mojego niewyczerpanego zainteresowania. W takim momencie pisarz nie może zapomnieć o źródle swojej odnawialnej inspiracji. A zatem dziękuję i Tobie.ROZDZIAŁ 1

Anna

Pustynia ciągnęła się już od dwóch upalnych dni. Na mojej skórze kruszył się pot, gładko zaczesane rude włosy pokrywał słony kurz. Tylko na pustyni kurz jest słony. Pozostawia irytujący posmak na języku. Wiedziałam, że nie było odwrotu. Mogłam tylko maszerować przed siebie, znosząc gorący piasek wsypujący mi się do butów i pod nogawki jeansów. Czułam zwiększające się zmęczenie w mięśniach. Piekły mnie oczy, a pod powiekami zakwitły pustynne róże. A zatem śmierć. I to znajome poczucie paniki, że jeszcze tego nie chcę, że jestem zbyt młoda, aby po prostu utonąć w piasku. Ciekawe: czy przylecą dimorfodony? Rozerwą moje ciało na strzępy i żyłka po żyłce, kostka po kostce przedrą się do prawdziwej mnie, schowanej we wnętrzu różowej skorupy powszechnie zwanej ciałem?

– Zamknij się, Anno – powiedziałam sama do siebie; mój zachrypnięty głos przyniósł mi ukojenie. – Jakby to kogoś obchodziło! Zostawili cię na pewną śmierć!

Przyspieszyłam kroku, oblizując spieczone wargi. Kapelusz z szerokim rondem nie dawał mi już wystarczającego cienia, sprane tenisówki obcierały wysuszone pięty, a ramiączka plecaka boleśnie wbijały mi się w barki. Jeszcze jakąś godzinę temu prawie nie zwracałam na niego uwagi – teraz wydawało mi się, że dźwigam kamienie.

Mapa wskazywała, że od następnego miasta dzieliło mnie pięćdziesiąt kilometrów – niby nie była to wielka odległość, ale na pustyni łatwo się zgubić. Krajobraz prawie się nie zmieniał, kompas prowadził mnie w wyznaczonym kierunku, ale nie do końca mu ufałam. Wiele razy słyszałam przerażające opowieści o ludziach, którzy ginęli w trakcie transportu z jednego miasta do drugiego, bo kierowca tracił orientację w terenie albo na drodze stanęło mu dzikie zwierzę.

Pustynia była terenem łowieckim tutejszych gadów; pod wpływem prowadzonych przez europejskich naukowców eksperymentów powstawały nowe gatunki – krzyżówki zwierząt występujących współcześnie i tych prehistorycznych, powołanych do życia dzięki naszej świetnie rozwiniętej genetyce. Musiałam przespać lekcję historii, na której dokładnie tłumaczono nam, kto był za to odpowiedzialny. Fakt pozostawał faktem, że tereny dawnej afrykańskiej Namibii nie były teraz najbezpieczniejszym miejscem na Ziemi. Nie wiedziałam, kto był większym drapieżnikiem: zmutowany raptor czy agent specjalnych służb cesarza. Chyba wolałam raptora.

Chociaż w tym konkretnym momencie nie powinnam kusić losu podobnymi myślami. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zanim wykończy mnie upał, zrobią to właśnie raptory. Albo, nie daj Boże, dimorfodony. Zgadzałam się, żeby mnie pożarły dopiero po mojej smutnej śmierci. A na razie żyłam i nie mogłam sobie pozwolić na luksus utraty nadziei.

W tym momencie, jakby na moje specjalne życzenie, znalazłam się w cieniu. Natychmiast zadarłam głowę. Dokładnie nade mną krążył wielki ptak – podejrzewałam, że to jednak pterodaktyl. Dimorfodony były znacznie mniejsze. To mnie trochę uspokoiło – tutejsze pterodaktyle latały w pojedynkę, ale z drugiej strony nigdy nie rezygnowały z raz upatrzonej ofiary. Miałam tylko sekundę na podjęcie decyzji. Jeśli pobiegnę wystarczająco szybko, jeśli okaże się, że mam lepszy refleks…

Nie skończyłam myśleć, kiedy nogi same poniosły mnie do przodu. Moje ciało zareagowało instynktownie, wciąż chciało pozostać całe, podobało mu się posiadanie wszystkich kończyn. Tych samych, które teraz wyły z wysiłku. Ból w zmęczonych łydkach był nie do wytrzymania. Tak bardzo spięłam mięśnie ramion, że drżały jak skrępowane pasami. Oddech uciekł mi w głąb płuc, ale parłam do przodu, ignorując zlewające mi się przed oczami połacie piachu: niekończącą się pustynię, mój grobowiec.

Cień zwierzęcia przesuwał się razem ze mną bez względu na to, jak szybko biegłam. Czułam na skórze chłodniejszy podmuch, kiedy stwór opadał. Prawie dawał mi ukojenie – prawie. A gdyby się tak po prostu zatrzymać? Pozwolić mu, żeby mnie porwał? Jedno celne uderzenie dziobem i moje cierpienia się skończą. Popłynie krew, otworzą się pode mną piaski…

Nie, ciało wiedziało lepiej. Pozwoliłam mu podjąć decyzję. Biegłam coraz szybciej, choć protestowały we mnie najmniejsze mięśnie. Zmieniłam się w drgający, napięty nerw, ale moje serce wypełniał spokój. Tak, wiedziałam, jak walczyć o życie.

Pterodaktyl był już tak blisko mnie, że widziałam zarys jego rozpostartych skrzydeł. Zacisnęłam powieki i… nagle zabrakło mi ziemi pod stopami! Spadłam w dół, a pterodaktyl przeleciał tuż nade mną, złośliwie skrzecząc. Rozpaczliwie młóciłam dłońmi powietrze, aż z głośnym pluskiem wylądowałam w wodzie. Tak samo słonej jak piaski pustyni. I cudownie chłodnej.

***

Oswobodzone spod kapelusza włosy otoczyły moją twarz aureolą czerwieni. Woda przesiąknęła przez materiał moich jeansów i podkoszulka, a nawet znalazła dojście do wnętrza plecaka. To mnie otrzeźwiło – strach przed zalaniem zapasów żywności i przyrządów do krzesania ognia. Nie byłam też do końca pewna, czy woda nie uszkodzi mojego browninga. Czułam się pewniej, wiedząc, że w ostateczności mogę po niego sięgnąć. Ponowne zmuszenie ramion do wykonania ruchu wydawało się ponad moje siły, ale zaczął dokuczać mi brak tlenu. Wynurzyłam głowę na powierzchnię i złapałam szybki, urywany oddech. W pierwszej chwili krople wody przysłoniły mi widok. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Przede mną rozpościerało się seledynowe morze, albo raczej zatoka, ze wszystkich stron ograniczona stromym wąwozem. Słońce wciąż niemiłosiernie prażyło, słaby wiatr przynosił z pustyni chmury kurzu, które barwiły szarością jasny błękit nieba. Znajdowałam się przy jednym z brzegów zatoki – niestety, żeby się z niej wydostać, musiałam wspiąć się po skalnej półce.

Na domiar złego chwila orzeźwienia i radości z cudem uratowanego życia minęła, kiedy zauważyłam smukłe szyje elasmozaurów krążących mniej więcej w środku zatoki. Byłam od nich oddalona, ale kto wie jakie inne morskie stwory czyhały na mnie przy samym brzegu. W pobliżu znajdował się ocean. Najprawdopodobniej żadne wielkie ryby tutaj nie wpłynęły – chociaż przesmyk łączący zatokę z oceanem wydawał się bardzo wąski, to same elasmozaury były już wystarczająco zabójcze.

– Dzisiaj trafili nam się ochotnicy – usłyszałam nad sobą szyderczy głos.

Na skraju wąwozu stał młody mężczyzna, opierając jedną dłoń na biodrze, a drugą na wysokim łuku, który wbił w piasek. Postać wydawała mi się znajoma, ale nie umiałam sobie przypomnieć skąd.

– Ochotnicy do czego? – odkrzyknęłam.

– Do bycia karmą dla naszych zwierząt.

Rozejrzałam się z niepokojem. Przestrzeń wokół mnie zaroiła się od długich szyj elasmozaurów. Mieniły się opalizującymi łuskami. Powróciła znajoma, dławiąca panika. Zdałam sobie sprawę, że wolałam śmierć z ręki człowieka, najlepiej na polu bitwy. Nigdy nie jako ofiara pogody, krajobrazu albo – co najbardziej upokarzające – pożywienie dla prehistorycznych gadów.

– Pomocy! – poprosiłam żałosnym głosem.

– Za bardzo mi się taka podobasz.

Słońce raziło mnie w oczy. Twarz chłopaka rozmazała mi się w jasnej poświacie.

– Błagam o pomoc! Zrobię dla ciebie wszystko! – obiecałam w desperacji.

– Wszystko? Laskę też? – zaciekawił się uprzejmie.

Z wrażenia zabrakło mi słów. A potem po prostu się wściekłam.

– Pieprz się! – krzyknęłam.

– Jesteś kiepska w prowadzeniu negocjacji…

– Ogłuchłeś? Pierdol się, chuju!

Podpłynęłam bliżej skał i chwyciłam się ostrej krawędzi. Skała wyślizgnęła mi się z dłoni i runęłam do tyłu, kurczowo zaciskając powieki. Wynurzyłam się znowu i podciągnęłam. Tym razem skała przecięła mi dłoń. Krwawiący ślad pulsował otrzeźwiającym bólem. Oparłam nogę na płaskiej ścianie i uparcie uczepiłam się skały dłońmi, rozmazując na niej krew. Połowa mojego ciała wciąż znajdowała się w wodzie. Organizm protestował przeciwko kolejnemu wysiłkowi, który przekraczał jego siły.

Kiedy spróbowałam się podciągnąć, coś dziwnego wydarzyło się za moimi plecami. Nadeszła wysoka fala, która za jednym zamachem zmyła mnie ze skały i pociągnęła w stronę głębin. Serce prawie wyskoczyło mi z piersi, woda zalała głowę i wypełniła oczy żrącą morską solą. Sekundę potem zabarwiła się na czerwono. Nadeszła następna fala. Krzyknęłam ze strachu, gdy czyjeś ramię mocno objęło mnie w pasie.

– Umiesz nurkować? – zapytał chłopak tuż przy moim uchu.

Pokręciłam głową.

– To się nauczysz.

***

Przebudzenie tak bardzo mnie zaskoczyło, że przez chwilę nie wiedziałam, gdzie się znajduję i co się wcześniej wydarzyło. Z sufitu kapała woda. Powietrze przesiąkała wilgoć i nieszczęsna sól, w której już prawie czułam się zamarynowana. Podłoże, na którym leżałam, było chłodne i twarde. Przed oczami tańczyły mi mroczki, przypominając złociste motyle. Na chwilę skoncentrowałam myśli na wydarzeniach, które wygnały mnie na pustynię; znowu widziałam browninga w dłoni żołnierza sił cesarskich mierzącego prosto w moje czoło. Rozległ się trzask. Żołnierz docisnął spust i kula strzaskała mi lewy obojczyk. Od tamtej pory nie spuszczałam z oczu tej broni. Przypominała mi o tym, co wydarzyło się na Uniwersytecie Krokodyli, o tym, jak brak konsekwencji doprowadził mnie do tragedii, a moich przyjaciół do śmierci.

– Obudź się, rudzielcu.

Uniosłam się na łokciach, szukając wzrokiem mojego samozwańczego wybawcy. Siedział obok mnie ze skrzyżowanymi nogami i przyglądał mi się z zaciętą miną. Miał na sobie tylko sięgające kolan szerokie spodenki spięte pasem, do którego przypiął pokrowiec na nóż. Nie wiedziałam, gdzie się podziały jego zbroja i łuk. Obie jego ręce w całości ozdobione były wielokolorowymi tatuażami układającymi się w fale i morskie symbole.

– Dziękuję – powiedziałam cicho, odwzajemniając jego wzrok. Starałam się nie gapić na tatuaże.

Chłopak nieznacznie się skrzywił.

– Nie ma za co. A teraz wstawaj i ruszaj w swoją stronę.

Oparł dłoń na kolanie i powoli się podniósł. Przeczesał palcami krótko ostrzyżone czarne włosy, strząsając z nich kropelki wody. Chciałam wstać, ale ciało ostatecznie odmówiło mi posłuszeństwa. Było mi wszystko jedno.

– Dobrze, ale najpierw jeszcze chwilę tutaj poleżę…

– Jesteśmy w podwodnej jaskini, która prowadzi z powrotem do wąwozu. Raptory lubią tutaj wypoczywać, kiedy dokucza im zbyt duży skwar. Radzę ci więc szybko zregenerować siły.

Zniknął mi z pola widzenia. Przekręciłam się na brzuch i podparłam głowę na rękach. Musiałam coś powiedzieć, żeby go zatrzymać.

– Zawsze jesteś taki uprzejmy?

– Zawsze – burknął, rzucając mi gniewne spojrzenie przez ramię.

Jego skóra miała kolor mlecznej czekolady, co w połączeniu z tatuażami czyniło go bardzo charakterystycznym młodym człowiekiem. Byłam pewna, że gdzieś go już widziałam, choćby przelotem w Mieście Krokodyli.

– Nie umiem wstać – poskarżyłam się otwarcie.

– Nic mnie to nie obchodzi. – Chłopak nadal nie zamierzał mi pomagać.

– Co się właściwie wydarzyło? – zmieniłam więc temat.

– Strzeliłem do jednego z elasmozaurów. Reszta rzuciła się na niego i go pożarła.

– Łuk i zbroję zostawiłeś na brzegu. – Zrozumiałam.

Pokiwał głową.

– Naprawdę muszę już iść. Powodzenia.

Postanowiłam zrobić to szybko. Dźwignęłam się do pozycji stojącej i sięgnęłam po swój plecak. Wylałam z niego wodę, ze smutkiem odnotowując, że krzesiwo i resztki suchego prowiantu przestały do czegokolwiek się nadawać. Chłopak był moją ostatnią deską ratunku.

Powlokłam się jego śladem. Rana na dłoni nie przestawała mnie piec. Poruszałam się jak sparaliżowana. Kiedy opadło napięcie, coraz wyraźniej czułam zakwasy w łydkach i na ramionach. Byłam okropnie zmęczona.

– Proszę, zaczekaj. – Dogoniłam go w wejściu.

Zasłoniłam twarz przed słońcem, żałując, że zmusił mnie do opuszczenia jaskini. Świat na zewnątrz wydawał się teraz rozgrzaną sauną w porównaniu z wcześniejszym chłodem i wilgocią.

– Nie zmuszaj mnie, żebym użył wobec ciebie siły. – Coś w jego oczach powiedziało mi, że był gotowy to zrobić.

– Uciekłam z Miasta Krokodyli. Zrobiłam to, zanim sami mnie znaleźli. Zgubiłam się już parę mil stąd. Chciałam dojść do Twierdzy Kimerydu i stamtąd wsiąść na statek do Europy. Mam pieniądze… – Pokazałam mu smętny zwitek mokrych papierków.

Przewrócił oczami.

– Dlaczego uciekłaś? – Wykazał odrobinę zainteresowania; może wciąż istniała dla mnie nadzieja.

Musiałam powiedzieć mu prawdę i musiałam być przy tym niezłomnie przekonywająca, tak aby w nią uwierzył.

– Byłam jedną z organizatorek konferencji asymilacyjnej dla Ludu Pustyni i obrońców dinozaurów… – Urwałam.

Wreszcie lepiej przyjrzałam się mojemu wybawcy. A dokładnie jego oczom. Były pomarańczowe. Jak oczy raptora.

– Tyrs Mollina! – krzyknęłam.

Skrzywił się, jakbym powiedziała coś wulgarnego, ale skinął głową.

– Do tej pory nie wierzyłem, że jestem sławny na Uniwersytecie. Czyli jesteś tą profesorką, która zapoczątkowała ruchy asymilacyjne w Mieście Krokodyli?

– Nie tylko ja…

– Ale to ciebie widziałem w telewizji. – Tyrs zmarszczył brwi. – Antropolog Anna Guiteerez.

Górował nade mną wzrostem i siłą. Nagle poczułam się przy nim nieswojo. Do tej pory był dla mnie tylko legendą, migoczącym zdjęciem na ścianie wyświetlanym z projektora.

Jego babka urodziła dwójkę dzieci raptorowi. Tyrs Mollina był więc w prostej linii potomkiem człowieka i bestii. Wybrykiem natury, który wymykał się wyobraźni nawet genetykom cesarza. Zdobył sławę jako najskuteczniejszy strażnik wąwozu Twierdzy Kimerydu. Sprzedawał swoje usługi Teobaldowi, burmistrzowi Twierdzy, za co ten otaczał go opieką, a jego wielodzietna rodzina miała dach nad głową i nie głodowała.

Niezwykłe umiejętności Tyrsa w zjednywaniu sobie dinozaurów i jego prowokująca odwaga sprawiły, że poruszył ludzi w całym kraju Złocistych Piasków. Na moich wykładach asymilacyjnych podawałam go jako jeden z przykładów skutecznej symbiozy świata dinozaurów i ludzi. Zawsze budził wielkie kontrowersje wśród studentów.

– Moi przyjaciele wykładowcy nie żyją – powiedziałam powoli. – Burmistrz Miasta Krokodyli, wspierany siłami cesarza, wymordował wszystkich uczestników naszej asymilacyjnej konferencji. Chcieli dopaść przywódców Ludu Pustyni, ale oni przewidywalnie nie dotarli na moje zaproszenie. Wysłali jedynie swoich przedstawicieli. Ja przeżyłam, bo straciłam przytomność od postrzału i zakopali mnie pod stosem trupów.

– Wciąż nie rozumiem: dlaczego tutaj jesteś? – zapytał bez mrugnięcia okiem.

Nie wydawał się wzruszony losem ludzi, którzy opowiedzieli się po stronie jego i Ludu Pustyni, płacąc za to najwyższą cenę. Wzbierał we mnie gniew. Zaczęłam coraz jaśniej dostrzegać, że Tyrs Mollina był niewdzięcznym sukinsynem.

– Nie chcę więcej uczestniczyć w tym zbiorowym szaleństwie. Musimy się nauczyć współpracować, zamiast między sobą walczyć. To jest tylko korzyść dla cesarza, który trzyma łapę na Afryce.

Niespodziewanie dla mnie Tyrs parsknął śmiechem.

– Więc tupnęłaś nóżką i uciekłaś na pustynię? I jak ci się podoba rzeczywistość? Jest dość odległa od twojego akademickiego dyskursu, co?

Prawie zadławiłam się własnymi słowami. Trafił w samo sedno, choć nigdy bym się do tego nie przyznała. Zwłaszcza przed samą sobą. Definitywnie niewdzięczny sukinsyn!

– Tyrs, zginę tutaj, jeśli mi nie pomożesz – spróbowałam jeszcze raz, choć coraz bardziej narastał we mnie sprzeciw. – Jesteśmy tutaj sami…

– Nie, nie jesteśmy. Gratuluję, dotarłaś do Twierdzy Kimerydu – przerwał mi i wyszedł na słońce.

Ruszyłam jego śladem. Z wrażenia zaparło mi dech. Po przeciwległej stronie wąwozu wybudowano kolonię składającą się z kilku domostw i willi. Wcześniej ich nie zauważyłam skupiona na ucieczce i niebezpiecznej kąpieli. Mimo wszystkich przeciwności udało mi się dotrzeć do celu.

– Jestem pewien, że znajdziesz tu ludzi bardziej chętnych do współpracy – dodał, nawet się za siebie nie oglądając.

Lecz ja nie zamierzałam tak łatwo się poddawać. Od zabudowań dzieliło nas jeszcze parę dobrych metrów i wolałam je pokonać w towarzystwie Tyrsa Molliny niż sama, wystawiona na atak raptorów. I nie obchodziło mnie, czy to mu się spodoba, czy nie.

***

Tyrs zmienił taktykę – przestał się do mnie odzywać. Stanęłam blisko niego, kiedy ponownie wkładał naramienniki i zbroję. Miał problem z zawiązaniem jej na bokach, więc pomogłam mu zapiąć tasiemki. Również tego nie skomentował. Wciąż na mnie nie patrzył. Sięgnął po swój długi łuk i zarzucił kołczan na plecy. Jego strzały kończyły się błękitnymi i czerwonymi lotkami, co przywiodło mi na myśl upierzenie papug. Ugryzłam się w język, żeby go o to nie zapytać. W końcu chciałam, żeby pomógł mi dostać się do miasta, a dokuczanie mu raczej by mi w tym nie pomogło.

– Zabiorę cię do Twierdzy za pięćset cezarek – powiedział w końcu.

W pełnym słońcu lepiej widziałam jego twarz. Na jego opalonych policzkach wyraźnie odznaczały się piegi, co zdumiało mnie bardziej od kolorowych lotek przy jego strzałach.

– Jeśli tylko nie przeszkadza ci, że są mokre…

– Pieniądz to pieniądz. – Posłał mi twarde spojrzenie, które ostatecznie zamknęło mi usta.

Rozprostowałam pieniądze, ale się posklejały.

– Zaczekaj, aż wyschną – poradził. – Nie będę honorował podartych banknotów.

Cesarz Brytanik spoglądał na mnie z żałosną miną z pogniecionych cezarek. Odwzajemniłam mu się bladym uśmiechem. Chyba wolałam uciekać przed pterodaktylem.

Bez słowa ostrzeżenia Tyrs ruszył w kierunku zabudowań. Przeciągnęłam się tak, że aż coś przeskoczyło mi między łopatkami. Wcześniej wyrzuciłam z plecaka zamoczone krzesiwo i prowiant. Dwie książki i teczkę z dokumentami czekało porządne suszenie, kiedy tylko zatrzymam się w jakimś hotelu. Hotel. Łóżko. Kąpiel. Ten ciąg myślowy dodał mi sił. Zrównałam się z Tyrsem w marszu. Weszliśmy na wąską ścieżkę prowadzącą wzdłuż wąwozu. Z początku była zasypana piaskiem, ale potem zauważyłam, że pokrywały ją kamienne płyty. Pierwszy przejaw cywilizacji od dłuższego czasu.

– Co to za zbroja? – zapytałam.

– Pewnie pamiętasz, że należę do Straży Wąwozu – odpowiedział bezbarwnie. – Pilnujemy naszych terenów łowieckich, opiekujemy się zatoką i zwierzętami. Przynajmniej urząd płaci regularnie, choć to niewielka stawka w porównaniu z niebezpieczeństwami, na które jesteśmy tutaj narażeni.

– Na przykład?

– Zbiegowie. – Spojrzał na mnie wymownie. – Dinozaury, burze piaskowe, partyzantka Ludu Pustyni, choroby…

– Ile właściwie osób liczy Straż Wąwozu?

– Mamy cztery oddziały po dwadzieścia osób. Straż jest odłamem Policji, ale bezpośrednio podlega Urzędowi Twierdzy i burmistrzowi. Jednakże nasi dowódcy są zwykle policjantami z miejskiej komendy. Wszyscy deklarowali wierność Urzędowi, ale w praktyce nie stronią od interesów z partyzantką Ludu Pustyni. Można się w ten sposób szybko dorobić.

– Ale dla ciebie to mało kuszące – zaryzykowałam.

Zmarszczył brwi.

– Są rzeczy ważniejsze od pieniędzy.

– Na przykład co? – Zaciekawił mnie.

– Na przykład honor. Nie zrozumiesz tego, pani antropolog.

– Myślę, że mogę cię wyprowadzić z błędu.

– Nie za bardzo mi na tym zależy.

Między nami zapadło kłopotliwe milczenie. Chciałam go jeszcze wypytać o Twierdzę, ale jego opryskliwe zachowanie nie nastrajało mnie do niego zbyt przyjaźnie. Owszem, uratował mi życie, a teraz zgodził się doprowadzić mnie do miasta, mimo to wciąż nie czułam się przy nim bezpieczna.

Tymczasem moje zmęczenie znowu dało o sobie znać. Szłam bez pośpiechu, zostając w tyle. Ubranie powoli na mnie schło. Niebo od strony Twierdzy mieniło się pomarańczem i fioletem, jakby zasnuła je polarna zorza. Słońce bezlitośnie prażyło mi w oczy, a pod powieki wróciły znajome mroczki – złote motyle znad plantacji mojego ojczyma. Nagle zatęskniłam za domem. Tak naprawdę wcale nie byłam zbyt odważna. Trudny wybór wymagał ode mnie wręcz nadludzkiego wysiłku. Nie byłam gotowa na akceptację śmierci moich przyjaciół, nie byłam gotowa na tę morderczą wędrówkę przez pustynię i desperacką walkę o życie.

Nie wychwyciłam momentu, w którym nogi się pode mną ugięły i bezwiednie poleciałam na twarz. Nabiłam sobie guza, ale nawet to nie mogło zmobilizować mnie do wstania. Kompletnie wyczerpałam zapas sił.

Tyrs podszedł do mnie, mamrocząc pod nosem przekleństwa. Widziałam tylko czubki jego skórzanych sandałów. Podniósł mnie i zarzucił sobie na ramię. Nie chciało mi się protestować. Nie chciało mi się nic. Opuściłam głowę i liczyłam chodnikowe płyty, aż opadły mi powieki i straciłam przytomność.

***

Śniłam o morskich potworach i zorzy polarnej nad pustynią pociętą zatokami. Śniłam o moich przyjaciołach maltretujących żołnierza służb cesarza. Młody Tytus niedawno przypłynął do nas z Europy. Był uprzejmym sierżantem świeżo po szkole oficerskiej. Widziałam, jak miażdżą mu paznokcie ciężkimi butami, rozbierają do naga i planują na nim zbiorowy gwałt. Wtedy się ich wystraszyłam, wtedy pomyślałam, że muszę coś powiedzieć, coś bardzo ważnego, albo nawet pobiec do dziekana i wszystko mu opowiedzieć.

Zamiast tego przyglądałam się, jak biją go batem po plecach, a krew płynie mu z kącików ust. Tytus był przystojny i lubiany w mieście – taka nasza miejscowa gwiazda, która wręcz emanowała swoją innością. Doskonale nadawał się na ofiarę. I zrobiliśmy z niego ofiarę. Miażdżyliśmy go psychicznie i fizycznie, aż w końcu wyszarpnął mi browninga, kiedy przyszłam go nakarmić. Strzelił mi w pierś, a potem uderzył w głowę kolbą. Kiedy się ocknęłam, znajdowałam się już w zbiorowym grobie. Zakopana pod ciałami moich przyjaciół. Wrzeszczałam jak opętana, odgarniając przygniatające mnie trupy. Cuchnęłam rozkładem, krwią i rozlanymi wnętrznościami.

Kiedy mnie znaleźli, byłam nieprzytomna z bólu i wściekłości. Nienawidziłam Tytusa, lecz bardziej nienawidziłam samej siebie.

W końcu się obudziłam – tylko po to, żeby odkryć, że wbiłam paznokcie w lewą rękę, orząc nimi skórę. Czasami sprawiałam sobie ból we śnie. Ale teraz szybko się uspokoiłam. Nad moją głową rozpościerał się sufit, a nie nocne, rozgwieżdżone niebo. Leżałam pod kocem w cudownie miękkim łóżku, z głową wygodnie złożoną na poduszce. Nie wiedziałam, gdzie się znajdowałam i dlaczego, i zamierzałam pozwolić sobie na ten słodki, beztroski stan braku wszelkiej świadomości. Niestety razem z przebudzeniem powrócił ból. Miałam zakwasy dosłownie w każdej części ciała, rwało mnie w kościach i w kręgosłupie.

Coś poruszyło się z prawej strony mojego łóżka i zobaczyłam nad sobą starszą kobietę. Czekała z przygotowanym zastrzykiem. Ujęła moją rękę i wbiła w nią igłę, szepcząc uspokajające słowa. Moje powieki ponownie zrobiły się ciężkie, ale tym razem majaczył pod nimi obraz siwowłosej pielęgniarki o gadzich oczach połyskujących pomarańczem jak zorza nad niewidocznym wodospadem.

***

Drzwi mojego pokoju prowadziły prosto na klatkę schodową wyłożoną czerwonym dywanem. Balustrada była metalowa, pokryta złoceniami i falbaniastymi ornamentami, które przypominały mi tatuaże na ręce Tyrsa. Na półpiętrze znajdowała się mała biblioteczka i ołtarzyk z figurką w kształcie raptora, a nad nimi mauretańskie łuki i okno z witrażem.

Rozejrzałam się zdezorientowana, ale mogłam pójść tylko w górę lub w dół, wolałam jednak nie ryzykować kolejnej nieprzemyślanej wycieczki. Ołtarzyk z raptorem przyprawił mnie o gęsią skórkę. Starannie zamknęłam za sobą drzwi, a potem wyszłam na balkon i wróciłam do podziwiania krajobrazu. Nad zatoką zapadał wieczór. Niebo zmieniło kolor na głęboki granat barwiony smugami czerwieni. W blasku zachodzącego słońca zatoka wyglądała jak pociągnięta srebrem. Z jej odmętów wynurzały się długie szyje elasmozaurów wydających śpiewne dźwięki. Kiedy lepiej się w nie wsłuchałam, wychwyciłam pewien rytm i pozwoliłam mu się uwieść.

Szybko odkryłam, że mój pokój znajdował się w jednej z wysokich twierdz o grubych murach, wybudowanych najbliżej zatoki. Nade mną umieszczono kolejny balkon, podobnie jak i pode mną. Obudziłam się już dobre dwie godziny temu i zaczęłam się niecierpliwić – byłam głodna i gotowa do konfrontacji. Z kimkolwiek by ona była.

– Witaj, Anno.

Obróciłam się i zamarłam. Zacisnęłam palce na barierce, ignorując przejmujący ból w lewej dłoni.

– Przecież ty nie żyjesz – wychrypiałam.

– Podobno.

Teobald Elasmos nonszalanckim krokiem podszedł do barierki i przesunął wzrokiem po malowniczej okolicy. Według oficjalnej wersji burmistrz Twierdzy Kimerydu zginął w trakcie zamieszek na Uniwersytecie. Był jednym z zaproszonych przeze mnie gości. A teraz stał przede mną w rozchełstanej koszuli i spodniach koloru khaki, przypalając papierosa. Nie umiałam opanować drżenia dłoni. Gdzieś na skraju umysłu świtała mi okropna prawda, ale nie byłam w stanie jej sformułować. Język odmówił mi posłuszeństwa.

– Pytaj, o co chcesz.

Stanął obok mnie, tęsknie obserwując elasmozaury. Papierosowy dym unosił się wokół jego twarzy.

– Dlaczego?

– Bo władza cesarza i propagowany przez niego totalitaryzm muszą w końcu upaść. Zobacz, co jego szaleństwo zrobiło z tą ziemią. – Pokazał ręką zatokę. – Walczymy o przetrwanie ze zmutowanymi bestiami i nigdzie nie jesteśmy tutaj bezpieczni. Ale najgorsze jest to zniewolenie, niekończące się wojny, iluzja bezpieczeństwa, która zamyka nam usta. Czasami żeby rozpętać wielki ogień, potrzeba małej iskry. Takie było zadanie Ludu Pustyni.

Miał czarne, lekko kręcące się włosy i ciemnoniebieskie oczy, z których wyzierała jego wrodzona ironia. Patrzyłam na potwora, który powołał do życia dobrze działającą organizację terrorystyczną i poświęcił życia wielu ludzi, żeby rzucić wyzwanie cesarzowi. Na moim gardle zacisnęły się niewidoczne palce żalu. Oto kolejna ikona moralności runęła. Teobald Elasmos i jego Straż Wąwozu byli dotąd kojarzeni z ruchem oporu przeciwko wszelkiej wojnie – Straż zawsze formalnie propagowała neutralność.

– Było warto? – zapytałam.

Pociemniały mu oczy i to tak bardzo, że przypominały teraz dwie czarne dziury. Jego twarz się skurczyła i jakby wydłużyła. Wyglądał staro – dokładnie na tyle, ile miał lat, może nawet na więcej. Wystarczyło zedrzeć z niego romantyzm szlachetnego rycerza i oto stał przede mną czterdziestolatek z brodą posrebrzaną siwizną i siecią mimicznych zmarszczek wokół ust i w kącikach oczu.

– Nie życzę ci, żebyś kiedykolwiek musiała podejmować taką decyzję.

Nie mogłam tego dłużej znieść.

Wymownie mi się przyglądał i znowu poczułam tamten odór na swoim ciele – odór rozkładających się poćwiartowanych szczątków. Nerwowo podrapałam się po nagich ramionach.

– Przetrwałaś to, tak jak ten nieprzemyślany spacer po pustyni. Dlatego jeszcze trochę pożyjesz – obiecał. – Chcę się przekonać, z jakiej gliny jesteś ulepiona. Nie licz jednak na to, że pozwolę ci odpłynąć do Europy. Przyszedłem ci powiedzieć, że teraz jesteś moją zakładniczką, a ponieważ musisz zarobić na swoje utrzymanie, wcielam cię do Straży Wąwozu. Przyda nam się wszelka pomoc w naszej miejskiej szkole. Co prawda nie jest to Uniwersytet, ale na pewno się tam odnajdziesz. – Teobald uśmiechnął się wymownie, czym jasno sygnalizował, że raczej będzie zupełnie na odwrót. – Tulia i Tycjan we wszystko cię wprowadzą.

– A Tyrs Mollina? Czy dziecko raptorów wie, kim jesteś? – zaciekawiłam się.

– Tyrs jakoś sobie z tym radzi. Nie musisz się o niego martwić. Jest w tym dobry. Martw się lepiej o siebie. Straż Wąwozu nauczy cię pokory.

Zostawił mnie samą na balkonie. Miałam kompletny mętlik w głowie, ale jedno wiedziałam na pewno – znowu znalazłam się w potrzasku.

***

W środku nocy wyszłam na klatkę schodową i zaczęłam schodzić na dół. Skompletowałam wszystkie rzeczy z plecaka – ktokolwiek się mną zajmował po przyniesieniu do twierdzy, nie zainteresował się jego zawartością, a co więcej, wysuszył papiery i książkę. Na nocnej szafce leżały też zwinięte cezariony. Policzyłam – niczego nie brakowało. A zatem Tyrs Mollina był gentlemanem. Poza tym, że był niewdzięcznym sukinsynem. Dobrze wiedzieć. Wpakowałam do plecaka kilka czystych rzeczy z szafy, opatrunki z szuflady i tabletki przeciwbólowe; wszystko mogło mi się przydać. Zakładałam, że droga do portu będzie tak samo wyboista jak droga do Twierdzy. Tylko że tym razem musiałam poradzić sobie z ludźmi, a nie ze zwierzętami.

Wciąż poruszałam się z trudem i nie wiedziałam, ile czasu minęło, odkąd Tyrs przyniósł mnie do miasta. Teobald nie raczył też zdradzić, gdzie się znajdowałam. Sądząc po złoconych ornamentach na ścianach i ręcznie malowanych tapetach, nie był to hotel. A jeśli już, to taki czterogwiazdkowy. Klatkę schodową rozjaśniał blask pochodni. Przy figurce raptora kopciło się kadzidło. Jego duszący zapach wypełnił mi nozdrza. Zakaszlałam, zakrywając usta dłonią. Nie chciałam, żeby ktoś mnie usłyszał.

Schodziłam po schodach, czując każdy najmniejszy mięsień. Całe moje ciało pokrywały siniaki, a zakwasy usztywniały krok. Nie wyobrażałam sobie, jak ostatecznie uda mi się wsiąść na statek i czy w ogóle tam dotrę, biorąc pod uwagę moje obrażenia, mimo to nie mogłam tak po prostu pozwolić Teobaldowi zwyciężyć.

Schody zdawały się nie mieć końca. Wreszcie dotarłam do przedsionka, na który padał snop światła z pomieszczenia. Drzwi do niego były uchylone. W pierwszej chwili zamierzałam przemknąć obok, ale głos Tyrsa osadził mnie na miejscu.

– Dzisiaj nie spotkałem ani jednego.

– To jeszcze nie oznacza, że raptory opuściły Twierdzę – odpowiedziała mu najprawdopodobniej kobieta; mimowolnie nadstawiłam uszu.

– Wiesz, jak Teobald nie lubi raptorów…

– I ciebie.

– Właśnie.

– Pewnie sądzisz, że dlatego urządził na nie polowanie?

– Ja bym tak zrobił na jego miejscu.

– Na szczęście na nim nie jesteś.

Zaschło mi w gardle. Przypomniałam sobie jego misterny tatuaż. Wcześniej nie poświęciłam mu wystarczającej uwagi. Teraz zaczęło mi się wydawać, że jego faliste, błękitno-seledynowe wzory układały się w łuski…

Otrząsnęłam się z odrętwienia i bezszelestnie ruszyłam przed siebie. To już nie miało znaczenia. Żałowałam tylko, że nie zapłaciłam Mollinie, ale nie mogłam ryzykować, że będzie próbował mnie zatrzymać. Zresztą pieniądze na pewno mi się jeszcze przydadzą.

Krok za krokiem schodziłam coraz niżej, starając się wstrzymywać oddech. Moja paranoja sięgnęła właśnie zenitu. Kołatało we mnie przekonanie, że i tak byłam obserwowana, że i tak nie uda mi się po prostu wyjść z tego domu na ulicę i dotrzeć do portu. To wydawało się po prostu zbyt łatwe.

Mimo to pokonałam dwa kolejne piętra, zanim zza rogu wyłoniło się pulsujące światło. W pierwszej chwili chciałam rzucić się do ucieczki, jednak tym razem zdrowy rozsądek wziął nade mną górę. Po pierwsze znajdowałam się w domu, a nie na pustyni, i nie groziło mi niebezpieczeństwo ze strony zwierząt. Po drugie prawdopodobieństwo, że zmierza ku mnie Teobald, było raczej niewielkie. Najwyżej zamknie mnie w pokoju na klucz. Ponieważ do tej pory tego nie zrobił, mogłam przecież uważać, że pozwolił mi swobodnie spacerować po rezydencji. Rozejrzałam się wokół siebie w poszukiwaniu ewentualnej broni – niestety browning spoczywał na dnie mojego plecaka, a otaczały mnie tylko schody.

Z cienia wyłonił się ubrany na czarno mężczyzna. Jego proste, sięgające ramion włosy miały niespotykany, ołówkowy kolor, który był efektem albo farbowania, albo podrasowania genetycznego. Skuliłam się w sobie, lecz dostrzegł mnie w świetle naftowej lampy, którą trzymał w dłoni.

– Dokąd się pani wybiera? – zapytał, uśmiechem rozkruszając śmiertelną powagę zastygłą na jego pociągłej twarzy.

– Jak najdalej stąd – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– Tyrs będzie niepocieszony.

– Wiesz, kim jestem? – zdziwiłam się.

Uśmiechnął się szerzej, błyskając bielą zębów.

– Tycjan – przedstawił się, przysuwając lampę do mojej twarzy.

Ach, Tycjan. I wszystko jasne. Odsunęłam się od światła, ale on był uparty. Przyglądał mi się z natrętnym zainteresowaniem. Czułam od niego zapach morza i ryb.

– Nic szczególnego – stwierdził ostatecznie, kręcąc głową. – Nie rozumiem, dlaczego poświęcił dla pani elasmozaura. Mojego elasmozaura. Jest pani moją dłużniczką, Anno Guiteerez.

– Nie, raczej nie – burknęłam. – Nie znam cię. Przepuścisz mnie?

– Dlaczego zadaje mi pani tak nierozsądne pytanie?

W mgnieniu oka wyraz twarzy mężczyzny całkowicie się zmienił. Naturalna kokieteria ustąpiła miejsca niechęci. Coś w jego oczach sprawiło, że się go wystraszyłam – prawie tak bardzo, jak lecącego nade mną pterodaktyla. Gardziłam sobą za to, że bez słowa protestu zawróciłam, a moje ciało pokryła gęsia skórka na myśl, że za mną podążał. Światło płynące z lampy na tyle mnie oślepiło, że zapamiętałam tylko jego wygięte łuki brwi nad nisko osadzonymi oczami i biel zębów.

W milczeniu przebyliśmy drogę do pokoju o uchylonych drzwiach. Zamierzałam go minąć, ale Tycjan wskazał mi dłonią wejście.

– Zapraszam do siebie. Mamy parę spraw do omówienia.

***

Tyrs siedział w fotelu z wyciągniętymi przed siebie nogami. Bezwładnie opuścił ręce na podłokietniki i spoglądał na skwierczący w kominku ogień. Prawie się ucieszyłam na jego widok, choć moją uwagę kompletnie pochłonęła osoba, która dotrzymywała mu towarzystwa. Na kanapie leżała długowłosa, ruda kobieta odziana w zwiewną szatę, która opinała jej wąskie biodra i płaską klatkę piersiową, odsłaniając fragment wytatuowanego ramienia. Wyrzeźbiony biceps podpowiadał mi jednak, że być może spoglądam na mężczyznę. Zamrugałam kilkakrotnie, skonsternowana tym spostrzeżeniem. Jakby na moje specjalne życzenie ruda podniosła się z kanapy i przespacerowała w stronę barku. Jej sukienka połyskiwała granatowym brokatem, jak łuski elasmozaurów. Gęste włosy zwijały się w niewielkie spiralki.

– Napijecie się? – zaproponowała miękkim głosem, sięgając po karafkę z ciosanego szkła.

– Nie zaszkodzi – odparłam.

– Wieczorny spacer? – zagaił Tyrs, ale wciąż nie patrzył w moim kierunku.

– Próbowała uciec. – Tycjan odpowiedział za mnie, posyłając Mollinie karcące spojrzenie. – Miałeś jej pilnować…

– Nie jestem niańką. Muszę zajmować się prawdziwą pracą.

– Wszyscy musimy, ale tylko ty lekceważysz polecenia Teobalda.

Między młodymi mężczyznami zawisło dobrze wyczuwalne napięcie. Ruda wkroczyła w sam jego środek i podała szklanki Tycjanowi i mnie.

– Wyglądasz na wystraszoną. Jestem Tulia.

Jednym haustem opróżniłam szklankę. Było mi to teraz potrzebne. Zapiekło mnie gardło, ale znowu poczułam, że żyję. Przez cały ten czas unikałam kontaktu wzrokowego z moimi gospodarzami, oni za to nie przestawali mnie obserwować. Miałam już pewność, że Tulia była mężczyzną – chód i sylwetka ją zdradziły. Uprawiała też jakiś lekki sport, o czym świadczyły jej zarysowane muskuły.

– Ja bym ją zostawił na pożarcie elasmozaurom i jeszcze bym się temu przyglądał – zawyrokował w końcu Tycjan.

Świetnie.

– Nie będę ci się tłumaczył – odparł Tyrs.

Nagle wstał i ruszył w stronę drzwi.

– Odprowadzę ją do pokoju. Jest mi winna pieniądze.

Tycjan zrobił minę, jakby zamierzał się sprzeciwić, więc szybko się zreflektowałam i nawet minęłam Mollinę w drzwiach.

– Dziękuję – powiedziałam, posyłając mu niepewne spojrzenie.

Ujął mnie pod ramię.

– Mam nadzieję, że masz dla mnie pieniądze.

Zaczęliśmy wspinać się dalej po schodach. Właściwie Tyrs niedelikatnie ciągnął mnie za sobą. Nie miałam siły, żeby protestować, zresztą wolałam jego szorstkość niż podejrzliwą ogładę Tycjana. Musiałam w końcu wziąć się w garść.

***

Tyrs kilka razy obszedł mój pokój, jakby czegoś szukał. Odłożyłam plecak na fotel i wyciągnęłam z niego zwinięte pieniądze. Kiedy już miałam mu je wydać, zawahałam się; potrzebowałam informacji.

– Kim jest Tycjan? – zapytałam.

Mollina obrócił się w moją stronę. Jego oczy błyszczały pomarańczowo.

– Nie mam ochoty z panią rozmawiać. Proszę o moje pieniądze.

– A ja proszę cię o pomoc. Dzisiaj odwiedził mnie Teobald i powiedział, że nie wypuści mnie z Twierdzy. Może ci się przydać taki sojusznik jak ja…

Patrzył na mnie z politowaniem.

– Co może mi pani zaoferować? W czym jest pani lepsza od burmistrza Teobalda albo komandora Zadara?

– Mówisz o kierowniku portu? – zainteresowałam się.

– Oczywiście, a o kim by innym? W każdym razie Teobald i Zadar są siebie warci. Będzie pani do nich pasować. Tycjan jest dowódcą mojego oddziału w Straży Wąwozu i przewodniczącym naszej szkoły. Opiekuje się elasmozaurami z zatoki, dlatego jest teraz na mnie wściekły za to, że zabiłem jednego z jego pupilków, ale bardziej na panią. Powinna się pani trzymać od niego z daleka…

Wyciągnął dłoń po pieniądze.

– Jeszcze nie wiem, co mogę ci zaoferować – powiedziałam, spoglądając mu w oczy; nie zobaczyłam w nich nic ludzkiego, raczej wyważoną, gadzią kalkulację.

Podałam mu zwinięte banknoty między dwoma palcami. Przeliczył je w blasku lampy. Ta krótka chwila wystarczyła, żebym zwróciła uwagę na jego ostre paznokcie. Jeden z nich zostawił krwawą rysę na wewnętrznej stronie mojego palca.

– Ustalmy jedną rzecz. Nic mnie pani nie obchodzi – rzucił przez ramię, z satysfakcją chowając pieniądze do kieszeni wytartych jeansów.

– Uratowałeś mi życie. Nie mogłeś wtedy wiedzieć, że mam przy sobie jakąś gotówkę…

Znowu na mnie spoglądał tym nieruchomym, szacującym wzrokiem. Poczułam się przez niego nieswojo. Tyle razy opowiadałam o nim studentom, że zaczęło mi się wydawać, że go znam. Teraz przypominał mi, że nie miałam racji, że to tylko złudzenie.

– A co, jeśli ja też wcześniej o pani słyszałem? A co, jeśli obserwowałem pani marsz przez pustynię i pilnowałem, żeby moje raptory się do pani nie dobrały? A co, jeśli Teobald sowicie mnie za to wynagrodził?

Zanim odpowiedziałam, posłał mi enigmatyczny uśmiech i odwrócił się do wyjścia.

– Ty sukinsynu! – krzyknęłam za nim.

Jego śmiech był głęboki i ponury, jakby wydobywał się spod ziemi. Z wrażenia usiadłam na łóżku, bezwładnie opuszczając ręce na kolana. Na domiar złego usłyszałam zgrzyt przekręcanego klucza w zamku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: