Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ulubione momenty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Ulubione momenty - ebook

Layla i Tristan rozumieją się bez słów – jako przyjaciele. Oboje bowiem są w stałych związkach. Tristan przynosi Layli wieczorem do biura jedzenie, porywa w najpiękniejsze zakątki miasta i rzuca w niebo zimne ognie, ponieważ wie, że wiele z marzeń Layli nie znalazło jeszcze spełnienia. Wspólnie przeżywają jedną niezwykłą chwilę za drugą. Czy naprawdę istnieje wielka miłość i doskonałe ulubione momenty? I jaką cenę trzeba zapłacić, aby ich doświadczyć?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-205-2
Rozmiar pliku: 3,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Kochana Laylo,

pamiętasz jeszcze pytanie, które mi zadałaś? Czy wiem, jak skończy się nasza historia? Mam wrażenie, że oboje na razie nie wiemy. Ale w każdej chwili powtórzyłbym wszystko od nowa. Tyle jeszcze jest do powiedzenia, jednak teraz nie ma na to czasu. Na samym początku powiedziałem Ci kiedyś: Jeśli już nie będziesz mogła albo nie będziesz chciała, odejdę i zostawię Cię w spokoju. Zabiorę ze sobą wszystko, czego będziesz sobie życzyła, a zostawię to, czego potrzebujesz.

W tym liście pragnę Ci jedynie powiedzieć, że podarowałaś mi wiele ulubionych momentów. Teraz daję Ci wolność. Chociaż strasznie będzie mi Ciebie brakować, wiem, że nie mogę inaczej…

Czas spędzony z Tobą bardzo mi pomógł. Przez niedługą, ale nieskończenie piękną chwilę patrzyłem na świat przez Ciebie i Twoimi oczami. Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, ile to dla mnie znaczy. Ale podobnie jak spadające gwiazdy, ja również zniknę i wystrzelę znowu na niebie tylko wtedy, gdy będziesz sobie tego życzyła.

Może Ty też będziesz jeszcze to pamiętać:

„Dzisiejszej nocy niebo należy do nas”.

Tristan

PS. Nie jestem mistrzem pożegnań. Mam nadzieję, że mi wybaczysz.PIERWSZA POMOC

Jak zawsze panuje straszny tłok, ale mnie chroni mój aparat fotograficzny i oczywiście różowa opaska wokół nadgarstka. Większość obecnych mnie zna, pozdrawiają mnie przelotnie i pozują do zdjęć – czy zostaną kiedykolwiek opublikowane, o tym ja zdecyduję. Trwa impreza, obok przesuwają się rozmaite twarze, każda opowiada własną historię. Najpiękniejsze w mojej pracy jest to, że każdą z tych historii ilustruję jednym jedynym zdjęciem.

Jest głośno i w powietrzu unosi się zapach piwa zmieszany z odorem potu i wonią letniego powietrza. Ciepły wieczór przechodzi w pełną obietnic noc. Mówiąc krótko: jest perfekcyjnie. Event na wolnym powietrzu z dobrym didżejem i rozbawionymi ludźmi, którzy zaczynają głośno wiwatować, gdy rozpoznają puszczany właśnie kawałek. To hymn tego pokolenia. Paul Kalkbrenner, pisząc Sky and Sand, stworzył piosenkę idealną na ten moment, przepełniony latem i poczuciem odrobiny wolności. To wymarzona ścieżka dźwiękowa dla życia na parkiecie. Każdy z obecnych uwielbia ten utwór, staję się zatem świadkiem zbiorowego tanecznego upojenia. Tu i teraz doznaję spełnienia swojej misji. Pośrodku roztańczonego, pogrążonego w zapamiętaniu tłumu. W takiej sytuacji powstają najpiękniejsze zdjęcia, ponieważ nikt nie pozuje, każdy jest w transie, oddany muzyce, nie zastanawia się i w najbliższych minutach też nie będzie miał czasu na myślenie. Można by wręcz przypuszczać, że ludzie dookoła wszyscy razem mieliby ochotę budować wymieniane w refrenie zamki na niebie i na piasku.

Przedzieram się powoli przez tłum niczym przez morze podrygujących ciał, pozwalam, by mnie niósł, łowiąc przy tym momenty, które utrwalam aparatem na zawsze.

Gdzieś tam pośrodku, jeden z wielu, stoi młody mężczyzna; ma zamknięte oczy. Podczas gdy wszyscy wokół niego poruszają się mniej lub bardziej rytmicznie, on tkwi niewzruszenie jak skała pośród kipieli, jakby znajdował się w innym świecie. Jedynie uśmiech na jego ustach zdradza, że również on słyszy mocny beat i że muzyka nie pozostawia go obojętnym. Nie mogę się powstrzymać – po prostu muszę zrobić mu zdjęcie, chociaż można mieć obawę, że w czymś mu przeszkodzę. Ów mężczyzna wygląda tak pogodnie, że wręcz nie pasuje do tego głośnego i barwnego zamętu na parkiecie. Przez krótką chwilę przyglądam mu się przez wizjer aparatu – wciąż nie zmienia miejsca, tylko kołysze się lekko na boki. Wydaje się wyższy od pozostałych, ma na sobie zwykły biały T-shirt, żadnych ozdób, żadnych znaków szczególnych. Korzystam z czterystukrotnego zoomu w aparacie i przez chwilę obserwuję z bliska jego twarz. Jest niesamowicie spokojna. Ale wyrazista. Może się mylę, lecz nagle ogarnia mnie uczucie, które skądś znam, choć niezbyt dobrze pamiętam. Wracam więc szybko do perspektywy wyjściowej: podrygujący tłum i pośrodku niego on na tle migających kolorowych świateł. Naciskam migawkę. Raz. Drugi. Cztery razy i więcej. Żeby potem w domu móc wybrać przed monitorem. Przynajmniej takie będzie oficjalne wyjaśnienie, gdyby mnie ktoś spytał. Prawda jest inna.

I wtedy zdarza się tamto. Zupełnie bez ostrzeżenia i jakichkolwiek oznak. Pojawia się znikąd i dzieje się błyskawicznie. Zresztą nawet gdybym widziała, na co się zanosi, i tak nie mogłabym niczego powstrzymać. Z boku wcina się w kadr czyjś łokieć, wali mężczyznę prosto w twarz i nim zdążę nacisnąć migawkę, znika. Znowu widzę tylko tańczących ludzi. Natychmiast opuszczam aparat i rozglądam się dookoła, ale chyba oprócz mnie nikt nic nie zauważył. Jak to możliwe? Muzyka zagłusza wszystko, a jeśli ktoś zatopi się w beacie, wszystko przestaje istnieć. Gdzie on jest? Przeciskam się między ludźmi, osłaniając ręką aparat, i w końcu wyrywam się z podrygującego tłumu. Tu powietrze jest trochę świeższe, lecz muzyka ani trochę cichsza. Rozglądam się uważnie. Jest. Stoi przy barze. Oparty plecami o ladę, jedną ręką trzyma się jej mocno, drugą zaś przyciska do lewego oka. Widzę plamy krwi na jego T-shircie i powoli ruszam ku niemu, przyciągana czymś, czego nie potrafię wyjaśnić.

Rzeczywiście jest dosyć wysoki; ma na sobie ciemne dżinsy i sportowe buty. Mimo paska, który stara się utrzymać spodnie w przyzwoitym miejscu, dostrzegam skraj białych bokserek, na które nie zwracam uwagi… na które próbuję nie zwracać uwagi.

– Wszystko w porządku?

Staję obok niego. Zaskoczony łypie na mnie jednym okiem, sądząc jednak po pytającym wyrazie twarzy, chyba mnie nie zrozumiał.

Ostrożnie ujmuję jego dłoń, palce ma brudne od krwi. On przygląda mi się zdumiony, ale nie protestuje.

Tam, przy barze, wśród zgiełku, potu i muzyki, dotykam go pierwszy raz w swoim życiu. Jego skóra jest ciepła i szorstka, lecz nie odstręczająco szorstka – przeciwnie. Normalnie nie byłby to żaden znaczący moment, tym razem jednak jest inaczej. Całkiem inaczej. Tym razem mam poczucie, jakby w mojej głowie nagle zaczęło trzepotać skrzydełkami tysiące chrząszczy.

Usiłuję nie zwracać uwagi na to łopotanie i oceniam skutki uderzenia: rana z pęknięciem skóry nad lewym okiem, po skroni spływa strużka krwi.

– To trzeba opatrzyć!

Przekrzykując muzykę, mówię mu prosto w twarz. Nie wydaje się pijany, jego oczy są nazbyt wyraziste. Potakuje głową, ale nie sądzę, aby mnie zrozumiał. Próbuję więc jeszcze raz, wspinam się na czubki palców i pochylam ku niemu. Mój policzek muska jego twarz, zaledwie przez ułamek sekundy. Wystarczy jednak, aby poczuć miły zapach – lata i jeszcze czegoś… intrygującego.

– To nie najlepiej wygląda. Powinieneś to opatrzyć.

Znowu kiwa głową. Teraz mnie zrozumiał.

– Tak zrobię. Dziękuję.

Ma ciepły i głęboki głos. Brzmi zaskakująco spokojnie, biorąc pod uwagę to, co mu się właśnie przytrafiło. Odsuwam się nieco i dostrzegam na jego ustach uśmiech rozbawienia. Na jego ładnych ustach. W mojej głowie natomiast w reakcji na łopotanie skrzydeł usiłuje przebić się myśl: „Co ja tu robię?”.

Prawdopodobnie on zadaje sobie identyczne pytanie.

Puszczam jego dłoń, szybko odwracam się w stronę barmana i zamawiam wodę, aby wyglądało na to, że znalazłam się tutaj całkiem przypadkowo, by po prostu ugasić pragnienie. Kiedy pracuję, nie piję alkoholu. Zdjęcia są wtedy znacznie lepsze.

On tymczasem próbuje dosyć nieporadnie wytrzeć sobie z twarzy krew kołnierzykiem swojej lekko przepoconej koszulki. Nic to nie da. Dobrze znam takie rany – jako fotograf obsługujący różne imprezy, widziałam niejedno. Koniecznie trzeba ją opatrzyć albo może i zaszyć, ponieważ w przeciwnym razie pozostanie brzydka blizna. A przynajmniej należałoby to zdezynfekować, aby nie doszło do zapalenia. Proszę więc dodatkowo o dwie czyste wódki i świeżą chustkę do nosa. Barman, nieco zdziwiony moim zamówieniem, najpierw mierzy mnie przez chwilę, po czym spełnia jednak moje życzenie, a ja robię drugie podejście.

– Proszę! Jedna setka na ranę, druga na uśmierzenie bólu.

– Słucham?

Podtykam mu niemal pod nos kieliszek i znowu widzę to bezradne spojrzenie. Chętnie wyraziłabym się precyzyjniej, lecz dudniące basy Nico Puscha trochę mi to utrudniają.

– Wypij to! Żeby się znieczulić!

– Przeciwko czemu?

W końcu wciskam mu kieliszek w dłoń, a gdy on widzi, że w drugim moczę chustkę do nosa, kręci lekko głową, wolną rękę unosi w obronnym geście i usiłuje uchylić się na bok.

– Wiem, co robię! Zaufaj mi!

Okłamałam go. Kurs pierwszej pomocy odbyłam sześć lat temu i niewątpliwie powinnam pilnie odświeżyć swoją wiedzę na temat pozycji bocznej ustalonej. W tym momencie jednak nie ma to żadnego znaczenia. Czysta wódka dezynfekuje. To nauka wyniesiona z nocnego życia klubowego i z pewnego epizodu w Chirurgach, o czym oczywiście nie wspominam

Nie dając mu czasu na myślenie, bezczelnie przykładam wilgotną chustkę bezpośrednio do rany, w podziękowaniu zaś widzę wykrzywioną twarz mojego pacjenta.

– Auu!

– Znieczulenie!

Zerkam wymownie na wódkę w jego ręce. Wreszcie dociera do niego, o co mi chodzi, i po chwili kieliszek jest pusty.

Nie przestaję ostrożnie przemywać rany, zdając sobie sprawę, że to musi piekielnie szczypać. On zamyka oczy i dzielnie trzyma się baru. Znowu wspinam się na palce, aby sięgnąć do jego oka. Podczas zabiegu przyglądam mu się uważniej. Ciemnoblond włosy ma ostrzyżone krótko, ale bez przesady. Kilka sklejonych od potu kosmyków opada na czoło, układając się w zabawny wzór. Ma silne ramiona, a reszty ukrytej pod białą koszulką mogę jedynie się domyślać. Nagle do furkoczących chrząszczy w głowie dołączają jeszcze trzepoczące motyle w okolicy brzucha. Staram się skupić na opatrywaniu obrażenia.

– No, gotowe!

Przyglądam się swojemu dziełu i czuję zadowolenie. On kiwa głową, wyraźnie bardzo spięty. Kości szczęki wysuwają się niebezpiecznie do przodu. Sambuca jako lekarstwo na otwartą ranę to z pewnością nie najbłyskotliwszy pomysł w moim życiu, ale w tej sytuacji to najlepsze, co mogłam wymyślić. Zaciskając lewe oko, łypie na mnie prawym. Nasze twarze dzieli niecałe dwadzieścia centymetrów.

– Nie wiem, czy mam ci dziękować, czy cię przeklinać.

Jego oddech po wychyleniu sambuki lekko czuć anyżkiem.

– Nie ma za co, ale naprawdę ktoś powinien ci to zszyć.

Mimo że zainspirowane serialem telewizyjnym, moje słowa brzmią niezwykle fachowo. Stawiam kieliszek na barze, obok kładę chustkę.

– Jesteś pielęgniarką?

– Tak jakby.

Przecież nie jestem. To wierutne kłamstwo. Do medycyny jest mi równie daleko jak z Londynu do Tokio, jeżeli jednak przyznam mu się do tego, on uzna moje zachowanie za tani podryw zwariowanej sadystki. A tego bym nie chciała.

– Nie mam pojęcia, jak do tego doszło.

Ciągle zaciska lewą powiekę, co jego twarzy nadaje nieco szelmowski wyraz.

– Dwóch chłopaków obok ciebie tańczyło pogo do techno. Łokieć tego wyższego trafił cię z całym impetem prosto w oko.

– Aha.

Odchyla się nieco do tyłu i patrzy na mnie zaskoczony. Skąd ja to wiem? Wskazuję na aparat.

– Jestem tu w pracy, robię zdjęcia dla organizatorów i… przypadkiem zauważyłam.

Potakuje. Zawracanie głowy. Widziałam to, ponieważ nie mogłam od niego oderwać oczu, i akurat w momencie, gdy wnikliwie studiowałam jego twarz, doszło do kolizji. Ale przecież nie mogę mu tego powiedzieć.

– Zdarza się.

Wzrusza ramionami, jakby było mu to zupełnie obojętne. Co mnie dziwi. Ja bowiem na jego miejscu spróbowałabym odszukać tych gości i rozmówić się z nimi. Na pewno są na którejś z fotek, które mu strzeliłam. Powinni chociaż zapłacić za taksówkę do szpitala.

– Layla! Tu jesteś!

Moja najlepsza przyjaciółka Beccie niekiedy ma fatalne wyczucie sytuacji, o czym przekonuję się raz po raz. Dzisiaj nie jest inaczej, wymuszam więc maksymalnie serdeczny uśmiech na twarzy, gdy obok mnie pojawia się blond piękność o powalających kobiecych argumentach.

– Beccie! Cześć!

– Zgubiłam cię w tym tłumie. Idziemy!

Zerka w stronę mojego pacjenta i jej oczy wyraźnie się rozszerzają.

– Ty krwawisz.

Gdy niby mimochodem dotyka jego ramienia, we mnie nagle coś rozpala się wielkim płomieniem. Furia? Nie chcę, żeby ona go dotykała.

– Wiem.

– To źle wygląda.

On kiwa głową i rzuca ku mnie krótkie spojrzenie.

– Już jest lepiej.

– Mam na imię Beccie.

Bez najmniejszego skrępowania wciska swoją dłoń w jego dłoń. Tak jest już od czasów szkolnych. Za każdym razem kiedy Beccie pojawia się obok mnie, w magiczny sposób rozpływam się w powietrzu dla istot rodzaju męskiego. Jak to możliwe? Wyjaśnienie jest proste: ja jestem niska, mam przeciętne brązowe włosy, przeciętne piwne oczy i przeciętnie dobrą figurę, czyli nie mogę się pochwalić wymiarami modelki czy falującymi blond falami i pełnymi blasku niebieskimi oczami. Jak Beccie. Jestem raczej przeciętna, a kiedy ona staje przy mnie, wyglądam jak ktoś w rodzaju klasycznego pomagiera szeryfa, któremu łaskawie pozwolono jechać na ośle u boku świetlanego bohatera.

– Cześć, Beccie.

Potem on nagle odwraca się do mnie i wyciąga rękę, a w mojej głowie natychmiast odzywa się znowu łopot małych skrzydełek. Głośniejszy niż dotąd.

– A ty jesteś Layla? Jak z piosenki Claptona?

Potakuję zaskoczona. Nie tylko z powodu trafnego odgadnięcia, dlaczego moi rodzice nadali mi takie imię, jakie mi nadali, ale przede wszystkim dlatego, że bezczelna próba flirtu ze strony Beccie i skumulowany ładunek kobiecych argumentów uzewnętrzniony w głęboko wyciętym dekolcie jej bluzki zdaje się na niego nie działać. Chyba powinnam policzyć jego żebra, żeby się upewnić, że mam przed sobą przedstawiciela ludzkiego gatunku płci męskiej.

– Tak, jestem Layla, jak z piosenki Claptona.

Ściskam mu dłoń.

– Tristan – słyszę przez trzepot w moich uszach i nieznacznie się uśmiecham.

To imię spotykałam dotychczas wyłącznie w książkach i filmach. A teraz po raz pierwszy otrzymuje ono realną twarz. Wyrazistą i interesującą. Rzecz jasna nie perfekcyjną, a zwłaszcza z tą zaciśniętą powieką i plamami po krwi, według mnie jednak mimo wszystko atrakcyjną. I to nawet bardzo.

Beccie bierze mnie pod rękę i odciąga kawałek dalej, przeciwko czemu się nie wzbraniam, chociaż jednocześnie w ogóle mi się to nie podoba.

– Na nas już pora. Tyle się dzieje i wszędzie na nas czekają. Powodzenia, Tristan.

Mówi za nas dwie, co jeszcze bardziej mnie irytuje. Oboje z Tristanem przez chwilę spoglądamy na siebie niezdecydowanie, ale Beccie tarmosi mnie jeszcze mocniej za rękaw, jemu zaś macha kokieteryjnie na pożegnanie, po czym we dwie znikamy w tłumie. Nic nie mówię, staram się też nie rzucać za siebie spojrzenia, ponieważ byłoby to zbyt demonstracyjne, a nie chcę się demaskować w obecności Beccie.

Przy wyjściu kapituluję jednak i to robię. Zerkam tylko raz.

Ale jego już nie ma.

Macbook jest jedynym źródłem światła w pokoju. Właśnie minęła czwarta nad ranem, obok mnie stoi filiżanka z kawą. Tylko dzięki niej mogę przetrwać resztę nocy. Wracam do domu najczęściej o tej porze i już nie mogę spać. Jestem zbyt nakręcona i chcę natychmiast obrobić świeżo pstryknięte fotki. Od razu, a nie dopiero następnego dnia w biurze. Ponieważ jednak często – podobnie jak dzisiaj – chodzi o blisko czterysta zdjęć, nie jest to możliwe. Dlatego najpierw tylko je przeglądam, dokonuję mentalnego wyboru i mniej więcej nad ranem kładę się do łóżka. W ten sposób przebiega prawie każda moja niedziela, i dzisiaj też nie jest inaczej.

Na uszach mam słuchawki, w tle leci przytłumiona muzyka, ja zaś czekając, aż wszystko z karty pamięci aparatu przegra się na komputer, popijam kawę.

Stopniowo muszę powrócić na planetę Ziemię. Taki wieczór jak miniony, pełen muzyki, tańca, drinków, zmiany miejsc i Beccie, to dosyć ekstremalny koktajl. Zwłaszcza gdy moja najlepsza przyjaciółka nie ma nic innego do roboty, jak tylko bez przerwy trajkotać mi z zachwytem o czterech facetach, którzy spokojnie mogliby ją dzisiaj zabrać do siebie. Co nie jest pewnie wcale przesadzone. Beccie jest cudowna, jeśli jednak chodzi o mężczyzn, zachowuje się czasami jak mały piesek, który podskakuje i ujada, ale nie chwyta za nogawkę. Na to brakuje jej odwagi. Mówi, że da się zaprosić facetowi do domu dopiero wtedy, kiedy po dwóch randkach wciąż nie będzie ją przed nim odrzucało. Nigdy nie pójdzie do mieszkania kogoś, kogo dopiero poznała w klubie.

– Chociaż w przypadku tego Tristana zrobiłabym wyjątek.

Nie chciałam i nadal nie mam najmniejszej ochoty tego słuchać, lecz w głowie cały czas kręci mi się niemająca końca taśma z jej zachwytami nad Tristanem. A przecież spędziła z nim chyba dwie minuty. Ni mniej, ni więcej. Słuchając jej opowiadania, można by sądzić, że byli ze sobą pół wieczoru i całą noc. Dlaczego tak strasznie mnie to irytuje, nie mam pojęcia. Okej, jasne, że mam pojęcie, tylko próbuję to ignorować. Z miernym skutkiem. W którymś momencie, gdy wracałyśmy do domu, nie wytrzymałam już i rzuciłam ostry komentarz, za co zarobiłam pełne rozdrażnienia spojrzenie Beccie. Zorientowała się, że jestem wściekła, i zrozumiała, że nie jest dobrze. Wiadomo, jak to jest z najlepszymi przyjaciółkami: znają się na wylot. A co gorsza, zwykle mają rację!

– Po pierwsze, ten gość nie jest nawet w twoim typie. Ani odrobinę…

Muszę niestety przyznać jej rację. Tristan to rzeczywiście nie mój typ, chociaż nie jestem szczególnie dumna z tego, że wypada mi potwierdzić, iż mam swój typ. I to od dawna. Wszystko zaczęło się bardzo wcześnie. Gdy pierwszy raz obejrzałam w telewizji serial dla dzieci Flipper, od razu zakochałam się po uszy w Sandym. Wiedziałam, że w przyszłości tak musi wyglądać mój mąż. Potem przyszła kolej na plakaty z mistrzem świata w surfingu Kellym Slaterem, który również świetnie pasuje do tego schematu zdobyczy. Jemu pozostałam wierna do dzisiaj. Blondyn o niebieskich oczach, wysportowany, gładko ogolony. Ciemnowłosi tajemniczy faceci o lśniących zielonych oczach nigdy mnie nie pociągali. Trzydniowy zarost i tatuaże nie robią na mnie wrażenia. Wizerunek złego chłopca w skórzanej kurtce, z kolczykami w uszach i na motocyklu nie rusza mnie. Właśnie dlatego Beccie i ja do tej pory rzadko wchodziłyśmy sobie w drogę, jeśli chodzi o mężczyzn. Ona wyszukiwała sobie bad boys, a ja wolałam księcia z bajki.

– …i po drugie, droga Laylo, masz przecież Olego.

Tak, od pięciu lat mam Olivera, mojego partnera.

Charakterystyczne kliknięcie macbooka mówi mi, że wszystkie zdjęcia znalazły się na twardym dysku. Otwieram więc folder i jak zawsze chcę natychmiast obejrzeć swój urobek. Czasami już w momencie robienia zdjęcia wiadomo, że będzie to nowy ulubiony kadr. Również tego wieczoru miałam takie poczucie, które dotychczas nigdy mnie nie zawiodło.

Tym razem jednak nieco szybciej niż zazwyczaj przeglądam wszystkie w poszukiwaniu jednego, wyjątkowego. A właściwie szukam krótkiej serii zdjęć, po której wiele sobie obiecuję, pozostawiając pozostałe na boku. Jeśli nawet są równie udane i ładne, nie interesują mnie. Oglądam tylko te, których wypatrywałam. Nie wiem, co mam nadzieję na nich znaleźć, ale moje dłonie lekko drżą. Kursor wędruje do pierwszego z czterech zdjęć. Dwa kliknięcia i w ułamku sekundy wypełnia cały ekran… serce omal nie wyskoczy mi z piersi. Tańczący tłum jest nieostry, wprawdzie da się rozpoznać poszczególne osoby, lecz wyraźnie widoczna jest tylko jedna z nich. Wieczorne słońce spowija ją miękkim, ciepłym światłem. Znowu słyszę tamtą muzykę, czuję tamtą atmosferę i cieszę się, że udało mi się uchwycić właśnie ten moment. Tristan stanowi oazę spokoju. Jego T-shirt jest prosty, nie ma na nim żadnych szalonych nadruków ani znaczków konkretnej czy znanej marki. Po prostu biały. Nie widać też żadnego łańcucha czy jakichkolwiek ozdób. Klikam w następną fotografię, ukazującą nieco bliżej twarz. Przyglądam się kształtowi podbródka, zarysowi warg, patrzę na szyję, ramiona. Trudno go raczej uznać za klasycznego adonisa, nie ma perfekcyjnie zarysowanych brwi, których zazdrościłaby mu każda kobieta na świecie, a nieznaczny trzydniowy zarost wyraźnie dodaje mu lat. Mimo to jest cudowny i patrząc na niego, ponownie czuję w sobie niepokojące trzepotanie. Otwieram trzecie zdjęcie i nagle słyszę też głos. Wciąż mam w uszach jego brzmienie. Obecny jest również zapach, surowe ciepło jego skóry. Następnie klikam w czwarte i wiem od razu: to jest to jedyne. Pozostałe mogę usunąć. Nie potrafię ująć tego w słowa, lecz na widok tego zdjęcia moje serce zamiera, a w brzuchu unosi się rój motyli. Tak pięknej fotki już dawno nie udało mi się zrobić. Ten kadr po prostu zapiera dech w piersi. Przyglądam się jeszcze przez chwilę, utrwalam w pamięci rysy twarzy, przypominam sobie wszystko, co nastąpiło potem: rozmowę, swoją bohaterską akcję w roli Florence Nightingale, jego…

– To ty już jesteś?

Podskakuję przerażona, gdy ktoś od tyłu wyciska mi pocałunek na policzku. Ogarnięta paniką, błyskawicznie zamykam klapę laptopa, nieomal wylewając na niego kawę.

– Wystraszyłem cię? Nie słyszałem, jak przyszłaś.

To Oliver. W podkoszulku i bokserkach stoi za mną, a jego jasne włosy są w nietypowym dla niego dzikim nieładzie wywołanym snem. Mój Oliver. Szurając nogami, obchodzi dookoła kanapę i idzie do kuchni. Mężczyzna, z którym dzielę mieszkanie, stół, a przede wszystkim łóżko. Mężczyzna, którego kocham i z którym zbudowałam sobie przyszłość. Mój partner. Te słowa nagle wydają mi się dziwnie obce.

Wystawia głowę z kuchni.

– Mamy jeszcze mleko?

Oli i jego mleko. Musi je mieć co rano do kawy, potrzebuje także nocą, gdy odnosi wrażenie, że żołądek nie przetrawił ostrego hinduskiego jedzenia tak dobrze, jak by chciał. Każda próba przekonania go, że ta kuchnia mu nie służy, skazana jest na niepowodzenie, ponieważ upodobanie Olivera do zbyt ostrych potraw stanowi jego ogromną słabość. Najchętniej wszystko utopiłby w tabasco, oliwie chili i sosie sambal oelek. Nawet jeśli tym samym wystawia na ciężką próbę swój żołądek. A ponieważ gdy przesadzi, pomaga mu jedynie mleko, zwykle dbam o to, aby w domu był go spory zapas.

– Obok zlewu.

Jesteśmy ze sobą od pięciu lat, a mieszkamy pod jednym dachem od niecałych dwóch. Żyjemy razem. Dlaczego więc jestem taka zaskoczona jego widokiem tutaj? Zamykam maca, opierając się jednocześnie pokusie, by jeszcze raz rzucić okiem na ekran.

Oliver wraca z kuchni ze szklanką mleka i patrzy na mnie zaspanymi oczami.

– Jak poszło?

– Dobrze.

– Dobre zdjęcia?

– Niektóre.

Kiwa głową, następnie duszkiem opróżnia szklankę, stawia ją na stole przede mną i znowu całuje mnie w policzek z brodą wilgotną od mleka. Cały Oli.

– Połóż się zaraz, dobrze?

Odprowadzam go wzrokiem i zostaję znowu sama. Myślę o Beccie i jej reprymendzie. W gruncie rzeczy nie miałam żadnego powodu, żeby się na nią wściekać – okej, być o nią zazdrosna. Tristan nie jest w moim typie, no i przede wszystkim mam Olivera. Ona ma rację. Przeraża mnie jednak, że muszę się odwoływać akurat do jej słów, aby sobie o tym przypomnieć. Jakby nie istniało dość dowodów na to wszędzie dookoła. Mój wzrok pada na pustą szklankę po mleku. To takie typowe dla niego. Zostawia rzeczy tam, gdzie ich ostatnio używał. Dotyczy to skarpet wszelkich rodzajów, butów, kurtek, dżinsów. To taka jego drobna wada, do której najpierw musiałam się przyzwyczaić, a w której z czasem się zakochałam. W końcu stała się czymś swojskim, a dziś to jego dziwactwo przypomina mi o tym, że w wystrojonym w garnitur, odpowiedzialnym i ciężko pracującym Oliverze nadal tkwi mój Oli. Tamten Oli, który nie miał jeszcze planu pięcioletniego, ale za to w każdy niedzielny poranek, kompletnie skacowany, robił mi fantastyczne śniadanie, a po nim zawsze zostawiał wszystko w kuchni i niczego nie sprzątał. Może wspomnienie tamtego czasu sprawia, że wstaję i uśmiechając się, odnoszę szklankę do kuchni? Tak, mam swój ulubiony typ. To Oliver. A to, co zdarzyło się dzisiaj, było pięknym i ekscytującym, ale krótkim momentem fascynacji. Niczym więcej. Jak to się mówi? To, co ładne, podoba się też Panu Bogu.WIRTUALNE PRZYJAŹNIE

Czuję, jak otacza mnie od tyłu ramieniem i całuje w kark. Zalatuje od niego piwem i papierosami, a przecież Oliver w ogóle nie pali. Czerwone cyfry elektronicznego budzika mówią mi, że jest kilka minut po drugiej. Słyszałam go już w przedpokoju, potem w łazience, a teraz, kiedy leży obok mnie w łóżku, jestem zła.

Nie pierwszy raz na niego czekałam. Nie z kolacją, tego bym nie zdzierżyła, ale chciałam się z nim dzisiaj chociaż na krótko zobaczyć. Posiedziałam więc sobie wygodnie na balkonie, później poczytałam i posłuchałam muzyki, pogadałam przez telefon z Beccie, w końcu miałam już dość ciągłego zerkania na komórkę. To było o wpół do dwunastej. Napisał, że będzie w Stuttgarcie około dziesiątej. Okej. Czasami zawijają jeszcze gdzieś z kolegami, zdążyłam się już do tego przyzwyczaić, miałam jednak nadzieję, że w końcu się wyrwie, żeby wrócić do mnie do domu. Miałam nadzieję, że będzie chciał spędzić trochę czasu ze mną. Najwyraźniej nie chciał. Cholera wie dlaczego. Mimo że mieszkamy razem, i tak nie widujemy się wcale często. W tygodniu Oli przychodzi późno do domu i jest wykończony całym dniem, a w weekendy z kolei ja nierzadko pracuję do późna w nocy i rano nie mogę dojść do siebie. To wszystko zbyt często redukuje wspólnie spędzany czas do zaledwie kilku minut, gdy leżąc w jednym łóżku, zasypiamy obok siebie.

Chętnie bym się dowiedziała, jak minął mu dzień i czy u niego wszystko dobrze, ale wciąż jestem wściekła. Mógłby chociaż na chwilę zadzwonić. Ponieważ nie chcę się kłócić, nie otwieram oczu i czekam, aż jego oddech stanie się spokojny i miarowy, wtedy wstaję ostrożnie i na palcach wymykam się do salonu. Po drodze zbieram jego skarpetki i spodnie. Wszystkie jego rzeczy, które znajduję, zanoszę do łazienki i tam rozwieszam. Cuchną dymem papierosowym, a nie mam ochoty czuć tego smrodu w całym mieszkaniu. Umówiliśmy się, że u nas się nie pali, także przyjaciele wychodzą zawsze na balkon. I właśnie tam się teraz udaję. To jest moje ulubione miejsce. Nasz balkon ponad dachami miasta, z pięknym widokiem – niemal po samą wieżę telewizyjną, kiedy stanę na palcach.

Noc jest ciepła, niebo rozgwieżdżone, oddycham głęboko. Przyjemnie jest tak stać latem na dworze i nie robić nic, tylko delektować się spokojem. Dawniej często przesiadywaliśmy tu razem w ogromnym fotelu. To było jeszcze przed jego awansem. Siedział zawsze za mną, otaczał mnie ramionami i oboje sączyliśmy sobie winko, patrzyliśmy na gwiazdy, śmialiśmy się i szeptali. Potem w którymś momencie zaczął się stres związany z pracą. Oliver budował swoją karierę, a ja tworzyłam własną małą firmę. Przyjmowałam każde zlecenie, jakie mi proponowano, aby wyrobić sobie markę i stawić czoło konkurencji. Cieszyliśmy się, kiedy wykończeni padaliśmy do łóżka, mimo że budzik co rano o wiele za wcześnie wyrywał nas z krainy marzeń. Może znowu powinnam robić to z nim częściej. Siadywać na balkonie, liczyć razem gwiazdy. Tak po prostu, w ciągu tygodnia, tylko my dwoje. Przecież mówi się ciągle, że trzeba przerywać ten kłus zwariowanymi drobnymi momentami. Nawet już nie pamiętam, kiedy ostatnio razem gdzieś wyszliśmy czy choćby Oli wybrał się ze mną na moje wieczorne zlecenia. Dawniej robił to bardzo chętnie, towarzyszył mi na imprezach i zapraszał mnie do tańca. Mam parę idiotycznych zdjęć z takich eskapad: jak szalejemy na parkiecie, całujemy się, obejmujemy. Prawie wszystkie są zamglone, nieostre albo robione z dziwnej perspektywy, ale właśnie dlatego tak je lubiłam. To były cudowne migawki.

Wzdycham. Teraz w weekendy Oliver woli odsapnąć. Najzwyczajniej w świecie za dużo pracuje. Kiedy jednak mówię mu o tym wprost, on traktuje to jako atak albo oskarżenie i resztę bezcennego wspólnego wieczoru spędzamy w milczeniu, gapiąc się na CSI: Kryminalne zagadki Miami. Dlatego wolę tego unikać. Oliver jest cholernie ambitny, i to mi się w nim podoba. Wie, czego chce, i zawsze ma przed oczami jasno określony cel, dla którego zrobi wszystko.

To dobrze, że mój mężczyzna ma dobrą posadę, dzięki której w razie czego mógłby utrzymać rodzinę. Bez dwóch zdań. Mimo to jestem bardzo dumna, że ja też wnoszę dosyć solidny wkład do naszego wspólnego budżetu. Finansowo wiedzie się nam całkiem nieźle, nie mamy powodu do narzekań. Ale w zamian tracimy dużo czasu wolnego i czasu tylko dla nas. Tak niewiele robimy już razem, i brakuje mi tego. Brakuje mi Olivera. Sposobu, w jaki na mnie patrzył, kiedy tańczyliśmy, i jak o mnie mówił, gdy jego przyjaciele w klubie pytali, czym zajmuję się zawodowo. Wszystko się zmieniło. Wiem, że tak bywa w związkach, jestem tego świadoma. Wielu naszych znajomych przechodzi przez to samo. Próbują to przezwyciężyć krótkimi urlopami i weekendami spędzanymi nad Jeziorem Bodeńskim.

Spoglądam znowu na gwiazdy, a potem, zamiast wrócić do łóżka, siadam w obszernym fotelu, obejmuję nogi ramionami i opieram głowę na kolanach.

Siedzę tak dłuższą chwilę, aż w końcu wracam do sypialni, kładę się obok niego i zaczynam mu się przyglądać. Nawet teraz ma nienaganną fryzurę, a jego tors unosi się i opada przy każdym oddechu. Ostrożnie kładę mu dłoń na piersi i przymykam oczy. Czuję bicie jego serca; pragnę tak zasnąć. Ale zaledwie po dziesięciu sekundach Oliver delikatnie odsuwa moją rękę i przekręca się na drugi bok, nie budząc się jednak. Ja zaś pozostaję w dotychczasowej pozycji i wpatruję się w jego plecy. Dlaczego akurat w tym momencie przychodzi mi do głowy Tristan – nie mam pojęcia.

– Widziałaś gdzieś moje spodnie?

Słońce przebija przez zasłony; nie ma wątpliwości, że zaspałam. Co nie jest żadną katastrofą, ponieważ to ja jestem dla siebie szefową i na pewno nie wyrzucę się z pracy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: