Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Umierasz i cię nie ma - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Umierasz i cię nie ma - ebook

Para wypalonych gliniarzy - ona policyjny psycholog, on najskuteczniejszy śledczy w wydziale zabójstw Komendy Stołecznej Policji – przechodzi w stan spoczynku, gdy przydarza im się spóźnione, niespodziewane rodzicielstwo. Decyzję mężczyzny o odejściu przyspiesza konflikt z przełożonymi.

Podinspektor Roman Medyna nie potrafi zostawić gorącego tropu, gdy szefowie tego oczekują. Kiedy czyjaś niewidzialna ręka z policyjnej wierchuszki blokuje jego czynności w sprawie pedofilii, Medyna rewanżuje się przeciekiem do mediów.

Oboje inkasują odprawy, sprzedają mieszkanie i już jako cywile zaczynają stawiać niewielki pensjonat na malowniczej skarpie nad samym Zalewem Zegrzyńskim. Po latach niszczącej psychicznie pracy, która regularnie stawia policjantów w obliczu aktów ludzkiego bestialstwa, mają nadzieję zbudować prywatny raj: zacząć cichą egzystencję hotelarzy, skoncentrować się na wychowaniu potomka i na życiu rodzinnym. Jednak ich pieniądze się kończą szybciej niż budowa, na dodatek w okolicy zaczyna się koszmar...

Trzy osoby, burmistrz miasteczka i dwie młode kobiety z organizacji ekologicznej, padają ofiarą tajemniczego zabójcy – lub prawdopodobniej zabójców – na pokładzie starego statku wycieczkowego, który ktoś uprowadził z portu i zacumował na widoku naszych bohaterów.

Ci początkowo nie widzą powodu, by bliżej zajmować się tą sprawą. To już nie jest ich problem, mają dość własnych. Jednak od sensacji trudno jest uciec: gdy gazeta publikuje szokujące zdjęcia z miejsca zbrodni, policyjni emeryci analizują je inaczej niż ich sąsiedzi. Spekulują, któremu z kolegów przypadnie śledztwo i daje się wyczuć, że obojgu trochę jednak zaczyna brakować adrenaliny, którą wyzwala policyjna robota…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0098-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Godz. 14.11 Droga nr 61 do Rocka nad Zalewem Zegrzyńskim

Strach przed śmiercią to dziwna rzecz, myśli. Terenówka sunie gładko, asfalt wszędzie świeży, pasy równiutko wymalowane; Polaki inwestują w drogi, a u nas chuj, tylko kradną… Skąd ten strach się w ludziach bierze, po co jest? Bo życie cziełowieka jest jak kreska na kartce: tu się zaczyna, tam kończy. Identycznie nie ma cię z obu stron – przedtem niczego, potem niczego. A ludzie, głupi, boją się umierać, choć już tam byli…

W ich zawodzie wie się o strachu. Weź oko. Jak wydłubiesz nożem i wyrwiesz, takie nic: miękka kulka ze źrenicą, z tyłu jakieś gluty wystają… Ale tylko zbliż ostrze do zaklejonej taśmą gęby, a te kulki szaleją – jakby wrzeszczały ze strachu – choć głosu nie mają!

Na nic im to się nie zda. Rabota musi być wykonana porządnie – zwłaszcza gdy zakazczik wyłożył kasę za długie umieranie. Potem kulki błagają już tylko o śmierć, a ty musisz wyłapać moment, kiedy źrenica się rozszerza: to znak, że figurant wykańcza się przedwcześnie. Źle! Kroplówkę wtedy trzeba, zastrzyk przeciwbólowy, ratować na trochę. Bo jak popsujesz, następne zlecenie może być na ciebie. Tfu, jak mówią tu Polsce – na psa urok!

Teraz zamówienie jest grubsze, musi pójść dobrze. Teren rozpoznany, plan rozpracowany operacyjnie. Warianty na komplikacje, gdyby przyszło strielat’ się z tutejszą milicją albo wracać przez zieloną granicę, też są. Widać, że nasi zawodowcy z centrali nad tym przysiedli.

Nie ma się czym denerwować.Godz. 14.17 Pensjonat Urokliwa Skarpa w budowie, gmina Sieńki, ul. Żaglowa 7

Polskie firmy nigdy się nie nauczą! Wysyła taki dystrybutor chłopaczków bez specjalistycznego wyposażenia na „darmowy transport i instalację”, jak się reklamuje. Żeby go obesrało! W prospekcie pisze o „kompleksowej usłudze” – ale jakim cudem dwa chuchra mają wtaszczyć dwustukilowego grzmota po schodach do kotłowni? Nawet pasów nie mieli. A gdyby Baśka sama odbierała piec, bez chłopa na budowie? W życiu nie daliby rady.

Na szczęście byliśmy w komplecie: z tatą, Rekinem i Zającem. Teraz piec nieźle prezentuje się na betonowym fundamencie. Pokryty pomarańczowym lakierem, jest mniejszy, niż wydawał się w katalogu, ale ciepło się robi na sam jego widok.

– Zaczynamy sezon grzewczy – stwierdza Adam, który odebrał klucze przedstawicielom producenta i sam dokręca podłączenia wody i gazu. – A ty mi, synku, nie pyskuj o uprawnieniach. Masz papier i dwie lewe ręce! Co się tak gapisz? Mówię, tylko śruby pourywasz.

Ojciec to nerwus i wszystko wie najlepiej; tak nas tresował na mechaników jako chłopaków, że po maturze ani Wicio, ani ja nie chcieliśmy słyszeć o przejęciu rodzinnego warsztatu samochodowego. Teraz ogłasza, że sam wyreguluje jednostkę sterującą. Nie takie systemy rozgryzał, jak elektronika weszła do motoryzacji.

– Pamiętasz, Romek, tamte dacie? Co jak spadł deszcz, to same zapalały im się reflektory, za to silnik nie kręcił?

– Co mam nie pamiętać, tato.

– Podpiszę odbiór, dopiero jak zobaczę, że złom działa – poucza Adam tamtych dwóch, niby obrażonych, ale w gruncie rzeczy zadowolonych, że stary frajer odwala za nich robotę. – Spadajcie wszyscy. Już, idźta na papierosa.

Dobrze, że jeszcze nie kładliśmy gresu na schodach do piwnicy, po tej akcji byłby zrujnowany. Pora skontrolować sytuację w łazience za kuchnią, gdzie moi robotnicy od rana stawiają ściankę na prysznic i pralkę. Już na pierwszy rzut oka ceglana ścianka wygląda mi podejrzanie. Mierzę calówką – i oczywiście! Za wąsko – chyba że teraz produkują pralki szerokości pięćdziesięciu siedmiu centymetrów.

Rekin z Zającem mają w papierach „murarz-tynkarz”! Gdzie oni się teraz pochowali, ci geniusze? Poszukiwania zaczynam od kuchni na parterze, gdzie trzeci z ekipy, zwany JKM – od Jego Królewska Mość albo częściej Janek Kurwa Mać – kładzie kafelki na ścianach. JKM chleje najmocniej z całej drużyny, ale też najwięcej umie. Jeśli nie dorwie się do butelki przed południem, potrafi pracować szybko i z grubsza dobrze.

– Złaź z drabiny i chodź ze mną.

W łazience JKM zdejmuje upaćkaną czapkę i drapie się po głowie.

– Poprawi się, szefie. Albo zrobie nową z karton-gipsu. Bedzie git.

– Ja nie sram forsą, Janek. Rozbierzesz, cement jeszcze nie związał. Cegły obtłuczesz i postawisz ściankę od nowa. Tak jak na planie, tu! – Stukam palcem w rysunek techniczny przyklejony taśmą do ściany. – Ma dokładnie trzymać dystans, kapisz?

Odkąd się tu z Basią stawiamy, zorientowałem się, jak mają budowlańcy. Niektórzy robią tanio, inni szybko. Bywają też powolni i dokładni, dla których jednostką miary jest milimetr, a nie, powiedzmy, trzy centymetry. Czasem zdarzy się nawet ekipa, która ma dwie dobre cechy z trzech pożądanych. Jednak większość budowlańców jest jak Zając z Rekinem: ani szybcy, ani dokładni, umieją niewiele, nie myślą w ogóle. Bez różnicy, bo po stówie dniówki muszą dostać. Inaczej nie przyjdą, a my znajdziemy się w jeszcze gorszej dupie. Albo pensjonat ruszy przed Gwiazdką, albo leżymy z Baśką, finansowo i życiowo.

Odkrywam obu zbiegów w prowizorycznej szopie, gdzie trzymamy rzeczy z warszawskich mieszkań i wyposażenie do przyszłego interesu. Śpią wśród kartonów i rozkręconych mebli. Obok zgniecione cztery puszki po piwie, jedna butelka po tanim winie. Tutejszy aborygen nie potrzebuje wiele, by się urżnąć. Wystarczy moment nieuwagi, braku nadzoru.

Dochodzi trzecia, normalnie bym policzył im po pół dniówki za dziś. Ale przebrała się miarka. Po wpadówie ze ścianką nie dostaną nic. Lista rzeczy do zrobienia przed zimą jest długa, czas pędzi jak zając na baterie, którego Orzeł dostał od cioci z Ameryki, forsa płynie jeszcze szybciej – a ja wciąż mało którą pozycję mogę odkreślić w zeszycie budowy. Musimy zamykać tematy! Połowę dniówki Zająca i Rekina wypłacę dziś JKM. Będą darli mordy, ale się nie ugnę. Po tej stronie Zalewu Zegrzyńskiego są znani, nie najmą ich do innej roboty.Godz. 14.50 Las w gminie Sieńki

Robi czeklistę w myślach. Wygląda, że każdy element gra. Poza Młodym: jeśli ten chłopak był w Specnazu, to oni z Saszką byli solistami teatru Bolszoj u boku pierdolonego Barysznikowa. Ale jak pech, to pech: pijany Saszka trochę postrzelał w knajpie w sufit i za takie nic trafił do aresztu. Trzeba było na gwałt szukać zastępstwa.

Teraz Młody prowadzi obserwację, ukryty w mokrym lesie. Na pewno nie dostrzeże Brona, który będzie tu za… siedem minut. Wyrośnie jak spod ziemi, dosłownie znikąd. Z Bronem znają się jeszcze z dawnych dobrych czasów, gdy wyróżniający się oficerowie z demoludów miewali wspólne akcje i szkolenia i dostawali przydziały na rodzinne wczasy na Krymie. Gdy dwadzieścia lat wstecz rozpierdalał się Sojuz i nawet w bazach rakietowych nie wypłacali pensji oficerom, w polskich służbach działo się niewiele lepiej. Więc zawiązali z Bronem prywatną spółkę. Nie zawracając głowy właścicielom, hurtowo dostarczali dobre niemieckie furki, audi, bmw i merce, przede wszystkim merce, miłośnikom motoryzacji w krajach dawnego ZSRR. Ech, to były czasy!

Robota łatwa, dochody godziwe. Polubił wtedy tę bliską zagranicę pełną frajerów i zabawek, po które starczyło wyciągnąć rękę. Jednego dilera we Wrocławiu obrobili dwa razy. Najpierw wyprowadzili mu z salonu nowiutką s-klasę, a gość ściągnął kolejną i pilnował jej jak dziewictwa córki. Nawet spał przy aucie, na skórzanej kanapie w salonie. Bron obudził faceta, trącając go spluwą: „Szanowny pan jedzie z nami czy zostaje?”. Latami ryli ze śmiechu, kiedy to wspominali. Żeby pływać w Polszy bez robienia fali, wystarczy wyczuć miejscowych: aż tak bardzo nie różnią się od naszych. I fachowo porobić zabezpieczenia, skrytki, przetrzeć ścieżki na przyszłość.

Długo nie trwało, zanim zaczęły przychodzić poważniejsze zlecenia. Z moskiewskich, kijowskich i mińskich gabinetów z boazerią i aparatami telefonicznymi bez przycisków. Zlecenia natury personalnej: jak ktoś niezorientowany wypytywał, z czego żyje, odpowiadał, że pracuje w branży ha-er, Human Resources. Gdy trafiało się coś w Polszy albo w dawnych Niemczech Wschodnich, najczęściej brał właśnie Brona do pomocy.

Dobry fachowiec z tego Brona. Nijaki z wyglądu, drobnej postury, fizys bez wyrazu, potrafi wtopić się w tłum składający się z trzech osób, a w terenie zakamufluje się w rabatce kwiatów. Nie chybia z żadnej broni, ładnie pracuje nożem i zna niemiecki tak dobrze jak polski. Zawsze jest wzorowo przygotowany do wykonania zadania, a w nocy widzi jak kot: trafia pod zadany adres bez tych dżi-pi-esów, po których dziś byle dupek może cię namierzyć.

Oczywiście się zastanawiał, na ile ufać Bronowi. Stara zasada mówi, że obrócić da się każdego. Kwestia warunków, okoliczności. No i oferty. Nikt nie może być do końca pewny drugiego. Ale są gorsi i lepsi. Ten Polak zawsze wie, co do niego należy. Już się czai gdzieś w pobliżu. Perfekcyjnie zamaskowany, jak zwykle prowadzi obserwację miejsca spotkania, zanim zdecyduje się wyjść.

Pali papierosa, bez pośpiechu. Gasi splunięciem, dodatkowo rozgniata niedopałek o gumową podeszwę buta i chowa do kieszeni kurtki. Chrząka i mówi, niezbyt głośno:

– Nu, Bronku, wychodi. Baza czysta. Jest rabota do zrobienia.Godz. 15.01 Pensjonat Urokliwa Skarpa, w budowie

Nad zalewem wciąż pochmurnie, ale od strony zapory w Dębem przejaśnia się; jest szansa na wieczorne rozpogodzenie. Gdyby rozpalić grilla, oszczędziłoby się Baśce pichcenia na elektrycznej maszynce.

Odczuwam na udzie mrowienie. Wyjmuję z kieszeni starą nokię ustawioną na bezgłośne działanie. Czytam wiadomość i szybko ją kasuję. Nad moją głową awionetka nurkuje pod chmurami. Bogaczy w naszej okolicy nie brakuje, ma tu rezydencje dwóch z czołówki listy „Wprost”. Ten z awionetki jest młody, prowadzi jakąś firmę internetową. Baśka narzeka, że kiedyś spadnie nam na głowę, choć chłopak musi się przecież wyszumieć. Chyba lepiej, żeby facet miał samolot albo chociaż motor niż babę na boku. A jednak żony kłapią dziobami.

Żeby była jasność: ja nie narzekam na Baśkę. Nawet w żartach. Dziś moja pani maluje pokoje dla gości na parterze: to duża czwórka i dwie dwójki. Okna, drzwi i prefabrykowana podłoga z płyt są porządnie pozaklejane folią, a moja pani w starych spodniach i chustce na głowie jak zawodowiec macha wałkiem na długim kiju. Sama wybrała odcienie zieleni i żółci, mieszała farby. Na pewno wykona plan.

Poza pracami wykończeniowymi Baśka zajmuje się karmieniem całej ekipy. Oraz opieką nad Orłem Białym, który teraz zrywa się na mój widok, by pokazać swoją akwarelkę. Jakby tych obowiązków kobieta miała za mało, po nocach ślęczy w internecie, wyszukując okazje na wszystko – od cegły, przez cement po grys, blachę, drewno, farby i armaturę łazienkową. Basia zawsze miała dryg do komputera, pomagała z tym nie tylko mnie, ale i wielu chłopakom w komendzie.

Ostatnio upolowała dla nas profesjonalne wyposażenie kuchni. Z likwidowanej w Modlinie pizzerii mamy elektryczny piec, płytę grzewczą, mikrofalę, wyciąg, wielką zmywarkę, robota z mieszarką i dwie lodówki. Na dniach mają przysłać też garnki, porcelanę stołową, sztućce, wazoniki, solniczki i sto innych duperelek, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Jak rękaw do kremu z wymiennymi końcówkami.

Oszczędzamy w ten sposób, jednak forsa topnieje zastraszająco. Budzę się przed świtem i liczę, a cegła rośnie mi w żołądku. Bo wychodzi, że staniemy z braku kasy, zanim biznes zacznie zarabiać. Już odpuściliśmy z Baśką górę pensjonatu. Koncentrujemy się na dokończeniu parteru; musi ruszyć kuchnia, część jadalna i rekreacyjna z kominkiem. Na tip-top muszą być zrobione recepcja i duża łazienka plus cztery pokoje, oczywiście też z łazienkami. Jeśli do końca roku przyjmiemy gości, jest nadzieja, że przetrwamy.

– Piękny obrazek. A co to jest, synku?

– Taki lasiek – mówi wysmarowany farbkami czterolatek. – A tu mama i ty.

– Baaaa-aaardzo ładnie!

Razem idziemy pokazać obrazek jego mamie. Baśka odkłada wałek.

– Pojedziesz do sklepu? – Podaje mi przygotowaną zawczasu listę. – Jedź lanosem, nie na motorze.

Czytam zawartość kartki.

– Może kupię więcej wódki? I piwo.

Baśka przygląda mi się oczami ciemnymi jak u Arabki, o kształcie migdałów.

– Zamierzasz aż tyle pić?

– Ja nie. Ale oni… Przecież wiesz. To policjanci.Godz. 15.18 Las w gminie Sieńki

W kartonach przywieźli całe konieczne wyposażenie, ze skalpelem, obcęgami, taśmą klejącą i dwulitrowym kanisterkiem z rozpuszczalnikiem. Oraz drewniane belki, przycięte na wymiar. Dla niepoznaki wrzucili też na pakę wyplamioną aluminiową drabinę, pędzle, wałki, wiadro, płachtę. Normalne wyposażenie malarzy pokojowych, którzy zdezelowanym oplem jadą na fuchę do Polski. Nic, co mogłoby sprowokować podejrzliwość celnika albo dociekliwego gaisznika na trasie. Sam to wszystko sprawdził jeszcze w Kijowie.

Trefny sprzęt, broń i paralizator, dostarczył Brono już tu na miejscu. Teraz Polak jest w drodze do portu, a Młody wyciąga resztę gratów z frontery i układa we wnętrzu pontonu. To wojskowy typ, z grubej gumy, z aluminiowym stelażem i ciężkim zaburtowym silnikiem. Pakowny i cichy, niewidoczny w ciemności. Jak trzeba, szybki.

Suka! Ten samolot… Drugi raz tu przelatuje. Przypadek?

Wóz jest schowany w naziemnej części hangaru, ślady kół na dróżce zatarli gałęziami. To chyba prywatna awionetka… Nawet jak robi zdjęcia, gówno zobaczą: tylko las i porośnięty mchem betonowy strop.

Kończą przeładunek.

Zauważył, że zamiast czekać na kolejne polecenie, Młody zapala papierosa. Już go to irytuje, kto to widział, by członek ekipy w trakcie operacji sam dawał sobie wolne? Na szczęście zlecenie jest brutalne, ale z tych prostych. Zdjąć ważnego polityka pod nosem ochroniarzy albo jeszcze szczelniej obstawionego oligarchę zdalnie odpalaną miną – to misje ambitne. Za takie triki inwestorzy naprawdę płacą. Można kupić apartament w Kijowie; raczej nie przy Kreszczatiku, ale na lewobierieznej Dniepru już tak. Chociaż w okolicy placu Wolności podobno staniały od tamtej faszystowskiej rozróby…

Troszkę nietypowa ta robota jednak jest. Bo zwykle, jak zakazczik ma ekstrażyczenia, to chce, żeby tamten długo się męczył. A tu nie ma być długo, ale dokładnie według scenariusza. Tego tak, tamte inaczej. W takiej, a nie innej kolejności, szczegółowo punkt po punkcie.

Klient płaci, ty robisz. Jeśli pójdzie zgodnie z planem A, uwiną się z robotą do zmierzchu i przed północą będą już z Młodym poza Polską. A nawet jeśli przyjdzie wyciągać tamtych z domów po nocy, według planu B, miszyn zakończy się najdalej nad ranem.

Młody sprawia wrażenie spokojnego. Ale pytał, czy zabawimy się z babami na początek. Co za kretyn! Polaki zajrzą im tam pierwsza rzecz. Znajdą twoje durackie DNA i bieda gotowa. To po to my wieźli te stroje ochronne?

Znów samolot. Bladź! Brzęczy za chmurami jak mucha utrapiona. Na dodatek rozjaśnia się, widoczność na wodzie się poprawiła. Niedobrze! Na szczęście w lesie panuje mrok, ciągnie lodowatym chłodem. W taką pogodę nawet spacerowicze z psami trzymają się z daleka od tych miejsc.Godz. 16.11 Pensjonat Urokliwa Skarpa, w budowie

Przez całe lato kąpałem się w zalewie, teraz już na to jest za zimno. Baśka mawia, że wyszła za morsa, i faktycznie, od chłopaka czuję się w wodzie swobodnie. Kiedyś wiązałem z tym nawet swoje plany życiowe, ale się nie udało. Z policją poszło lepiej. Chociaż to, jak zakończyłem karierę, do dziś tkwi we mnie jak cierń.

Mam czterdzieści dwa lata i właśnie robię trzecie podejście, by coś osiągnąć; tym razem ma to być biznes. Jak na turnieju podnoszenia sztangi, to moja ostatnia szansa.

Biorę prysznic w rozlatującej się kabinie. W domku Adama wszystko śmierdzi pleśnią i starością. Ciepłej wody starcza na krótko; moczę się i zakręcam kran. Namydlam ciało i spłukuję pospiesznie. Gnieździmy się tu z Baśką i naszym synkiem. Ojciec dojeżdża z Warszawy, bo na czwartą osobę po prostu nie ma w domku miejsca. Ciągniemy tak od przedwiośnia, kiedy ruszyliśmy z budową. Po siedmiu miesiącach wszyscy zaczynamy puszczać bańki nosem. Ale klamka zapadła, nie mamy odwrotu.

W lutym złożyłem raport o odejście ze służby w policji i wziąłem odprawę. Baśka zrobiła to samo cztery miesiące później, w dniu, kiedy odsłużyła równe piętnaście lat. Mimo kryzysu światowego udało się nam sprzedać mieszkanie na Muranowie. Ojciec zlikwidował fundusz powierniczy, na którym trzymał resztkę bogactwa z czasów komuny, kiedy łoił kasę jako prywaciarz. Nawet mój brat Wicio i Bianka, dawno niewidziana siostra z Chicago, dołożyli się trochę. W sumie zebraliśmy prawie siedemset szesnaście tysięcy. Według wyciągu na dzień dzisiejszy, na koncie zostało dwieście dwadzieścia osiem tysięcy z drobnymi. A faktur do zapłacenia zebrało się na ponad sto dziesięć tysi. Prawie co dzień przychodzą kolejne. I jeszcze od groma zostało do kupienia i do zrobienia. Liczymy z Baśką tak i siak, ale nie chce być dobrze.

Budowa się nie domyka.

Znajomi nie mogą się nadziwić, że tyle postawiliśmy za pół dużej bańki: kompletny budynek pod dachem z czerwonej blachy, ocieplony styropianem, otynkowany, z całą stolarką i werandojadalnią z widokiem na zalew. Plac od frontu ogrodzony, elegancko wyłożony kostką, podzielony na miejsca parkingowe. Z tyłu jest gorzej, ale gotowe są schody nad wodę i prowizoryczna przystań.

Ojciec mówi, z życiowego doświadczenia, że jak masz dużo pieniędzy, to przepłacasz. My budujemy megaoszczędnie, ale co z tego? Kiedy hajcu zabraknie – stajesz. Twoją budowę zarastają chwasty. I twoje życie idzie do diabła. To będzie i nasz los – chyba że na dzisiejszej imprezie uda się zrobić przełom.

Pomysł, żeby wejść w pensjonat, urodził się w naszych głowach, gdy Basia zaszła w ciążę. To było prawie pięć lat temu. Na rodzicielstwo w ogóle nie liczyliśmy; ja po poprzednim małżeństwie byłem przekonany, że strzelam pustakami, żona też rzekomo miała jakiś feler w damskiej kanalizacji. A tu taki cud! Szaleliśmy z radości. I wtedy zaczęła nas uwierać nasza policyjna robota.

Ja siedziałem w Stołecznej w zabójstwach: gangsterskich egzekucjach, seryjnych mordach, akcjach sadystycznych jak z chorego snu. Basia po ukończeniu psychologii wyspecjalizowała się w przemocy wobec kobiet; pracowała z takimi, które kisiły swoje niemowlaki w beczkach, i z dziewczynami o pustych oczach, z bliznami po papierosach na piersiach, uwalnianymi z podmiejskich burdeli. Dodatkowo też z gliniarzami, których ponosiły nerwy… Krwawa miazga, która oblepiała nas w robocie, nie pasowała do świata, jaki chcieliśmy stworzyć dla naszego potomka. Nie można co dzień przeskakiwać od horroru do ciepełka domowego ogniska – chyba że jesteś świrem.

Każdy policjant z długim stażem staje się trochę świrem: albo zaczyna śledzić wszystkich, albo uważa, że sam jest śledzony. Nie chcieliśmy iść w taki kanał. Cywilny psycholog, superwizor Baśki, rozpoznał wypalenie zawodowe i zalecał nam obojgu terapię, potem przejście za biurko. Ale nie mogliśmy się zdecydować. Praca to było wszystko, co znaliśmy. Kiedy moja żona była na macierzyńskim, pierwsze lato z małym spędziła na działce mojego ojca nad Jeziorem Zegrzyńskim. Dojeżdżałem do niej wieczorami. Którejś sierpniowej nocy, jasnej od gwiazd odbitych w wodzie, leżeliśmy we trójkę na hamaku, z małym śpiącym na moim brzuchu. I wtedy wyobraziliśmy sobie z Baśką ten pensjonat. Piętrowy, z tarasem, na jakieś dwadzieścia pokoi gościnnych, z wygodną przestrzenią mieszkalną dla właścicieli. Stanąłby równolegle do skarpy. Żeby z każdego okna było widać wodę.

Działka taty ma najpiękniejszy widok nad całym Jeziorem Zegrzyńskim. Wszyscy to potwierdzają.

Znaleźliśmy w „Muratorze” od groma darmowych projektów budynków, ale to było marzenie ściętej głowy. Para gliniarzy nie zbuduje z pensji nic w takiej skali. Na kredyt nie mieliśmy zabezpieczenia. Nawet gdyby Adam udostępnił działkę, nie widziałem szans. Kilka miesięcy później byłem w kadrach w jakiejś sprawie i zapytałem z ciekawości, ile przysługiwałoby mi odprawy po dwudziestu latach służby. Mile mnie zaskoczyli. Złapałem kartkę papieru, ołówek i znów zacząłem liczyć.

Jednak nawet przy najbardziej optymistycznych założeniach co do podwyżek, jakie wszyscy gliniarze dostają na końcówce pracy, odpraw mojej i Baśki, wpływu ze sprzedaży mieszkania i sumy, jaką ojciec mógłby ewentualnie wyskrobać ze swojej rezerwy na starość, wciąż było daleko do miliona, który przyjąłem jako minimalny koszt inwestycji.

Mały kończył roczek, gdy wróciliśmy z Baśką do tematu. Tym razem pensjonat skurczył się do dziesięciu pokoi gościnnych. Ceny mieszkań w Warszawie biły wtedy rekordy, za dwupokojowe w bloku na Muranowie dawali ponad pół miliona – z pocałowaniem ręki. Biznes zaczął się domykać finansowo, przynajmniej w mojej wyobraźni. Adam mawia, że kto nie ryzykuje, nie pije szampana. A ja właśnie dochodziłem w policji do ściany. Ale to zupełnie inna historia.

Złożyliśmy z ojcem w gminie dokumenty o zezwolenia budowlane. Korowody urzędowe przeciągały się dwa lata i już nikt nie całował w rękę, kiedy wreszcie wystawiałem nasze mieszkanie na rynek. Ale poszło w dwa tygodnie, trzeci oglądający zaoferował niewiele mniej niż nasz cel. Na koniec zimy byłem już poza policją i mogłem zaczynać budowę. Pierwszy wykop robiliśmy w zmarzniętej ziemi.

Czesząc mokre włosy przed zaśniedziałem lustrem, dochodzę do wniosku, że powinienem się ogolić. Kapitan Emil Nalewajek „Bruner” i podkomisarz Michał Majeran zwany Klockiem, kierownik komisariatu w Rocku, nie są wrażliwi na wygląd mężczyzn. Jednak spotykamy się trochę po linii zawodowej, a w policji liczy się ranga i prezencja. Może nie tak jak w wojsku, ale jednak. Przenoszę lustro na gwóźdź przy oknie łazienki, bliżej światła. To okno wychodzi na zalew, kątem oka dostrzegam znajomą sylwetkę statku. Płynie od strony portu. To „Nautilus”, szkoła nurkowania.

O tej porze roku mają jeszcze kursantów? Żeby zdobyć uprawnienia, po nauce na basenie kandydat musi zaliczyć nurkowanie w naturalnym zbiorniku wodnym, na głębokości bodaj sześciu metrów. Takie zajęcia nazywają się „otwarte wody”. Szkoła ma po naszej stronie zalewu specjalnie przygotowane miejsce, z piaszczystym dnem. Zamontowali tam metalowe rusztowanie.

Ja takie nurkowanie robię bez butli, bułka z masłem. Zmywam z gęby resztkę piany, wycieram się ręcznikiem i wskakuję w czyste ciuchy. Wyciągam z szuflady papiery i klucze do lanosa Baśki i rozglądam się za torbami na zakupy, gdy moja żona wkracza do domku.

– Romek, dodasz do listy brykiety do grilla? – pyta, pokazując mi prawie pusty worek. Rozwiązuje węzeł mokrej od farby chustki.

– Skończyły się? Jasne, Basiu.

– To ja robię sałatkę. Karkówka się marynuje – mówi Basia z wyraźną ulgą. Obejmuję ją. Ma malusieńkie białe kropeczki na twarzy. Całuję ją w usta. – Jaki gładki facet – mruczy Baśka i oddaje pocałunek tak chętnie, że zapominam o pośpiechu. – Dla kogo się tak ogoliłeś, gadaj zaraz!

Wkładam jej łapy pod bluzkę i elastyczną tasiemkę biustonosza. Jej sutki pod opuszkami palców twardnieją: to są włączniki w ciele mojej żony. Baśka odwraca głowę do okna, upewnia się, czy Orzeł się nie zbliża, i rozpina mi pasek od spodni. Zapraszająco wciągam brzuch; jej ruchliwe palce natrafiają na podłużny kształt – telefon komórkowy w mojej kieszeni. Szybko opuszczam spodnie, ona jednak wyławia komórkę.

Cholera: patrzy na wyświetlacz. Delikatnie odbieram jej nokię, zagarniam ją ramionami, dźwigam i niosę na kanapę. Ściągam jej spodnie. Zaczepiają się o pupę, którą Baśka ma cudownie wypukłą. Jednak przestaje współpracować, wysuwa się spode mnie. Siada na łóżku i poprawia figi, które zdołałem już ściągnąć jej do kolan.

– Wiesz, że ja nie potrafię w takich warunkach.

Milczę, rozczarowany.

– Mały chodzi za mną. Zaraz tu będzie.

Baśka faktycznie jest wstydliwa. Ale raz mogłaby się zgodzić, ze względu na mnie. Inne żony tak robią.

– Coś jeszcze ze sklepu?

Przebieram się w moją skórkę, motorem szybciej obrócę, a czasu zostało niewiele. Baśka nie jest zadowolona, ale doskonale wie, o co mi chodzi. Łapię kask, narzucam na ramię plecak na zakupy i minutę później czterocylindrowy silnik X-jedenastki budzi się do życia z miękkim dudnieniem. Ten dźwięk kręci mnie prawie tak samo jak tyłek mojej żony – i koi moją złość.

Hondy nigdy nie boli głowa, nie przeszkadzają jej inni ludzie.Godz. 17.39 Zalew Zegrzyński, zachodnia część

Brono rzucił kotwicę w dobrym miejscu. Dalej od brzegu, bo głosy niesie po wodzie. Zarazem na tyle blisko, żeby krypa pozostała na tle lasu, nie rzucała się w oczy na pustym akwenie. Na przykład psów z milicji wodnej. Mają swój port kilka kilometrów dalej, w miasteczku. Ale późną jesienią, w taką pogodę, według naszych praktycznie nie patrolują zalewu.

Gdy przybijają do statku pontonem, szybko wspina się na pokład. Młodemu i tamtym każe czekać. Rozgląda się uważnie. Na brzegu nie widać błysków światła odbitego od szkieł lornetki ani podejrzanych postaci. Na wodzie pusto. Samolot też odleciał.

Od tamtego momentu pracują szybko. Po dziesięciu minutach cała trójka, unieruchomiona i zakneblowana, może tylko wybałuszać na nich oczy, patrzeć z przerażeniem, jak zbijają z belek trójkątne konstrukcje w kształcie litery A. Łączenia dają na śruby: człowiek w zwierzęcym strachu dostaje niewiarygodnej siły, mogliby powyciągać gwoździe.

Do kompletu brakuje gościa, który przywiózł ofiary z miasteczka. W ostatniej chwili zwiał. Pewnie coś wyczuł: nie wjechał w dróżkę do hangaru, zatrzymał dostawcze auto na szosie. Pasażerom kazał wysiadać, pokazał, dokąd mają iść, i dał w gaz. Instynkt czasem ratuje życie. Tyle że i na taki wariant byli przygotowani. Nawet nie bawili się w pościg.

Dokładnie według planu, grzecznie przywitali z Bronem przybyłych. Tamci kupili legendę, chętnie sami weszli na ponton. Jedna z diewuszek miała ze sobą japońską lustrzankę, druga – walizeczkę pełną zamykanych fiolek, na próbki. Jednak mężczyzna w miarę jak płynęli, robił się niespokojny. A kiedy zorientował się, że przybijają do statku, zaczął coś gadać, gestykulował. Ignorował Brona, który grzecznie odpowiadał mu z pokładu po polsku. No to dostał od Młodego paralizatorem w szyję. Panny zaraz po nim, żeby uniknąć wrzasku. Oszołomionych, wrzucili na pokład. Skrępowali ich, zakneblowali, zawlekli do kabiny i ułożyli wzdłuż burty.

Ostatni etap przygotowań: rozebrać figurantów i przywiązać do krzyżaków z belek. Mężczyzna gotował się do desperackiej obrony, Młody przytknął mu paralizator w tym samym miejscu, gdzie był ślad po poprzednim oparzeniu. Ubranie rozcięli nożami, potem rozciągnęli go na belkach, porządnie, po trzy plastikowe paski zaciśnięte na każdym nadgarstku, przy łokciach, kolanach i stopach, na wierzch jeszcze taśma klejąca. Sam syberyjski olbrzym Wałujew by się nie uwolnił.

Z kobietami nie było problemu. Dał rozkaz, Bron z Młodym odarli je z ubrań, bielizny. Przerażone, nie próbowały się bronić. A teraz ich kulki krzyczą bezgłośnie, a chude ciała przymocowane paskami do krzyżaków drgają spazmatycznie.

Jemu ręce nie drżą. Wykłada na stół aparat fotograficzny i narzędzia w kolejności, w jakiej ich użyje; najpierw komandoski nóż z długą klingą, ostry jak brzytwa. Na Bliskim Wschodzie takimi właśnie basmacze obcinają łebki zakładnikom… Brono włączył silnik sprężarki, która na statku służy do napełniania butli nurkowych. Próbnie naciska spust czarnej gumowej rurki: syknięcie powietrza brzmi jak strzał z wiatrówki.

Gotowi.

Ostatni rzut oka z mostku na sytuację wokół statku. Nie macie szczęścia, diewuszki, myśli: wasze kreski się kończą, tu i teraz. Ale potem kogoś tu będzie bolało dłużej i dużo, dużo mocniej.

***

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: