Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Upał - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Upał - ebook

Podinspektor Jakub Tyszkiewicz stoi na czele Biura Zwalczania Terroryzmu.

Ma zapewnić bezpieczeństwo rozgrywanego na Stadionie Narodowym meczu Polska – Niemcy.

 

Trzy dni przed meczem w okolicach Dworca Centralnego szahid próbuje zdetonować ładunek wybuchowy.

Dzień później przy jednej ze stacji metra eksploduje podłożona przez terrorystów bomba i zabija kilku policjantów.

Ktoś włamuje się do systemu informatycznego stadionu. Mecz musi się jednak odbyć...

 

Drugie wydanie opatrzonej nową okładką powieści Marcina Ciszewskiego z Meteorologicznego

Cyklu, w skład którego wchodzą Wiatr, Mróz, Upał, Mgła i Deszcz.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-86-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzień „D” minus trzy

Męż­czy­zna nie rzu­cał się w oczy.

Może dla­te­go prze­szedł przez wszyst­kie kon­tro­le. Może wła­śnie z tego po­wo­du ża­den z funk­cjo­na­riu­szy wy­spe­cja­li­zo­wa­nych służb po­rząd­ko­wych nie zwró­cił na nie­go uwa­gi.

Po­cząt­ko­wo sie­dział na jed­nej z głów­nych try­bun, mniej wię­cej po­środ­ku. Zda­wał się bez resz­ty po­chło­nię­ty ob­ser­wa­cją to­czą­ce­go się na mu­ra­wie po­je­dyn­ku. Jak ty­sią­ce lu­dzi do­oko­ła.

Jed­nak jego za­mia­ry były inne. Nie­spiesz­nym ru­chem wy­jął z wiel­kie­go ple­ca­ka ka­ra­bin ma­szy­no­wy. Czerń lufy od­bi­ja­ła blask re­flek­to­rów, wy­cho­dzą­ce z po­jem­ni­ka i nik­ną­ce w ko­mo­rze na­bo­je lśni­ły me­ta­li­zu­ją­co. Męż­czy­zna wstał. Ro­zej­rzał się, chcąc naj­do­kład­niej wy­brać cel.

Dwa rzę­dy wy­żej do­strzegł mło­dą, cał­kiem ład­ną, mod­nie ubra­ną blon­dyn­kę. Le­ni­wie pod­niósł broń na wy­so­kość bio­der.

Po­cią­gnął za spust.

Stłu­mio­ny huk uto­nął we wrza­wie wy­wo­ły­wa­nej przez pod­nie­co­ny tłum. Ko­bie­ta do­sta­ła se­rię pro­sto w pierś, krew za­mgli­ła szkar­ła­tem, ochla­pu­jąc sie­dzą­cych obok są­sia­dów. Blon­dyn­ka przez chwi­lę sie­dzia­ła bez ru­chu, jak­by ani na mo­ment nie chcia­ła stra­cić z oczu roz­gry­wa­ją­ce­go się na bo­isku wi­do­wi­ska, po czym po­wo­li, nie­mal z nie­do­wie­rza­niem osu­nę­ła się na be­to­no­we pod­ło­że.

Broń ospa­le prze­su­nę­ła się w lewo. Są­siad ko­bie­ty zo­stał po­czę­sto­wa­ny dwu­krot­nie więk­szą por­cją na­boi – był po­tęż­nie zbu­do­wa­ny, na­le­ża­ło mu się wię­cej.

Męż­czy­zna ru­szył wzdłuż rzę­du po­kry­tych czer­wo­nym ma­te­ria­łem sie­dzeń. Łu­ski ryt­micz­nie wy­ska­ki­wa­ły z ko­mo­ry, na pły­cie boi­ska na­dal trwa­ła za­cię­ta wal­ka, dwu­dzie­stu dwóch współ­cze­snych gla­dia­to­rów wal­czy­ło do ostat­nie­go tchu, by za­spo­ko­ić gu­sta pu­blicz­no­ści.

A na try­bu­nach szła se­ria za se­rią.

W koń­cu tłum się ock­nął. Ktoś zwró­cił uwa­gę na ha­łas, ko­muś krew ochla­pa­ła ubra­nie, na ko­goś bez­wład­nie osu­nął się za­strze­lo­ny są­siad. I tłum ru­szył. Ze­rwał się do bie­gu w cał­ko­wi­tej ci­szy. W sku­pie­niu. Byle szyb­ciej. Byle da­lej od nie­po­zor­ne­go męż­czy­zny z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym grzmią­cym ni­czym wio­sen­na bu­rza. Po­tęż­ne gło­śni­ki sta­dio­nu zda­wa­ły się prze­no­sić dźwięk wy­strza­łów, wzmac­niać go, uwznio­ślać…

Ja­kub obu­dził się zla­ny po­tem. Jesz­cze dłu­go po otwar­ciu oczu i spusz­cze­niu bo­sych stóp na pod­ło­gę sie­dział na brze­gu łóż­ka i nie mógł uspo­ko­ić osza­la­łe­go bi­cia ser­ca. Na­dal był na sta­dio­nie, na­dal pró­bo­wał bez­sku­tecz­nie po­wstrzy­mać sza­leń­ca, czy choć do­stać się w jego po­bli­że...

Cho­ler­ny sen.

Spoj­rzał na śpią­cą He­le­nę, po czym po­ło­żył się z po­wro­tem.

Wte­dy wró­ci­ła pa­mięć.

Przy­po­mniał so­bie ostat­ni mecz, de­cy­du­ją­cy o wyj­ściu z gru­py. I kar­ny. Ten kar­ny.

Tuż po tym kar­nym i koń­co­wym gwizd­ku Pol­ska eks­plo­do­wa­ła, a na­stęp­nie uto­nę­ła w ra­mio­nach eks­ta­tycz­nej ra­do­ści.

Fak­tycz­nie, był po­wód.

Jed­nak Ja­kub już nie za­snął. Le­żał bez ru­chu i my­ślał o męż­czyź­nie z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym, krwi i swo­jej nie­moż­no­ści.Dzień „D” minus dwa

1

Wiel­ka ni­czym trans­por­to­wiec pięść z pod­dźwię­ko­wą pręd­ko­ścią mi­nę­ła twarz Tysz­kie­wi­cza.

O włos.

Za­sta­na­wiał się, za któ­re aku­rat grze­chy przy­szło mu po­ku­to­wać tym ra­zem.

– Ręce wy­żej, cio­ciu – mruk­nął tań­czą­cy na ugię­tych no­gach Krzep­tow­ski.

Miał nad Tysz­kie­wi­czem miaż­dżą­cą prze­wa­gę wzro­stu, wagi, umie­jęt­no­ści i bo­jo­we­go in­stynk­tu. Wy­glą­dał jak przy­oble­czo­ny w gim­na­stior­kę Ter­mi­na­tor.

– Sam je­steś cio­cia. – Mó­wie­nie, a zwłasz­cza wy­gła­sza­nie cię­tych ri­post przy­cho­dzi­ło Ja­ku­bo­wi z tru­dem. Już po pro­wa­dzo­nej przez Krzep­tow­skie­go roz­grzew­ce miał wra­że­nie, że wy­plu­je płu­ca. Po kil­ku mi­nu­tach spa­rin­gu zy­skał pew­ność, że za chwi­lę umrze.

– Wy­nik nie­zgor­szy. – Krzep­tow­ski na­wet szyb­ciej nie od­dy­chał. Ru­chy miał mięk­kie, pie­kiel­nie szyb­kie. Cio­sy cel­ne i moc­ne. – Ale ge­ne­ral­nie far­ci­kiem pod­szy­ty…

– Do­brze gra­li po pro­stu.

Tysz­kie­wicz za­sło­nił się przed kom­bi­na­cją dwóch pro­stych i sier­po­we­go. Od­rzu­ci­ło go o metr. Na­dal nie mógł dojść, co tu robi. Po­tem so­bie przy­po­mniał: fi­zycz­ny ból i zmę­cze­nie po­zwa­la­ły choć na chwi­lę za­po­mnieć o in­nych spra­wach.

Wczo­raj przez cały mecz wła­ści­wie stał. To zna­czy w tym sen­sie, że nie sie­dział. Trud­no bo­wiem jego za­cho­wa­nie na­zwać sta­niem w peł­nym tego sło­wa zna­cze­niu – ak­tyw­ność ży­cio­wa Ja­ku­ba skła­da­ła się przede wszyst­kim z pod­sko­ków, za­ła­my­wa­nia rąk, wy­gra­ża­nia pię­ścią albo rzu­ca­nia się w ra­mio­na rów­nie jak on nie­spo­koj­nej żony.

Oczy­wi­ście w tym cza­sie po­wi­nien być w fir­mie.

Jed­nak Krzep­tow­ski, któ­ry w znacz­nie mniej­szym stop­niu był owład­nię­ty pił­kar­ską ma­nią, wy­pchnął go do domu, tłu­ma­cząc, że nic się nie sta­nie, je­śli aku­rat w tym mo­men­cie Tysz­kie­wi­cza nie bę­dzie na po­ste­run­ku. Wszyst­kie sek­cje peł­ni­ły dy­żur non stop (fak­tem jest, że na ogół z no­sem w te­le­wi­zyj­nych ekra­nach), więc obec­ność sze­fa i tak nie mia­ła więk­sze­go zna­cze­nia. Ja­kub ła­two się zgo­dził: obie­cał mieć włą­czo­ną ko­mór­kę i czym prę­dzej po­je­chał do domu. He­le­na, chwi­lo­wo za­po­mi­na­jąc o co­dzien­nych pro­ble­mach, po­wi­ta­ła go z lek­kim roz­tar­gnie­niem, już od pro­gu ra­por­tu­jąc po­da­ny nie­daw­no skład Po­la­ków oraz wy­stę­pu­ją­ce jej zda­niem szan­se zwy­cię­stwa. Po­wie­dzieć, że He­le­na Be­re­zo­wiec, naj­wy­bit­niej­sza w Pol­sce ma­lar­ka, żona Ja­ku­ba i przy­szła mat­ka jego dziec­ka, jest ki­bi­cem pił­ki noż­nej, to nie po­wie­dzieć ni­cze­go. He­le­na żyła pił­ką, eks­cy­to­wa­ła się nią, po­tra­fi­ła po bla­dy świt dys­ku­to­wać o niu­an­sach tak­tycz­nych pra­wi­dło­wo dzia­ła­ją­cej obro­ny i spo­so­bach szyb­kie­go prze­cho­dze­nia do kontr­ata­ku. Była eks­per­tem i mia­ła ty­po­wą dla praw­dzi­we­go ki­bi­ca umie­jęt­ność trzy­ma­nia na po­do­rę­dziu ró­żo­wych oku­la­rów, co aku­rat w przy­pad­ku pol­skiej re­pre­zen­ta­cji bar­dzo czę­sto się przy­da­wa­ło. Sta­no­wi­ła kli­nicz­ny przy­kład ki­bi­ca to­tal­ne­go.

Na czas me­czu za­po­mnia­ła o swo­im sta­nie. Nie czu­ła fi­zycz­ne­go dys­kom­for­tu, ale nie­mal pła­ka­ła, gdy Po­la­cy prze­gry­wa­li, na­to­miast każ­da strze­lo­na przez nich bram­ka przy­pra­wia­ła ją o eks­ta­zę. Ja­kub mu­siał wręcz ha­mo­wać wy­bu­chy nad­mier­ne­go en­tu­zja­zmu. Po ostat­nim gwizd­ku sę­dzie­go rzu­ci­li się so­bie w ra­mio­na, pi­ja­ni ra­do­ścią (Ja­kub nie tyl­ko). Po­tem, po wy­słu­cha­niu cha­otycz­nych ko­men­ta­rzy i wy­wia­dów z nie­mo­gą­cy­mi zła­pać tchu, ale uśmiech­nię­ty­mi pił­ka­rza­mi, po­szli do sy­pial­ni i daw­no nie było im ze sobą tak do­brze.

To było wczo­raj.

Dzi­siej­szy ra­nek nie przy­no­sił żad­nej ta­ry­fy ulgo­wej.

– Do­brze za­gra­ją, jak będą mie­li przy­naj­mniej kil­ku do­brych pił­ka­rzy – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Na­wet naj­bar­dziej za­żar­ta wal­ka – a pro­wa­dzo­na w tym mo­men­cie z pew­no­ścią nie na­le­ża­ła do tej ka­te­go­rii – nie była w sta­nie od­wieść go od sta­ran­no­ści wy­mo­wy i pra­wi­dło­wej in­to­na­cji. Żad­ne­go szar­pa­nia fra­zy, skra­ca­nia wy­ra­zów czy nie­chluj­nej skład­ni.

Ter­mi­na­tor się za­mach­nął.

Cios do­szedł.

Tysz­kie­wicz stęk­nął głu­cho, po czym in­stynk­tow­nie od­sko­czył: na tyle jesz­cze star­czy­ło sił. Roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wał chwi­li od­po­czyn­ku.

– Głu­piś – jęk­nął po chwi­li, bo bar­dziej niż od­po­czyn­ku po­trze­bo­wał zwy­cię­stwa. A kon­ty­nu­owa­nie roz­mo­wy w ta­kich wa­run­kach po­czy­ty­wał so­bie za suk­ces. Krzep­tow­ski przy­glą­dał się mu jak rzad­kie­mu oka­zo­wi owa­da. Nie ata­ko­wał. Na­wet opu­ścił ręce. – Może mie­li tro­chę far­ta, ale ak­cje się kle­iły. Od­da­li kil­ka­na­ście strza­łów na bram­kę…

Tysz­kie­wicz z wy­sił­kiem ru­szył do przo­du i wy­pro­wa­dził kop­nię­cie. Pisz­czel tra­fi­ła w udo prze­ciw­ni­ka. Rów­nie do­brze mo­gła­by tra­fić w be­to­no­wy słup.

Krzep­tow­ski sko­czył i zła­pał Ja­ku­ba za gło­wę. Bez więk­sze­go tru­du zgiął mu kark. Tysz­kie­wicz do­sko­na­le nie­ste­ty zda­wał so­bie spra­wę, co za chwi­lę na­stą­pi: ko­la­no na­past­ni­ka pój­dzie w górę i że­gnaj, mat­ko zie­mio…

– Co? – za­py­tał Tysz­kie­wicz kil­ka se­kund póź­niej.

Ko­la­no zo­sta­ło tam, gdzie było, Krzep­tow­ski nie skoń­czył tech­ni­ki. Stał metr da­lej i przy­glą­dał się Ja­ku­bo­wi.

– Mó­wię, że twój te­le­fon dzwo­ni.

– Ach. Te­le­fon.

Ja­kub wy­pro­sto­wał się z naj­wyż­szym tru­dem. Sala tre­nin­go­wa ko­ły­sa­ła się ni­czym okręt na wzbu­rzo­nym mo­rzu. Wpa­da­ją­ce przez duże okna ja­sne świa­tło po­ran­ka spra­wia­ło wra­że­nie po­ża­ru. Po­przed­niej nocy Ja­kub spał czte­ry go­dzi­ny. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie naj­wy­żej po pięć. Ża­den or­ga­nizm, zwłasz­cza po trzy­dzie­st­ce, nie lubi, gdy go tak trak­to­wać.

– Mógł­byś w koń­cu zmie­nić re­per­tu­ar – mruk­nął Krzep­tow­ski.

Na­wet się nie spo­cił. A spać nie mu­siał w ogó­le. Był naj­bar­dziej pan­cer­nym su­kin­sy­nem, ja­kie­go Ja­kub znał. A może i naj­bar­dziej pan­cer­nym su­kin­sy­nem w ogó­le.

Tysz­kie­wicz sku­pił się. Rze­czy­wi­ście. Riff Smo­ke on the wa­ter brzmiał co­raz gło­śniej.

– Masz coś prze­ciw­ko Pur­plom? – za­py­tał.

Chwiej­nym kro­kiem pod­szedł do ław­ki. Cał­kiem jesz­cze nowa no­kia pod­ska­ki­wa­ła, jak­by mia­ła ocho­tę uciec i wię­cej nie oglą­dać ta­kich wy­czy­nów swo­je­go wła­ści­cie­la. Ale gra­ła pięk­nie. Po­li­fo­nicz­ne brzmie­nie zo­sta­ło nie­zwy­kle wier­nie od­wzo­ro­wa­ne.

– Coś taki zdy­sza­ny? Dzwo­nię nie w porę? – Głos Smo­try­cza brzmiał rześ­ko i moc­no.

Bio­rąc pod uwa­gę, że do­pie­ro kil­ka mi­nut temu wy­bi­ła siód­ma rano, było to zgo­ła nie­ty­po­we. Smo­trycz z re­gu­ły miał kło­pot, by wejść na ob­ro­ty przed dwu­na­stą w po­łu­dnie.

– Sta­szek pró­bu­je mnie za­bić. – Tysz­kie­wicz sta­rał się zła­pać od­dech.

Krzep­tow­ski skrzy­wił się i roz­po­czął run­dę z wi­szą­cym nie­opo­dal wor­kiem tre­nin­go­wym. Trud­no było uchwy­cić wzro­kiem ru­chy rąk. Wo­rek tyl­ko dla­te­go nie padł nie­przy­tom­ny na de­ski, że wor­ki z re­gu­ły nie pa­da­ją nie­przy­tom­ne na de­ski ani na nic in­ne­go.

– Po­gra­tu­lo­wać am­bi­cji. Mnie, od­kąd skoń­czy­łem z tymi wy­głu­pa­mi, moc­no ulży­ło.

– Je­steś w ro­bo­cie?

– Ow­szem. Słu­chaj... te po go­dzi­nach to nad­go­dzi­ny. A te przed?

– O czym ty mó­wisz?

– Pod­go­dzi­ny? Wiesz, ten czas, kie­dy czło­wiek, za­miast le­żeć w łóż­ku, od­gnia­ta dupę przed służ­bo­wym kom­pu­te­rem.

– Prze­cież wiesz, że nie pra­cu­je­my dla pie­nię­dzy, tyl­ko dla ochro­ny na­szych ro­da­ków, by mo­gli w spo­ko­ju żyć i pra­co­wać...

Śmiech Smo­try­cza był na­praw­dę szcze­ry.

– Lu­bię two­je po­czu­cie hu­mo­ru – po­wie­dział po chwi­li.

Tysz­kie­wi­czo­wi w tym cza­sie uda­ło się wy­rów­nać od­dech, choć wie­dział, że twarz prze­sta­nie mu pło­nąć do­pie­ro za ja­kiś czas. W ko­ściach ćmi­ło, bo­la­ła go noga. Czuł, że żyje. Kon­kret z ga­tun­ku kon­tro­wer­syj­nych, ale za­wsze.

– Może byś przy­je­chał do fir­my?

– Mój dzień pra­cy za­czy­na się za trzy kwa­dran­se. – Już wie­dział, że musi się zbie­rać. Znał Smo­try­cza od lat. Za pa­ra­wa­nem wy­głu­pów z re­gu­ły kry­ło się coś waż­ne­go.

– Przy­jedź. – Smo­trycz spo­waż­niał. – Zna­la­złem szajs, któ­ry mi się bar­dzo nie po­do­ba.

Trzask.

– No? – za­py­tał Krzep­tow­ski, po czym przy­ło­żył wor­ko­wi pra­wym sier­po­wym, od któ­re­go za­drża­ły ścia­ny.

– Zbie­ra­my się. – Ja­kub wes­tchnął i ru­szył w stro­nę szat­ni.

– Na­wet po­tre­no­wać nie moż­na. – Krzep­tow­ski skrzy­wił się, przyj­rzał kry­tycz­nie wor­ko­wi (któ­ry ko­ły­sał się w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, lek­ko tyl­ko zgrzy­ta­jąc łań­cu­chem, na któ­rym był za­wie­szo­ny), po czym za­czął ścią­gać piąst­ków­ki.

2

Słoń­ce roz­świe­tla­ło upal­ną i nie­co przy­ku­rzo­ną pa­no­ra­mę war­szaw­skie­go po­ran­ka. Ko­mu­ni­ka­ty me­teo były cał­ko­wi­cie jed­no­znacz­ne: choć do­tych­cza­so­we dzien­ne tem­pe­ra­tu­ry prze­kra­cza­ły trzy­dzie­ści stop­ni, praw­dzi­we upa­ły do­pie­ro mia­ły na­dejść. Dziś, naj­póź­niej ju­tro. Ra­dzo­no trzy­mać się miejsc za­cie­nio­nych i wle­wać w sie­bie znacz­ne ilo­ści pły­nów.

Tym ra­zem nikt nie zwra­cał uwa­gi ani na wy­so­ką tem­pe­ra­tu­rę, ani na smród roz­grza­ne­go as­fal­tu, ani na kurz. Uli­ca w dal­szym cią­gu żyła wczo­raj­szym zwy­cię­stwem. Kie­row­cy po­ro­zu­mie­wa­li się wy­łącz­nie za po­mo­cą klak­so­nów i wy­cią­gnię­tych ku gó­rze kciu­ków. Zde­cy­do­wa­na więk­szość po­jaz­dów przy­ozdo­bio­na zo­sta­ła na­ro­do­wy­mi bar­wa­mi: od ma­leń­kich cho­rą­gie­wek, przy­cze­pio­nych pla­strem do fra­mu­gi drzwi, po po­tęż­ne sztan­da­ry, któ­rych nie po­wsty­dził­by się krą­żow­nik. Obcy lu­dzie pa­da­li so­bie w ra­mio­na i po­kle­py­wa­li się po ple­cach, uśmie­cha­jąc się, wy­mie­nia­jąc mniej lub bar­dziej fa­cho­we uwa­gi, a na ko­niec ży­cząc so­bie wszyst­kie­go naj­lep­sze­go. Przez otwar­te okna ry­cza­ły ra­do­sne ko­men­ta­rze czo­ło­wych pu­bli­cy­stów wszyst­kich bez wy­jąt­ku me­diów elek­tro­nicz­nych. Ogól­nie i dzien­ni­ka­rze, i wy­posz­cze­ni wie­lo­let­nim ocze­ki­wa­niem ro­da­cy byli zgod­ni, że osią­gnię­to hi­sto­rycz­ny, nie­wy­obra­żal­ny suk­ces, po­rów­ny­wal­ny tyl­ko do słyn­nej war­szaw­skiej bi­twy sprzed nie­mal stu lat.

Nad­cho­dzą­cy mecz z Niem­ca­mi anon­so­wa­no jako wiel­kie świę­to fut­bo­lu. Nie­któ­rzy pu­bli­cy­ści i ko­men­ta­to­rzy ude­rza­li w wy­so­kie tony: oto nada­rza się oka­zja ce­le­bro­wa­nia fe­sti­wa­lu praw­dzi­wej przy­jaź­ni; po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów ry­wa­li­za­cja może to­czyć się wy­łącz­nie na zie­lo­nym bo­isku, gdzie pił­ka­rzy bę­dzie do­pin­go­wać wiel­ki mię­dzy­na­ro­do­wy tłum, złą­czo­ny wspól­nym prze­ży­wa­niem wspa­nia­łe­go spor­to­we­go wi­do­wi­ska.

Tysz­kie­wicz jed­nym uchem słu­chał do­cho­dzą­ce­go z ra­dia ko­men­ta­rza. Po­mi­mo ko­lo­sal­nej mi­ło­ści do pił­ki noż­nej my­ślał o czymś in­nym.

– Tak tego nie za­głu­szysz – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Ści­szył ra­dio. Wy­le­wa­ją­ca się z ete­ru rze­ka ra­do­snej pa­pla­ni­ny mo­gła wy­czer­pać cier­pli­wość świę­te­go.

– Słu­cham? – Ja­kub ode­rwał na mo­ment wzrok od świa­teł sa­mo­cho­du przed nimi.

– Choć­byś nie wiem ja­kie si­nia­ki ho­do­wał, nie za­głu­szysz stra­chu.

– Zu­peł­nie nie mogę zgad­nąć, o czym mó­wisz.

– Ku­buś, Ku­buś, Ku­buś. – Krzep­tow­ski prze­krę­cił się w fo­te­lu pa­sa­że­ra. Sie­dział te­raz bo­kiem do kie­run­ku jaz­dy, a twa­rzą do kie­row­cy.

Tysz­kie­wicz jesz­cze pil­niej wy­glą­dał przez przed­nią szy­bę.

– Nie truj dupy. Wiesz do­brze. Ro­bisz wszyst­ko, jak na­le­ży.

– Od­waż­ne stwier­dze­nie. – Ja­kub prze­stał uda­wać, że nie wie, o czym mowa.

– Nie two­ja wina, że po­dział kom­pe­ten­cji jest, jaki jest. Nie ty wy­bie­ra­łeś sze­fów. W swo­jej dział­ce ro­bisz wszyst­ko, jak na­le­ży. A na­wet le­piej. Mak­si­mum za ten bu­dżet i z tymi ludź­mi.

– Tego nie wiesz, Sta­siu. Do­pó­ki się coś nie wy­da­rzy, ga­da­my o teo­rii.

– Są teo­rie lep­sze i gor­sze. Two­ja jest do­bra. Masz lu­dzi, któ­rzy ci ufa­ją. Część z nich jest na­praw­dę nie­zła w tym, co robi.

– To się do­pie­ro oka­że, kie­dy coś się spie­przy. Z tego punk­tu wi­dze­nia wolę żyć w nie­świa­do­mo­ści.

Sa­mo­chód przed nimi wresz­cie ru­szył i Ja­kub mógł skrę­cić na pod­jazd przy Ra­ko­wiec­kiej. Mach­nię­cie prze­pust­ką i ra­mię szla­ba­nu po­szło w górę. Czar­na te­re­nów­ka po­wo­li wto­czy­ła się na par­king. Gmach sie­dzi­by Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych przy­tła­czał swo­im ogro­mem i spra­wiał po­nu­re wra­że­nie. Tysz­kie­wicz nie zno­sił tego bu­dyn­ku.

Gdy­by kwe­stia sym­pa­tii do miej­sca pra­cy była głów­nym kry­te­rium, ni­g­dy by się nie zgo­dził na ob­ję­cie obec­nie zaj­mo­wa­ne­go sta­no­wi­ska. Spo­tka­nie, któ­re o tym za­de­cy­do­wa­ło, od­by­ło się nie­mal rów­no pięć mie­się­cy temu i na­le­ża­ło do, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, ory­gi­nal­nych. We­zwa­nie otrzy­mał z Kan­ce­la­rii Pre­ze­sa Rady Mi­ni­strów. Pre­mier, nie­mal sta­ry zna­jo­my, po­wi­tał go ser­decz­nie, ko­lej­ny raz zło­żył po­dzię­ko­wa­nia za zli­kwi­do­wa­nie „zi­mo­we­go spi­sku”, po czym za­pro­wa­dził do są­sied­nie­go, ską­po ume­blo­wa­ne­go po­ko­ju, wska­zał le­żą­cą na sto­le kar­to­no­wą tecz­kę i wy­szedł. Tysz­kie­wicz rzu­cił okiem na okład­kę: „Cen­tral­ne Biu­ro Śled­cze. Biu­ro Zwal­cza­nia Ter­ro­ry­zmu. Pro­po­no­wa­na struk­tu­ra”. Wy­jął ze środ­ka plik spię­tych spi­na­czem kar­tek. Osiem­dzie­siąt stron prze­czy­tał nie wia­do­mo kie­dy. Po­rząd­nie zło­żył opra­co­wa­nie, otwo­rzył drzwi i wol­nym kro­kiem wszedł do ga­bi­ne­tu pre­mie­ra, któ­ry sie­dział przy biur­ku, za­głę­bio­ny w lek­tu­rze jed­ne­go z nie­zli­czo­nych za­le­ga­ją­cych blat do­ku­men­tów.

– Jak mam ro­zu­mieć to za­pro­sze­nie?

Pre­mier swo­im zwy­cza­jem uśmiech­nął się.

– Struk­tu­ra Biu­ra zo­sta­ła już po­wo­ła­na do ży­cia, na­to­miast do ob­sa­dze­nia po­zo­sta­je kil­ka sta­no­wisk kie­row­ni­czych... To by­ło­by pierw­sze za­da­nie sze­fa Biu­ra... Uwa­żam, że naj­od­po­wied­niej­szym kan­dy­da­tem... jest pan. Ma pan w so­bie za­wzię­tość ko­niecz­ną w ta­kiej służ­bie. Uczci­wość. Sku­tecz­ność. Sta­no­wi­sko jest do ob­ję­cia od za­raz.

W pierw­szym od­ru­chu Ja­kub od­mó­wił. Nie pla­no­wał zmian w ży­ciu służ­bo­wym, po­nie­waż jego uwa­gę w zu­peł­no­ści po­chła­nia­ły pry­wat­ne kło­po­ty. Pre­mier, rzecz ja­sna, nie za­mie­rzał re­zy­gno­wać, co Ja­kub, zna­jąc go nie­co z po­przed­nich spo­tkań, po­wi­nien był prze­wi­dzieć. Usły­szaw­szy sta­no­wi­sko Tysz­kie­wi­cza, we­zwał cze­ka­ją­ce­go w są­sied­nim po­ko­ju mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych, któ­ry wy­gło­sił coś w ro­dza­ju krót­kie­go expo­sé w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla po­li­ty­ków sty­lu. Euro 2012 jest wiel­kim wy­zwa­niem, rów­nież, a może przede wszyst­kim, w za­kre­sie bez­pie­czeń­stwa. Me­cze pił­kar­skie roz­gry­wa­ne w świe­tle ju­pi­te­rów i oglą­da­ne przez set­ki mi­lio­nów wi­dzów są wy­ma­rzo­nym ce­lem po­ten­cjal­nych ter­ro­ry­stów. Za­pa­dła za­tem do­nio­sła de­cy­zja o stwo­rze­niu wy­spe­cja­li­zo­wa­nej struk­tu­ry, dys­po­nu­ją­cej naj­lep­szy­mi ludź­mi i sprzę­tem, a tak­że po­sia­da­ją­cej od­po­wied­ni do za­dań bu­dżet i ogrom­ne upraw­nie­nia. Tysz­kie­wicz, o ile zgo­dzi się zo­stać sze­fem Biu­ra, otrzy­ma awans na sto­pień pod­in­spek­to­ra i bar­dzo roz­le­głe kom­pe­ten­cje. Zda­niem mi­ni­stra, de­kla­mu­ją­ce­go okrą­głe zda­nia ni­czym wy­uczo­ny na lek­cję pol­skie­go wiersz, ce­chy cha­rak­te­ru i umie­jęt­no­ści oraz wro­dzo­na uczci­wość w peł­ni pre­de­sty­nu­ją pod­in­spek­to­ra in spe do ob­ję­cia tego od­po­wie­dzial­ne­go sta­no­wi­ska.

Ja­kub za­czął się wa­hać. Nie pod wpły­wem ar­gu­men­ta­cji, rzecz ja­sna, ta bo­wiem nie wy­cho­dzi­ła poza zna­ne z te­le­wi­zji sche­ma­ty. Po­my­ślał, że być może po pro­stu jest to szan­sa wy­pły­nię­cia na szer­sze wody. Nie brał pod uwa­gę za­szczy­tów i pędu ku wła­dzy; te atry­bu­ty do­ro­sło­ści, od­kąd pa­mię­tał, miał gdzieś. My­ślał ra­czej o moż­li­wo­ści dzia­ła­nia, kon­kret­ne­go dzia­ła­nia we­dług, przy­naj­mniej w pew­nym za­kre­sie, wła­snych za­sad. Prze­ciw­dzia­ła­nie współ­cze­snej pla­dze egip­skiej, jaką sta­no­wił ter­ro­ryzm, zda­wa­ło się ide­al­ną oka­zją. Po dłuż­szym na­my­śle wy­ra­ził zgo­dę, kom­plet­nie nie zda­jąc so­bie spra­wy, w co się pa­ku­je.

Już na­stęp­ne­go ran­ka wpadł w wir, ja­kie­go ni­g­dy wcze­śniej nie do­świad­czył. Nie­zwy­kle in­ten­syw­ne i wy­czer­pu­ją­ce, acz na swój spo­sób fa­scy­nu­ją­ce szko­le­nia – nie wy­łą­cza­jąc trzy­ty­go­dnio­we­go sta­żu w USA – były prze­pla­ta­ne nu­żą­cy­mi, cią­gną­cy­mi się w nie­skoń­czo­ność spo­tka­nia­mi or­ga­ni­za­cyj­ny­mi. Struk­tu­ra do­pie­ro się two­rzy­ła, przy­by­wa­li nowi lu­dzie, przy­cho­dził par­tia­mi sprzęt i opro­gra­mo­wa­nie. Czter­na­sto­go­dzin­ny dzień pra­cy czę­sto oka­zy­wał się nie­wy­star­cza­ją­cy, so­bo­ty i nie­dzie­le naj­czę­ściej tak­że nie słu­ży­ły od­po­czyn­ko­wi na ło­nie ro­dzi­ny.

Mimo wszyst­ko mniej wię­cej dwa mie­sią­ce przed roz­po­czę­ciem mi­strzostw spra­wy za­czę­ły się ukła­dać. Wa­ka­ty zo­sta­ły ob­sa­dzo­ne przez od­po­wied­nich lu­dzi (na cze­le z awan­so­wa­nym na sto­pień nad­ko­mi­sa­rza Sta­ni­sła­wem Krzep­tow­skim, któ­re­go Tysz­kie­wicz uczy­nił jed­nym ze swo­ich za­stęp­ców), za­da­nia wy­zna­czo­ne, sprzęt po­mi­mo po­cząt­ko­wych pro­ble­mów za­czął słu­żyć ce­lom, dla któ­rych zo­stał wy­pro­du­ko­wa­ny.

Roz­po­czę­ła się ru­ty­na dnia co­dzien­ne­go, od­mie­rza­na ner­wo­wym wy­ry­wa­niem ko­lej­nych kar­tek z ka­len­da­rza. Data roz­po­czę­cia mi­strzostw ja­wi­ła się nie­mal jak bi­blij­na apo­ka­lip­sa.

Jed­nak poza na­dej­ściem fali afry­kań­skie­go po­wie­trza przez pierw­szy ty­dzień nie wy­da­rzy­ło się nic god­ne­go uwa­gi.

Kie­dy Tysz­kie­wicz z Krzep­tow­skim we­szli na dru­gie pię­tro i po­ko­na­li za­bez­pie­cze­nia drzwi strze­gą­cych do­stę­pu do wło­ści Biu­ra (kar­ta ma­gne­tycz­na, kod PIN, ska­no­wa­nie od­ci­sku pal­ca), zza rogu wy­sko­czył Se­li­wa­now. Miał czer­wo­ną, na­la­ną twarz czło­wie­ka skłon­ne­go do nad­uży­wa­nia al­ko­ho­lu, nie­chluj­ną ple­re­zę si­wo­sza­rych wło­sów, roz­bie­ga­ny wzrok i za­wsze lek­ko spo­co­ne dło­nie. Za­czął od razu szar­pać Tysz­kie­wi­cza za rę­kaw. Krzep­tow­ski od dwóch mie­się­cy za­kła­dał się z za­ufa­ny­mi człon­ka­mi ze­spo­łu, w któ­rym mo­men­cie Ja­kub da Se­li­wa­no­wo­wi w zęby.

– Te­raz. Te­raz. Musi pan przyjść te­raz, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Sys­tem prze­szedł wszyst­kie te­sty. Po­myśl­nie prze­szedł.

Ja­kub zmo­bi­li­zo­wał zgro­ma­dzo­ne gdzieś głę­bo­ko reszt­ki em­pa­tii i do­brej woli. Spró­bo­wał ode­rwać dłoń Se­li­wa­no­wa od swo­je­go rę­ka­wa. Przy­brał moż­li­wie neu­tral­ny wy­raz twa­rzy, ale nim zdą­żył wy­po­wie­dzieć choć sło­wo, na­tręt kon­ty­nu­ował na­tar­cie.

– W koń­cu, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Peł­ne ob­cią­że­nie i wszyst­ko po­szło zgod­nie z in­struk­cją…

– Bra­wo – wark­nął Krzep­tow­ski. Uznał, że w od­róż­nie­niu od sze­fa nie obo­wią­zu­ją go za­sa­dy służ­bo­we­go sa­vo­ir-vi­vre’u. – Osiem dni po roz­po­czę­ciu im­pre­zy dzia­ła sys­tem. Duży suk­ces, na­praw­dę.

Se­li­wa­now ode­rwał wzrok od twa­rzy Tysz­kie­wi­cza, na któ­rej do­szu­ki­wał się wy­ra­zów po­dzi­wu i uzna­nia i spoj­rzał z od­ra­zą na Krzep­tow­skie­go. Wła­ści­wie: z mie­szan­ką wiel­kiej od­ra­zy i stra­chu, czy może ra­czej oba­wy. Mina nad­ko­mi­sa­rza sku­tecz­nie po­wstrzy­ma­ła go przed wy­gło­sze­niem ja­kiej­kol­wiek ri­po­sty.

Tysz­kie­wicz, ko­rzy­sta­jąc z chwi­li nie­uwa­gi Se­li­wa­no­wa, zdo­łał w koń­cu wy­swo­bo­dzić rę­kaw.

– To bar­dzo do­bra wia­do­mość, że Pro­teus po­myśl­nie prze­szedł te­sty – po­wie­dział moż­li­wie neu­tral­nym to­nem.

W grun­cie rze­czy wia­do­mość go ucie­szy­ła. Nie­peł­na go­to­wość jed­ne­go z klu­czo­wych sys­te­mów za­bez­pie­cza­ją­cych im­pre­zę była po­raż­ką (rzecz dys­ku­syj­na, czy ob­cią­ża­ła oso­bi­ście Tysz­kie­wi­cza i Se­li­wa­no­wa; obaj pa­dli ofia­ra­mi try­bu i pro­ce­dur przy­go­to­wa­nia im­pre­zy, co zresz­tą było do prze­wi­dze­nia) i przy­czy­ną cią­głe­go nie­za­do­wo­le­nia zwierzch­ni­ków.

– Tak, pa­nie pod­in­spek­to­rze, tak, musi pan to ko­niecz­nie od razu zo­ba­czyć.

Se­li­wa­now za­prze­stał szar­pa­nia za rę­kaw, za to przy­su­nął swo­ją twarz bli­sko twa­rzy Tysz­kie­wi­cza, co było sta­łym spo­so­bem pro­wa­dze­nia przez nie­go kon­wer­sa­cji, a cze­go Ja­kub szcze­rze nie zno­sił. Od­su­nął się o krok. Roz­mów­ca po­stą­pił w ślad za nim.

– Póź­niej. – Ja­kub pod­niósł dłoń, by uciąć wszel­kie dys­ku­sje.

Ta­kie ge­sty nie naj­go­rzej mu wy­cho­dzi­ły: zde­cy­do­wa­na po­sta­wa i chłod­ny au­to­ry­tet wła­dzy. W każ­dym ra­zie na ko­mi­sa­rza Wi­tol­da Se­li­wa­no­wa to dzia­ła­ło – cof­nął się o mniej wię­cej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, co w jego wy­pad­ku sta­no­wi­ło świa­dec­two nie­mal cał­ko­wi­tej ka­pi­tu­la­cji.

– Spie­szę się. Przyj­dę do pana póź­niej, ko­mi­sa­rzu.

– Ale…

– Nie sły­sza­łeś? – włą­czył się do roz­mo­wy Krzep­tow­ski. – Pan pod­in­spek­tor jest za­ję­ty. Przyj­dzie, jak znaj­dzie chwi­lę.

Obaj z Tysz­kie­wi­czem mi­nę­li za­sty­głe­go w po­zie obu­rze­nia Se­li­wa­no­wa i po­szli da­lej. Jesz­cze z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów sły­sze­li peł­ne zło­ści sa­pa­nie.

Po­kój sek­cji ana­liz kom­pu­te­ro­wych znaj­do­wał się nie­mal na sa­mym koń­cu ko­ry­ta­rza. Drzwi otwo­rzy­ły się pra­wie bez­gło­śnie.

An­to­ni Smo­trycz, in­for­ma­tyk o pre­cy­zyj­nym umy­śle na­ukow­ca, sie­dział przy biur­ku z za­sę­pio­ną miną i da­wał wy­raz nie­za­do­wo­le­niu z na­stę­pu­ją­cych fak­tów:

że musi sie­dzieć w pra­cy o tak bar­ba­rzyń­skiej go­dzi­nie,

że jego kom­pu­ter po­tra­fi prze­twa­rzać znacz­nie mniej­szą ilość da­nych, niż­by Smo­trycz so­bie ży­czył,

że Mał­go­sia, aspi­rant­ka pra­cu­ją­ca w CBŚ dwa pię­tra wy­żej, ostat­nio dwu­krot­nie nie ode­bra­ła te­le­fo­nu. A Mał­go­sia, oprócz po­sia­da­nia biu­stu wy­wo­łu­ją­ce­go ciar­ki oraz uśmie­chu przy­pra­wia­ją­ce­go o dreszcz, była sta­nu wol­ne­go i w od­po­wied­nim wie­ku, więc Smo­trycz cał­ko­wi­cie nie ro­zu­miał na­głej i nie­spo­dzie­wa­nej re­zer­wy, jaką za­czę­ła wo­bec nie­go pre­zen­to­wać.

Jed­nak sam przed sobą miał od­wa­gę się przy­znać, że choć za­wsze pró­bo­wał do spraw służ­bo­wych za­cho­wy­wać zdro­wy, pro­fe­sjo­nal­ny dy­stans, praw­dzi­wy po­wód za­sę­pie­nia był nie­co inny. Nie­daw­no od­kry­ty trop mar­twił go, po­nie­waż to, co do tej pory roz­wa­ża­no tyl­ko w teo­re­tycz­nych sce­na­riu­szach, za­czy­na­ło się ma­te­ria­li­zo­wać.

Przy są­sied­nim biur­ku sie­dzia­ła dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia ko­bie­ta o twa­rzy tak bla­dej, że wręcz spra­wia­ją­ca wra­że­nie cho­rej. Pa­pie­ro­wa, nie­mal prze­zro­czy­sta cera, szkli­ste sza­ro-sza­fi­ro­we oczy, fi­li­gra­no­wa, drob­na syl­wet­ka i krót­ko przy­cię­te blond wło­sy – gdy­by pod­ko­mi­sarz Bar­ba­ra Ra­ko­czy była po­sta­cią li­te­rac­ką, na pierw­szy rzut oka mo­gła­by sta­no­wić pol­ski od­po­wied­nik po­wie­ścio­wej bo­ha­ter­ki naj­po­pu­lar­niej­sze­go szwedz­kie­go pi­sa­rza kry­mi­na­łów. Co wię­cej, po­dob­nie jak de­mo­nicz­na pan­na Sa­lan­der, Bar­ba­ra Ra­ko­czy była ge­nial­nym in­for­ma­ty­kiem.

Zna­la­zły­by się jed­nak i róż­ni­ce: pod­ko­mi­sarz od kil­ku­na­stu lat po­zo­sta­wa­ła szczę­śli­wą mę­żat­ką i mat­ką troj­ga roz­bry­ka­nych dzie­ci. Jej uro­da, moc­no skry­ta za nie­śmia­ło­ścią i do­mi­nu­ją­cą ce­chą oso­bo­wo­ści, jaką była prze­moż­na po­trze­ba po­zo­sta­wa­nia w cie­niu, nie rzu­ca­ła się w oczy. Dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu fa­ce­tom na stu do gło­wy na­wet nie przy­cho­dzi­ła myśl, by się za nią obej­rzeć, mózg bo­wiem, jej naj­więk­szy, naj­cen­niej­szy atry­but, ukry­wał się we­wnątrz czasz­ki i na pierw­szy rzut oka po­zo­sta­wał nie­wi­docz­ny. Na dru­gi zresz­tą też. Bar­ba­ra Ra­ko­czy była in­tro­wer­ty­kiem do­sko­na­łym.

Ja­ku­bo­wi za­ję­ło kil­ka mie­się­cy, by prze­ko­nać się, z ja­kim skar­bem ma do czy­nie­nia.

– Dzień do­bry – po­wie­dział Tysz­kie­wicz.

Smo­trycz pod­niósł wzrok. Bar­ba­ra Ra­ko­czy nie spra­wia­ła wra­że­nia, jak­by za­uwa­ży­ła wej­ście obu prze­ło­żo­nych. Pa­trzy­ła w ekran kom­pu­te­ra z nie­mal ka­ta­to­nicz­nym na­tę­że­niem.

– Co tam, Nie­an­toś? – Krzep­tow­ski przy­ja­ciel­sko klep­nął Smo­try­cza w ra­mię.

Wła­ści­ciel przy­ja­ciel­sko klep­nię­te­go ra­mie­nia po­ma­so­wał je, spoj­rzał na Krzep­tow­skie­go z wy­rzu­tem i skrzy­wił się.

– Prze­cież wiesz, że nie lu­bię…

– Cze­go? – Krzep­tow­ski wy­szcze­rzył zęby w gry­ma­sie, któ­ry w jego za­mie­rze­niu miał być za­pew­ne życz­li­wym uśmie­chem.

Nie był. Nie był w ogó­le żad­nym uśmie­chem, tyl­ko efek­tow­nym po­ka­zem uzę­bie­nia kro­ko­dy­la. Krzep­tow­ski już daw­no po­wi­nien był wpaść na to, by się życz­li­wie nie uśmie­chać.

– Na­zy­wa­nia mnie An­toś.

– Prze­cież nie mó­wię: „An­toś”.

– Mó­wisz.

– Nie. Mó­wię: „Nie­an­toś”. To nie to samo.

– Coś taki spię­ty? – za­gad­nął Tysz­kie­wicz.

Wie­dział z do­świad­cze­nia, że tego typu roz­mo­wy mogą się ciąg­nąć dłu­gie kwa­dran­se.

– Wła­śnie. Co się sta­ło, że nie mo­gli­śmy do­koń­czyć tre­nin­gu? Ku­buś może by na­wet na­uczył się le­we­go pro­ste­go…

Smo­trycz okrę­cił się na krze­śle i spoj­rzał na nich uważ­nie. Tysz­kie­wicz znał to spoj­rze­nie. Na wszel­ki wy­pa­dek za­czął roz­glą­dać się za czymś do sie­dze­nia. Krzep­tow­ski też ja­koś stra­cił kon­te­nans. W po­ko­ju było nie­ludz­ko dusz­no. Okna zo­sta­ły za­mknię­te na głu­cho.

– Da­cie radę ogar­nąć trzy fak­ty na­raz? – za­py­tał Smo­trycz.

Po­waż­ne spra­wy po­waż­ny­mi spra­wa­mi, a kon­wen­cja kon­wen­cją.

Tysz­kie­wicz zna­lazł so­bie krze­sło. Usiadł i za­ło­żył nogę na nogę. Nie mógł po­wstrzy­mać się od syk­nię­cia. Udo, po­trak­to­wa­ne nie­daw­nym low­kic­kiem, skar­ży­ło się na nie­ludz­kie trak­to­wa­nie. Tysz­kie­wicz w dal­szym cią­gu nie był w sta­nie ja­sno spre­cy­zo­wać mo­ty­wa­cji do po­ran­nych tre­nin­gów. Może jed­nak Krzep­tow­ski miał ra­cję?

– Dwa może by­śmy spró­bo­wa­li. Ale trzy? – Krzep­tow­ski do­lał so­bie kawy.

Po­wie­trze wy­peł­ni­ło się in­ten­syw­nym aro­ma­tem. Upal­ny, lep­ki, zwy­cię­ski dla pol­skie­go fut­bo­lu po­ra­nek roz­krę­cał się na do­bre.

– Po­sta­ram się po­wo­li.

– Jak po­wo­li, mo­że­my spró­bo­wać trzy. – Krzep­tow­ski za­czął osten­ta­cyj­nie sior­bać.

Był to sy­gnał, że czas naj­wyż­szy przejść do kon­kre­tów.

– Wyż­sza Szko­ła Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tin­gu w Ko­lusz­kach.

– Ład­nie się za­czy­na.

– Pry­wat­na wyż­sza uczel­nia. Za­rzą­dza­nie, mar­ke­ting, za­so­by ludz­kie…

– Pe­łen ze­staw bzde­tów.

– Ci­cho. Oko­ło dwu­stu stu­den­tów na roku.

– Ty, nor­mal­nie ko­los. Edu­ka­cyj­ny li­der. W tych Ko­lusz­kach, zna­czy.

– Stu dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu stu­den­tów, po­rząd­nie i po ludz­ku uro­dzo­nych z Po­lek i Po­la­ków… – Smo­trycz za­wie­sił głos i spoj­rzał w stro­nę ekra­nu kom­pu­te­ra, jak­by mu­siał so­bie coś przy­po­mnieć. Gest cał­ko­wi­cie zbęd­ny: pa­mię­ci Smo­try­czo­wi mógł­by po­zaz­dro­ścić nie­je­den kom­pu­ter.

– Fa­cet po­wi­nien pi­sać kry­mi­na­ły – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Skąd wiesz, może już pi­sze. Ze­brał ma­te­ria­ły i te­stu­je fa­bu­łę. – Tysz­kie­wicz sta­rał się sku­pić. Chciał w koń­cu usły­szeć po­wód, dla któ­re­go obaj tu sie­dzie­li.

– A do tego je­den Pa­ki­stań­czyk.

Krzep­tow­ski od­sta­wił ku­bek. Nie­co kawy roz­la­ło się na stół. Pod­ko­mi­sarz Ra­ko­czy ode­rwa­ła wzrok od ekra­nu i spoj­rza­ła na Krzep­tow­skie­go nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

– No?

– Ab­dul­la­tif al-Za­hi­ri. Lat dwa­dzie­ścia czte­ry. Ofi­cjal­nie przy­je­chał stu­dio­wać mar­ke­ting i uczyć się pol­skie­go. Do­stał kar­tę sta­łe­go po­by­tu. Za­pła­cił cze­sne za rok z góry. Na­wet na je­den dzień nie po­ja­wił się na za­ję­ciach.

Było nie­wie­le po ósmej rano, a Ja­kub już po­czuł zmę­cze­nie. Wie­dział, że cze­ka go dłu­gi dzień. Wi­dok gwał­tow­nie opa­da­ją­cych ra­mion Krzep­tow­skie­go utwier­dził go w prze­ko­na­niu, że to nie jest fał­szy­we prze­świad­cze­nie, nie­ste­ty. Smo­trycz zda­wał się nie zwra­cać na to uwa­gi.

– Ko­ja­rzę na­zwi­sko – po­wie­dział Ja­kub.

– Bra­wo. Od­ro­bi­łeś lek­cje.

– Bali? Dwa ty­sią­ce dru­gi?

– Do­kład­nie. Or­ga­ni­za­to­ra­mi za­ma­chu na Bali byli Pa­ki­stań­czy­cy pod wo­dzą al-Za­hi­rie­go.

– Bez sen­su. – Krzep­tow­ski się po­ru­szył. – Za­mach na Bali był dzie­sięć lat temu. Ko­leś mu­siał­by mieć czter­na­ście lat.

– O ile po­dał wła­ści­wą datę uro­dze­nia, co nie zda­rza się czę­sto. Ale tym ra­zem masz ra­cję. Głów­nym or­ga­ni­za­to­rem za­ma­chu był Mu­ham­mad al-Za­hi­ri. Stryj. Stryj­cio. Uko­cha­ny krew­ny.

Mil­cze­nie jest cza­sa­mi naj­lep­szym wyj­ściem z sy­tu­acji. Po­zwa­la prze­gru­po­wać się i ze­wrzeć szy­ki w no­wym usta­wie­niu. Ja­kub my­ślał in­ten­syw­nie. Spo­cił się jak mysz, co nie zda­rza­ło mu się czę­sto.

– Mów da­lej – mruk­nął.

– Mamy Ab­dul­la­ti­fa al-Za­hi­rie­go, bra­tan­ka Mu­ham­ma­da al-Za­hi­rie­go, stu­den­ta Wyż­szej Szko­ły Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tin­gu w Ko­lusz­kach, w któ­rej nasz La­tif nie prze­stu­dio­wał ani mi­nu­ty, choć wy­kosz­to­wał się na cze­sne.

– Jezu, już to mó­wi­łeś.

– Mamy też Fun­da­cję No­wych Cza­sów, bar­dzo no­bli­wą fun­da­cję po­żyt­ku pu­blicz­ne­go, dzia­ła­ją­cą na rzecz uchodź­ców z Cze­cze­nii. Or­ga­ni­za­cja dzia­ła nie­ca­łe pół roku, pro­wa­dzi bar­dzo ak­tyw­ną dzia­łal­ność, zor­ga­ni­zo­wa­ła wie­le ak­cji cha­ry­ta­tyw­nych, ogól­nie nie ma się do cze­go przy­cze­pić.

– Pół roku?

– Kło­po­ty ze słu­chem? Pan stu­dent w tym cza­sie wpła­cił na jej kon­to kil­ka­na­ście ty­się­cy zło­tych. Wpła­ty ni­g­dy nie prze­kra­cza­ły dwóch, trzech ty­siów. Nic, na czym mógł­by za­wie­sić oko urząd skar­bo­wy czy nad­zór fi­nan­so­wy. Ko­leś for­mal­nie jest czy­sty jak łza.

– Co ma Pa­ki­stań­czyk do Cze­czeń­ców?

– No wła­śnie. Co?

– To ja się py­tam. A ta fun­da­cja?

– Sama szla­chet­na dzia­łal­ność – po raz pierw­szy ode­zwa­ła się Bar­ba­ra (nikt jej ina­czej nie na­zy­wał; pró­by ja­kie­go­kol­wiek zdrab­nia­nia imie­nia były kwi­to­wa­ne otwar­tą wro­go­ścią). Głos mia­ła ci­chy, rów­nie de­li­kat­ny jak jej uro­da i spo­sób by­cia. – Ma spo­ry bu­dżet, po­nad trzy mi­lio­ny. Jej pra­cow­ni­cy pro­wa­dzą kur­sy ję­zy­ko­we dla uchodź­ców, po­ma­ga­ją w or­ga­ni­zo­wa­niu kart sta­łe­go po­by­tu, je­śli ktoś zde­cy­do­wał się zo­stać u nas na sta­łe, czę­sto fi­nan­su­ją wy­na­jem miesz­ka­nia, szu­ka­ją pra­cy, po­ma­ga­ją wy­cią­gać lu­dzi z Cze­cze­nii w ra­mach łą­cze­nia ro­dzin. Prze­pro­wa­dzi­li wie­le zbió­rek pie­nię­dzy.

– Spo­ro jak na pół roku – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Py­tasz mnie, co my­ślę? To jed­na wiel­ka pral­nia pie­nię­dzy i wszyst­kie ich ak­cje są pi­cem na wodę, za­sło­ną dym­ną ro­bio­ną wy­łącz­nie na po­kaz. – Smo­trycz nie dał się zrzu­cić z pie­de­sta­łu pre­le­gen­ta nu­mer je­den. – Ale jed­ną trans­ak­cję prze­pro­wa­dzi­li na­praw­dę.

– Tak?

– Trzy mie­sią­ce temu. Ku­pi­li pół­to­rej tony środ­ków rol­ni­czych, ochro­ny ro­ślin, na­wo­zów i ta­kich tam. W su­mie, jak się ktoś do­brze po­sta­rał, może mieć cał­kiem spo­ro na przy­kład pen­try­tu albo ja­kie­goś in­ne­go świń­stwa. Ol­brycht może ci zro­bić cały wy­kład na ten te­mat. Moż­na śmia­ło wy­sa­dzać ho­tel Mar­riott. Albo Urząd Rady Mi­ni­strów. Jak za­py­tasz Ol­brych­ta, pew­nie ci po­twier­dzi.

– Po co? – za­py­tał Ja­kub.

– Co po co? Mar­riot­ta wy­sa­dzić? Może im się ta, no, ar­chi­tek­tu­ra nie po­do­ba. Mnie, szcze­rze mó­wiąc, też nie za bar­dzo…

– Bar­dzo śmiesz­ne. Po co fun­da­cja zaj­mu­ją­ca się uchodź­ca­mi z Cze­cze­nii ku­pi­ła środ­ki ochro­ny ro­ślin i na­wo­zy? Ofi­cjal­nie zna­czy. Jak to uza­sad­nia­ją?

– Ofi­cjal­nie po to, aby zor­ga­ni­zo­wać szkół­kę rol­ni­czą gdzieś na Po­mo­rzu. Na pierw­szy rzut oka wszyst­ko się zga­dza, to są rze­czy­wi­ście środ­ki rol­ni­cze. Pra­wie ta­kie same, ja­kie ku­pił ten cały Bre­ivik.

Ja­kub spoj­rzał na Krzep­tow­skie­go. Sę­ka­ty gó­ral sie­dział przy­gar­bio­ny, pod­bró­dek opie­ra­jąc na za­ci­śnię­tych pię­ściach. Czo­ło prze­dzie­la­ła mu pio­no­wa bruz­da.

– Co my­ślisz? – za­py­tał Tysz­kie­wicz.

Krzep­tow­ski wy­pro­sto­wał się. Mars na czo­le stał się głęb­szy.

– Do tej pory nam się uda­wa­ło. I wła­śnie prze­sta­ło.

Syn­te­tycz­na kon­klu­zja.

Osiem pierw­szych dni tur­nie­ju prze­bie­gło spo­koj­nie. Ot, kil­ka bó­jek po pi­ja­ku, ja­kieś śpie­wy do póź­nej nocy, parę stłu­czek sa­mo­cho­do­wych spo­wo­do­wa­nych przez nie­na­wy­kłych do war­szaw­skie­go spo­so­bu jaz­dy Cze­chów czy Ro­sjan. Spły­wa­ją­ce do służb za­bez­pie­cza­ją­cych im­pre­zę in­for­ma­cje były ra­czej uspo­ka­ja­ją­ce: żad­na roz­po­zna­na or­ga­ni­za­cja ter­ro­ry­stycz­na nie prze­ja­wia­ła ak­tyw­no­ści, nie było sły­chać o ja­kich­kol­wiek przy­go­to­wa­niach, śro­do­wi­ska zi­den­ty­fi­ko­wa­ne jako po­ten­cjal­nie nie­bez­piecz­ne za­cho­wy­wa­ły się osten­ta­cyj­nie po­praw­nie.

Ja­kub od po­cząt­ku miał prze­czu­cie, że to ci­sza przed bu­rzą; im­pre­za sta­no­wi zbyt do­god­ny cel, zbyt atrak­cyj­ne me­dial­nie wiel­kie zbio­ro­wi­sko ludz­kie, by ciem­ne siły mia­ły ją prze­ga­pić. I na­wet nie cho­dzi­ło o ude­rze­nie w pań­stwo pol­skie; mi­strzo­stwa Eu­ro­py w pił­ce noż­nej są im­pre­zą mię­dzy­na­ro­do­wą, nie­zwy­kle moc­no obec­ną w me­diach. A o co jak nie o zwró­ce­nie na sie­bie uwa­gi świa­ta cho­dzi wszel­kiej ma­ści eks­tre­mi­stom?

To­też Tysz­kie­wicz uspo­ka­ja­ją­cy­mi mel­dun­ka­mi wca­le nie był uspo­ko­jo­ny. In­tu­icyj­nie cze­kał, aż coś się w koń­cu wy­da­rzy, bo we­dle wszel­kiej lo­gi­ki wy­da­rzyć się po­win­no. Dzia­łal­ność Ab­dul­la­ti­fa al-Za­hi­rie­go – jak­kol­wiek nie sta­ło się jesz­cze nic po­waż­ne­go, fak­ty przed­sta­wio­ne przez Smo­try­cza mo­gły oka­zać się cał­kiem nie­win­ne – do­brze z tym po­dej­rze­niem ko­re­spon­do­wa­ła.

Ja­kub nie za­sta­na­wiał się dłu­go. Przy­go­to­wy­wał się do ta­kiej sy­tu­acji od kil­ku mie­się­cy.

– Są wszy­scy? – za­py­tał. Nie spre­cy­zo­wał, o kogo cho­dzi. Nie mu­siał.

– Po­win­ni być. – Krzep­tow­ski wstał. – Za­wo­łam ich.

– Za trzy mi­nu­ty w sali kon­fe­ren­cyj­nej.

3

Mah­mud Sa­leh mo­dlił się.

Spły­wał po­tem, ale to nie upał był po­wo­dem. W jego oj­czyź­nie ta­kie tem­pe­ra­tu­ry były na po­rząd­ku dzien­nym, wyż­sze o kil­ka czy kil­ka­na­ście stop­ni tak­że nie ro­bi­ły na nim spe­cjal­ne­go wra­że­nia.

Za­schło mu w gar­dle, jed­nak nie z po­wo­du pra­gnie­nia. Po­tra­fił się obejść bez wody dłu­go, znacz­nie dłu­żej niż wy­de­li­ka­ce­ni miesz­kań­cy Eu­ro­py. Ty­dzień na pu­sty­ni o jed­nej na wpół prze­rdze­wia­łej ma­nier­ce cie­płej, stę­chłej wody to tre­ning, o ja­kim nikt tu­taj na­wet nie śni.

Drżał, ale nie z po­wo­du go­rącz­ki. Był od­por­ny na cho­ro­by, gład­ko prze­cho­dził drob­ne in­fek­cje, ni­g­dy w swo­im dwu­dzie­sto­let­nim ży­ciu nie był u le­ka­rza.

Krę­ci­ło mu się w gło­wie. Do­oko­ła wi­ro­wał róż­no­ko­lo­ro­wy tłum prze­chod­niów, sa­mo­cho­dy trą­bi­ły, au­to­bu­sy ry­cza­ły wie­lo­kon­ny­mi sil­ni­ka­mi. Obok i nie­co z tyłu do­mi­no­wa­ła syl­wet­ka po­tęż­ne­go wie­żow­ca – pa­ła­cu, na­prze­ciw­ko roz­parł się zie­lon­ka­wy dra­pacz chmur, za ple­ca­mi nie­mal fi­zycz­nie czuł roz­ło­ży­stą bry­łę głów­ne­go miej­skie­go dwor­ca ko­le­jo­we­go. Stał na chod­ni­ku, nie­mal tuż przy uli­cy. Spie­szą­cy do au­to­bu­sów lu­dzie po­trą­ca­li go, klę­li, ktoś na­wet ode­pchnął. Ale Mah­mud Sa­leh, ubra­ny w dłu­gi ja­sny płaszcz, tkwił w tym miej­scu już od dwu­dzie­stu mi­nut i cze­kał.

Cze­kał i mo­dlił się.

Wer­se­ty sur szły gład­ko, nie­mal same, bez udzia­łu pa­mię­ci i woli. Set­ki go­dzin spę­dzo­nych na na­uce w me­dre­sie po­zwo­li­ły te­raz wy­łą­czyć świa­do­mość i skon­cen­tro­wać się na celu.

Cel.

W koń­cu go do­strzegł. Nie da­lej niż o pięć me­trów.

Od­po­wied­nia ta­bli­ca re­je­stra­cyj­na. Bie­gną­cy przez całą bur­tę na­pis. Chłod­ne, kli­ma­ty­zo­wa­ne wnę­trze. I dzie­siąt­ki cie­ka­wych, przy­kle­jo­nych do szy­by twa­rzy.

Wiel­ki, lśnią­cy bia­ły au­to­bus. Przez chwi­lę pełzł, po czym za­trzy­mał się, unie­ru­cho­mio­ny przez ko­lej­kę cze­ka­ją­cych na zie­lo­ne świa­tło sa­mo­cho­dów.

Mah­mud Sa­leh po­stą­pił krok, wy­po­wie­dział czte­ry ostat­nie sło­wa mo­dli­twy, po czym wy­jął rękę z kie­sze­ni.

4

An­to­ni Smo­trycz, szef Wy­dzia­łu In­for­ma­tycz­ne­go. Obok nie­od­łącz­na Bar­ba­ra Ra­ko­czy.

Ja­dwi­ga Stec, sze­fo­wa Wy­dzia­łu Za­bez­pie­cze­nia,

Wi­told Se­li­wa­now, szef sa­mo­dziel­nej sek­cji Pro­teus,

Ja­nusz Ol­brycht, szef Wy­dzia­łu Pi­ro­tech­nicz­ne­go,

Bru­no Wen­der­lich, szef Wy­dzia­łu Roz­po­zna­nia i Wy­wia­du,

Le­szek Goź­dzik, szef sa­mo­dziel­nej sek­cji bo­jo­wej.

Fa­chow­cy z wie­lo­let­nim sta­żem. Do­świad­cze­ni pro­fe­sjo­na­li­ści, od­por­ni psy­chicz­nie, kom­pe­tent­ni, uczci­wi i od­da­ni ce­lo­wi, któ­ry sku­piał ich ra­zem.

Mi­nę­ło do­pie­ro wpół do dzie­wią­tej, ale już daw­no byli w pra­cy. Ja­kub od po­cząt­ku ka­zał swo­je­mu ze­spo­ło­wi sto­so­wać za­sa­dę (i wszy­scy bez sło­wa pro­te­stu przy­ję­li tę myśl jako wła­sną), że je­że­li nic się nie dzie­je, nie ozna­cza, że nic się nie dzie­je, tyl­ko że na ra­zie nic o tym nie wia­do­mo. Czuj­ność, po­dejrz­li­wość i nie­ule­ga­nie bło­go­sta­no­wi – oto kil­ka naj­waż­niej­szych cech, któ­re od tej pory mia­ły być mot­tem ze­spo­łu.

Smo­trycz koń­czył re­fe­ro­wać dane na te­mat al-Za­hi­rie­go. Na du­żym, sto­ją­cym na sta­lo­wym trój­no­gu ekra­nie wid­nia­ła…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: