Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uratowany rysunkami - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Listopad 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Uratowany rysunkami - ebook

„Uratowany rysunkami” to autobiografia malarza i rzeźbiarza Waltera Spitzera, który jako żydowski chłopiec urodzony w polskim Cieszynie przeżył holokaust. Jego bliscy i przyjaciele zginęli od kul i w komorach gazowych. On sam także doświadczył piekła obozów koncentracyjnych, przetrwał dzięki szczęściu, pomocy współwięźniów, ale także dzięki swojemu talentowi plastycznemu. Walter Spitzer szczerze do bólu opisuje historię swojej rodziny i  życie  młodego człowieka, który nagle został zupełnie sam w świecie ogarniętym wojenną pożogą. W swoich wspomnieniach poza dramatycznymi i wstrząsającymi historiami pisze także o pierwszych miłościach i zauroczeniach, o próbach odnajdywania najmniejszych śladów normalnego życia w tych strasznych, nieludzkich czasach.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-8365157-18-8
Rozmiar pliku: 3,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZEDMOWA

Jako bardzo młodzi ludzie byliśmy razem w Buchenwaldzie. Nie znaliśmy się jednak. Czy trafiliśmy na ten sam blok? Nie. Walter był w dużym obozie, ja w małym. On znał wielu ludzi, ja nie. Od śmierci mojego ojca, który odszedł jakieś trzy, cztery dni po naszym przybyciu z Auschwitz, żyłem na uboczu, odcięty od świata, zrezygnowany. Byłem wycieńczony, nie dostrzegałem ani promyka nadziei, przestałem walczyć. Walter przeciwnie. Możliwe, że nasze ścieżki bądź spojrzenia się skrzyżowały, zwłaszcza w ostatnich dniach ewakuacji. Ale z pewnością obaj pamiętamy barwę nieba, szarą barwę ołowianego nieba nad barakami. Wtedy doszukiwałem się czasem sensu w tym wszystkim, tak jak niekiedy doszukuję się go teraz.

Obecnie, całe wieki później, czytam wspomnienia Waltera z taką samą emocją, jakiej doświadczam, patrząc na jego obrazy, na jego rzeźby; oglądam je uważnie w poszukiwaniu zapomnianych twarzy, ponurych losów wyklętych zwieńczonych popiołami.

Walter umiał rysować, malować; ja potrafiłem tylko się modlić, a i to tak sobie; po śmierci ojca nie miałem już sił ani się modlić, ani żyć. Kiedyś podczas spotkania w Paryżu zrozumieliśmy, że mamy wspólne wspomnienia. Odnajduję je w niniejszej opowieści, którą Walter spisał.

Kiedy czyta się ją po raz pierwszy, przypomina inne. Większość ocalałych pragnie złożyć świadectwo historyczne i zabiera się do tego w identyczny sposób, wywód idzie takim samym tokiem. Każdy w tonacji nostalgicznej opowiada najpierw o wcześniejszym życiu, o jego wyzwaniach i o swoich triumfach, potem o odkryciu koszmaru w kosmicznej skali. W dziedzinie życia prywatnego to szczęście rodzinnego domu, szabatowe wieczerze, pierwsze uciechy wieku młodzieńczego, pierwsze porywy miłości. W życiu społecznym mniejszy lub większy spokój ze zwyczajnymi problemami. Potem wybuch wojny. Wejście Niemców. I nastanie strachu, wyizolowania. Powrót antysemityzmu. Prowokacje uczniów spragnionych przemocy, ich nienawiść, groźna, krwawa. Satysfakcja obywateli polskich patrzących na upokarzanie Żydów bitych i wysiedlanych, pozbawionych przyjaciół i wsparcia. Zaplombowane pociągi. Wrota piekieł.

Walter z malarskim talentem stwarza nastrój i za pomocą swojej opowieści zmusza czytelnika, by spytał własną pamięć, czy pamięta.

I dzięki Walterowi Spitzerowi, dzięki jego spisanemu świadectwu pamięć owa odpowie: Tak.

Elie WieselV

EWAKUACJA, CZYLI MARSZ ŚMIERCI

Szliśmy w zimnie i śniegu. Rozżarzone do czerwoności niebo, rozświetlane strasznym morzem ognia, grzmiało wspaniałą symfonią przynoszącą nam nadzieję, dudniło „organami Stalina”, jak Niemcy nazywali rosyjskie katiusze, wyrzutnie rakietowe.

Ochrzczona później mianem „marszu śmierci” ewakuacja Blechhammer przed nadciągającą armią sowiecką niestety zasłużyła na tę nazwę.

Zatłoczoną drogą ciągnęli jeńcy wojenni, niemieccy żołnierze na ciężarówkach, pieszo albo konno, wozy i wózki, pojazdy załadowane rannymi. I pędzące samochody wojskowe, przed którymi trzeba się było szybko usuwać na pobocze, by nie zostać przejechanym. Mimo to zdążyłem dojrzeć w nich oficerów SS nie do poznania, bo okutanych po sam nos – oni także zabrali koce. Ledwie było widać ich czapki z ponurą trupią czaszką. Po kilku kilometrach spotkaliśmy kolumnę francuskich jeńców wojennych. Był wśród nich nasz przyjaciel Charles, który przyjaźnie pomachał nam ręką i życzył powodzenia.

Wrzaski, rozkazy, w tył zwrot. Wezbrała w nas nadzieja, że wracamy do obozu, do baraków, które naraz stały się dla nas swego rodzaju znajomym „domem”. Po forsownym marszu punktowanym uderzeniami kolb karabinów padł kolejny rozkaz: znowu zawracamy, tyle że teraz na zachód. Pod koniec tego szalonego dnia rozwiały się nasze nadzieje na powrót do Blechhammer.

Coco i ja trzymaliśmy się końca kolumny z kilkoma kobietami i dziewczyną polskiego pochodzenia, Chaitią, przyjaciółką Coca idącą z matką, która z trudem się poruszała, więc pomagaliśmy jej na zmianę. Niestety, dla niej ten marsz źle się skończył.

Noc szybko zapadła. Zachmurzone niebo poczerniało zaraz po południu. Świecąc latarkami elektrycznymi, Niemcy zagonili nas do „stodoły” otwartej na cztery świata strony: pod zadaszenie z blachy falistej oparte na czterech żelaznych słupach, gdzie na ziemi leżało trochę słomy. Po kryjomu posililiśmy się kawałkiem chleba, zbyt wyczerpani, by szukać w śniegu hipotetycznej kuchni wydającej zupę. Niektórzy zdaje się mieli szczęście, że spędzili noc w zamkniętych stodołach. O świcie zrozumiałem, co znaczy zmarznąć.

Ledwie wstał dzień, rozległy się wrzaski esesmanów:

− Los schnell!

Kolumna się załamała pod uderzeniami śniegu siekącego w twarz. Szara zwarta masa rozciągnęła się na parę kilometrów, odcinając się od białego tła. Póki szliśmy przez las, ziąb jeszcze był znośny, ale na otwartej przestrzeni mróz kąsał mocno, przenikał do szpiku kości.

Niemcy gonili nas przeważnie późną nocą i przez pola. Czy nie chcieli szokować cywilów? Raczej drogi musieli zostawiać wolne dla niemających końca konwojów tych, którzy uciekali przed Rosjanami, bo wiedzieli, że czerwonoarmiści nie oszczędzą nikogo po okropnościach ujrzanych w wyzwalanych wsiach i miasteczkach. Nie mogąc nic zrobić Rosjanom, żołnierze Wehrmachtu i Waffen SS znęcali się nad nami, to nie było przecież trudne. Ale na ich twarzach widzieliśmy strach. Jakże nas to radowało!

Horyzont zaświadczał o panice: wsie stały w ogniu, niemieccy cywile uciekali okutani w pierzyny i kołdry, korkując drogi furmankami zaprzężonymi w konie. Patrząc na nas, wychudzonych, wlokących się noga za nogą, na własne oczy mogli stwierdzić, co zdziałało SS. Z nienawiścią spoglądałem na tych wieśniaków owiniętych w drogie futra. Nie miałem wątpliwości, skąd je wzięli: w przedsionkach Auschwitz leżały ich całe stosy. Jeszcze wczoraj były przedmiotem lukratywnego handlu dla esesmanów i ich pomagierów. Choć taki byłem zmęczony, satysfakcję sprawiał mi widok wystraszonych Niemców. Koniec z pogardą – nie wypadało jej okazywać, gdy Armia Czerwona deptała im po piętach.

Po zadymce koce robiły się wilgotne, ciężkie, sztywne od lodu. Niektórzy uznawali, że lepiej porzucić to brzemię, lecz w ten sposób wyzbywali się jedynej ochrony przed śniegiem. Ja regularnie otrząsałem koc: odpadały z niego kawałeczki lodu, inne się go czepiały. Starannie jednak strącałem wszystkie po kolei. Niesamowity był widok takiego tańca z kocem trzymanym w rękach i wydymanym przez zawieję. Nie ja jeden to robiłem. Przywileje, którymi cieszyłem się w Blechhammer, pozwoliły mi zachować trochę więcej sił i rezerw energii niż innym, mającym mniej szczęścia.

Posuwaliśmy się naprzód w kompletnej ciszy przerywanej tylko ujadaniem Niemców i ich psów. Szliśmy jak zjawy poganiani uderzeniami, z głowami owiniętymi szmatami, które zdarliśmy z martwych towarzyszy. Twarze mieliśmy tak zmrożone, że nie dało się poruszyć szczękami, a nieosłonięte uszy łamały się jak kawałek kartonu.

Widziałem od tyłu oficera na koniu: nawet wierzchowiec z trudem kroczył przez śnieg. Inni esesmani, idący pieszo, mieli jeszcze dość sił, by częstować więźniów uderzeniami pejcza lub kolbą karabinu. Każde uderzenie oznaczało jednego martwego więcej. Widziałem dzieci siłą odrywane od ojców. Żaden obraz nie pokaże, żadne słowa nie opiszą ich rozpaczy.

Zrozumieliśmy szybko, że maszerowanie na samym początku kolumny jest dużo trudniejsze, bo śnieg ciągle padał. Lepiej było iść w tyle, po przejściu tysiąca osób śnieg był zdeptany, lżej się po nim szło.

Do podeszew drewniaków przyklejała się warstwa zmrożonego śniegu czasami grubości dziesięciu centymetrów. Trzeba było mieć siłę, aby go oderwać, a na kim albo na czym się oprzeć?

Duża część tych, którzy nie dawali rady dalej iść albo nie mogli się podnieść, miała przemarznięte stopy. Każdy, kto wygłodzony, wycieńczony, skostniały z zimna przysiadł na skraju drogi, dostawał z bliska kulkę w głowę. Wielu o tym wiedziało, lecz opadłszy całkiem z sił, godzili się na pewną śmierć. Widziałem ludzi, którzy patrzyli prosto w oczy swoim oprawcom, czekając na strzał. Całym sobą broniłem się przed przywoływaniem obrazu mamy, która także zginęła od strzału w głowę. Rankiem wydało mi się, że wśród osób zamarzniętych widzę Cohena, na którym tak mi zależało. Na kilka chwil moim umysłem owładnęło wspomnienie reprodukcji Rembrandta...

Jednej nocy doszliśmy do pagórka łatwego do pokonania dla człowieka w dobrej kondycji. Ale liczni więźniowie, skrajnie wyczerpani, zadyszani, mieli naprawdę problem w tych koszmarnych drewniakach na nogach, zapadając się po kolana w świeżym śniegu. Padali dziesiątkami, nie mogąc się podnieść. Czasami Niemcy nawet ich już nie dobijali: w ciągu godziny i tak zamarzną na sopelek.

Ilekroć oglądam film o Wielkiej Wojnie, w którym na Chemin de Dames^() dzielnych żołnierzy pokotem kładzie karabin maszynowy, przypominam sobie to przeklęte wzniesienie.

Następnej nocy wypatrzyliśmy szczelnie zamkniętą stodołę. Wewnątrz leżało trochę słomy i siana. Wielu rzuciło się do wejścia. W przepychankach najsłabsi się poprzewracali, silniejsi deptali po nich i parę kroków dalej zwalali się jak kłody. Wkrótce w stodole leżał kłąb ludzi charczących jękliwie...

Coco i ja poczekaliśmy przed stodołą, póki się nie uspokoiło, po czym weszliśmy do środka, starając się nie deptać po półżywych ludziach. Ominąwszy ich leżących jeden na drugim, znaleźliśmy się w głębi, gdzie było pusto. Rozłożyliśmy się tam. Paru osobom starczyło sił, by do nas dołączyć. Zdjąłem swoje cudowne angielskie buty i przemoczone onuce, które owinąłem w słomę i umieściłem pod plecami, by je wysuszyć. Potem zagrzebaliśmy się w słomie i tak zasnęliśmy.

Do rana onuce prawie wyschły. Zanim owinąłem nimi nogi, mocno natarłem słomą stopy, aż sczerwieniały. Miałem kłopot z Cokiem: nie udało mu się załatwić tak solidnych butów jak moje. Jego półbuty nadawały się co najwyżej do spacerów po Polach Elizejskich w suchą pogodę. Kiedy je zdejmował, były zupełnie przemoczone i pełne śniegu.

Wychodząc rankiem ze stodoły, natknęliśmy się na stos zamarzniętych ciał – tych, którzy wieczorem upadli w wejściu. Pokrywała ich warstwa śniegu, który spadł w nocy, nie dawało się rozróżnić, gdzie jest głowa, a gdzie nogi. Tu i ówdzie widać było twarz ze znieruchomiałymi oczami i ustami szeroko rozwartymi w daremnym wysiłku, by złapać ostatni haust życia przed uduszeniem pod ciałami. Musieliśmy okraczyć tę stertę ludzkich sopli lodu.

Na skraju jakiegoś miasteczka kolumna się zatrzymała przy opuszczonej cukrowni. Mimo mdlącego smrodu gnijących buraków cukrowych wszyscy rzucili się do środka. Znaleźliśmy tam ogromne metalowe kadzie wielkości małego basenu, a w nich na dnie trochę brunatnej melasy. Większość zaczęła ją jeść bez umiaru, tak bardzo byli wygłodzeni. Ja też trochę zjadłem, ale nie za dużo. Wolałem nabrać jej do miski na potem. Już dawno osoby znające się na rzeczy przestrzegły mnie, bym za dużo melasy nie jadł, bo może wywołać biegunkę. Faktycznie później niektórzy przykucali przy drodze i więcej się nie podnosili.

W ciągu dnia dogoniły nas i zaczęły wyprzedzać dwie czy trzy kompanie armii Własowa. Żołnierze nosili ciemnozielone mundury z insygniami Wehrmachtu. Większość była Ukraińcami, zaprzysięgłymi wrogami komunizmu, innych siłą wcielono do wojsk kolaborujących z Niemcami.

Wtem rozległ się warkot samolotów. Leciały nisko nad nami. Własowcy spojrzeli w górę i zaczęli krzyczeć przerażeni:

− Ruski! Ruski!

Zdążyliśmy dostrzec czerwone gwiazdy pod skrzydłami. Ukraińcy padli wszyscy w przydrożnych rowach, bojąc się, że Rosjanie zaczną strzelać z karabinów maszynowych. Wiedzieli, że nie patyczkują się z własowcami i esesmanami. A Rosjanie pewnie zauważyli kolumnę więźniów i nie chcieli strzelać, aby nas nie trafić. Jakże cieszyliśmy się wtedy, patrząc za eskadrą lecącą nad Niemcy, bo Luftwaffe nie miała już maszyn, by stawić czoło lotnictwu sowieckiemu.

Któregoś wieczoru strażnicy znaleźli beczkę zmarzniętych ziemniaków, których nawet świnie by nie tknęły. Zaczęło się wydawanie... Najbardziej wygłodzeni rzucili się na beczkę. Stojący z tyłu esesman pałką walił ich z całej siły po głowach, tak że padali ogłuszeni. Z głodu ludzie zapominali o zagrożeniu. Ja też ruszyłem ku beczce, licząc, że może mi się coś dostanie, lecz Coco mnie zatrzymał – ryzyko było zbyt duże.

***

Jesteśmy głodni, zbyt głodni. Moje zapasy zabrane z Blechhammer nie są już nawet wspomnieniem. Trzeba postawić wszystko na jedną kartę. W nadziei, że znajdziemy coś do jedzenia, po zapadnięciu nocy Coco i ja wychodzimy ze stodoły, przemykamy do obory z kilkoma krowami. Tam zaskakuje nas wieśniak z lampą olejną w ręce. Wydaje się zdziwiony, że przeraziliśmy się tak bardzo. Niewątpliwie nasz wygląd jest politowania godny, ale nie stanowimy dla niego zagrożenia. Przedstawiam się:

− Ich bin ein Künstler, jestem artystą, mogę zrobić portret pana albo żony...

Mężczyzna patrzy na mnie osłupiały. To dość zaskakujące, że w środku nocy w oborze mówię mu o portretach. Po zastanowieniu wyznaje:

− Nie bardzośmy urodziwi – i ma słuszność − ale jak chcesz, możesz narysować mojego konia.

To rosły brzuchaty chłop o wydatnym czerwonym nosie, twarzy raczej budzącej zaufanie, ze szpakowatym wąsikiem (takiego modela z pewnością znacznie lepiej bym narysował). Prowadzi nas do stajni, gdzie stoi piękny koń, wielki, podobny do rasy bulońskiej, na pewno zrabowany we Francji albo Flandrii. Po ślepiach sądząc, jest wściekły, że wylądował na obcej ziemi. Chwalę urodę maści konia i siłę, która od niego bije. Wieśniak jest mile połechtany, każe nam zaczekać i wychodzi. Wraca po kilku minutach i podaje mi zeszyt i ołówek.

− Rysuj.

Rozcieram zmarznięte palce i zaczynam niezgrabnie rysować. Wieśniak podnosi lampę, by lepiej oświetlić konia, jej płomyk rzuca chwiejne cienie, które pozwalają mi na chwilę zapomnieć, gdzie jestem i o co walczę ołówkiem. Jestem pewien, że ten człowiek da mi coś do jedzenia. Bardzo zaabsorbowani obydwaj zapomnieliśmy o Cocu, który wyniósł się po cichutku, gdy zaczął się ten osobliwy seans.

Kiedy wspominam tę scenę, nieodparcie przychodzi mi na myśl Goya i jego Trzeci maja 1808 roku. Na tym obrazie, który odkryłem w Madrycie, żołnierze napoleońscy rozstrzeliwują hiszpańskich bojowników w nocy przy świetle lampy postawionej na ziemi.

Dla wieśniaka te chwile są chyba równie niesamowite jak dla mnie. Pokazuję mu wreszcie rysunek. Kiwa głową.

− Sehr schön, bardzo ładny. – Z uśmiechem satysfakcji dodaje: − Kom, chodź.

Prowadzi mnie do ciepłej kuchni i staje się cud: do butelki po lemoniadzie z ceramiczną zatyczką nalewa gorącej kawy zbożowej na mleku, potem smalcem smaruje dwie grube kromki chleba, zawija je w gazetę i podaje mi te skarby. Musi widzieć na mojej twarzy radość i wdzięczność. Szturcha mnie przyjaźnie.

− No idź już!

Wylewnie dziękuję, po czym wychodzę w ciemność niebezpiecznie rozjaśnioną przez księżyc w pełni. Oczywiście najchętniej zaraz bym się wziął za chleb ze smalcem, lecz wstrzymuję się ze strachu, że esesmani dostrzegą moją burą postać odcinającą się od bieli śniegu. Jest przecież kategoryczny zakaz wychodzenia ze stodoły, strażnicy mają strzelać do nas jak do królików: już słyszę ich wrzaski i ujadanie psów. Aby mnie nie zauważono, przekradam się na czworakach z gołymi rękami, bezcenny skarb wsunąwszy za pazuchę. Kolana i dłonie grzęzną mi w świeżym śniegu, za gardło chwyta mnie strach, że nie zdołam stanąć na nogi.

Tamten wieśniak mógł wezwać żołnierzy, wykończyliby nas na miejscu i następnego dnia byłyby z nas dwa sople. A chłop musiałby czekać do wiosennych roztopów, aby nas pogrzebać, choć może wolałby nakarmić nami świnie.

Od tamtej pory cierpię na fobię chodzenia po śniegu. Gdy słyszę jego skrzypienie pod butami, natychmiast wracają do mnie te wspomnienia. Dlatego bardzo rzadko oddaję się sportom zimowym.

Wracam do Coca już leżącego na słomie w pobliskiej stodole. Z dumą pokazuję mu swoją zdobycz i dzielę się z nim. Wypijamy letnią jeszcze kawę na mleku, każdy zjada swoją część chleba ze smalcem.

Kiedy rysowałem konia, kolega skorzystał z okazji i zwędził nieduży kawałek słoniny ze skórą. Wyobrażenie człowieka wygłodzonego, pogrążonego w wyimaginowanym świecie, każe mu wierzyć, że ma prawdziwą szynkę. Jego marzenie się rozwiewa wraz z nastaniem dnia.

Idąc przez śnieg, przez dwa dni żuliśmy słoninę do ostatniego grama tłuszczu, aż ze skóry został tylko cienki arkusik. Wspominając walizki i sakwojaże ojca, pomyślałem: „A więc taka jest świńska skóra...”.

Późnym popołudniem dyskretnie dołączyli do naszej kolumny dwaj młodzi ludzie. Uciekli poprzedniego dnia, ukryli się w stodole z grupą więźniów. Stodoła zapaliła się od rosyjskiego pocisku, a kiedy wybiegli z ognia, esesmani ich odkryli, kazali im wracać do kolumny, ruszyli więc naprzód i wtedy Niemcy ostrzelali uciekinierów serią z karabinu maszynowego. Ci dwaj runęli w śnieg tuż przed tym, nim padły strzały, tak że przykryły ich ciała zabitych. Po odejściu esesmanów wygrzebali się spod zwłok i dołączyli do nas. Nie mieli szans nigdzie się schować: wszystkie gospodarstwa w okolicy zostały zniszczone, spalone pod nieustannym ostrzałem katiusz, w dodatku niemiecka żandarmeria wojskowa podążała na tyłach, wyłapując dezerterów Wehrmachtu.

Czas się zatrzymuje, dni zlewają. Już nie wiem, jak długo idziemy szosami albo polami, na których bruzdy są niewidoczne pod śniegiem. Droga coraz gęściej usiana jest zabitymi strzałem w głowę, niekiedy leżą w odległości kilku metrów od siebie. Niektórych rozpoznaję, lecz nie przypominam sobie ich nazwisk ani imion. Tragiczna ironia losu: czy zwłoki pokrywa cienka warstwa nieskazitelnie białego śniegu, aby zadość się stało żydowskiej tradycji?

Staram się iść po śladach zostawionych przez tych, którzy mnie poprzedzają, ale niepodobna ustrzec się przed śniegiem, który dostaje się pod spodnie i topnieje w zetknięciu ze skórą. Od lodowatych nóg zimno rozchodzi się po całym ciele. Ten przejmujący ziąb w połączeniu z głodem w końcu wywołują u mnie halucynacje: wspominam dawne czasy, wspominam, jakie miałem szczęście, choć sobie tego nie uświadamiałem, kiedy koledze z klasy oddawałem kanapkę z pasztetem z gęsich wątróbek. Próbuję odnaleźć przyjemność, smak, gdy wgryzałem się najpierw w grubą warstwę masła, potem w kromkę chleba posmarowanego przez mamę.

Przemarznięty, dzwoniący zębami, widzę siebie młodszego o pięć lat na naszym cieszyńskim podwórku. Oczarowały mnie wtedy pierwsze płatki śniegu, podobała mi się ich biel. Z Harrym, moim bratem, zaczynaliśmy toczyć śniegową kulę, aż zrobiła się wielka, na niej stawialiśmy mniejszą, potem jeszcze mniejszą, na którą nasadzaliśmy wiadro w charakterze kapelusza, w środkową wtykaliśmy miotłę, jeszcze dwa węgielki w miejsce oczu, duża marchewka jako nos i proszę, bałwan gotowy! Później z kolegami obrzucaliśmy go śnieżkami, najchętniej celując w głowę i „kapelusz”.

Teraz odkrywam śmiertelną wrogość śniegu splamionego zamarzającą natychmiast krwią, która wyciekła z głów roztrzaskanych strzałem. Biel nagle staje się kolorem dzięki czerwieni... Już znam dramatyczny ciężar tej barwy.

Kiedy idziemy przez zagajnik sosnowy, w majakach przenoszę się w słowackie lasy, przez które Harry, Edyta i jej syn Ernst szli tak jak ja, póki kolaboranci albo Niemcy ich nie zamordowali. Z rozmysłem wyrzuciłem ich z pamięci w Blechhammer, nie chciałem o nich myśleć, lecz widząc trupy pod sosnami pokryte śniegowym całunem, zobaczyłem rozpaczliwie wyraźnie defilującą przede mną całą rodzinę, zobaczyłem ich takich, jacy byli dawniej, uśmiechniętych, serdecznych. Ich ukochane twarze pragnę zachować w sobie jak najdłużej, z powtarzania ich imion czerpię siły, by nie upaść. Z takim natężeniem o nich myślę, że w moim majaczeniu oblekają się w ciało. Opanowuje mnie podstępna refleksja: czy taki właśnie jest los całej mojej rodziny łącznie ze mną? Czy wszyscy mamy skończyć na skraju drogi z kulą w głowie? Instynktownie próbuję przyspieszyć kroku.

Już nie ma mowy, by liczyć na kogokolwiek. Każdy idzie na własne konto w absolutnej samotności, choć w otoczeniu masy chwiejnych zjaw zagubionej pośród bezmiaru pól omiatanych wiatrem, który niesie śnieg wciskający się w każdy załomek, w każdą fałdkę koca. Odczuwam coś w rodzaju trwałego znieczulenia na śmierć. Nikogo już nie widzę. Unikać razów. Unikać dziur. Skulić się, by jak najmniejszą powierzchnię kąsał lodowaty wiatr. Iść naprzód. Ciągle naprzód.

Jednej z tych strasznych mroźnych nocy, nie znalazłszy zamkniętej stodoły, wleczemy się do obory. To potwornie niebezpieczne. Z gospodarstwa niesiony wiatrem dolatuje do nas dym. Czujemy miły zapach palonego drewna. Nasi strażnicy obrali na kwaterę ten dom, mają tam ciepło, mogą się wyspać w wygodach. Pilnować nas nie muszą. Kto byłby dość szalony, by w taki ziąb w środku nocy wypuścić się na pola? Słyszymy ich rechotanie. Śpiewają i wesoło się bawią – niewątpliwie z gospodynią.

− Prosit!

Popijają sznapsa i o zgrozo! wyobrażam ich sobie, jak siedzą rozparci przed dymiącym talerzem kapuśniaku. Złorzeczę im w duchu.

Straciłem instynkt samozachowawczy. Jedno mam tylko w głowie: schronić się gdzieś. Coco i ja na czworakach dostajemy się do obory. Na szczęście są w niej krowy. Ich oddechy stwarzają atmosferę spokoju. Kładę się na słomie między dwiema jałówkami. Miłe zwierzęce ciepło przenika mnie do kości. Kto by uwierzył, że można doświadczyć przyjemności z wdychania zapachu gorącego krowiego łajna, które spadło człowiekowi na nogi?

Ledwie zrobiło się jasno, zbiórka, potem Niemcy pobieżnie sprawdzają szopy i kto nie może stanąć na nogi, jest zabijany na miejscu. Przemykając bokiem, w spodniach utytłanych wyschniętym łajnem, które powoli się wykrusza, dołączamy do już maszerującej kolumny. Zmagazynowałem na kilka godzin bezcenny kapitał ciepła.

Na wsi, ilekroć jadę do sąsiedniego gospodarstwa po mleko dla swoich dzieci, zapach krowiego łajna zawsze mi przypomina tamtą noc w oborze.

Już dawno straciłem poczucie czasu, historycy jednak twierdzą, że ten marsz trwał dwanaście dni i przeszliśmy wtedy około trzystu kilometrów. Czyli średnio dwadzieścia osiem kilometrów dziennie. Temperatura wynosiła dwadzieścia do trzydziestu stopni poniżej zera. Z sześciu tysięcy więźniów większość umarła z zimna, wyczerpania, głodu albo została zabita przez esesmanów.

Na horyzoncie zauważyliśmy na wzniesieniu wieżyczki strażnicze. Podszedłszy bliżej, zaczęliśmy rozróżniać baraki, ogrodzenie z drutu kolczastego, żołnierzy w hełmach... Z otwartymi oczami śniłem o obozie takim jak Blechhammer. Po tym marszu wejście do prawdziwego „wygodnego” obozu koncentracyjnego wydawało się dotarciem do spokojnej przystani! Móc się położyć na sienniku, okryć suchym kocem w ogrzewanym baraku z zamkniętymi oknami, napić się czegoś gorącego, choćby i niesmacznego, może zjeść kawałek chleba, zmienić ubranie...

Strażnicy poganiali nas uderzeniami kolb karabinowych. Oni także pragnęli się najeść i ogrzać. Mało ich obchodziło, że ludzie wciąż padają w śnieg.

Przy bramie czekało wielu esesmanów i strażnicy w czarnych beretach. Byli nimi więźniowie o zakazanych mordach, dobrze wyglądający, odżywieni, z pałką w garści i nienawiścią w oczach.

W jakim piekle wylądowałem?

Nazwa drogi departamentalnej, przy której w 1917 r. rozegrała się bitwa pod Aisne (przyp. tłum.).

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: