Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Uwięziona dziewczyna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Uwięziona dziewczyna - ebook

Powieści K.L. Slater sprzedane w 800 tysiącach egzemplarzy w ciągu roku!
Bestsellery Top 3 brytyjskiego Amazonu


Ktoś, kogo kochasz najbardziej w świecie, jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie… przez ciebie. Co zrobisz?


Ona słyszy ich, ale oni nie słyszą jej. Myślą, że jest w śpiączce i już się nie wybudzi. Musi znaleźć sposób, żeby ją usłyszeli. Tylko wtedy uratuje małą dziewczynkę i siebie…

Trzy lata temu pięcioletnia córka Toni zaginęła. Policja nie zdołała jej odnaleźć. Nie ma świadków, nagrań z monitoringu, żadnych tropów. Ale przytłoczona rozpaczą i poczuciem winy Toni wierzy, że jej córka żyje. Kiedy zaczyna składać w całość wspomnienia, powoli odsłania się cała historia przeszłości. A wraz z nią druzgocąca prawda...
Lecz czy ta prawda zostanie kiedykolwiek usłyszana?


K.L. SLATER to brytyjska autorka thrillerów psychologicznych, które od 2016 roku podbijają światowe listy bestsellerów. Wchodzą do Top 3 Amazonu w Wielkiej Brytanii i Australii. W Ameryce to bestsellery „USA Today”. W ciągu roku zostały sprzedane w 800 tysiącach egzemplarzy!
K.L. Slater zadebiutowała powieścią Niebezpieczna dziewczyna. Prawa do publikacji kupili wydawcy w innych krajach. W 2017 thriller Uwięziona dziewczyna i dwie kolejne powieści autorki odniosły równie spektakularny sukces, trafiając na brytyjskie i amerykańskie listy bestsellerów.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6703-6
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przedtem

Ty o tym nie wiesz, ale ja cię obserwuję. Często.

A kiedy się kogoś długo obserwuje, zdarza się, że ma się ochotę mu doradzić, powiedzieć, gdzie robi błąd.

Niestety ty jesteś z tych, co to zawsze wszystko wiedzą najlepiej.

Z tych, co żyją, nie zastanawiając się, nieświadomi zagrożenia, jakie nad nimi wisi.

Mimo to chciałabym czymś się z tobą podzielić – jakbyś była moją przyjaciółką. Chociaż wiem, że nie masz najmniejszego pojęcia… na razie… że można cierpieć aż tak.

Oto, co chciałabym ci powiedzieć; sprawa jest dość prosta.

Kiedy się zorientujesz, że twoje dziecko zniknęło, pomyślisz, że to najgorsza chwila w twoim życiu.

Bardzo szybko pojawi się uczucie jakby powiększającej się próżni, jakbyś traciła całą krew, ale nic na to nie możesz poradzić, nic.

Będziesz czuła, że krew z ciebie wypływa i że nie da się tego powstrzymać. Tylko że w tym momencie ty już nie będziesz myślała o sobie, nie będzie cię to obchodziło.

Będziesz myślała wyłącznie o nim, o swoim dziecku.

Czterdzieści osiem godzin. Tyle mniej więcej będzie trwało twoje balansowanie na granicy szaleństwa, kiedy wciąż jeszcze będziesz wierzyła, że to możliwe, aby wszystko znowu było takie jak przedtem.

Nie będziesz mogła spać i w końcu zaczną faszerować cię środkami uspokajającymi, a ty zawsze po przebudzeniu z narkotycznego snu przez sekundę – jedną krótką sekundę – będziesz myślała, że wszystko jest w porządku. Że jest dobrze. Jedna sekunda myślenia, że to wszystko to tylko jakieś przerażające złudzenie.

I wtedy pomyślisz, że to właśnie ten moment jest tym najgorszym, najtrudniejszym.

I dokładnie w tym momencie zacznie się kruszyć twoja nadzieja.

Z początku wolno, później coraz szybciej i nagle zniknie zupełnie. Wtedy pojawi się strach. Strach tak ostry jak żyletka, strach, który będzie ciął twoją duszę, rozrywał ją na strzępy.

A wszyscy, których znasz, będą mówili to samo.

Będą mówili: „Cokolwiek się dzieje, nie wolno ci tracić nadziei”.

Ale będzie już za późno na takie przestrogi, bo ty już straciłaś nadzieję. Całą.

I wtedy to ten moment wyda ci się najgorszy. Szybko jednak stanie się oczywiste, że się mylisz, bardzo się mylisz.

Bo już wkrótce któregoś dnia obudzisz się ze świadomością, że koszmar dopiero się zaczął.Część I

1

Teraz
Szpital Kliniczny Queen’s, Nottingham

Tik-tak, tik-tak.

Zegar wisi równiutko na ścianie, widzę go kątem oka.

Po drugiej stronie mojego łóżka jest plama światła – okno. Wyczuwam tam miękką ciemną masę. Myślę, że to może być kolor zielony. Ociera się lekko o szybę i szepcze. Wszystko inne w tym małym białym pokoju jest nieruchome i nieme.

Słyszę głosy i kroki. Tuż za drzwiami.

Do pokoju wchodzi dwójka lekarzy. Wysilam się, żeby zobaczyć, jak podchodzą. Rozmyta biel. Przychodzą codziennie mniej więcej o tej porze, gdy światło jest trochę bardziej miękkie. Tak właśnie rozpoznaję, że jest popołudnie.

Moje serce bije szybciej. Czy to będzie ten moment, kiedy zauważą, że wciąż tu jestem, za tą niewidzialną dźwiękoszczelną przegrodą, która oddziela mnie teraz od świata?

Dla nich jestem „stanem wegetatywnym”, leżę na wąskim łóżku, oczy szeroko otwarte, sparaliżowana. Nieruchoma jak trup.

Ale w swojej głowie stoję i walę dłońmi z rozczapierzonymi palcami w nieistniejącą szybę. Krzyczę, żeby mnie wypuścili.

Spójrzcie na mnie! – wołam. Spójrzcie na mnie!

Ale oni prawie nigdy tego nie robią. To znaczy prawie nigdy na mnie nie patrzą. Rozmawiają o mnie, obserwują mnie z oddali, ale mnie nie dotykają, nie zaglądają mi w oczy.

Gdyby to zrobili – któryś z lekarzy czy jakaś pielęgniarka – może dostrzegliby leciutkie poruszenie rzęs, prawie niezauważalne drgnienie palca. Dobry Boże, nawet sprzątaczka mogłaby dostrzec iskrę życia, gdyby choćby przelotnie na mnie spojrzała.

– To naprawdę okrutne – mówi z bólem lekarka, dając krok w stronę łóżka – że wygląda tak normalnie, tak żywo, to mam na myśli.

Ja żyję! – krzyczę. Ja żyję!

Zbieram wszystkie siły i całą determinację i przesyłam je do ręki leżącej nieruchomo na jasnoniebieskim kocu. Lewej ręki. Tej, którą widzą, bo leży tuż przed ich nieuważnymi twarzami.

Wszystko, co muszę zrobić, to poruszyć palcem, przesunąć dłoń. Milimetrowy ruch, maleńkie drgnienie wystarczy. Jeśli tylko oni to zauważą.

– Nic z niej nie zostało, to już tylko skorupa – stwierdza cicho lekarz. – I jest tak od dnia, w którym dostała udaru.

– Nie zazdroszczę ci – mówi lekarka i wzdycha. – Niedługo będziesz musiał porozmawiać z rodziną.

– Nie ma żadnej rodziny – odpowiada lekarz. – Jeszcze nie wiemy, kim ona jest.

Drzwi znowu się otwierają, potem zamykają.

Kroki się oddalają, w pokoju zapada cisza.

Teraz jedyny wypełniający go dźwięk to chrapliwe westchnienia utrzymującego mnie przy życiu respiratora. A pomiędzy każdym ochrypłym westchnieniem cisza.

Nie mogę oddychać bez pomocy jednej maszyny. Nie mogę przełykać bez pomocy innej.

Oddychaj, rozkazuję sobie. To nie jest realne. To się nie dzieje naprawdę.

Ale dzieje się.

I jest bardzo, bardzo realne.

Jedyne, co wciąż mogę robić, to myśleć. I sobie przypominać. Z jakiegoś powodu przeszłość pamiętam bardzo wyraźnie tak jasno, jak nigdy wcześniej.

Ale instynktownie wiem, że jeśli przypomnę sobie zbyt wiele, zbyt szybko, ból będzie zbyt duży i wtedy zamknę się w sobie już zupełnie. A wtedy co się stanie z moją śliczną dziewczynką?

Już jakiś czas temu wszyscy postawili krzyżyk na Evie. Oficjalne stanowisko policji brzmi: sprawa nadal jest otwarta i każda nowe informacja będzie sprawdzana. Ale ja wiem, że nie badają nowych tropów. Nie badają, bo ich nie mają.

Żadnych dowodów, żadnych śladów. Nic.

Miesiącami po tym, gdy to się stało, czytałam wszystkie komentarze, jakie ludzie zamieszczali w Internecie pod nowymi wiadomościami o tej sprawie. Wypowiadali się tak, jakby osobiście znali tę „straszną, zaniedbującą swoje obowiązki matkę Evie” i jej „nieszczęśliwy dom”.

Bez skrępowania dyskutowali o tym, jak to możliwe, że Evie zniknęła ot tak, po prostu. Każdy był ekspertem.

Europejskie gangi pedofilów, seryjny zabójca dzieci, przejeżdżający Cyganie – rozmaite koszmarne teorie o tym, w jaki sposób Evie zniknęła i gdzie jest. Słyszałam je wszystkie.

A później wszyscy spisali Evie na straty.

Tylko nie ja. Ja wolałam wierzyć, że Evie żyje, że gdzieś jest, cała i zdrowa. Muszę się tego trzymać.

Dlatego właśnie nie wolno mi panikować. Chociaż nie jestem w stanie poruszyć nawet jednym mięśniem ani wydać żadnego dźwięku, musi istnieć jakiś sposób na to, żebym mogła im pomóc ją znaleźć, uratować, dopóki jeszcze potrafię tak wyraźnie sobie wszystko przypomnieć.

Tyle że aby sobie przypomnieć, muszę cofnąć się aż do samego początku.

A nawet dalej – do czasu, zanim to się stało.2

Trzy lata wcześniej

Toni

Surowe gołe ściany nowego domu były gładkie i zimne jak odsłonięta kość. Nic nie nadawało im cielesności. Dom był jedynie opakowaniem, pozbawionym treści i jakiegokolwiek charakteru.

Po prostu wielka plama kremowej bieli. Zdecydowanie mało nastrojowy kolor – chyba że brać pod uwagę rozpacz i przerażenie.

Tak, dom był czysty i funkcjonalny, ale ja zawsze kochałam kolory.

Uwielbiałam przestronność naszego dawnego salonu z dużym wykuszowym oknem i główną ścianą oklejoną turkusową tapetą w czarne tureckie łezki, której wybranie zajęło mi ponad tydzień; tydzień życia z próbkami tapet przyklejonymi do oprawy kominka i my troje, każde z innym zdaniem, zanim zgodziliśmy się na ten sam wzór.

Powiodłam wzrokiem po ścianach, po lamperii, po maleńkim holu i pokojach za nim. Jakbym mogła przeoczyć urok tego miejsca za pierwszymi dziesięcioma razami, kiedy go oglądałam.

Czułam się, jakby moje życie zostało wyprane z koloru i z faktury, jakby nawet moja dusza pokryła się tą mdłą kremową bielą, na zewnątrz i w środku.

Odwróciłam się do małego okna wychodzącego na mokrą połać zniszczonego trawnika. Agent nieruchomości miał czelność nazwać go „ogródkiem frontowym”. Wolne żarty.

Wąskie obrzeża dusiły się zielskiem, przerwy między płytami chodnikowymi porastały mlecze, które targane zimną bryzą kołysały się jak pijani żołnierze.

Znów spojrzałam na pokój.

W rogu stała góra kartonów i przeładowanych plastikowych worków. Suma ostatnich ośmiu lat naszego życia.

Wszystkie dobre i złe momenty były udokumentowane w tych workach; rzeczy o wartości sentymentalnej zebrane razem i ściśle upakowane, żeby nic się nie poruszyło, żeby nic więcej się nie wyśliznęło.

Głowę wypełniły mi na moment wybuchy śmiechu, rozpromienione twarze i chwile rodzinne, a potem zniknęły, jak krótki błysk zerwanego celuloidowego filmu. Może pewnego dnia zdołam to wszystko rozplątać, wygładzić delikatne supły na niciach wszystkiego, co poszło źle. Może kiedyś zrozumiem, dlaczego ten koszmar przydarzył się właśnie nam.

I może wtedy znowu będę mogła spać.

Hałas przy drzwiach sprawił, że drgnęłam, ale gdy się odwróciłam, zobaczyłam, że to tylko mama, o zmęczonej twarzy pooranej zmarszczkami i sztywnej, wyraźnie spiętej sylwetce. Energia matki i jej zapał do pracy były godne pozazdroszczenia, ale teraz uwierały mnie niczym drzazga nieustannie przypominająca o mojej nieudolności.

Posłała mi gniewne spojrzenie, dostrzegłszy prawdę swoimi matczynymi rentgenowskimi oczami.

– Nie możemy zostawiać sobie czasu na myślenie, nie tak mówiłyśmy?

Klasnęła w ręce, a ja z miejsca zamieniłam się w dziesięciolatkę, której mama każe szybko się ubierać, bo inaczej nie zdąży na szkolny autobus.

Gdyby to było takie proste, z chęcią przeniosłabym się z powrotem do tamtych czasów. Czego bym nie oddała, aby móc jeszcze raz rozpocząć życie, podjąć kilka lepszych decyzji?

– Masz ochotę na herbatę?

Kiwnęłam głową, patrząc, jak matka podchodzi do kartonów i czyta opisane ręcznie naklejki.

Kątem oka dostrzegłam moją leżącą na podłodze torebkę. Rzuciłam ją tam, kiedy przytaszczyłam z bagażnika samochodu pierwszy z licznych worków. Podeszłam do torebki i sięgnęłam po nią.

– Chcę tylko sprawdzić telefon – wymamrotałam, kiedy matka spojrzała na mnie pytająco.

Ale zamiast szukać telefonu, stałam nieruchomo i przyciskałam torebkę do piersi jak cenną zdobycz.

Mama przyglądała mi się dłuższą chwilę.

– No co? – warknęłam zaczepnie.

Odwróciła wzrok, westchnęła i otworzywszy jeden z kartonów, wyjęła z niego czajnik i dwa kubki, które wcześniej owinęła folią bąbelkową.

– Herbata – oznajmiła i poszła do kuchni.

Nienawidzę oszukiwać matki. Chociaż oszukiwanie to za mocne słowo. Chodziło raczej o to, że nie mówiłam jej wszystkiego z najdrobniejszymi szczegółami.

Ale przecież w wieku trzydziestu pięciu lat chyba miałam prawo podejmować samodzielne decyzje, nie pytając nikogo o zdanie. Przynajmniej tak sobie powtarzałam.

Przyznaję, że wiele zawdzięczam matce.

To ona – po miesiącach moich wahań i rozterek – przekonała mnie, żebym przeniosła się z Evie z Hemel Hempstead do Nottingham, bliżej niej, i zaczęła wszystko od nowa.

„Zacząć wszystko od nowa”. Łatwo się to mówi, ale w rzeczywistości zaplanowanie i uporządkowanie wszystkiego zajęło mi całe miesiące. A i potem wciąż miałam mnóstwo do zrobienia.

Najważniejsze, że udało mi się załatwić szkołę dla Evie. Od nowego roku szkolnego miała pójść do podstawówki St Saviour’s, ocenianej przez kuratorium jako „dobra”. Zgadzałam się z matką, że to ważne, aby edukacyjne zawirowania Evie ograniczyć do minimum.

Jakoś sobie radziłam w tym całym bałaganie i robiłam, co mogłam, żeby mojej córce było dobrze. Żeby było dobrze całej naszej już nie tak perfekcyjnej rodzinie.

– Evie jest naprawdę podekscytowana tym, że idzie do szkoły – zawołała matka z kuchni. – Trajkotała mi o tym dziś rano, kiedy ją odprowadzałam do przedszkola.

Poczułam ukłucie wyrzutów sumienia. Nie miałam jeszcze czasu porozmawiać z córką o ostatnich zmianach. Byłam zanadto pochłonięta sprzedażą starego domu, wynajęciem nowego, przygotowaniami do przeprowadzki, no i jeszcze negocjacjami z ubezpieczalnią w sprawie uregulowania rachunków za leczenie Andrew. To był naprawdę koszmar.

Ale bardzo się ucieszyłam, słysząc słowa matki.

– Jutro na czternastą jestem umówiona na oglądanie szkoły! – odkrzyknęłam. – Jak chcesz, możesz się z nami przejść.

Matka jęknęła.

– Mam wizytę u osteopaty. Muszę iść, bo już raz odwoływałam. W zeszłym tygodniu, kiedy musiałam odebrać twoje klucze, pamiętasz? – Pamiętałam i zrozumiałam przytyk. – Doktor nie byłby zachwycony, gdybym jutro też nie przyszła, ale mam nadzieję, że gdy wrócicie, o wszystkim mi opowiecie.

Matka lubiła przypominać, jak bardzo pomaga mnie i Evie, ale szczerze mówiąc, nie wiem, co bym bez niej zrobiła. Jak bym sobie dała radę po śmierci Andrew.

Półtora roku temu wezwano go z powrotem do Afganistanu. „Operacja specjalna”, powiedział jego sierżant, sugerując tymi dwoma słowami, że Andrew powinien być wdzięczny, a może nawet czuć się zaszczycony, że jedzie.

Był wdzięczny i czuł się zaszczycony.

Ja pragnęłam, żeby tym razem nie zostawiał Evie i mnie, ale kiedy o tym wspomniałam, powiedział po prostu: „To mój obowiązek”.

W jego mniemaniu temat był zamknięty.

Nie wiedział wtedy, tak jak i ja, że w tamtym momencie przypieczętował swój los. Przypieczętował los nas wszystkich.

Andrew nas kochał, ale kochał też swoją pracę i swój kraj. A ja i Evie… no cóż, kiedy dostawał wezwanie, nie miałyśmy szans.

Gdy go poznałam, nie utrzymywał żadnych kontaktów ze swoją rodziną w Liverpoolu. Chodziło o jakąś kłótnię, wciąż żywą i wywołującą ból. Po wypadku napisałam do jego ojca i brata. Zaproponowałam, że odwiedzę ich z Evie, której nigdy nie widzieli. Do tej pory nie otrzymałam odpowiedzi.

Moja mama pomagała nam finansowo, chociaż jej też się nie przelewało. Obie miałyśmy za sobą lata piekła i strachu o chorego na serce ojca, który ostatecznie zmarł. Dwa lata po jego śmierci mama w lokalnym Klubie Wędrowca poznała Briana. Sądziłyśmy, że życie sprezentowało jej nową szansę na szczęście. Niestety po zaledwie pół roku u Briana zdiagnozowano nieuleczalny nowotwór i mama znowu musiała przez to wszystko przechodzić.

Czasami trudno mi było zwalczyć poczucie, że życie w gruncie rzeczy jest beznadziejne.3

Teraz
Szpital Kliniczny Queen’s

Gapię się w pusty biały sufit, przez chwilę zaabsorbowana tym, jak od taniej kremowobiałej farby odbijają się padające z okna na sufit okrawki światła i zamieniają się w laserowe pasma.

Widok jest ten sam dwadzieścia cztery godziny na dobę, chyba że ktoś lub coś postanowi go zmienić. Wczoraj na białą przestrzeń nade mną wypełzła czarna mucha. Zatrzymała się bezpośrednio na linii mojego wzroku i czyściła sobie przednie nogi.

Im dłużej się jej przyglądałam, tym wydawała się większa, aż zaczęło mi się wydawać, że wyraźnie widzę jej opalizujące mozaikowe oczy i trąbkę zakończoną gąbką.

Byłam przepełniona odrazą, ale nie mogłam przestać się gapić na to bezużyteczne coś. A potem uświadomiłam sobie, że mucha może zrobić dla siebie więcej niż ja.

Dzisiaj muchy nie ma; musiała odlecieć, znudzona moją beznadzieją.

Przeczesuję umysł, szukając w nim wskazówek, które mi powiedzą, co się stało i dlaczego tu wylądowałam.

W przeciwieństwie do bezwładnego ciała moje wspomnienia wibrują życiem. Czuję, jak się czają z tyłu głowy, tylko czekając, aż je pochwycę.

To był zwyczajny wieczór w domu. Pamiętam, że oglądałam telewizję i że poszłam do kuchni zrobić sobie herbatę.

Pewnie myślałam o tym, że przed położeniem się spać muszę włożyć naczynia do zmywarki, pogasić światła i przygotować ubrania dla Evie na rano, kiedy nagle czajnik wyśliznął mi się z ręki.

Wrzątek obryzgał mi ramię i krzyknęłam z bólu.

Wszystko było takie głośne. Hałas telewizora i czajnik upadający na podłogę. Zupełnie jakby ktoś walił talerzami perkusyjnymi tuż przy moim uchu.

Nie spłynęła na mnie żadna zasłona czerni. Nie było żadnych strzelających iskier, żadnych wizji na jawie.

Była tylko nicość. Ziejąca pustka i ja w niej.

Obudziłam się tutaj.

Miałam udar. Tak mówili, skrobiąc coś na tych swoich kartkach. Rozległy. Wiele różnych rzeczy może się stać z ciałem po udarze, widziałam takie listy na plakatach w gabinetach lekarskich. Tutejsi lekarze sporo wiedzą o następstwach udaru.

Ale jest coś, czego nie wiedzą.

Coś, co się stało ze mną po udarze. To coś uwięziło mnie wewnątrz mnie samej jak robaka w bursztynie.

W nosie mam rurkę, która przechodzi przez gardło. Karmi mnie. Inna, w moim boku, odprowadza odchody.

Jest wiele rzeczy, które mogę dla siebie zrobić, ale tylko w swojej głowie.

Zegar na ścianie, zaraz będzie śniadanie.

Wiem, że żyję, bo nadal potrafię układać głupie rymowanki, głównie o zegarze. I potrafię bardzo wyraźnie przypomnieć sobie dźwięczny śmiech Evie i miękkie kontury jej twarzy.

Czegoś takiego maszyny nie potrafią.

Zegar to jedyna rzecz tutaj, która się zmienia, i przez większość czasu jest jedynym niewyraźnym kształtem, który widzę.

Moje serce zaczyna bić mocniej, szybciej. Tego też nie robi maszyna; powodują to myśli w mojej głowie.

Bo ja żyję.

Żyję.

Ja.

Żyję.

Wykrzykuję to na całe gardło, raz za razem, ale cisza wokół mnie trwa.4

Trzy lata wcześniej

Toni

Twoje meble przyjeżdżają o pierwszej – woła mama z drugiego pokoju. – Jeśli chcesz, możesz zacząć rozpakowywać kartony.

Nie chciałam. Nie miałam ochoty na rozpakowywanie kartonów ani na robienie czegokolwiek wymagającego wysiłku fizycznego. Nie chciało mi się nawet pojechać po Evie do tego nędznego wakacyjnego przedszkola naszym dziesięcioletnim fiatem punto. Już ponad miesiąc temu coś się zepsuło w tłumiku i należałoby go wymienić, ale nie miałam na to pieniędzy, więc samochód dalej wyrzucał z siebie z hukiem chmury trujących wyziewów.

Cóż, w tej kwestii nie miałam wyboru.

– Pojadę teraz po Evie – zawołałam do mamy, sięgając po kluczyki. Nie czekałam na odpowiedź. Nagle poczułam, że muszę natychmiast wyjść z domu, choćby na chwilę.

Z puszczonego zbyt głośno radia na ulicę wylewało się trzeszczące dudnienie popowej muzyki. Rozejrzałam się, żeby się zorientować, skąd dochodzi, i zobaczyłam, że w domu obok na parterze jest otwarte okno. Dudniące radio stało na parapecie.

Aha, na dobitkę mamy aspołecznych sąsiadów, pomyślałam, ruszając w stronę samochodu, który z braku podjazdu i garażu musiałam parkować na ulicy.

Ledwie zdążyłam zapiąć pasy, wystraszyło mnie niespodziewane stukanie w szybę. Chuda kobieta z włosami zniszczonymi utleniaczem podniosła rękę i uśmiechnęła się do mnie, odsłaniając szczerbę po brakującej górnej jedynce.

Opuściłam szybę i wnętrze auta natychmiast wypełniło się zatęchłym odorem papierosów.

– Cześć, sąsiadko. – Uśmiechnęła się szerzej, a ja starałam się nie gapić na dziurę w jej uzębieniu. – Mam na imię Sal. Mieszkam obok z moimi chłopakami.

Kiwnęła głową w stronę domu z wyjącym radiem.

– Cześć, jestem Toni. – Odwzajemniłam uśmiech i niezgrabnie wysunęłam dłoń przez otwór. – Ja i moja córka Evie wprowadziłyśmy się tu dzisiaj. Właśnie jadę odebrać ją z przedszkola.

Kobieta zignorowała moją dłoń, więc wsunęłam ją z powrotem do środka.

– Tylko ty i twoja mała? Bez faceta jak ja? Lepiej nam bez nich, kochana, tak myślę, a ty? – Jej wypowiedź była serią pytań.

– Tak, tylko ja i moja córka – potwierdziłam, odpowiadając na pierwsze z nich.

– Moi chłopcy, Ste i Col, są już dorośli. Ale nie jestem jedną z tych matek, co to swoje dzieci mają za geniuszy, jeśli wiesz, o co mi chodzi. Obaj potrafią zachowywać się jak warchlaki, więc jak będą z nimi jakieś problemy, od razu mi o tym powiedz, dobra?

– Problemy?

– Och, no wiesz. Chłopaki to chłopaki, no nie? Ciągle wpadają na głupie pomysły i czasem cholernie hałasują. Colin dopiero co wrócił z wakacji na koszt Jej Królewskiej Mości. Obchodził tam dziewiętnaste urodziny. Czasem jest wkurzający, ale cieszę się, że mam go znowu w domu. Bo oni zawsze będą tylko naszymi małymi dzieciaczkami, bez względu na wszystko, co, Toni?

– Twój syn był w więzieniu? – Starałam się zachować obojętną minę, ale czułam, że groza jej słów nasuwa mi się na twarz jak dusząca maska.

– Rzecz jasna to nie była jego wina. Takie tam małe nieporozumienie z jakimiś młodymi w mieście którejś nocy, no wiesz. Ale jak będzie tu jakaś zadyma, gliny przyjadą po naszego Colina. Oni lubią mieć kogoś do obwiniania, no nie?

Na myśl, że pozbawiłam swoją córkę porządnego sąsiedztwa i zamieszkałam z nią dom w dom z wyrokowcem, zrobiło mi się słabo. Mdliło mnie od tego, co Sal mówiła, i od bijącego od niej smrodu papierochów.

– Lepiej już pojadę – wymamrotałam pospiesznie, zanim Sal miała szansę powiedzieć coś więcej. – Nie chcę się spóźnić z odebraniem Evie.

– W porządku, kochanie, jedź. A jak się już urządzisz, wpadnij kiedyś na herbatkę i pogadać. – W ramach pożegnania podniosła rękę i odeszła.

Uruchomiłam silnik, odbiłam od krawężnika i odjechałam. Nie chciałam ryzykować, że Sal przypomni sobie jakieś inne nieprzyjemne informacje o swoich synach i postanowi mnie nimi zasypać.

Nie miałyśmy ze sobą wiele wspólnego, ale jej zaproszenie na herbatę i pogaduszki poruszyło wspomnienia, przypomniało mi o tym, jak było kiedyś.

Naprawdę ceniłam sobie relację z matką, ale nie miałam dobrej i obiektywnej przyjaciółki, z którą mogłabym od czasu do czasu porozmawiać. Brakowało mi możliwości zwierzenia się z tego, co mnie gryzie – na przykład przy kieliszku wina – komuś, kto by mnie nie oceniał. I kto by mnie rozumiał.

W moim życiu nikt taki się nie ostał. Paula, moja najbliższa koleżanka, pięć lat temu wyprowadziła się do Hiszpanii i chociaż na początku gadałyśmy przez Skype’a, kontakt ograniczył się do corocznych kartek na Boże Narodzenie, w których obie obowiązkowo pisałyśmy, że koniecznie musimy się niedługo spotkać, mając pełną świadomość, że tak się nie stanie.

Oprócz Pauli była jeszcze Tara. Kiedy nasi mężowie byli w domu, umawialiśmy się całą czwórką na wypady do knajpek na drinka albo żeby coś zjeść. A kiedy wyjeżdżali, my zamawiałyśmy jedzenie na wynos i urządzałyśmy sobie sesję oglądania filmów.

Mąż Tary, Rob, był z Andrew tamtego dnia. Zginął na miejscu.

Tara była wtedy w czwartym miesiącu ciąży. Słyszałam, że poroniła. Tragedia, jaka nas spotkała, powinna nas do siebie zbliżyć, ale stało się odwrotnie, Tara całkiem się ode mnie odsunęła.

Mimo że sama ledwie się trzymałam, posłałam jej kartkę z kondolencjami. Długo się zastanawiałam, co napisać, i ostatecznie zdecydowałam się na krótkie „przykro mi”. Miałam jednak wrażenie, że to było żałośnie nieadekwatne.

Nie muszę chyba dodawać, że nie planowałam w najbliższym czasie wpadać do sąsiadki z domu obok. Sal robiła wrażenie całkiem miłej, ale język, jakiego używała, był okropny. Nie chciałam, żeby Evie tego słuchała. I chociaż uważam, że każdy zasługuje na drugą szansę, jeśli popełni jakiś błąd, nie podobało mi się to, co usłyszałam na temat starszego Colina. Bardzo mi się nie podobało.

Dotarłam do dużego ronda na wylocie Cinderhill Road i dołączyłam do kolejki aut. Z M1 do centrum miasta przemieszczał się wolno nieprzerwany strumień pojazdów. Musiałam czekać prawie minutę, zanim udało mi się wjechać na rondo i skręcić w Broxtowe Estate.

Pokonuję w ślimaczym tempie rondo i mijałam wznoszący się po lewej duży hotel. Rozwieszone na nim gigantyczne plakaty informowały o zbliżających się targach ślubnych i koncercie zespołu grającego utwory Take That.

Zajęta czytaniem plakatów, zbyt późno się zorientowałam, że jadę złym pasem. Spróbowałam zjechać na właściwy i wtedy jakiś samochód za mną przeciągle zatrąbił. Zerknęłam w lusterko wsteczne, podniosłam rękę na przeprosiny i zobaczyłam, że twarz kierowcy trąbiącego auta zamienia się w maskę czystej nienawiści, a z jego ust sypią się przekleństwa.

Musiałam zwalczyć nagłą chęć wciśnięcia hamulca, tak żeby tamten facet wpadł na mój tył i miał kłopot. Zupełnie nie rozumiałam, skąd u mnie takie agresywne myśli. Od śmierci Andrew często się pojawiały, a ja zawsze miałam wrażenie, że należą do kogoś innego, nie do mnie.

Kiedy spojrzałam na swoje ręce, przekonałam się, że zaciskam je na kierownicy tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.5

Trzy lata wcześniej

Toni

W tym przedszkolu nie mają ani jednego nowego zestawu lego, mamusiu – skarżyła się Evie, kiedy po wyjściu z przedszkola szłyśmy do samochodu.

Jasne loczki mojej córki podskakiwały na jej główce i migotały w blasku padających na nie bladych promieni popołudniowego wrześniowego słońca. Perkaty nosek był zmarszczony, przez co Evie wyglądała raczej pociesznie niż na poirytowaną. Znamię na jej szyi błyszczało jak mała truskawka.

– I chcieli mnie zmusić, żebym wypiła mleko. Mówili, że to dobre dla kości. Czy mleko jest dobre dla kości, mamusiu?

Evie lubiła mleko z płatkami, ale samego nie znosiła.

– Dobre, bo ma dużo wapnia – wyjaśniłam, skręcając na Cinderhill Road. – Ale wapń jest też w różnych innych produktach, na przykład w jogurtach czy serach, więc nie musisz pić mleka, jeśli go nie lubisz.

Evie poważnie pokiwała głową.

– Ja im powiedziałam, że po mleku źle się czuję i że kiedyś, jak je wypiłam, to zwymiotowałam na kota sąsiadów. Wtedy zamiast mleka dali mi soczek.

Z trudem powstrzymałam wybuch śmiechu. Evie faktycznie zwymiotowała kiedyś na kota naszego sąsiada. To był rzadki okaz persa i ani kot, ani sąsiad chyba nigdy nam tego incydentu do końca nie wybaczyli.

Po dotarciu do domu Evie od razu podeszła do olbrzymiego pudła z lego i wysypała klocki na środku pokoju. Westchnęłam i pokręciłam głową.

– Evie, to naprawdę nie jest pora na…

– Toni, kochanie, daj jej się bawić – wtrąciła się moja matka, za co Evie obdarzyła ją słodkim uśmiechem. – Możemy sprzątać dokoła niej.

– Babciu, muszę do łazienki – zawołała Evie, sznurując usta i marszcząc brwi.

– No to chodźmy – odpowiedziała matka. – Babcia cię zaprowadzi.

Evie miała pięć lat i potrafiła się sama załatwić. Mimo to przełknęłam poirytowanie. Gdybym zaoponowała, obie pewnie i tak by mnie zignorowały.

Kiedy wyszły z pokoju, klapnęłam na jeden ze składanych foteli ogrodowych, które do przyjazdu właściwych mebli służyły nam za krzesła. Spojrzałam na kartony w rogu, ale nie miałam siły zabrać się do ich rozpakowywania.

Nie byłam gotowa na pożegnanie się z tymi wszystkimi dobrymi momentami, jakie przeżyliśmy w starym domu, w który Andrew i ja wlaliśmy wszystkie nasze marzenia i nadzieje na przyszłość, a który teraz był domem innej rodziny.

Nie po raz pierwszy ogarnęła mnie nieprzeparta chęć, żeby uciec.

Od matki, od wspomnień o Andrew i nawet od Evie. Tylko na chwilę.

Przeszyło mnie uczucie bolesnego żalu. Ależ byliśmy głupi, idąc przez życie jak ślepe szczeniaki i nie myśląc o pułapkach, jakie może na nas zastawić.

Poczułam znajome początki narastającego ataku paniki. Przyciągnęłam do siebie torebkę i zajrzałam do środka, tylko po to, by się upewnić, że wszystko wciąż tam jest.

Usiłowałam sobie wytłumaczyć, że mam wybór. Że mogę już teraz przyznać się matce i zrobić z tym porządek, zanim do końca stracę kontrolę.

Tyle że na samą myśl o proszeniu o pomoc żołądek zawiązywał mi się w supeł.

Gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że nie mogę tego zrobić. Jeszcze nie teraz.

Przecież jeszcze nad sobą panuję, nie straciłam całkiem kontroli i tylko chwilami podpieram się doraźnym rozwiązaniem. To takie moje kule.

Wiedziałam, co robię, i obiecałam sobie, że nie dopuszczę, aby sprawy zaszły za daleko.

Zmusiłam się do przejścia w róg pokoju i bez entuzjazmu otworzyłam karton stojący najbliżej mnie. Westchnęłam, gdy zobaczyłam zawartość: pamiątki z dawnego życia.

Zdjęcia rodzinne z wakacji, z Bożego Narodzenia, z uroczystych kolacji w restauracjach. Ulubiony portret naszej trójki, który Evie namalowała w przedszkolu. Wymyślne kartki z życzeniami: Dla Taty, Dla Ukochanego Męża, Dla Kochanej Żony.

Nie byłam w stanie wyrzucić tych rzeczy, chociaż wiedziałam, że nowy dom jest mały, że będzie tam niewiele miejsca. Część mnie wciąż potrzebowała tych pamiątek, chciała móc je oglądać. Żebym nie zapomniała, jaka byłam kiedyś. To był mój sposób na utrzymanie przy sobie postrzępionych krawędzi tego, co niegdyś było moim życiem.

Aby wrócić do teraźniejszości i otrząsnąć się ze wspomnień, mocno przygryzłam język. Musiałam przynajmniej spróbować wykrzesać z siebie bardziej optymistyczne nastawienie. Ten dom oznaczał nowy start dla mnie i dla Evie, to był nasz nowy początek. Po prostu muszę dać temu wszystkiemu szansę, a wtedy sytuacja sama się unormuje, jak powiedziała mama.

– Myśl pozytywnie i staraj się wierzyć, że będzie dobrze – powiedziałam głośno, ale te słowa zagrzechotały pustką i poczuciem straty w odpowiadającej echem przestrzeni wokół mnie.

Kiedy mama i Evie wróciły na dół, zrobiłyśmy sobie herbatę i poczułam się trochę lepiej.

Ale spokój nie trwał długo. Po kilku minutach usłyszałyśmy dzwonek do drzwi.

Spojrzałyśmy na siebie z mamą ze zdziwieniem; Evie, zaabsorbowana układaniem kolorowych klocków, nawet nie podniosła głowy.

– Mam otworzyć? – spytała matka.

– Nie, ja pójdę. – Dźwignęłam się i poprawiłam włosy, bo się powysuwały z pospiesznie związanego kucyka.

Przez matową szybę w drzwiach nie widziałam sylwetki dzwoniącej osoby, ale otworzyłam, gotowa uśmiechnąć się do dostawcy, listonosza czy ktokolwiek to mógł być.

Ale za drzwiami nie było nikogo.

Spojrzałam w dół. Na progu zobaczyłam piękny bukiet lilii, jeden z tych drogich, ślicznie ozdobionych, w plastikowym pojemniku z wodą. Całość została włożona do błyszczącej czarnej torby z uszami.

Dałam krok nad bukietem i wyszłam na trawnik, żeby się rozejrzeć po ulicy, ale nikogo nie dostrzegłam.

Podniosłam torbę, a że wiązanka była trochę niestabilna, ujęłam w dłonie plastikowy pojemnik i wniosłam kwiaty do środka.

– Popatrzcie, co znalazłam przed drzwiami – powiedziałam z uśmiechem, wchodząc do salonu.

– Ooo, jakie ładne kwiaty! – Zachwycona Evie poderwała się na nogi. – Kto je przysłał, mamusiu?

– Nie wiem – odparłam i postawiłam bukiet na podłodze. – Poszperaj między kwiatkami, może znajdziesz małą kopertkę.

Mama uniosła brwi.

– Masz jakiś pomysł, od kogo to?

– Najmniejszego. – Patrzyłam, jak Evie ostrożnie rozchyla główki kwiatów, szukając wiadomości od nadawcy. – Ale nasz nowy adres przesłałam wszystkim, których mam w spisie kontaktów, więc może to ktoś z nich.

– No cóż, powiem tylko, że ten bukiet nie był tani – zauważyła matka. – Lilie Stargazer to…

Jej słowa przerwał mrożący krew w żyłach krzyk Evie.

– Evie, co się stało?! – zawołałam i podbiegłam do córki.

Evie płakała, machając rękami, a ja spojrzałam na bukiet, z którego właśnie wypełzała osa. Potem następna. I następna. Wszystkie podrywały się i leciały do odsłoniętych bladych ramion i dłoni mojej córki.

– Osy! – wrzasnęłam, rzucając się do Evie i osłaniając ją ramionami. – Są w kwiatach!

Osy cięły mnie po rękach, ale rozpaczliwy płacz Evie i zawodzenie matki odciągały moją uwagę od bólu ukąszeń. Odepchnęłam pojemnik i wiązanka upadła na podłogę.

– W tych kwiatach jest gniazdo! – zawołała moja matka. – Uciekajmy stąd!

Porwałam Evie na ręce i popędziłam z nią do frontowych drzwi. Mama, która biegła za nami, zatrzasnęła je za sobą. Wypadłyśmy na ulicę, Evie nadal płakała i uderzała się po ramionach i po twarzy.

Gdy postrącałyśmy z siebie osy, popatrzyłam na okna salonu. Pasiaste owady w napadzie szału rzucały się na szybę, wciąż próbując się do nas dostać. Żeby zrobić nam krzywdę.6

Trzy lata wcześniej

Nauczycielka

Harriet Watson wyjęła zakupy na blat, posegregowała puszki i ustawiła je w równych rządkach na dolnej półce kuchennej szafki.

Trzy z duszoną fasolką, dwie z krojonymi pomidorami i cztery z zupą pomidorową. Wszystkie zwrócone etykietami na zewnątrz, pogrupowane według zawartości.

– Ich miejsce jest na drugiej półce.

Harriet odskoczyła od szafki, upuszczając przy tym puszkę z brzoskwiniami, która spadła na blat, zaledwie centymetry od pojemnika z jajkami od kur z wolnego wybiegu.

– Mamo. – Odwróciła się. – Dlaczego nie śpisz?

– Zapomniałaś, że to mój dom? Mogę się budzić i wstawać, kiedy mi się żywnie podoba.

Harriet przymrużyła oczy i zarys sylwetki matki stał się wyraźniejszy.

– Owoce w puszkach, pudding ryżowy i budyń stawiamy na drugiej półce – oznajmiła starsza kobieta. – Ile razy mam ci to powtarzać?

– Tak. Przepraszam. Nie pomyślałam.

Powierzchnia blatu była gładka i chłodna. Harriet podniosła puszkę z brzoskwiniami i postawiła w odpowiednim miejscu. Na drugiej półce, przed koktajlami owocowymi i obok puszek z cytrusami.

Kiedy ponownie odwróciła się w stronę drzwi, matka nadal w nich stała.

Była boso, a haftowana w konwalie koszula nocna wisiała na niej jak całun.

– Powinnaś wkładać szlafrok i kapcie – powiedziała Harriet, sięgając po okulary leżące przy zlewie z nierdzewnej stali. Podeszła do matki. – Przeziębisz się od tej terakoty.

– Bardzo byś tego chciała, co? Gdybym dostała zapalenia płuc, miałabyś dobrą wymówkę, żeby kazać mi leżeć w łóżku. Miałabyś mnie z głowy.

– Wcale tak nie jest, mamo.

– Kiedy ona przychodzi? – Starsza kobieta potarła luźny materiał, który zebrał się wokół jej chudych nadgarstków. – Kiedy tu będzie?

Harriet miała ochotę wyciągnąć rękę i wbić końce palców w bladą, pomarszczoną skórę na przedramieniu matki. Skórę kiedyś tak sprężystą i usianą skupiskami piegów, które wyglądały jak kłęby cukrowej waty.

– Już ci mówiłam, mamo – westchnęła. – Pracuję nad tym.

Matka prychnęła, odwróciła się i kiwając się na boki, odeszła korytarzem.

– Jak tu skończę, przyniosę ci herbatę – zawołała za nią Harriet, ale nie doczekała się odpowiedzi.

Minutę czy dwie później usłyszała szum uruchamianej windy schodowej.

Ustawiła ostatnie puszki, odsunęła się i przez chwilę podziwiała symetrię. Później usiadła przy kuchennym stole z ogromną torbą lekarstw, które rano wykupiła dla matki.

Otworzyła wszystkie paczuszki, ułożyła kilkanaście identycznych wielokolorowych stosików i każdy umieściła w odpowiedniej przegródce dozownika na lekarstwa.

Podczas tego zajęcia po obu bokach pionowej blizny przedzielającej jej czoło utworzyły się głębokie zmarszczki.

Trudno jej było pojąć, w jaki sposób te maleńkie proszkowe miny mogą utrzymać kogoś przy życiu. Dwa razy dziennie matka wysuwała odpowiednią szufladkę dozownika i wysypywała z niej na dłoń tabletki. Każdą uważnie oglądała, po czym wrzucała wszystkie do ust i popijała wodą.

Harriet uważała, że jej matka powinna wystrzegać się nie ludzi, tylko firm farmaceutycznych. To one czerpały zyski ze sprzedaży lekarstw.

– Medycyna i pieniądze są ze sobą powiązane mniej więcej tak jak edukacja i budżet – zauważyła zaledwie poprzedniego wieczoru, gdy czytała jakiś artykuł o lekach, których dystrybucji zakazało ministerstwo zdrowia.

Matka odpowiedziała na to:

– Wyjęłaś filety z łososia z zamrażarki?

Szczęśliwie dla dzieci, którymi zajmowała się w szkole, pieniądze nigdy nie stanowiły głównej motywacji w życiu Harriet.

System edukacyjny skupiał się przede wszystkim na egzaminach, nawet w przypadku najmłodszych uczniów. Harriet była przekonana, że inspektorów z kuratorium oświaty interesują tylko wyniki testów, a nie sami młodzi ludzie i ich życie. Miała za sobą już cztery wizytacje i żadnemu z inspektorów nie chciało się choćby pobieżnie przyjrzeć jej pracy.

Interesowali ich wyłącznie wykwalifikowani nauczyciele.

Nie zdawali sobie sprawy, że Harriet ma znacznie większy wpływ na te dzieci, niż to się mogło wydawać. No cóż, ich strata.

Za niecałe dwa miesiące minie dziewiętnaście lat, odkąd rozpoczęła pracę asystenta dydaktycznego w szkole podstawowej St Saviour’s. Dziewiętnaście długich lat poświęcenia, które nikogo nie obchodziło, którego nikt nie doceniał.

Sama Harriet uważała, że nie jest żadną pomocą, tylko pełnowartościową nauczycielką, i właśnie tak mówiła każdemu, kto ją pytał o zawód.

– Przecież ty nie jesteś nauczycielką, jesteś zwykłą pomocą nauczyciela – zwykła wytykać jej matka. – To taka sama różnica jak między lekarzem a salową opróżniającą nocniki.

Harriet wiele razy prosiła matkę, żeby tak nie mówiła, ale jej słowa trafiały w próżnię.

A przecież uczyła swoich podopiecznych rzeczy naprawdę ważnych. Przede wszystkim samokrytyki i poznawania samego siebie. Tego, czego w świecie ulegającemu ich każdemu kaprysowi dzieci nie miały szansy znaleźć.

Matka nic o tym nie wiedziała. Nikt nie wiedział.

Wszystko, czego Harriet pragnęła, to pomagać ludziom. Czy oni tego nie widzą?

Nie dotarłaby jednak aż tak daleko, gdyby podejmowała zbędne ryzyko. Swoje dzieci wybierała bardzo starannie; dokładnie wiedziała, czego szuka.

Sięgnęła po dokumenty uczniów z nowej klasy i jeszcze raz przebiegła wzrokiem listę nazwisk. Poprzedniego dnia zalogowała się do bazy danych uczniów, wydrukowała listę i przy każdym dziecku ołówkiem dopisała swoje uwagi.

Do pierwszej klasy przyjęto dziewczynkę, która przeprowadziła się z południa kraju. Samotna matka, ojciec nie żyje. Matka i córka miały zamieszkać przy Muriel Crescent. Harriet znała tę ulicę, odchodziła od Cinderhill Road w Bulwell. Całkiem niedaleko od miejsca jej zamieszkania.

Według informacji w bazie kobieta i córka właśnie dzisiaj miały się wprowadzić do nowego domu. Harriet uśmiechnęła się do siebie. Była ciekawa, czy spodobała im się nowa okolica.

Podniosła wzrok znad dokumentów i wyjrzała przez kuchenne okno.

Przez dłuższą chwilę obserwowała walkę chmur o kontrolę na niebie – ciężkich, stalowoszarych z pierzastymi białymi. Harriet przyglądała się, jak stalowoszare wypychają te białe i zasłaniają ostatnie promienie słońca, aż do zupełnego ich zaniku.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: