Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W 16 miesięcy dookoła świata. Azja, Australia i Oceania oraz Ameryka Północna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W 16 miesięcy dookoła świata. Azja, Australia i Oceania oraz Ameryka Północna - ebook

– Chcę zobaczyć te żyrafy – mówię do koleżanki w pracy, wpatrując się w jej kalendarz wiszący na ścianie.
– Jedź! Przez to biuro żyrafy nigdy nie przegalopują… – odpowiada.
Krótko po tym wydarzeniu moje wypowiedzenie leży na biurku szefa. Marzenie kiełkujące od wielu lat staje się faktem. Razem z Fabianem rezygnujemy z pracy, oddajemy właścicielowi wynajmowane mieszkanie, a całe wyposażenie – łącznie z meblami – sprzedajemy przez Internet. Pakujemy plecaki i wyjeżdżamy w wielką podróż. W podróż dookoła świata, która potrwa szesnaście miesięcy...
Natalia Brożko urodziła się w Głuchołazach w 1983 roku. Gdzie mieszka na stałe? Trudno powiedzieć. W jej życiorysie pojawiły się dotychczas takie miejsca zamieszkania, jak: rodzinne Głuchołazy, Berlin, Hanoi, Warszawa, Frankfurt nad Menem i Bad Karlshafen. Najchętniej mówi o sobie: „Polka – obywatelka świata”. Zamiłowanie do dalekich podróży odkryła, studiując na na Uniwersytecie Humboldta w Berlinie historię i socjologię Południowej i Południowo-Wschodniej Azji.
Autorka książki Azja moimi oczyma. Wspomnienia z podróży (2012).

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7596-708-1
Rozmiar pliku: 30 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie¹.

– My też mamy marzenie. Jedźmy!

– Tak, masz rację. Jedźmy! – z podnieceniem w głosie rozmawiamy przy kolacji.

Za tydzień:

– Nie, Fabian, rozmyśliłam się – informuję mojego partnera. – To za duże ryzyko.

– Hmmm, ja chyba również się rozmyśliłem.

– To nie jest najlepszy pomysł – kontynuuję. – Musielibyśmy się zwolnić z pracy, wyprowadzić z mieszkania… Darujmy sobie.

Za miesiąc:

– Nie mogę zapomnieć i przestać o tym myśleć.

Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie.

– Będziemy kiedyś żałować, że nie pojechaliśmy…

– Wiem.

– No to może podejmijmy to wyzwanie?

– Może…

Za dwa miesiące:

– Znów nie spałam całą noc. Chciałabym, ale się boję. Boję się, ale chciałabym…

Kiedy się czegoś pragnie, wtedy cały wszechświat sprzysięga się, byśmy mogli spełnić nasze marzenie.

Podobnych dyskusji przeprowadzimy dziesiątki.

Za pół roku:

– Chcę zobaczyć te żyrafy – mówię do koleżanki w pracy, wpatrując się w jej kalendarz wiszący na ścianie.

– Jedź! Przez to biuro żyrafy nigdy nie przegalopują – odpowiada.

Marzenie kiełkujące od wielu lat staje się faktem. Nasze wypowiedzenia leżą na biurkach szefów. Zwolniliśmy się. Nie ma już odwrotu. Kupujemy bilety w jedną stronę.

Dzwonię do rodziców.

– Co takiego? Żartujecie, prawda? – dopytują się.

– No, tym razem nie – rozczarowuję ich.

Chwila ciszy w słuchawce.

– Musimy to przemyśleć. Rozłączmy się teraz – wykrztusza mój tato.

Czekam godzinę, dwie… Dzwoni telefon. Biegnę, by odebrać.

– Wiecie, co? – mówią jednym głosem – po prostu jedźcie… Wszystko jakoś się ułoży.

Reakcja przyjaciół, kolegów z pracy i szefostwa jest podobnie zaskakująco pozytywna. Znajomi nie zapytali, c z y na pewno jedziemy, tylko k i e d y jedziemy.

– Wiesz, Natalia, gdybyś nie skorzystała z takiej szansy, bardzo bym w ciebie zwątpił – powiedział mi szef, trzymając w ręku moją rezygnację.

W biurze na do widzenia otrzymuję kilkanaście prezentów na każdą okazję z odpowiednim dopiskiem i wierszykiem: letnia koszulka z odbitym zdjęciem zespołu na upały, ciepły szal na niepogodę, ziołowa herbatka na uspokojenie, notatnik z mapą świata do robienia zapisków, hermetycznie zapakowane bożonarodzeniowe potrawy na nadchodzące święta i antystresowe świeczki relaksacyjne to tylko niektóre z nich.

Seria pożegnań za nami. Nie było łatwo.

Na koniec sprzedajemy przez Internet cały dobytek łącznie z meblami i wypowiadamy mieszkanie. Pakujemy plecaki i wyjeżdżamy w wielką podróż. W podróż dookoła świata.– W którym hotelu się pan zakwateruje? – na lotnisku w Bangkoku urzędnik pyta Fabiana. – Musi pan podać adres w formularzu wjazdowym.

– Eee, jeszcze nie wiem.

– Jak to? Żarty pan sobie stroi? Przyleciał pan na drugi koniec świata i nie zarezerwował noclegu nawet na pierwszą noc? – naciska z niedowierzaniem służbista. – Proszę zatem wpisać byle co z przewodnika.

Nie dość, że ani mój facet, ani my wszyscy nie mamy rezerwacji pokoju, to jeszcze lecimy do Tajlandii osobno i musimy się gdzieś odnaleźć. Mówiąc „my wszyscy”, mam na myśli dodatkowo moich rodziców, którzy koniecznie chcieli sprawdzić, w jakich nastrojach rozpocznie się nasza podróż w nieznane, i postanowili towarzyszyć nam przez prawie cztery tygodnie. Nasza polska trójka leci z Wrocławia przez Frankfurt. Fabian innym samolotem z Frankfurtu przez Kuwejt. Spotykamy się szczęśliwie w hali przylotów w Bangkoku.

Nie wykazujemy się oryginalnością, jeśli chodzi o miejsce zakwaterowania. Taksówka wiezie nas prosto na Khao San Road, czyli najbardziej popularną wśród plecakowców² ulicę stolicy. To mekka turystów o skromnej i średniej zawartości portfela. Nasi panowie zatrzymują się w barze na piwo i pilnują bagażu, a my z mamą ruszamy na poszukiwania lokum.

Ulica jest zamknięta dla ruchu. Po prawej i lewej stronie rozciągają się tanie hotele, knajpy i bezlik straganów oraz wszelkiego rodzaju garkuchni. Po kilku nieudanych próbach znajdujemy w miarę przyzwoite pokoiki. Rozpakowujemy się i całą czwórką idziemy na rekonesans i kolację. Przygodę czas zacząć!

W nocy, chcąc nie chcąc, jesteśmy do trzeciej nad ranem uczestnikami jakiejś dyskoteki. Dobrze, jeśli tylko jednej. Co kilka metrów rozbrzmiewa na cały regulator muzyka ze światowych list przebojów. Okna hotelowe nie dają rady wygłuszyć hałasów. Najlepszym i sprawdzonym rozwiązaniem okazują się wtedy zatyczki do uszu. W godzinach porannych ulica zamiera, ale nie na długo. Z wolna nocni imprezowicze wyłaniają się w poszukiwaniu śniadania. I tak w kółko. Ulica tętni życiem przez cały rok.

Zamierzamy najpierw zobaczyć Pałac Królewski ze świątynią Phra Keo, w której mieszka Szmaragdowy Budda. To zdecydowanie główny punkt programu w Bangkoku. Po drodze zaczepia nas miły pan z informacją, że pałac jest czynny dopiero po południu. Żeby nie tracić przedpołudnia, moglibyśmy udać się tuk-tukiem (lokalnym trzykołowym pojazdem) na zwiedzanie okolicznych świątyń. Jako że jest on zwykłym przechodniem, nie podejrzewamy w tym żadnego podstępu i idziemy za jego radą: szukamy przewiewnej taksóweczki.

– Zróbmy interes – zagaduje nas napotkany kierowca tuk-tuka. – Obwiozę was (prawie) za darmo przez parę godzin po mieście. W zamian odwiedzimy kilka sklepów z ubraniami i biżuterią, a wy poudajecie zainteresowanych klientów. Nie musicie niczego kupować! – zapewnia nas. – Odegracie tylko teatr.

– A co pan z tego ma? – pytamy zdziwieni.

– Od każdego przywiezionego gościa otrzymuję od właściciela prowizję w postaci bonu paliwowego – odpowiada z uśmiechem na ustach. – Zarabiam na tym dużo więcej niż na usługach transportowych.

– Nie spieszy nam się. Umowa stoi!

Przypieczętowujemy naszą umowę uściskiem dłoni. Wszyscy są zadowoleni. Kierowca otrzyma swój bon paliwowy, my za pół darmo zwiedzimy okoliczne waty, czyli świątynie.

Pierwszy jest Intharawihan. Jego budowę rozpoczęto w 1867 roku, lecz ukończono dopiero sto lat później, w roku 1967. Ogromne emocje wywołują we mnie misternie wykonane ościeżnice okienne i drzwiowe. Na podwórzu pielgrzymów i turystów przyciąga jak magnes potężna statua Buddy. W dwusetną rocznicę powstania Bangkoku całą czterdziestojednometrową figurę pozłocono. Mówi się, że w jej włosach znajdują się prochy Buddy przywiezione przez mnichów ze Sri Lanki. Mój wzrok pada na stopy posągu. Każdy palec jest wielkości człowieka. Na paznokciach leżą kwiaty i inne prezenty przyniesione przez wiernych.

Następny wat to Saket zbudowany przez króla Ramę I uznawany za jedną z najstarszych świątyń miasta. Słowo sa znaczy „myć”, a ket – „włosy”. Nazwa wzięła się stąd, że w XVIII wieku jeden z ówczesnych przywódców wojskowych wrócił do miasta po długiej nieobecności i to właśnie miejsce obrał na rytualne mycie włosów. Według tradycji bowiem każdy żołnierz po powrocie z bitwy musiał się poddać podobnym ablucjom. Teren przyświątynny używany był do ostatniego stulecia jako miejsce egzekucji przestępców.

Stromą dróżką wspinamy się do świątyni leżącej na wzgórzu. Co kilka kroków zatrzymujemy się, by zrobić kolejne zdjęcie figurkom ustawionym wzdłuż trasy na szczyt. Nad naszymi głowami zwisają liany i inne egzotyczne pnącza. Mój przyjaciel fotografuje kolorowe robaki pełzające po chodniku. Na górze naszym oczom ukazuje się złota konstrukcja, zwana w budownictwie buddyjskimczedi, w której przechowywane są relikwie Buddy przekazane w 1899 roku przez rząd brytyjski w Indiach królowi Tajów. Od intensywności złoceń aż bolą oczy. Niespodziewanie podbiegają do Fabiana lokalni młodzi chłopcy zainteresowani bardziej profanum niż sacrum i proszą go o pamiątkowe zdjęcie z wielkim białym facetem.

Jako ostatni wat zwiedzamy Benjamabophit. Powstał z włoskiego marmuru kararyjskiego i należy do najpiękniejszych w Bangkoku. Gości przyciąga również fascynująca figura Buddy w środku. My zapamiętamy Benjamabophit z zupełnie innego powodu. Podczas spaceru alejkami wokół kompleksu świątynnego zaprosił nas na swoją werandę tajemniczy mnich. Za drobną odpłatnością odprawił nad nami modły, prosząc o błogosławieństwo w podróży, i przywiązał nam na nadgarstkach po kawałku żółtego sznurka. Mój wprawdzie szybko się rozwiązał i odpadł, ale Fabian nosił go bez przerwy przez całe dwa lata.

Na koniec udanej wycieczki prosimy taksówkarza, by odwiózł nas pod Pałac Królewski.

– Chcemy go zwiedzić teraz, bo przed południem był zamknięty – dodajemy.

Żegnamy się z kierowcą. Ten wyjątkowo szybciutko odjeżdża. Podchodzimy pod bramę wejściową i zastajemy wielką kłódkę.

– Jak to? – pytamy ochroniarza zdenerwowani. – Jakie są tutaj godziny otwarcia?

– Tylko do południa – odpowiada strażnik – po południu zamykamy.

Wśród taksówkarzy i tubylców panuje swoisty pakt. Jedni i drudzy informują turystów, że zabytki są rano rzekomo nieczynne, by goście skorzystali najpierw z usług tuk-tuka. Po południu bowiem nie tylko pałac jest zamknięty, ale i sklepy. Przy zwiedzaniu w odwrotnej kolejności nie byłoby bonów.

Khao San Road

Tuk-tuk

Dekoracje ścienne

Wnętrze watu Intharawihan

Modły u stóp Buddy

Wat Saket

Złocone ozdoby

Patpong

Jestem w burdelu. Nie jako dawca. Nie jako biorca. Jako wolny obserwator. Oprócz wspaniałych świątyń Bangkok słynie jeszcze z ulicy burdelowej Patpong. Jak na pełnoletnich gości przystało, udajemy się na ping-pong show. Nazwa ta wzięła się z rodzaju czynności wykonywanych na scenie: a to ze strzelania piłeczkami pingpongowymi z wiadomego miejsca w stronę potencjalnych klientów, a to z otwierania butelek mięśniami Kegla, a to znów ze strzelania z lotek do balonów.

– Uważaj! Ping-pong leci w twoją stronę – ostrzega mnie ktoś.

I tak w każdego z nas po kolei uderza oślizła piłeczka.

„Zaraz zwymiotuję” – myślę sobie.

Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie to przedstawienie. Oczekiwałam więcej finezji, więcej erotyzmu i fantazji. A co zastałam? Wulgarne występy nieatrakcyjnych, znudzonych starszych pań. Fakt, że na sali siedziały tylko pary, więc na klientów panie nie mogły liczyć. Może z tego wynikały ich niezadowolone miny? Na koniec spotkało nas kolejne zaskoczenie. Zgodnie ze sloganami reklamowymi show miał być gratis w zamian za zamawiane nietanie drinki. Przy rachunku okazało się jednak, że musimy zapłacić całkiem sporą – jak na tajskie warunki – sumę za wejście. Nie proponuję dochodzić swoich racji w podobnych miejscach. Utknęliśmy przecież w burdelu jednej z najsilniej kontrolowanych przez mafię stolic świata. Potulnie płacimy, co trzeba, i modlimy się, by wypuszczono nas bez uszczerbku na zdrowiu z tej ciemnej i nieciekawej spelunki.

Pałac królewski

Wreszcie przychodzi czas na zwiedzanie przybytku królewskiego. Nie dajemy się więcej zbałamucić taksówkarzom. Numer z zamknięciem pałacu już znamy. Spacerujemy pomiędzy bogato zdobionymi zabudowaniami pałacowymi. Wewnątrz i na zewnątrz złoto aż kapie. Mimo że zwiedzam ten kompleks po raz drugi, jestem pod ogromnym wrażeniem przepychu i piękna budowli. Idziemy do świątyni, by zobaczyć słynną statuetkę nefrytowego Buddy. Figurka przebyła długą drogę, zanim tu trafiła. W XV wieku piorun strzelił w wat Phra Kaeo w mieście Chiang Rai na północy dzisiejszej Tajlandii i zniszczył gipsowego Buddę, który zdobił tamtejszą świątynię. Spod rozbitej gipsowej pokrywy ukazała się statuetka z nefrytu. Władca Chiang Mai przywiózł ją do swojego królestwa. Potem trafiła ona na 215 lat do Vientiane w Laosie, by w XVIII wieku ostatecznie powrócić do tajskiej ojczyzny. Do Bangkoku przeniesiono ją w momencie założenia miasta, czyli w 1782 roku.

Kompleks pałacowy to bez wątpienia najpiękniejszy zabytek stolicy.

Pałac królewski

Strażnicy

Dziedziniec

Ogrody pałacowe

Złocona figura

Stupa

Specjały kulinarne w Bangkoku

Po pobycie w Wietnamie i Kambodży jestem przygotowana na chipsy w stylu chrupkich karaluchów, koników polnych i pozostałych robaków. Stolica Tajlandii zaskoczyła mnie jednak smażonym skorpionem, który niestety nie przypadł mi do gustu. Zachwycam się natomiast obwoźnymi paleniskami z szaszłykami. Odkrywam swoją słabość do grillowanych kurzych kuprów i wątróbek. Na specjalną prośbę otrzymuję w zestawie w plastikowym woreczku ostry sos chili.

Kuchnia tajska jest ogólnie bardzo ostra. Na szczęście przyprawy podawane są czasem osobno. W miejscach, gdzie nie dociera dużo obcokrajowców, dania zamawia się na czuja i pokazuje palcem. Wtedy można pechowo trafić na potrawę wyciskającą łzy.

Najpopularniejszym i najprostszym daniem tajskim jest makaron smażony z jajkiem i kurczakiem zwany pad thai. Zamawiamy go regularnie. W poszukiwaniu urozmaicenia odwiedzamy całą masę barów szybkiej obsługi rozsianych po różnych zakątkach miasta i kosztujemy coraz to nowych specjałów. Jednego wieczoru po wizycie w teatrze zajadamy się przyrządzanymi na oczach klientów kałamarnicami i innymi owocami morza. Podawane są one na patyczkach niczym lody lub w kubkach z dodatkiem dziwnych sosów. Na wielkich targowiskach w dziale rybnym serwuje się różniste dania z nieznanych mi ryb. Pokazuję palcem, którą sztukę z akwarium kucharz ma mi przyrządzić. Za niecały kwadrans wjeżdża na stół pachnąca świeżutka rybka z przystawkami. Palce lizać!

Rozczarowana jestem troszeczkę napojami. Tajowie, w przeciwieństwie do Wietnamczyków, nie piją ani prawdziwej kawy, ani sypanej herbaty. W Tajlandii króluje Nescafé „trzy w jednym” i herbata w torebkach. Poza tym tubylcy rozkoszują się napojami energetycznymi, które dodają skrzydeł.

Typowa garkuchnia

Smażone insekty

Kurze kuperki z grilla

Owoce morza na patyku
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: