Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W ciemność - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W ciemność - ebook

Rytm życia Anny Bartákovej wyznaczają cowtorkowe wizyty w skupie. Zioła, które z pasją zbiera już od dzieciństwa, kontynuując rodzinne tradycje (babcia, za której duchową spadkobierczynię się uważa, słynęła ze swych zielarskich talentów na całą okolicę), stopniowo stają się przedmiotem obsesji, pieczołowicie planowane wyprawy po nie – jedynym sensem i celem życia.

W ciemność to opowieść o życiu w dusznym postkomunistycznym miasteczku i o kontakcie z przyrodą, która staje się ucieczką, ale to również studium rozpadu osobowości. Wszystko, o czym opowiada narratorka, jest jednocześnie przefiltrowane przez zakorzenioną w ludowej, magicznej wizji świata wrażliwość – rośliny, zwierzęta, rzeki, a nawet strychy bywają tu reprezentantami tajemniczych, nadprzyrodzonych sił.

Powieść uhonorowana nagrodą Magnesia Litera.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65595-58-4
Rozmiar pliku: 859 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział pierw­szy

Lipa drob­no­list­na – kwiat

Nie mogę się po­wstrzy­mać i znów wy­cho­dzę na po­dwór­ko. Pa­nu­je tu już cień, ale spę­ka­ny be­ton wciąż jest roz­grza­ny po upal­nym dniu. Spo­glą­dam w górę. Na za­cho­dzie pięk­ne nie­bo bez zmian. Chyli się co­raz ni­żej, roz­ja­rzo­ne w oddali po­ma­rań­czo­wym świa­tłem. Ze wscho­du nad­cią­ga­ją ciem­ne chmu­ry. Wy­glą­da­ją groź­nie, ale suną powoli, więc wciąż nie wiem jesz­cze, co zro­bię. Bę­dzie lało, to pew­ne. Mar­ce­la już go­dzi­nę temu ostrze­ga­ła mnie przez płot, a sama po­cho­wa­ła do piw­ni­cy wszyst­kie do­nicz­ki i skrzyn­ki. Wła­śnie za­my­ka się w domu na klucz. Nie ma jesz­cze szó­stej, ale dziś na dwo­rze nikt jej już nie zo­ba­czy. Bo to przyj­dzie dzi­siaj. Py­ta­nie tyl­ko kie­dy. Z czym jesz­cze zdą­żę. Ile wziąć to­reb i czy będę po­trze­bo­wać no­ży­czek. Jest mi go­rą­co, nogi mam jak z waty. Słoń­ce wciąż grze­je, nie­mi­ło­sier­nie ra­żąc w oczy. Le­piej za­ło­żę ciem­ne oku­la­ry i chust­kę na gło­wę. Albo nie, po­ja­dę bar­dzo szyb­ko, może le­piej zo­sta­wić wło­sy roz­pusz­czo­ne. Tyl­ko pręd­ko. Nie ma cza­su do stra­ce­nia. Wy­cią­gam z szo­py ro­wer i pa­ku­ję do ko­szy­ka trzy wiel­kie pa­pie­ro­we tor­by. Przy­ci­skam je ka­mie­niem, żeby nie od­le­cia­ły po dro­dze. Na miej­scu się oka­że, czy dam radę je za­peł­nić. Po­ja­dę na ry­nek, a po­tem wró­cę do­łem, koło Bub­na. Mar­ce­la po­za­my­ka­ła okien­ni­ce, ale jed­no z okien wciąż jest otwar­te, za fa­lu­ją­cą fi­ran­ką gra te­le­wi­zor, wła­śnie leci pro­gno­za po­go­dy. Chy­ba nie jest tak źle, sko­ro jesz­cze nie po­odłą­cza­ła wszyst­kie­go od prą­du. Może uda się dużo na­zry­wać. Jeśli tyl­ko się po­spie­szę. Od tych go­rącz­ko­wych ru­chów tro­chę krę­ci mi się w gło­wie, za­le­wa mnie fala mdło­ści. Za dużo szczę­ścia jak na je­den dzień, prze­ro­sło mnie to. Nie mogę się już do­cze­kać, ogar­nia mnie co­raz więk­szy nie­po­kój.

Na dwo­rze pa­nu­je nie­zno­śny upał, czu­ję, jak na­pie­ra z każ­dej stro­ny, na­wet kie­dy jadę szyb­ko. Wło­sy roz­wie­wa mi wiatr, rów­nie go­rą­cy; to do­brze. Przy­naj­mniej wy­schną i nie będę się po­tem mę­czyć w nocy. Do ryn­ku pro­wa­dzi pro­sta, mało ru­chli­wa dro­ga i kie­dy nie pe­da­łu­ję aku­rat jak sza­lo­na, pusz­czam kie­row­ni­cę i roz­po­ście­ram ręce na boki. Pę­dzę przez mia­sto, któ­re sma­ży się w czerw­co­wym słoń­cu i któ­re za parę go­dzin ostu­dzi rzę­si­sty deszcz. Ścią­gam wstąż­kę, wło­sy roz­wie­wa­ją się na wszyst­kie stro­ny, tań­czą na wie­trze ni­czym pło­mie­nie. Chcia­ła­bym za­mknąć oczy i wzbić się w po­wie­trze, ale mu­szę się po­wstrzy­my­wać – mo­gła­bym ko­goś spo­tkać i zno­wu lu­dzie za­czę­li­by ga­dać, że nie umiem się za­cho­wać. Ci przy­ziem­ni drob­no­miesz­cza­nie ni­g­dy nie zro­zu­mie­ją, cze­go po­trze­bu­je do ży­cia nim­fa. Ła­pię za kie­row­ni­cę i na­ci­skam na pe­da­ły. Nie ma co tra­cić cza­su. Wiatr przy­bie­ra na sile – nie tyl­ko dla­te­go, że pę­dzę na zła­ma­nie kar­ku. Jadę głów­ną dro­gą, koło mły­nów­ki, na ry­nek, na pierw­szą w tym roku lipę. Coś fak­tycz­nie wisi w po­wie­trzu. Bę­dzie pa­dać, i to po­rząd­nie. Taki dziw­ny, roz­pa­lo­ny do czer­wo­no­ści dzień nie może skoń­czyć się ina­czej. Mar­ce­la nie zwle­ka. Wła­śnie usły­sza­ła w te­le­wi­zji strasz­ną prze­po­wied­nię. Cała lep­ka od potu klę­czy przy gniazd­ku i cią­gnie za wtycz­kę od prze­dłu­ża­cza. Ani drgnę­ła; z ca­łej siły szar­pie nią na boki. Choć­by mia­ło od­paść jesz­cze wię­cej tyn­ku, wy­cią­gnie ją, i już. Po­tem to samo zro­bi w kuch­ni i w sy­pial­ni. Gdy­by mo­gła, odłą­czy­ła­by od prą­du la­tar­nię, któ­ra stoi na uli­cy przed do­mem. Cała jest czer­wo­na i w ner­wach, krew pul­su­je jej w skro­niach, ale do ła­zien­ki już dziś nie pój­dzie. Kła­dzie się na ka­na­pie i na­kry­wa gru­bym ko­cem. To już nie pierw­szy raz, kie­dy ze stra­chu się nie umy­ła i te­raz po­zo­sta­je jej le­żeć po ci­chu w ciem­no­ści i śmier­dzieć. Ach, żeby cho­ciaż za­mknąć oczy i mieć to szyb­ko za sobą. Jak Bóg da, ju­tro przyj­dzie nowy dzień i Mar­ce­la otwo­rzy okno. Do tego cza­su wy­trzy­ma pod ko­cem. Zresz­tą te­raz nie bę­dzie mia­ła wy­bo­ru – wła­śnie przy­szło lato, a wraz z nim bu­rze i ule­wy.

Je­stem na ryn­ku, słoń­ce cho­wa się już za ho­ry­zon­tem. Dwie z lip jesz­cze nie kwit­ną, dwie już za­czy­na­ją, ale na ra­zie do­pie­ro w po­ło­wie. Ostat­nia, naj­star­sza, to praw­dzi­wy cud, cała jest ob­sy­pa­na kwia­ta­mi, cięż­kie ga­łę­zie nie­mal się­ga­ją zie­mi. Ci­skam ro­wer w za­ro­śla pod mu­rem i chwi­lę póź­niej sto­ję już pod drze­wa­mi. Wi­tam się z czar­ny­mi ro­bacz­ka­mi i ma­leń­ki­mi musz­ka­mi. W pro­mie­niach słoń­ca wi­ru­ją roje ko­ma­rów. Pro­szę, je­stem tu, cała dla was. Otwie­ram tor­bę, któ­rą za­wie­si­łam so­bie na le­wym ra­mie­niu, a pra­wą ręką chwy­tam po­kry­tą kwia­ta­mi ga­łąź. Przy­cią­gam ją do sie­bie i za­bie­ram się do pra­cy. Psz­czo­ły były tu jesz­cze przede mną, mu­szę na nie uwa­żać. Więk­szość lata wy­so­ko nad moją gło­wą; rój fa­lu­je w ko­ro­nie po­ru­sza­ne­go cie­płym wia­trem drze­wa. Brzę­cze­nie jest wszech­obec­ne i, po­dob­nie jak za­pach lipy, jak zwy­kle za­chwy­ca­ją­ce. Chwi­lę zaj­mu­je mi oswo­je­nie się z miej­scem i z roz­mia­rem kwia­tów. Kil­ka­krot­nie prze­su­wam też tor­bę w po­szu­ki­wa­niu naj­wy­god­niej­sze­go usta­wie­nia. W koń­cu zo­sta­wiam ją prze­wie­szo­ną przez nad­gar­stek; z ra­mie­nia tyl­ko się zsu­wa­ła i spo­wal­nia­ła pra­cę. Te­raz wszyst­ko musi iść pio­ru­nem, każ­dy ruch po­wi­nien płyn­nie prze­cho­dzić w na­stęp­ny. Zry­wa­nie kwia­tu lipy to pięk­ne, uro­czy­ste prze­ży­cie, ale żeby ro­bić to z wdzię­kiem, po­trze­ba lat prak­ty­ki. Kie­dy dłoń har­mo­nij­nie współ­gra z drze­wem, od razu tor­ba jest peł­na do po­ło­wy. To do zro­bie­nia w dzie­sięć mi­nut. Ru­chy rąk mu­szą być od­po­wied­nio sko­or­dy­no­wa­ne, ina­czej czło­wiek zdo­ła ze­brać naj­wy­żej tyle co dla sie­bie. U nas w oko­li­cy nie opa­no­wał tej sztu­ki nikt poza mną i cie­szy mnie ta myśl. Miej­sco­we lipy na­le­żą do mnie. Drze­wa przy dro­dze niech sto­ją odło­giem, wy­da­ne na pa­stwę psz­czół, mszyc i ku­rzu, ale te są moje! Zna­my się od za­wsze, je­ste­śmy so­bie pi­sa­ne. Wiem, z któ­rych ga­łę­zi mogę zry­wać, a któ­re le­piej zo­sta­wić. Od lat roz­róż­niam ro­dza­je kwia­tów i już z da­le­ka umiem od­gad­nąć, jak wyj­dą wa­go­wo. Te mniej­sze le­piej na­da­ją się na na­lew­ki, więk­sze tra­fia­ją do sku­pu.

Coś ugry­zło mnie w ra­mię, opę­dzam się ręką. Wciąż jest po­twor­nie go­rą­co i chce mi się pić. Te wło­sy co­raz bar­dziej dzia­ła­ją mi na ner­wy. Mu­szę wró­cić po wstąż­kę, zo­sta­wi­łam ją owi­nię­tą wo­kół kie­row­ni­cy. Nie cier­pię, kie­dy przy pra­cy wcho­dzą mi do ust i wpa­da­ją do oczu. Dla­cze­go nie wzię­łam chust­ki? Przy twa­rzy lata mi chma­ra owa­dów i dłu­gie ko­smy­ki, nie­wie­le już wi­dzę. Roz­pra­szam się i za­czy­nam wpa­dać w pa­ni­kę. Ocie­ram czo­ło, a tor­ba spa­da w tra­wę. Pró­bu­ję ucze­sać się ja­koś spo­co­ny­mi rę­ka­mi, dło­nie mam całe w pył­ku. Uspo­ka­jam się, do­pie­ro kie­dy mam już na gło­wie wiel­ki, prze­wią­za­ny wstąż­ką wę­zeł – znów wi­dzę nor­mal­nie. W dro­dze po­wrot­nej roz­pusz­czę wło­sy, niech wy­schną do koń­ca; te na spo­dzie są jesz­cze wil­got­ne. Nie cho­dzę spać z mo­krą gło­wą. Nie cier­pię tego uczu­cia – i tego bólu. Na po­cząt­ku tyl­ko czai się w ukry­ciu, ale po­tem nie­bez­piecz­nie przy­bie­ra na sile. Jak to pod­stęp­ne słoń­ce. Mo­gło­by wresz­cie zajść i dać mi spo­kój, ale wciąż grze­je. Sta­nę­łam w złym miej­scu, chwi­la­mi pro­mie­nie prze­świe­ca­ją po­mię­dzy ga­łę­zia­mi i rażą mnie pro­sto w oczy, a moje czo­ło roz­ci­na nóż, któ­ry ostrzem wbi­ja się głę­bo­ko w mózg po pra­wej stro­nie. Na mo­ment po­grą­żam się w ciem­no­ści, ale trwa to tyl­ko chwi­lę. Po­tem świa­tło stop­nio­wo wra­ca; z po­cząt­ku jest ciem­no­nie­bie­skie. Po­tem blak­nie i jest po wszyst­kim. Pod­stęp­ne pro­mie­nie. Dla­cze­go nie mam oku­la­rów? Prze­cież je bra­łam, nie je­cha­ła­bym bez nich. Może wy­pa­dły mi gdzieś po dro­dze. Zry­wam da­lej. Wszę­dzie peł­no kwia­tów, ale da­le­ko mi do za­do­wo­le­nia. Nie mogę się skon­cen­tro­wać. Ner­wo­wo omia­tam wzro­kiem po­zo­sta­łe ga­łę­zie, może tam znaj­dę coś lep­sze­go, tu­taj wie­le już chy­ba nie zwo­ju­ję. Idzie mi wol­niej, niż bym chcia­ła, raz po raz coś bu­rzy upra­gnio­ną har­mo­nię ru­chów. Cza­sem kwia­to­stan jest roz­dar­ty na pół albo tra­fiam na kar­ło­wa­ty eg­zem­plarz, in­nym ra­zem pącz­ki są zle­pio­ne i po­kry­te ciem­ny­mi plam­ka­mi. To nie jest do­bre miej­sce. Nie ma co tra­cić tu cza­su. Prze­su­wam się da­lej, ob­cho­dzę drze­wo na­oko­ło. Z każ­de­go miej­sca bio­rę prób­kę, ale w tor­bie spe­cjal­nie od tego nie przy­by­wa.

Idę da­lej, pod drze­wo obok. Ga­łę­zie ma wy­żej, kwia­ty są za­mknię­te, nie­któ­re ku­lecz­ki na­wet jesz­cze nie pę­kły, za wcze­śnie na to. Ale chwi­lę po­zbie­ram, chcę tu tro­chę po­być, na­cie­szyć się za­pa­chem, któ­ry uno­si się wszę­dzie w po­wie­trzu. Na wy­so­ko­ści trzech me­trów, gdzie do­cie­ra naj­wię­cej słoń­ca, oczy­wi­ście wszyst­ko kwit­nie na­raz, ale żeby się tam do­stać, po­trze­ba dra­bi­ny. Gdy­bym tak mia­ła dra­bi­nę… I gdy­by ta lipa sta­ła u nas w sa­dzie, a nie tu, na wi­do­ku… Ile cza­su za­ję­ło­by mi obe­rwa­nie wszyst­kich kwia­tów? Tak, żeby nie zo­stał ani je­den? I co bym z nimi zro­bi­ła? Mia­ła­bym za­sy­pa­ny cały strych, po kil­ka warstw. Poza tym żeby wszyst­ko szyb­ko się usu­szy­ło, mu­sia­ło­by być cie­pło i dość wietrz­nie. Mo­gła­bym za­ko­pać się w sto­sach kwia­tów i tak umrzeć wśród nich. Czy ist­nie­je pięk­niej­sza śmierć? Nikt ni­g­dy by mnie tam nie zna­lazł. Roz­pu­ści­ła­bym się w tym obez­wład­nia­ją­cym za­pa­chu, usu­szy­ła się po ciem­ku na ga­ze­tach – prze­dziw­ny ludz­ki kwiat. Jak dłu­go schła­by lipa, a jak dłu­go ja? Jaki jest wła­ści­wie wskaź­nik usy­chal­no­ści czło­wie­ka?… Gdy­bym rze­czy­wi­ście ogo­ło­ci­ła całe drze­wo, Mar­ce­la mu­sia­ła­by za­wieźć mnie do sku­pu sa­mo­cho­dem i po­ło­wę za­ro­bio­nych pie­nię­dzy od­da­ła­bym jej na ben­zy­nę. Prze­ły­kam gę­stą, gorz­ką śli­nę, od­pę­dzam nie­przy­jem­ne myśli.

Wsia­dam na ro­wer i jadę da­lej. Tu­taj nie dam już rady do­się­gnąć ga­łę­zi, na któ­rych są doj­rza­łe kwia­ty, nie­zno­śne uczu­cie. Prze­kli­na­jąc w du­chu, na­ci­skam na pe­da­ły. Bu­rza, któ­ra od ja­kie­goś cza­su wisi w po­wie­trzu, jest już co­raz bli­żej. Słoń­ce zni­kło. Już wiem, że dziś by­łam tu tyl­ko na zwia­dach i wró­cę znów za parę dni. Nie będę się umar­twiać i zbie­rać ta­kiej drob­ni­cy, to tyl­ko stra­ta cza­su. Ja, jeśli zry­wam, to od razu hur­to­we ilo­ści, w tym je­stem na­praw­dę nie­zła. Ro­bię to od czte­rech lat. Co roku. Od wio­sny do je­sie­ni, od wscho­du do za­cho­du słoń­ca, a na­wet dłu­żej. Tyl­ko zio­ła jesz­cze się dla mnie liczą. To za ich spra­wą po­jawili się w moim ży­ciu róż­ni lu­dzie, wy­da­rze­nia, sy­tu­acje – a po­tem wszyst­ko się po­plą­ta­ło. One za­cza­ro­wa­ły moje nie­po­zor­ne, zwy­czaj­ne ży­cie. Nada­wa­ły mu sens, by po­tem znów go ode­brać; prze­wra­ca­ły wszyst­ko do góry no­ga­mi i przy­no­si­ły uko­je­nie w naj­gor­szych chwi­lach. Moje uko­cha­ne zio­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: