Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W cieniu siedmiu wojen - ebook

Data wydania:
2 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,90

W cieniu siedmiu wojen - ebook

Tytuł "W cieniu siedmiu wojen" wymownie charakteryzuje nie tylko losy bohaterów książki, ale też całego pokolenia Polaków, których życie przypadło na XX wiek. Tytułowe siedem wojen to kolejno: pierwsza wojna światowa (1914 r.), rewolucja w Rosji (1917r.), wojna z bolszewikami (1920r.), wybuch wojny z Niemcami i wkroczenie Sowietów (1939 r.), wojna niemiecko-sowiecka (1941 r.), powstanie w Warszawie (1944 r.) i kolejne wkroczenie Sowietów do Polski.
Choć brakuje obiektywnej skali do oceny przeżyć ludzkich, możemy wskazać tych, którzy częściej byli doświadczani w minionym stuleciu. Do nich z pewnością należeli mieszkańcy dawnych ziem wschodnich Rzeczypospolitej. Ich biografie niezwykle intensywnie są przeplatane wojnami, rewolucjami, wysiedleniami, czystkami politycznymi i etnicznymi itd. Najbardziej dramatyczne były losy ludności polskiej na ziemiach ukraińskich, skąd też pochodzą Autorki zamieszczonych tu tekstów.

Spis treści

Przedmowa
Od Autorki
Wspomnienie o Róży z Mańkowskich Jełowickiej
W cieniu siedmiu wojen
Z opowiadań Rodziców
Pierwsze własne wspomnienia. Żukocin
Styl wychowania w naszym domu
Życie sąsiedzkie, społeczne i polityczne naszej rodziny
Kołomyja 1934 –1937
Lata tułaczki 1937 –1939
Wojna, 1939 rok
Warszawa okupacyjna
Pierwsze lata PRL-u
Zakończenie
Dodatek
Teresa z Jełowickich Korolcowa. Moje wspomnienia
Aneks. Listy rodzinne

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63086-04-6
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pierwsze własne wspomnienia. Żukocin

Kie­dyś się za­sta­na­wia­łam, ja­kie jest moje naj­daw­niej­sze wspo­mnie­nie, od kie­dy ja w ogó­le pa­mię­tam. A było ta­kie naj­waż­niej­sze wy­da­rze­nie, już w Żu­ko­ci­nie, o któ­rym się mó­wi­ło: „kie­dy Te­re­nia stłu­kła lu­stro”. Był to „fakt hi­sto­rycz­ny”, gło­śny i prze­ra­ża­ją­cy.

Te­re­nia racz­ko­wa­ła, mia­ła nie­ca­ły rok. Pa­mię­tam po­kój, naj­więk­szy, cen­tral­ny, sy­pial­nia ro­dzi­ców, a jed­no­cze­śnie w ra­zie po­trze­by po­kój za­baw. I to małe dziec­ko tam racz­ko­wa­ło. Od stro­ny Mamy łóż­ka – bo były dwa wiel­kie łoża, jak by­wa­ło w sy­pial­niach ro­dzi­ców – sta­ło coś ta­kie­go, ni to sto­lik, ni to szaf­ka, ja­kieś ta­kie coś, ple­cio­ne z wi­kli­ny, sto­lik mało sta­bil­ny i na nim lu­stro: duże, cięż­kie, opra­wio­ne tak jak ob­raz, w sze­ro­ką, czar­ną, drew­nia­ną ramę. Te­re­nia za­czę­ła się wspi­nać po no­dze tego sto­li­ka i wte­dy wszyst­ko się za­trzę­sło i ru­nę­ło z wiel­kim hu­kiem. Pa­mię­tam (mia­łam ja­kieś dwa i pół roku, bo nie mo­głam mieć wię­cej), że za­mar­łam z prze­ra­że­nia, a Te­re­nia pod­wi­nę­ła nóż­kę i „po­że­glo­wa­ła”, też trosz­kę wy­stra­szo­na, w inną stro­nę. Jesz­cze do dziś dnia pa­mię­tam jej minę. Mia­ła ogrom­ne piw­ne oczy i nie­bie­ska­we biał­ka, więc te swo­je oczy­ska po­ka­za­ła i za­do­wo­lo­na „od­że­glo­wa­ła” z tego miej­sca. A tu wszę­dzie peł­no roz­bi­te­go szkła. Jesz­cze pa­mię­tam mój lęk, żeby nie „wje­cha­ła” na ja­kiś odła­mek. By­łam taki ma­lu­szek, a za­pa­mię­ta­łam tyle rze­czy, a na­wet to za­tro­ska­nie.

Mama wpa­dła do po­ko­ju, zła­pa­ła Te­re­nię na ręce i tu­li­ła prze­ra­żo­na. Po­tem po­zbie­ra­li to szkło, po­za­mia­ta­li, i już było wszyst­ko do­brze. Te­re­ni nic się nie sta­ło. Nie było już tego lu­stra, zja­wi­ło się nowe, któ­re sta­ło w in­nym miej­scu. Pa­mię­tam, jak to nowe wy­glą­da­ło, było w me­ta­lo­wej ra­mie, a z tyłu skó­ra. Sta­ło tak ja­koś, jak ob­raz, pod­par­te na nóż­ce, i już na moc­niej­szym sto­li­ku. Przed tym no­wym lu­strem Ta­tuś się go­lił, a Mama się cze­sa­ła. W każ­dym ra­zie te lu­stra były hi­sto­rycz­ne.

Po­tem był dru­gi wy­pa­dek, może ja­kieś dwa lata póź­niej. W tym sa­mym po­ko­ju w ką­cie przy drzwiach sta­ła ogrom­na sza­fa, a na tej sza­fie ma­szy­na do szy­cia. Mama mia­ła ręcz­ną ma­szy­nę, nie­raz była ona uży­wa­na, a nie­raz cał­kiem ze­psu­ta i od­sta­wia­na na bok. I wła­śnie wte­dy sta­ła ze­psu­ta na tej sza­fie. Dom w Żu­ko­ci­nie był drew­nia­ny, do­syć sta­ry, de­ski w pod­ło­dze tro­chę „kla­wi­szo­wa­ły”. Kie­dy się tam ba­wi­li­śmy, w pew­nym mo­men­cie ta sza­fa „wzię­ła i się prze­wró­ci­ła” w moim kie­run­ku. Ja by­łam nie­da­le­ko. Ma­szy­na też spa­dła obok mnie, ale by­łam na tyle da­le­ko, że nic mi się nie sta­ło. Gdy­bym była pół kro­ku bli­żej, ta sza­fa by mnie roz­płasz­czy­ła. Mama wpa­dła do po­ko­ju, sły­sząc ło­skot i mój płacz z prze­ra­że­nia. Zła­pa­ła mnie na ręce, ale tyl­ko się prze­stra­szy­łam.

Ta­kie roz­ma­ite przy­go­dy by­wa­ły. Wi­dać, że Pan Bóg chro­nił przed naj­gor­szym. Gdy jest tak dużo dzie­ci, to ja­kieś wy­pad­ki cią­gle się zda­rza­ją. Anio­ło­wie stró­żo­wie mają wie­le ro­bo­ty.

W Żu­ko­ci­nie uro­dził się Staś i – po roku – Szcze­pek. Staś umarł bar­dzo szyb­ko, miał może mie­siąc. W tym sa­mym roku (1927) umarł tak­że Edzio, bliź­niak Ola. Miał za­pa­le­nie ucha, po­tem za­pa­le­nie opon mó­zgo­wych. Zro­bi­ło się wo­do­gło­wie. Mama go ja­koś le­czy­ła, pie­lę­gno­wa­ła do sze­ściu lat, i w tym wie­ku umarł. O an­ty­bio­ty­kach jesz­cze nie było mowy. Staś umarł już jako nie­mow­lę. Te­raz by pew­nie po­wie­dzie­li, że było to dziec­ko „bez­glu­te­no­we”, bo mu wszyst­ko szko­dzi­ło. Miał strasz­ną bie­gun­kę i ni­czym nie moż­na było tej bie­gun­ki za­ha­mo­wać. Umarł z od­wod­nie­nia. Le­karz za­le­cił śmie­tan­kę. Mama mó­wi­ła, że nie była cał­kiem prze­ko­na­na, czy od­po­wied­nio się go le­czy, ale nie mia­ła nic lep­sze­go. Może wła­snym po­kar­mem by go wy­le­czy­ła, ale wła­śnie stra­ci­ła po­karm po ja­kiejś gry­pie i nie od­zy­ska­ła go dla na­stęp­nych dzie­ci.

Były więc dra­ma­tycz­ne rze­czy. Śmierć Ja­sia, Sta­sia i Edzia. Już tro­je dzie­ci umar­ło. Mama bar­dzo prze­ży­wa­ła ich utra­tę. Ja wte­dy nie zda­wa­łam so­bie z tego spra­wy. Tyl­ko jed­ne­go Edzia pa­mię­tam, choć nie pa­mię­tam kie­dy „znik­nął”. Kie­dyś, gdy mi­nę­ło dwa­dzie­ścia lat, spy­ta­łam się Mamy o tam­te dzie­ci, a Mama w płacz. Po dwu­dzie­stu la­tach! Są ta­kie ża­ło­by nie do za­go­je­nia. Mama mó­wi­ła, że tak bar­dzo się mo­dli­ła za te dzie­ci, a Pan Bóg nie wy­słu­chał. Mia­ła po­dwój­ną zgry­zo­tę, nie tyl­ko stra­tę dzie­ci, ale mu­sia­ła ja­koś wró­cić do za­ufa­nia Panu Bogu.

Te wy­pad­ki two­rzy­ły na­sze ży­cie. Kie­dyś przy­go­to­wy­wa­no ką­piel, pew­nie dla Szczep­ka. U nas nie było ła­zien­ki – wiej­ski dom – więc usta­wia­ło się na dwóch stoł­kach czy krze­słach wa­nien­kę. Przy­no­si­ło się z kuch­ni go­rą­cą wodę. Ja sta­łam przy tym wia­drze z go­rą­cą wodą – pra­wie ukrop. Ja­kiś pa­pie­rek wpadł mi do wia­dra, a ja, nie my­śląc wie­le, za­nu­rzy­łam całą rękę aż po pa­chę, szu­ka­jąc tego pa­pier­ka. Opa­rzy­łam całą. Cho­dzi­łam po­tem z za­ban­da­żo­wa­ną ku­kłą w miej­scu ręki. Cie­ka­we, że nie pa­mię­tam bólu. Pa­mię­tam to wia­dro z wodą, pa­mię­tam ten pa­pie­rek, nie pa­mię­tam bólu, gdy za­nu­rzy­łam rękę. Po­tem cho­dzi­łam i mó­wi­łam: „Ja mam dzieć­ko” i ko­ły­sa­łam tę za­ban­da­żo­wa­ną ku­kłę.

Z ta­kich naj­daw­niej­szych lat pa­mię­tam, jak by­ły­śmy małe; ja jesz­cze nie mó­wi­łam „r”. Mó­wi­łam „j” za­miast „r”. Przy­je­chał naj­star­szy brat Ta­tu­sia, stryj­cio Wa­cio. Pod­niósł mnie do góry i pyta: „Jak ty się na­zy­wasz?”. A ja mó­wię: „Kjó­jo­wa Ja­dwi­ga”, bo wie­dzia­łam, że jak Ja­dwi­ga, to kró­lo­wa. Strasz­nie się ze mnie śmie­li, a ja nie wie­dzia­łam, o co im cho­dzi.

W tym cza­sie, kie­dy mia­łam czte­ry lata, Te­re­nia mia­ła dwa i pół. Gdy skoń­czy­ła trzy lata, cho­dzi­ła z za­ci­śnię­ty­mi piąst­ka­mi i wszyst­kich py­ta­ła: „Co ja tsi­mam?”. Cho­dzi­ło o to, że ma trzy lata, ale od­kry­ła, że „trzy mam” wy­cho­dzi­ło na to samo, co „trzy­mam”. Tym dow­ci­pem za­ba­wia­ła całe oto­cze­nie.

Te­re­nia zresz­tą była bar­dzo roz­kosz­nym dziec­kiem. Mia­ła bar­dzo de­li­kat­ne wło­ski i to do­da­wa­ło jej wdzię­ku. Ta­tuś się z nami ba­wił. Jego buty z cho­le­wa­mi słu­ży­ły nam jako zjeż­dżal­nia z ko­lan na zie­mię. Ta­tuś na no­dze bu­jał Te­re­nię i mó­wił: „Te­re­niu­cha, Te­re­niu­cha, jaka z cie­bie ro­pu­cha”. Te­re­nia śmia­ła się za­chwy­co­na. Mama mó­wi­ła, że ona się tak śmia­ła, jak „woda z ka­raf­ki”, taki był „per­li­sty” śmiech Te­re­ni. Wszy­scy ra­zem śmie­li­śmy się z nią. W pew­nym mo­men­cie Te­re­nia za­py­ta­ła: „A cio to jest ro­pu­cha?”. Ta­tuś od­po­wie­dział: „To taka brzyd­ka żaba”. Te­re­nia za­czę­ła pła­kać, nie chcia­ła, żeby Ta­tuś tak na nią mó­wił. Naj­pierw się po­do­ba­ło, było miłe i ser­decz­ne, a po­tem się oka­za­ło, że ja­kiś pod­stęp kry­je się pod ślicz­nym sło­wem „ro­pu­cha”.

Jak Szcze­pek się uro­dził, mia­łam czte­ry lata, Te­re­nia od­po­wied­nio mniej, nie­ca­łe trzy. Star­szych chłop­ców Ta­tuś wy­wiózł do Cho­ci­mie­rza, do cio­ci Mici, a Mama na ten czas prze­nio­sła się do po­ko­ju Ba­bu­ni. My by­ły­śmy małe i mało to nas ob­cho­dzi­ło. W każ­dym ra­zie były ja­kieś dziw­ne rze­czy: Mama w po­ko­ju Ba­bu­ni, tam ją od­wie­dza­ły­śmy. I na­gle przy­cho­dzi Ta­tuś, woła nas i mówi, że uro­dził się nam bra­ci­szek i mo­że­my go zo­ba­czyć. Bar­dzo by­ły­śmy cie­ka­we. Le­żał wy­ką­pa­ny, pur­pu­ro­wy, roz­grza­ny, z ja­kąś pie­lusz­ką na gło­wie. Wy­da­wa­ło się, że to kap­tur. Pa­mię­tam tyl­ko, że miał wy­raź­nie za­ry­so­wa­ną, wy­sta­ją­cą bród­kę, któ­ra zo­sta­ła mu na całe ży­cie. Bar­dzo się nam po­do­bał, te rącz­ki, te pa­zno­kiet­ki, cho­ciaż wte­dy, w pierw­szym mo­men­cie, był ab­so­lut­nie „za­pa­ko­wa­ny”, ale po­tem były za­chwy­ty nad jego rącz­ka­mi, nóż­ka­mi, tak jak póź­niej za każ­dym ra­zem.

Te­raz ko­niecz­nie na­le­ży opo­wie­dzieć, jak wy­glą­dał dom w Żu­ko­ci­nie. Był to dom drew­nia­ny, nic spe­cjal­ne­go, bez żad­ne­go sty­lu. Czte­ry po­ko­je, pią­ty był do­ro­bio­ny z du­żej sie­ni, z któ­rej szły scho­dy na strych, co było dla nas wiel­ką atrak­cją. W koń­cu przy­był po­kój szó­sty, prze­ro­bio­ny z kuch­ni. Po­nie­waż ro­bi­ło się cia­sno, Ta­tuś wy­bu­do­wał mały bu­dy­ne­czek na kuch­nię obok domu. Miesz­ka­li tam naj­pierw star­si chłop­cy, bo my ro­śli­śmy, więc chłop­ców i dziew­czyn­ki trze­ba było po­roz­dzie­lać: Ka­zio i Olo ra­zem, Ja­dwi­sia i Te­re­nia w dru­gim po­ko­ju, Szcze­pek ra­zem z ro­dzi­ca­mi. Po­tem, gdy Szcze­pek pod­rósł, uro­dzi­ły się bliź­nia­ki, Pio­truś i Pa­we­łek, Ka­zio i Olo wy­je­cha­li do in­ter­na­tu do Lwo­wa, więc po­kój chłop­ców zo­stał za­mie­nio­ny na po­kój dzie­cin­ny. Na koń­cu przy­był tam Jó­zio.

Cha­rak­te­ry­stycz­na dla tego bu­dyn­ku była tak zwa­na „ga­le­ria”. Na­zy­wa­li­śmy ją ga­le­rią, ale na­praw­dę była to dłu­ga we­ran­da, któ­ra ota­cza­ła dom pod ką­tem pro­stym, od fron­tu i jesz­cze wzdłuż bocz­nej ścia­ny. Tam się roz­sze­rza­ła pół­okrą­gło w ro­dzaj sa­lo­ni­ku: fi­ran­ki na wiel­kich oknach, sto­lik trzci­no­wy i fo­te­li­ki. Sia­da­li tam do­ro­śli z go­ść­mi, a my uga­nia­li­śmy się po ca­łej ga­le­rii. Było tam bar­dzo dużo skrzy­nek z kwia­ta­mi, roz­sa­dy, róż­ne zi­mu­ją­ce kwia­ty. Ta ga­le­ria była bar­dzo do­bra i wy­god­na. Na ścia­nie od stro­ny po­ko­ju Ba­bu­ni wi­sia­ła tak zwa­na „bu­zia dzicz­ki”. Był to wy­pcha­ny łeb dzi­ka – czy­jeś tro­feum, któ­re już tu za­sta­li­śmy. Bar­dzo się ba­li­śmy tego łba i nie­raz Mama mu­sia­ła nas obok nie­go prze­pro­wa­dzać, gdy któ­reś z nas „uda­wa­ło się na ko­niec ga­le­rii”, to zna­czy do pew­ne­go miej­sca, urzą­dzo­ne­go wła­snym prze­my­słem przez Ta­tu­sia. Gdy by­łam więk­sza, spe­cjal­nie cho­dzi­łam z Mamą na strych, żeby zo­ba­czyć „dal­szy ciąg” tego dzi­ka. My­śla­łam, że on stoi na stry­chu i wy­glą­da przez ja­kieś okien­ko na „ga­le­rię”. Bar­dzo się dzi­wi­łam, gdy się oka­za­ło, że on tam nie stoi, że sam łeb „wy­glą­da” i stra­szy.

Oczy­wi­ście, „ga­le­ria” słu­ży­ła nam naj­bar­dziej w desz­czo­we dni lata. Bo nor­mal­nie w le­cie by­li­śmy cały dzień na dwo­rze, a w zi­mie było na niej zim­no. W „sa­lo­ni­ku” czę­sto sie­dzia­ła Ba­bu­nia, bo był on obok Ba­bu­ni po­ko­ju. Stam­tąd wy­cho­dzi­ły drzwi wprost do ogro­du pani Szy­ma­now­skiej.

Pani Szy­ma­now­ska, wła­ści­ciel­ka Żu­ko­ci­na, po­zwa­la­ła nam cza­sem wejść do jej ogro­du. Był to ogród z du­ży­mi, wy­so­ki­mi drze­wa­mi, ro­dzaj par­ku, a wa­rzyw­na część była gdzieś da­lej. Oczy­wi­ście do ogro­du pani Szy­ma­now­skiej szło się pod opie­ką, to już była tro­chę „wy­ciecz­ka”, utrud­nio­na tym, że pani Szy­ma­now­ska mia­ła pie­ska, Pika. Szcze­kał okrop­nie prze­raź­li­wie. Ba­li­śmy się go wszy­scy, na­wet Ta­tuś tro­chę się go bał. Piko sko­wy­czał prze­raź­li­wie, nie do wy­trzy­ma­nia. Zresz­tą był dość roz­pusz­czo­ny, a pani Szy­ma­now­ska do­ga­dza­ła mu nie­sa­mo­wi­cie, na przy­kład do­da­wa­ła mu śmie­tan­kę do je­dze­nia. Jed­nym sło­wem był to nasz „wróg kla­so­wy”, bo nie tyl­ko, że ha­ła­śli­wy, nie tyl­ko, że szcze­rzył zęby i stra­szył, że ugry­zie, to jesz­cze zja­dał ta­kie spe­cja­ły, któ­rych dzie­ci nie ja­da­ły. Oczy­wi­ście, że śmie­tan­ka była wła­sno­ścią pani Szy­ma­now­skiej i co nam do jej go­spo­da­ro­wa­nia, nie­mniej ja­koś nam to nie pa­so­wa­ło, żeby pie­sek jadł ta­kie fry­ka­sy. Od tam­tej pory lęk przed psa­mi ja­koś się nam wszyst­kim za­ko­do­wał. Szła po­nu­ra wieść za Pi­kiem, że ko­goś po­gryzł.

Spe­cjal­ną spra­wą były scho­dy w na­szym po­ko­ju. Scho­dy – wia­do­mo, kor­cą. Mama so­bie po­ra­dzi­ła z pro­ble­mem scho­dów i nie­bez­pie­czeń­stwem na­sze­go spa­da­nia z nich. Była usta­lo­na raz na za­wsze taka re­gu­ła, że wol­no wcho­dzić tyl­ko na ten scho­dek, ile kto miał lat. Jak miał czte­ry, to na czwar­ty, jak miał pięć, to na pią­ty. W dniu uro­dzin było uro­czy­ste wej­ście na ten swój nowy scho­dek. To był je­den z przy­wi­le­jów „awan­su spo­łecz­ne­go”.

Ale jesz­cze w róż­nych in­nych spra­wach awan­so­wa­li­śmy w dniu uro­dzin. Na przy­kład do sze­ściu lat mia­ło się ser­we­tę pod bro­dą, za­wią­za­ną jak u nie­mow­lę­cia. W dniu ukoń­cze­nia sze­ściu lat zdej­mo­wa­li z czło­wie­ka tę ser­wet­kę i do­sta­wał dużą ser­wet­kę, jak do­ro­śli, któ­rą kła­dło się przy je­dze­niu na ko­la­na. Od sied­miu lat do­sta­wa­ło się wi­de­lec i nóż. Już nie Mama kro­iła mię­so na ta­le­rzu, tyl­ko każ­dy sam so­bie kro­ił. Był jesz­cze je­den awans, a mia­no­wi­cie do czter­na­stu lat jeź­dzi­ło się na ko­niu na cza­pra­ku, a od czter­na­stu lat za­czy­na­ło się jeź­dzić w sio­dle. Ja już nie do­cze­ka­łam tego awan­su, bo wy­pro­wa­dzi­li­śmy się z Żu­ko­ci­na, po­tem już nie było koni. Na cza­pra­ku jeź­dzi­łam, mie­li­śmy sta­rą kasz­tan­kę – sta­rą klacz, któ­ra wo­zi­ła mle­ko do mle­czar­ni. Jak była za­ba­wa z Ta­tu­siem w jeż­dże­nie kon­no, Ta­tuś wsa­dzał na tę kasz­tan­kę i moż­na było trosz­kę po­je­chać. Była bar­dzo spo­koj­niut­ka i bez­piecz­na.

Nie wia­do­mo tyl­ko, co raz jej się sta­ło, bo wła­śnie po­ga­lo­po­wa­ła, po­nio­sła, i wte­dy na niej je­chał Szcze­pek. Był ma­leń­ki, czte­ro­let­ni, i pew­nie po raz pierw­szy w ży­ciu sie­dział sam na ko­niu, bo do­tąd małe dzie­ci Ta­tuś wo­ził przed sobą. Ona się na­gle po­de­rwa­ła, nie wia­do­mo co ją ugry­zło, i prze­le­cia­ła pod drze­wem ja­bło­ni, Szcze­pek za­cze­pił gło­wą o ga­łąź i spadł. Przez kil­ka dni ma­ja­czył, po­tem mu wszyst­ko prze­szło, ale nie wiem, czy to nie po­zo­sta­wi­ło ja­kie­goś śla­du. W ogó­le Szcze­pek miał wie­le ta­kich „pe­chów”, róż­ne inne wy­pad­ki i za­wsze cięż­kie. Był ja­koś na­zna­czo­ny na wiel­kie cho­ro­wa­nia i na­praw­dę trud­ne do­świad­cze­nia, ale o tym póź­niej.

Mu­szę jesz­cze opo­wie­dzieć o Ba­bu­ni, bar­dzo sym­pa­tycz­nej oso­bie. Była w domu kimś, kogo się ota­cza czcią, ale mia­ła też z nami swo­je za­ję­cia. Nie­raz czy­ta­ła nam gło­śno, nie­raz Mama zo­sta­wia­ła nas z Ba­bu­nią, nie­raz nas Ba­bu­nia pil­no­wa­ła, na przy­kład w ogro­dzie pod je­sio­nem. To było bar­dzo przy­jem­ne miej­sce. Ogrom­ne drze­wo, a pod nim sto­lik i ła­wecz­ka. Sie­dzie­li­śmy tam nie­raz po po­łu­dniu i je­dli­śmy pod­wie­czo­rek: chleb z se­rem i rzod­kiew­ką, ka­kao lub coś in­ne­go do pi­cia. Ba­bu­nia bar­dzo dba­ła o kwia­ty. Zmie­nia­ła kwia­ty w sa­lo­nie, przy oł­ta­rzy­ku do na­bo­żeństw ma­jo­wych i czerw­co­wych. To były róż­ne Ba­bu­nio­we za­ję­cia. Mia­ła bar­dzo ure­gu­lo­wa­ny tryb ży­cia. Rano po śnia­da­niu pi­sa­ła li­sty, czy­ta­ła, ro­bi­ła szy­deł­kiem, po obie­dzie od­po­czy­wa­ła, o pią­tej mó­wi­ła ró­ża­niec i to był że­la­zny po­rzą­dek dnia. W zi­mie wy­jeż­dża­ła do swo­jej ro­dzo­nej sio­stry – cio­ci Isi Or­set­ti, do Ku­ro­wa. Poza tym była z nami.

Ba­bu­nia mia­ła swój osob­ny po­kój od stro­ny „ga­le­rii” i tam nie­raz sie­dzia­ła. Po­ko­je były ta­kie: po­kój ja­dal­ny, sion­ka, po­kój Ba­bu­ni. Od po­ko­ju ja­dal­ne­go wcho­dzi­ło się do tak zwa­ne­go sa­lo­nu i po­tem z sa­lo­nu wcho­dzi­ło się do po­ko­ju ro­dzi­ców. Z po­ko­ju ro­dzi­ców wcho­dzi­ło się do na­sze­go po­ko­ju, a póź­niej przez nasz po­kój do chłop­ców. Było też wej­ście z we­ran­dy do ich po­ko­ju. Jak przy­jeż­dża­li chłop­cy ze Lwo­wa, spa­li w róż­nych miej­scach: na stry­chu, na sia­nie, za­wsze gdzieś tam spa­li. To już trwa­ło bar­dzo krót­ko, ale nie chcę wy­bie­gać na­przód, bo jesz­cze mam dużo do opo­wia­da­nia o Żu­ko­ci­nie.

W fol­war­ku, w miesz­ka­niu służ­bo­wym, miesz­ka­li We­ryń­scy. Ci sami We­ryń­scy z Basz­tań­ko­wa i Ko­dy­my, któ­rzy u nas pra­co­wa­li. Po ko­lei wszyst­kie dziew­czę­ta nas niań­czy­ły. Chłop­cy uczy­li się. Nasi ro­dzi­ce wy­kształ­ci­li Fran­ka, a Sta­szek – naj­młod­szy syn, sam so­bie za­ła­twił stu­dia; za­trzy­mał sa­mo­chód pre­zy­den­ta Mo­ścic­kie­go w dro­dze do Spa­ły, wrę­czył list z proś­bą, aby pre­zy­dent ło­żył na jego na­ukę. Skoń­czył szko­łę ogrod­ni­czą na koszt Pre­zy­den­ta we Lwo­wie. Szko­ła mie­ści­ła się obok gma­chu uni­wer­sy­te­tu. Gdy go py­ta­no: „Stasz­ku, gdzie ty cho­dzisz?”, od­po­wia­dał: „Na pra­wo”. Szko­ła była na pra­wo od uni­wer­sy­te­tu. Ta­kie so­bie ro­bił dow­ci­py. Po tym cho­dze­niu „na pra­wo” zo­stał fa­cho­wym ogrod­ni­kiem i jesz­cze dłu­go, dłu­go po prze­pro­wa­dze­niu się do Wro­cła­wia pra­co­wał w Miej­skiej Zie­le­ni Wro­cław­skiej. Całe ży­cie w swo­im fa­chu. Fra­nek uczył się w se­mi­na­rium na­uczy­ciel­skim, Ma­nia wy­szła za mąż za Jana Orze­chow­skie­go. Miesz­ka­li w Żu­ko­ci­nie. Jó­zia była u nas dłu­go, niań­czy­ła Ka­zia i Ola, po­tem wy­szła za mąż i wy­je­cha­ła do Ar­gen­ty­ny. Po po­wro­cie z Ar­gen­ty­ny Sa­po­wie wy­bu­do­wa­li so­bie dom w Ka­mion­ce koło Ko­ło­myi i do­pie­ro wte­dy za­czę­ły się im ro­dzić dzie­ci. Po­tem była Ha­nia, żona Mi­cha­ła Ko­sia­ka – osia­dłe­go Cy­ga­na. Mie­li sied­mio­ro dzie­ci. Zo­sia, star­sza od Hani, nie wy­szła za mąż, miesz­ka­ła całe ży­cie u nas, aż do roz­sta­nia wo­jen­ne­go. Po­tem Elż­bie­ta, któ­ra skoń­czy­ła ja­kąś szko­łę, zda­je się ha­ftu. Pra­co­wa­ła sa­mo­dziel­nie, mało się u nas po­ka­zy­wa­ła. Naj­młod­sza, Ró­zia, prze­by­wa­ła też u nas dłu­go, a przed samą woj­ną wy­szła za mąż i wy­je­cha­ła do Lwo­wa. Wszy­scy tro­chę wcze­śniej do­ra­sta­li od nas.

Pa­mię­tam po­waż­ne prze­ży­cie: po­grzeb Ma­te­usza We­ryń­skie­go, ojca. Na­zy­wa­li­śmy ich – praw­do­po­dob­nie był to ję­zyk Ka­zia i Ola – „Tutu” i „Mumu”. Gdy umarł „Tutu”, wte­dy prze­ży­łam pierw­szy raz spra­wę umie­ra­nia, że ktoś umarł. Umarł „Tutu”. Pa­mię­tam ten po­grzeb, śpie­wa­li na rzew­ną me­lo­dię Sa­lve Re­gi­na po ła­ci­nie. Ja szcze­rze pła­ka­łam i żal mi było, że nie ma już „Tutu”, ale w ogó­le sam pro­blem śmier­ci był dla mnie wstrzą­sa­ją­cy. Jak to, był i nie ma? Było to dla mnie bar­dzo dziw­ne: czło­wiek był i go nie ma. A jesz­cze to Sa­lve Re­gi­na ta­kie rzew­ne, wy­do­by­ło ze mnie strasz­ny szloch i smu­tek. Zresz­tą wszy­scy pła­ka­li, bo „Tutu” był oj­cem du­żej ro­dzi­ny. Zo­stał po­cho­wa­ny na cmen­ta­rzu w Żu­ko­ci­nie, tam gdzie już le­ża­ły na­sze dzie­ci, czy­li Edzio i Staś. Gdy cho­dzi­li­śmy na cmen­tarz w Dzień Za­dusz­ny, od­wie­dza­li­śmy te gro­by.

Pa­mię­tam jesz­cze ta­kie nie­mal „me­ta­fi­zycz­ne” prze­ży­cie, gdy kie­dyś do­szło do mo­jej świa­do­mo­ści, że Mama do Ba­bu­ni mówi „Mamo”. Mama? Mamo? Mama mówi do Ba­bu­ni „Mamo”? „Tak”, po­wie­dzia­ła Mama, „bo Ba­bu­nia jest moją mamą”. Mamo? To zna­czy, że Mama jest dziec­kiem? Mama się śmia­ła i mó­wi­ła: „Tak, je­stem dziec­kiem mo­jej mamy”. Jak Mama jest dziec­kiem, to za­czę­li­śmy Mamę obej­mo­wać, bo je­śli jest dziec­kiem, to trze­ba ją wziąć na ręce, ale to się nie dało. Mama była duża, dość gru­ba, więc gdzieś w miej­scu ko­lan obej­mo­wa­li­śmy Mamę, żeby ją wziąć „na ląć­ki”. Mama okrop­nie się śmia­ła, że dla nas by­cie dziec­kiem zna­czy, że trze­ba dziec­ko wziąć na ręce. I znów Mama tłu­ma­czy­ła, że gdy była mała, jej mama no­si­ła ją na rę­kach. Ale i te­raz nie prze­sta­ła być dziec­kiem swo­jej mamy, cho­ciaż jest duża. Bar­dzo to wy­da­wa­ło się dziw­ne, ale przy­jem­nie pa­mię­tać te od­kry­cia.

Trze­ba by te­raz po­wie­dzieć o oboj­gu ro­dzi­cach. Ta­tuś i Mama sta­no­wi­li na­praw­dę wspa­nia­łą parę. Moż­na po­wie­dzieć, że wspa­nial­szych ro­dzi­ców nie zna­łam. Nie taka sztu­ka nie znać wspa­nial­szych, jak się zna tyl­ko ich dwo­je, ale pa­trząc cał­kiem obiek­tyw­nie, byli bar­dzo zgod­ni i so­li­dar­ni. By­wa­ło tak, że je­że­li któ­reś z dzie­ci chcia­ło prze­chy­trzyć Mamę czy Ta­tu­sia, to na przy­kład py­ta­ją o coś Mamę, Mama nie po­zwa­la, lecą do Ta­tu­sia, któ­ry aku­rat nie zo­rien­to­wał się i po­zwo­lił. Po­tem jak to wy­szło na jaw, Ta­tuś się gnie­wał: „Co? Wy­ście przy­szli mnie py­tać, jak Mama nie po­zwo­li­ła? Tak nie wol­no”. I za to otrzy­my­wa­ło się cał­kiem re­al­nie w skó­rę. Ta­tuś da­wał w skó­rę za to, że dziec­ko pod­wa­ża za­sa­dę, że Mama i Ta­tuś my­ślą jed­na­ko­wo. Tak było po­sta­no­wio­ne i po­wie­dzia­ne. Je­że­li Mama coś mó­wi­ła, to choć­by Ta­tuś o tym nie wie­dział, mówi to samo. Je­że­li Ta­tuś coś mówi, to choć­by Mama o tym nie wie­dzia­ła i nic nie mó­wi­ła, mówi tak samo. Czy chce­cie nas po­dzie­lić? My je­ste­śmy zgod­ni. Ro­dzi­ce nam to wbi­ja­li do gło­wy. Wie­dzie­li­śmy, że oni sta­no­wią na­szą „pew­ność i za­ufa­nie”. Pew­na osto­ja! Tacy ro­dzi­ce to jest je­dy­ne bez­piecz­ne miej­sce na świe­cie. Bo gdy sty­ka­li­śmy się z „róż­ny­mi rze­cza­mi”, gdy już by­li­śmy poza Żu­ko­ci­nem, w Ko­ło­myi, i „róż­ne rze­czy” nas spo­ty­ka­ły, wia­do­mo było, że u nas wszyst­ko jest tak, jak po­win­no być.

Mó­wi­ła mi Mama, że po­ko­cha­ła Ta­tu­sia za to, że był re­li­gij­ny: w ogó­le go po­ko­cha­ła, ale ze wszyst­kich bra­ci Ta­tuś naj­bar­dziej jej się po­do­bał, bo był naj­bar­dziej re­li­gij­ny. Inni byli mniej prak­ty­ku­ją­cy. Ta­tuś na­le­żał do So­da­li­cji Ma­riań­skiej, był po­boż­ny tak po pol­sku. Mo­dlił się, słu­chał Pana Boga i przy­ka­zań Bo­żych. Sam nie­raz o so­bie mó­wił, że on tak za bar­dzo nie ma się z cze­go spo­wia­dać. Ow­szem, spo­wia­dał się, jak Ko­ściół wy­ma­gał, a w nie­dzie­le za­zwy­czaj przy­stę­po­wał do Ko­mu­nii Świę­tej. Po­tem na­wet czę­ściej, gdy było bli­żej do ko­ścio­ła.

W Żu­ko­ci­nie było da­le­ko do ko­ścio­ła, więc trud­niej było o spo­wiedź i ko­mu­nię. Mama z Ba­bu­nią za­wsze przy­stę­po­wa­ły, ale zda­rza­ły się pew­ne ogra­ni­cze­nia z po­wo­du po­stu eu­cha­ry­stycz­ne­go, któ­ry obo­wią­zy­wał od pół­no­cy, i to bez kro­pli wody. Gdy je­cha­li­śmy na sumę, Ta­tuś pro­sił, żeby Mama, ocze­ku­ją­ca na na­stęp­ne dziec­ko, nie przy­stę­po­wa­ła do ko­mu­nii, aby nie była tak dłu­go na czczo. To też wiem od Mamy, bo wów­czas nie by­li­śmy świa­do­mi Mamy sta­nu. Ta­tuś, o ile wiem, nie mógł być dłu­go głod­ny, wte­dy za­wsze bo­la­ła go gło­wa. Post eu­cha­ry­stycz­ny stwa­rzał duże utrud­nie­nie, ale naj­czę­ściej ro­dzi­ce sta­ra­li się je­chać do ko­ścio­ła na go­dzi­nę dzie­wią­tą. Wte­dy nie było pro­ble­mu, śnia­da­nie ja­dło się po po­wro­cie.

Gdy za­czę­li­śmy pod­ra­stać, za­czął się pro­blem szko­ły. W Żu­ko­ci­nie była szko­ła jed­no­kla­so­wa, ro­dzi­ce nie bar­dzo mie­li do niej za­ufa­nie. Chłop­cy przez ja­kiś czas do niej cho­dzi­li, ale krót­ko, bo nie przy­go­to­wy­wa­ła do szko­ły śred­niej. W szko­le kie­row­ni­kiem i je­dy­nym na­uczy­cie­lem był pan Bąk, któ­ry przez ja­kiś czas chłop­ców uczył, ale po­tem ro­dzi­ce zre­zy­gno­wa­li, może z po­wo­dów fi­nan­so­wych, może ze wzglę­du na po­ziom, osta­tecz­nie Mama sama przy­go­to­wa­ła ich do gim­na­zjum. Wy­je­cha­li do Lwo­wa, Ka­zio do pierw­szej kla­sy gim­na­zjum. Olo cho­dził jesz­cze do szko­ły po­wszech­nej. Dwa lata byli we Lwo­wie w za­kła­dzie Abra­ha­mo­wi­czów. Dziew­czyn­ki, czy­li Te­re­nię i mnie, Mama uczy­ła sama. Pa­mię­tam, że jak mia­łam lat sześć, za­czę­ła się na­uka. Po­tem do­szła Te­re­nia. Były wszyst­kie przed­mio­ty, pi­sa­nie, czy­ta­nie, re­li­gia, ra­chun­ki i od­ra­bia­nie lek­cji.

Na­uka re­li­gii – wspa­nia­ła, fa­scy­nu­ją­ca, ale też drą­ży­ła na­sze su­mie­nia. Pa­mię­tam to moje su­mie­nie, któ­re oka­za­ło się peł­ne skru­pu­łów. Mia­łam dużo pro­ble­mów, któ­re Mama roz­strzy­ga­ła jak wy­traw­ny kie­row­nik du­cho­wy. Poza tym jeź­dzi­li­śmy w nie­dzie­le do ko­ścio­ła. Jak był duży mróz czy deszcz, wte­dy Mama nas nie za­bie­ra­ła, ale za­raz po po­wro­cie, po śnia­da­niu, sia­da­ło się ra­zem i Mama czy­ta­ła Ewan­ge­lię i wszyst­ko nam opo­wia­da­ła. Jed­nym sło­wem, ro­bi­ła nam ta­kie nie­dziel­ne po­ucze­nia, że­by­śmy przy­naj­mniej wie­dzie­li, co na dany ty­dzień było „za­da­ne” z li­tur­gii Ko­ścio­ła. Do­brze więc zna­li­śmy Ewan­ge­lię od ma­łe­go, by­li­śmy bar­dzo do­brze ka­te­chi­zo­wa­ni, dziś by się po­wie­dzia­ło – ewan­ge­li­zo­wa­ni.

Mama mia­ła ogrom­ny ta­lent pe­da­go­gicz­ny, umia­ła wy­słu­chać, roz­wią­zać pro­ble­my, bar­dzo mą­drze i na­praw­dę od­po­wie­dzial­nie. Na­wet mia­ła taką opi­nię w So­da­li­cji Ma­riań­skiej, do któ­rej na­le­ża­ła. Mo­de­ra­to­rem so­da­li­cji był ksiądz Adam Bog­da­no­wicz ze Lwo­wa, któ­ry mó­wił o Ma­mie „ta pani teo­log”.

Mama ni­g­dy nie prze­sa­dza­ła. Był wspól­ny pa­cierz, krót­ki, od­po­wied­ni do wie­ku dzie­ci. Była Msza nie­dziel­na, było przy­go­to­wa­nie do Pierw­szej Ko­mu­nii Świę­tej. Chłop­cy – o ile pa­mię­tam – mie­li Pierw­szą Ko­mu­nię Świę­tą w pa­ra­fii w Żu­ko­wie, a my, Te­re­nia i ja, cał­kiem osob­no. Mama nas przy­go­to­wa­ła, a sio­stry ur­szu­lan­ki w Ko­ło­myi urzą­dzi­ły nam uro­czy­stość 13 maja 1932 roku. Ksiądz Bog­da­no­wicz przy­je­chał ze Lwo­wa, wy­spo­wia­dał nas i on udzie­lił Pierw­szej Ko­mu­nii Świę­tej. Że­by­śmy nie czu­ły się same, tyl­ko dwie, sio­stry po­pro­si­ły star­sze uczen­ni­ce gim­na­zjum, aby to­wa­rzy­szy­ły nam w bia­łych mun­dur­kach.

Pa­mię­tam, że poza prze­ży­ciem Pierw­szej Ko­mu­nii, któ­re było zwy­czaj­ne, na­le­ża­ło w so­bie tę ma­lut­ką wia­rę obu­dzić i nic szcze­gól­ne­go się nie dzia­ło. Naj­waż­niej­sze, że Pan Je­zus na­praw­dę przy­szedł i że od tej pory będę mo­gła przy­stę­po­wać do Ko­mu­nii Świę­tej ile razy będę chcia­ła. Był to po­czą­tek ży­cia sa­kra­men­tal­ne­go. Ale by­ły­śmy bar­dzo dzie­cin­ne. Przy­stą­pi­ły­śmy ra­zem, Te­re­nia mia­ła sześć lat, a ja osiem. Po­tem było śnia­da­nie z księ­dzem Bog­da­no­wi­czem. Ksiądz Bog­da­no­wicz spy­tał: „A o czym ja mó­wi­łem ka­za­nie?”, a Te­re­nia od razu się wy­rwa­ła: „O na­czy­niach”. A on mó­wił o we­zwa­niach li­ta­nii do Mat­ki Bo­żej: „Na­czy­nie du­chow­ne, Na­czy­nie po­waż­ne, Na­czy­nie oso­bli­we­go na­bo­żeń­stwa” – te­raz się mówi: „Przy­byt­ku Du­cha Świę­te­go, Przy­byt­ku chwa­leb­ny, Przy­byt­ku sław­ny po­boż­no­ści”. To były te „na­czy­nia”. Ksiądz Bog­da­no­wicz bar­dzo się śmiał z tych na­czyń. Ale gdy mó­wił w cza­sie mszy, zo­rien­to­wał się, że to jest tro­chę za trud­ne dla nas, i po­tem po­wie­dział kil­ka zdań, któ­re już zro­zu­mia­ły­śmy i za­pa­mię­ta­ły­śmy. Po­wie­dział, że du­sza to jest tak jak­by wiel­kie pole, któ­re Pan Je­zus upra­wia. Z tego pola wy­ci­na ma­leń­ki ogró­dek i każ­dy z nas ma go upra­wiać. „A jak upra­wiasz swój ogró­dek, to Pan Je­zus upra­wi ci całe pole”. Tyle pa­mię­tam z na­uki w dniu Pierw­szej Ko­mu­nii. Mia­łam wiel­ką chęć upra­wiać ten swój ogró­dek, aby Pan Je­zus upra­wił moje pole. Na­wet so­bie wy­obra­zi­łam ten mój „ogró­dek”, taki trój­ką­cik zie­mi w ką­cie ogro­du, zresz­tą wła­śnie taki, jaki mia­łam w na­szym ogro­dzie.

Jesz­cze w cza­sie tego śnia­da­nia, gdy już dłuż­szy czas je­dli­śmy, przy­cho­dzi sio­stra, bo to było u ur­szu­la­nek, i pyta, czy nie zja­dły­by­śmy jaj­ka na mięk­ko. Mó­wi­my nie, dzię­ku­je­my. A tym­cza­sem jaj­ka wjeż­dża­ją w kie­lisz­kach. U nas ja­dło się jaj­ka stłu­czo­ne do szklan­ki, po wie­deń­sku, i to było pysz­ne, ale co­dzien­ne. A tu rap­tem – w kie­lisz­kach! Mó­wi­my jed­no­cze­śnie: „Jak w kie­lisz­kach, to pro­szę”. Ja­dły­śmy więc te jaj­ka w kie­lisz­kach, a ksiądz Bog­da­no­wicz zno­wu bar­dzo się z nas śmiał: że oczy­wi­ście w kie­lisz­kach to fan­ta­stycz­ny ar­gu­ment, żeby je jeść. Było bar­dzo miło, po­tem wró­ci­li­śmy do domu, do Żu­ko­ci­na.

War­to jesz­cze wspo­mnieć, że od za­miesz­ka­nia w Żu­ko­ci­nie za­czął się kon­takt na­szej ro­dzi­ny ze Lwo­wem, bo Żu­ko­cin znaj­do­wał się na te­re­nie ar­chi­die­ce­zji lwow­skiej. Lwów stał się na­szym uko­cha­nym mia­stem, do któ­re­go się jeź­dzi­ło do le­ka­rza i do waż­nych sa­kra­men­tów, na przy­kład do bierz­mo­wa­nia.

W tym cza­sie, za­raz po na­szej Pierw­szej Ko­mu­nii, „rap­tem” (24 czerw­ca 1932 roku) ro­dzą się bliź­nia­ki, Pio­truś i Pa­we­łek. Dla nas to było za­sko­cze­nie, bo my nie mia­ły­śmy po­ję­cia, że Mama szy­ku­je się do uro­dze­nia na­stęp­nych dzie­ci. Pew­nie my­śla­ła o na­stęp­nym dziec­ku, a nie o bliź­nia­kach, ale uro­dzi­ło się dwóch chłop­ców. No więc rada w radę, Mama z Ta­tu­siem po­sta­no­wi­li, że sko­ro nie ma już krew­nych, aby pro­sić ich na ro­dzi­ców chrzest­nych, wo­bec tego bliź­nia­ki będą trzy­ma­ne do chrztu przez bra­ci i sio­stry. Te­re­nia z Ka­ziem – Pio­tru­sia, a Olo ze mną – Pa­weł­ka. Ksiądz pro­boszcz się zgo­dził, wpraw­dzie ro­dzi­ce chrzest­ni po­win­ni być bierz­mo­wa­ni, ale po­nie­waż chłop­cy byli bierz­mo­wa­ni, więc to wy­star­czy­ło. Mama nas wy­uczy­ła do­kład­nie, co bę­dzie ksiądz mó­wił, co ro­dzi­ce chrzest­ni od­po­wia­da­ją. By­li­śmy wy­ku­ci jak na­le­ży. A tu na­raz or­ga­ni­sta nam pod­po­wia­da. By­li­śmy obu­rze­ni, po co on pod­po­wia­da, kie­dy my umie­my? Trze­ba było to ścier­pieć, bo skąd mógł wie­dzieć, że ta­kie małe dzie­ci wszyst­ko umie­ją.

Na­sze dzie­ci za­cho­wa­ły się jak na­le­ży, Pio­truś chy­ba spał i ci­chut­ko przy­jął chrzest, a Pa­we­łek, jak po­czuł zim­ną wodę, strasz­nie się roz­pła­kał, ale całe ży­cie nie lu­bił zim­nej wody, więc pew­nie to już wte­dy się ob­ja­wi­ło. W każ­dym ra­zie dzie­ci zo­sta­ły ochrzczo­ne. Piotr i Pa­weł – to była wiel­ka atrak­cja, ta­kie małe bliź­nia­ki w domu.

A my by­li­śmy jesz­cze nie­du­zi: ja mia­łam osiem lat, Te­re­nia pra­wie sie­dem. Olo je­de­na­ście, Ka­zio pra­wie trzy­na­ście. Dzie­ci były po­dzie­lo­ne na wy­raź­ne gru­py. Tak się mó­wi­ło: Ka­zio i Olo – „duże”, Ja­dwi­sia i Te­re­nia – małe, Szcze­pek – ma­leń­ki, a „Pa­weł­ki” – „ma­lu­sień­kie”. Jesz­cze do tych ma­lu­sień­kich przy­był za rok Jó­zio, któ­ry uro­dził się 16 wrze­śnia 1933 roku i był już ostat­ni.

Pa­mię­tam wy­da­rze­nie, któ­re­go dziś już nikt nie ro­zu­mie: trzy­ma­no przed nami w se­kre­cie – jak dzie­ci przy­cho­dzą na świat. Nie­raz py­ta­łam Mamy, Mama tłu­ma­czy­ła, że Pan Bóg stwa­rza, więc wy­obra­ża­łam so­bie, jak to się od­by­wa. Dziec­ka nie ma, rap­tem Pan Bóg mówi: „Niech się sta­nie” i ono się po­ja­wia. Do­wie­dzia­łam się już przy Szczep­ku, że jak się dziec­ko ro­dzi, Mama jest wte­dy cho­ra. Dla­cze­go Mama leży w łóż­ku? Do­my­śla­my się, że po to, żeby dziec­ko się nie po­tłu­kło, jak się uro­dzi. Ale skąd Mama wie­dzia­ła, że ma się po­ło­żyć do łóż­ka, o to już nie py­ta­li­śmy. Wi­docz­nie tak się skła­da, że Mama wte­dy jest cho­ra. Wia­do­mo już, że jak Mama leży w łóż­ku, dziec­ko się ro­dzi.

My­śla­łam, jak się ono zja­wia: czy z nie­ba, czy nie wia­do­mo skąd, czy to Pan Bóg stwa­rza i je tu na koł­drze u Mamy kła­dzie. Nic się nie do­my­śla­łam, że dziec­ko ma się uro­dzić, a tu rap­tem coś szy­ku­ją. Ze stry­chu ścią­gnę­li sta­re łó­żecz­ko Szczep­ka, obi­ja­ją mu­śli­nem. Py­tam: „A dla kogo to łó­żecz­ko?”, „No może się przy­da, może ktoś przy­je­dzie”, a ja do­da­ję: „Może cio­cia Mi­cia z Mar­ci­nem”. Szy­ko­wa­li więc to łó­żecz­ko, ja pa­trzę, kto to może przy­je­chać, dla kogo ono bę­dzie. Po­tem się oka­za­ło, że Mama jest cho­ra, po­je­cha­ła do szpi­ta­la do Sta­ni­sła­wo­wa.

Przed­tem my wszy­scy ro­dzi­li­śmy się w domu. Od­bie­ra­ła zna­jo­ma aku­szer­ka, pani Kor­pak. Ona przy­jeż­dża­ła za każ­dym ra­zem i było wszyst­ko do­brze. Ale już po uro­dze­niu Szczep­ka ra­dzo­no, aby Mama po­szła do szpi­ta­la. Była więc już w szpi­ta­lu przy Pio­tru­siu i Pa­weł­ku.

Jest na­wet fo­to­gra­fia z tego dnia, zro­bio­na u fo­to­gra­fa, jesz­cze bez Mamy i dzie­ci. Fo­to­graf „nie umiał się za­cho­wać” wo­bec nas. Ła­pał za bro­dę, usta­wiał, prze­su­wał to w tę, to w tam­tą stro­nę. Do Szczep­ka mó­wił: „Zo­bacz, tu pta­szek wy­le­ci”. Szczep­ka to bar­dzo zgnie­wa­ło i roz­pła­kał się, gdy świa­tło zga­sło. Te­re­nia i ja sto­imy złe. A dla­cze­go świa­tło zga­sło, dla­cze­go się za­pa­li­ło? Bo daw­niej były ta­kie apa­ra­ty fo­to­gra­ficz­ne: na trzech no­gach sta­ła skrzyn­ka, fo­to­graf „wła­ził” pod czar­ną płach­tę, coś tam ro­bił, po­tem „wy­ła­ził”, jesz­cze usta­wiał dzie­ci, mó­wił, że pta­szek wy­le­ci. Po­tem coś tam pstry­ka­ło. Nie wol­no się było ru­szać, bo to były zdję­cia „na czas”. Wy­szli­śmy na tym zdję­ciu fa­tal­nie: Szcze­pek za­ry­cza­ny, Te­re­nia za­pła­ka­na, a ja zła. Po­szli­śmy do Mamy do szpi­ta­la, zo­ba­czy­li­śmy ma­lut­kie dzie­ci, Pio­tru­sia i Pa­weł­ka. Bar­dzo nam się spodo­ba­li.

Po roku Mama znów jest w szpi­ta­lu i na­gle przy­szła wieść do Żu­ko­ci­na, że się nowe dziec­ko uro­dzi­ło. Mama przy­je­cha­ła z ma­leń­kim Jó­ziem, a ja mó­wię: „Ale­ście mie­li szczę­ście, przy­go­to­wu­je­cie to łó­żecz­ko nie wia­do­mo dla kogo, a jak ono te­raz się przy­da”. By­łam bar­dzo uszczę­śli­wio­na, że tak wy­ce­lo­wa­li, a do­ro­śli się śmia­li ze mnie. Tak oto trzy­ma­li nas w na­iw­no­ści tyle cza­su.

My bar­dzo do­brze re­ago­wa­li­śmy na uro­dze­nie no­wych dzie­ci. Ni­g­dy nie było pro­ble­mu ta­kie­go jak się te­raz wy­su­wa. Nie wiem, czy to dzie­ci mają pro­ble­my, czy do­ro­śli, ale nie było py­tań, po co nas jest tyle, na­rze­kań, że bę­dzie­my mieć go­rzej. W na­szych umy­słach ni­g­dy taka myśl nie po­wsta­ła. Cie­szy­li­śmy się z każ­de­go bra­cisz­ka.

Ro­dzi­ce byli w stu pro­cen­tach etycz­ni. Ta­tuś oso­bi­ście prze­stu­dio­wał pod­ręcz­nik ety­ki po ła­ci­nie, jaki był uży­wa­ny w se­mi­na­riach du­chow­nych, po to, aby po­znać za­sa­dy ety­ki mał­żeń­skiej. Mama po la­tach śmia­ła się z tego, że cho­ciaż sta­ra­li się po­stę­po­wać roz­trop­nie, sto­su­jąc wszyst­kie prze­pi­sy we­dług swe­go ro­zu­mie­nia, prze­waż­nie wy­cho­dzi­ło od­wrot­nie. Co pół­to­ra roku nowe dziec­ko przy­cho­dzi­ło na świat.

Mama to była taka uro­dzo­na „Mama”. Bar­dzo bym chcia­ła pod­kre­ślić Mamy wiel­kość. Była uro­dzo­nym pe­da­go­giem. Wła­ści­wie była uro­dzo­na do wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci, choć po­dob­no nie była stwo­rzo­na do ro­dze­nia dzie­ci. Gdy ro­dzi­ła Jó­zia, le­karz po­wie­dział: „Pani w ogó­le nie jest przy­sto­so­wa­na do ma­cie­rzyń­stwa”. Przy je­de­na­stym dziec­ku taką rzecz usły­sza­ła. Rze­czy­wi­ście, ro­dzi­ła za­wsze w wiel­kim tru­dzie, a po­tem przy kar­mie­niu Mamę bo­le­śnie ka­le­czy­li­śmy, gdy już je­den czy dwa zęby wy­szły. Mia­ła więc dużo ta­kich ludz­kich udręk z oka­zji ro­dze­nia dzie­ci, ale wte­dy nie mie­li­śmy o tym po­ję­cia.

To była MAMA nad MAMY. Za­wsze go­to­wa, za­wsze ser­decz­na, peł­na hu­mo­ru. Umia­ła każ­de dziec­ko „roz­cz­mu­chać”, za­ba­wić. Gdy Szcze­pek był jesz­cze mały, mó­wi­ło się o nim „roz­pacz­nik”. Jak mu się coś nie po­do­ba­ło, roz­kła­dał ręce, kładł się na wznak i zroz­pa­czo­ny pła­kał. Był bar­dzo wraż­li­wy, bar­dzo ła­two mu było do­ku­czyć, zra­nić. Wte­dy się tu­lił do Mamy, ale trud­no było go po­cie­szyć. Pa­mię­tam, że Mama wy­my­śli­ła na to spo­sób. Sto­so­wa­ła go tak­że do bliź­nia­ków i do Jó­zia. Śpie­wa­ła taką pio­sen­kę swo­jej kom­po­zy­cji, któ­ra tak brzmia­ła: „Cze­go ci po­trze­ba – nic mi nie po­trze­ba. Może to­bie zim­no – nie, mnie nie jest zim­no. Może to­bie mo­kro – nie, mnie nie jest mo­kro. Może to­bie su­cho – nie, mnie nie jest su­cho”. Jed­nym sło­wem – nie ma wyj­ścia. Ale w ten spo­sób dziec­ko się roz­ba­wi­ło i samo za­czy­na­ło wy­my­ślać, cze­go mu po­trze­ba, a cze­go nie po­trze­ba. Cze­go ci po­trze­ba? Nic mi nie po­trze­ba. Smu­tek nie do po­cie­sze­nia, a jed­nak dziec­ko się po­cie­sza­ło.

Mama mia­ła rów­nież swo­je spo­so­by na nas. By­wa­ły wiel­kie za­ba­wy na dwa po­ko­je. Za­ba­wa w kot­ka i mysz­kę, to było do­bre dla mniej­szych dzie­ci. A dla star­szych – to samo, tyl­ko jak­by w po­więk­sze­niu, „kan­gu­ry i ta­pi­ry”, go­ni­li­śmy się przez dwa po­ko­je. Ja­kiś ta­pir ła­pał kan­gu­ra. Pa­mię­tam, jak ja się rze­czy­wi­ście ba­łam, gdy by­łam my­szą czy kan­gu­rem.

Umia­ła Mama też roz­strzy­gać róż­ne spo­ry. Pa­mię­tam wiel­ką awan­tu­rę. Pew­nie mia­łam z dzie­sięć lat, sły­szę strasz­ny ryk, strasz­ny płacz, bo chłop­cy, Ka­zio i Olo, się po­bi­li. Ka­zio za­czął, ude­rzył Ola, a Olo za­mie­rzył się na nie­go młot­kiem. Było to coś prze­ra­ża­ją­ce­go. Ka­zio ry­czał z sa­mej zgro­zy, że jak Olo mógł się za­mie­rzyć na nie­go młot­kiem. Mama na to wcho­dzi i mówi: „Olu, prze­proś Ka­zia”. Olo mówi: „Nie prze­pro­szę” i ry­czą oby­dwaj na całe gar­dła, a my z nimi. „Olu, prze­proś Ka­zia”. „Kie­dy on za­czął”. No i taka dys­ku­sja bez koń­ca. Ale Mama mówi: ,,Ty się za­mie­rzy­łeś młot­kiem, a to już po pro­stu zbrod­nia, co in­ne­go po­bić się, a co in­ne­go gro­zić ta­kim strasz­nym na­rzę­dziem”. Olo wresz­cie dał się prze­ko­nać i mówi: „No to prze­pro­szę, ale szka­rad­nie”. I po­wie­dział sło­wo „prze­pra­szam”, wy­krzy­wia­jąc się nie­mi­ło­sier­nie. My cze­ka­li­śmy, co Mama zro­bi z ta­kim prze­pro­sze­niem, ale Mama już je „za­li­czy­ła” i za­pa­no­wa­ła zgo­da. Ta­kich sy­tu­acji było wie­le.

By­wa­ły tak­że i ta­kie sy­tu­acje, gdy ro­dzi­ce je­cha­li do ko­ścio­ła, a nas z Ka­ziem i Olem nie za­bie­ra­li, bo był mróz czy deszcz. Ka­zio miał pil­no­wać Te­re­ni i Ja­dwi­si. By­ły­śmy pew­nie ja­kieś czte­ro- i trzy­lat­ki. Mama wło­ży­ła nas do wiel­kie­go łoża ro­dzi­ców, to była wiel­ka przy­jem­ność nurk­nąć so­bie pod ogrom­ną koł­drę. Za­wsze so­bie wy­obra­ża­li­śmy, że pły­wa­my w wiel­kim mo­rzu. Po­nie­waż to było „mo­rze”, Ka­zio wziął bat i sie­dział jak z węd­ką na po­rę­czy łóż­ka i nas pil­no­wał. Tak nas pil­no­wał przez dwie go­dzi­ny, aż ro­dzi­ce wró­ci­li z ko­ścio­ła. Sie­dział spo­koj­nie jak węd­karz.

Cza­sem i Olo nas za­ba­wiał. Pew­nie by­ły­śmy już star­sze, a Olo miał wie­le wspa­nia­łych po­my­słów. W sa­lo­nie nad ka­na­pą wi­siał por­tret: ja­kiś star­szy pan czy­ta­ją­cy książ­kę. Po­dob­no był to do­bry ob­raz. Ta książ­ka strasz­nie nas in­try­go­wa­ła. Olo kie­dyś wlazł na po­ręcz ka­nap­ki. Była to nie­du­ża ka­nap­ka z wy­so­ką po­rę­czą. Olo wspiął się na tę po­ręcz pod ob­ra­zem i mówi: „Ja wam z tej książ­ki tro­chę po­czy­tam”. My uszczę­śli­wio­ne, że na­resz­cie do­wie­my się, co w tej książ­ce jest na­pi­sa­ne. A Olo coś tam czy­ta i czy­ta, coś opo­wia­da, już nie pa­mię­tam co, bo mnie okrop­nie in­try­go­wa­ła jed­na waż­na spra­wa. Py­tam: „Olu, a co ty zro­bisz, jak bę­dzie trze­ba prze­krę­cić kart­kę?”, Olo mówi: „Prze­krę­cę”. Cze­kam już tyl­ko na ten mo­ment. Wresz­cie mó­wię: „Olu, kie­dy wresz­cie ty tę kart­kę prze­krę­cisz?”. „Już daw­no prze­krę­ci­łem”. „Ale ja nie wi­dzia­łam”. „Co ja po­ra­dzę, że je­steś taka gapa”. I tak mnie za­ła­twił. Dru­gi raz było tak: Olo przy­szedł z ta­jem­ni­czą miną, bo wy­my­ślił za­gad­kę: „Bę­dzie­cie zga­dy­wać?”. „No tak, na­tu­ral­nie”. „Nie ma rąk ani brzu­cha, jak mu zim­no, to se chu­cha”. Więc my zga­du­je­my i zga­du­je­my, ale nic nie mo­że­my zgad­nąć. W koń­cu mó­wię: „Olu, po­wiedz nam. Już pra­wie obiad, a my nie wie­my. Umie­ra­my z męki, już nas brzu­chy bolą z wy­sił­ku”. A on mówi: „Nie po­wiem – zga­duj­cie”. Da­lej zga­du­je­my i nic nie mo­że­my zgad­nąć. Mó­wię: „Olu, po­wiedz, niech się skoń­czą te mę­czar­nie”. A on na to: „Prze­cież ja sam jesz­cze nie zga­dłem”. I taki był wła­śnie Olo.

Te­re­nia też wy­my­śla­ła za­gad­ki. Te­re­ni za­gad­ka była taka: „Cały dom się ru­sza, nie ma ka­pe­lu­sza. Co to jest?”. A Te­re­nia była jesz­cze ma­lut­ka, mia­ła ze trzy lat­ka. Py­tam: „Co to jest, Te­re­niu?”. A Te­re­nia od­po­wie­dzia­ła: „Po­dusz­ka”. Dla­cze­go po­dusz­ka, tego nikt nie wie­dział, ale po pro­stu to nie była za­gad­ka tyl­ko wier­szyk. Te­re­nia mia­ła zdol­no­ści do ukła­da­nia wier­szy­ków, jak dziś się mówi – ry­mo­wa­nek.

Te­raz trze­ba jesz­cze tro­chę opo­wie­dzieć o Ta­tu­siu. Ta­tuś go­spo­da­rzył w Żu­ko­ci­nie. Wsta­wał o czwar­tej rano, gdy my jesz­cze spa­li­śmy i w oczach „się ćmi­ło” od tej wcze­snej pory. Nie­raz było sły­chać ja­kiś chro­bo­cik w po­ko­ju ro­dzi­ców, wia­do­mo, że Ta­tuś rano idzie do koni i krów, coś tam za­rzą­dza. Po­tem wra­cał, jesz­cze się kładł, a do­pie­ro po­tem wsta­wał, mył się i go­lił. Przy go­le­niu wol­no nam było asy­sto­wać. Była to cała opo­wieść, odzie­dzi­czo­na po star­szych chłop­cach: Ta­tu­sia twarz to jest pole, a na to pole spadł śnieg i te­raz na moim polu stop­niał śnieg, a na two­im jesz­cze nie. Oczy­wi­ście naj­lep­sze pola to były Ta­tu­sia po­licz­ki, a naj­gor­sze to bro­da. Mu­sia­ła być ko­lej­ka i każ­de­go dnia inne pole do kogo in­ne­go na­le­ża­ło. To była za­ba­wa mię­dzy Te­re­nią, Szczep­kiem i mną, bo my­śmy sta­no­wi­li taką trój­kę, więc aku­rat trzy pola. Ta­tuś nie roz­ma­wiał przy go­le­niu, była tyl­ko na­sza dys­ku­sja. Po­tem Ta­tuś za­kła­dał na twarz – jak my­śmy mó­wi­li: „brzyd­kie­go pana”. Była to tak zwa­na „bin­da”, urzą­dze­nie, któ­re pra­so­wa­ło wąsy, aby do­brze się ukła­da­ły po my­ciu. Ta­tuś no­sił to pięć czy dzie­sięć mi­nut i by­li­śmy bar­dzo szczę­śli­wi, gdy już zdej­mo­wał, bo zno­wu ro­bił się ślicz­nym Ta­tu­siem, a tego „brzyd­kie­go pana” bar­dzo nie lu­bi­li­śmy.

Ta­tuś miał kil­ka za­sad, o któ­rych war­to po­wie­dzieć. Przy­cho­dzi­li in­te­re­san­ci za­ła­twić to czy tam­to, nie­raz w cza­sie śnia­da­nia i obia­du. Ta­tuś ni­g­dy nie koń­czył je­dze­nia, tyl­ko wsta­wał i szedł za­ła­twić. Nie­raz Mama pro­si­ła: „Zjedz cho­ciaż zupę póki go­rą­ca”, ale Ta­tuś mó­wił: „Nie mogę po­zwo­lić, aby lu­dzie na mnie cze­ka­li”. Pa­mię­tam też, jak Ta­tuś po­wie­dział: „Ja ni­g­dy nie wy­da­ję roz­ka­zów. Ja tyl­ko lu­dzi pro­szę, żeby to czy tam­to zro­bi­li”. Oczy­wi­ście, by­wa­ły po­waż­ne roz­mo­wy. Nie­raz ktoś, kto pra­co­wał, prze­sta­wał pra­co­wać, zo­stał zwol­nio­ny, ale to wszyst­ko od­by­wa­ło się bar­dzo spo­koj­nie. Tak uczył Ta­tuś i nas, sta­no­wił przy­kład wiel­kiej kul­tu­ry wo­bec lu­dzi. Na pew­no był za­prze­cze­niem wszyst­kich tych rze­czy, któ­re się opo­wia­da­ło o pa­nach i chło­pach. Sza­no­wał lu­dzi i oni to do­ce­nia­li. Pra­co­wał w kół­kach rol­ni­czych, uczył, dzie­lił się wie­dzą, na­sio­na­mi, dzie­lił się wszyst­kim z go­spo­da­rza­mi. Moż­na po­wie­dzieć, że był wzo­ro­wym pa­nem ze dwo­ru.

Pa­mię­tam, jak kie­dyś zda­rzy­ło się nam coś wy­śpie­wy­wać do dziew­czy­ny (może jej imię było Pa­ra­ska), któ­ra u nas pra­co­wa­ła. Myła wła­śnie okna, a my coś wy­śpie­wy­wa­li­śmy. Ta­tuś uwa­żał, że to jest coś ob­raź­li­we­go. Ka­zał prze­pro­sić Pa­ra­skę i ka­zał nam w rękę ją po­ca­ło­wać. Ona pisz­cza­ła, jak zwy­kle dziew­czy­ny ze wsi, kie­dy się wsty­dzą. Za­kry­wa­ła twarz rę­ko­ma, że dla­cze­go dzie­ci mają ją w rękę ca­ło­wać. Ale Ta­tuś ka­zał jej to przy­jąć, a nam ka­zał prze­pro­sić za nie­grzecz­ne za­cho­wa­nie. Bar­dzo był pod tym wzglę­dem wy­ma­ga­ją­cy.

Gdy by­li­śmy jesz­cze cał­kiem mali, Ta­tuś kładł się po obie­dzie na małą drzem­kę, a my­śmy wła­zi­li na jego nogi i ręce. Wol­no było po Ta­tu­siu cho­dzić i taka pa­no­wa­ła wte­dy za­sa­da, że wol­no było sia­dać tam, gdzie jest twar­do, a gdzie mięk­ko, nie wol­no. Więc na no­gach, rę­kach, ewen­tu­al­nie na pier­siach. Szcze­pek pa­lusz­kiem pró­bo­wał, gdzie twar­do, a gdzie mięk­ko. Wresz­cie od­krył, że czo­ło jest twar­de i usiadł na czo­le, taki był skru­pu­lat. Ta­tuś po­wie­dział, że to już prze­sa­da i zsa­dził go stam­tąd; oka­za­ło się, że za­sa­da musi mieć wy­jąt­ki. Były za­ba­wy z Ta­tu­siem, gdy ro­bił z nami ja­kieś wy­czy­ny gim­na­stycz­ne. Mama tro­chę tru­chla­ła, ale mia­ła za­ufa­nie, że nas Ta­tuś nie upu­ści na zie­mię.

Wspa­nia­łą atrak­cją była zmia­na po­ście­li raz na ty­dzień, a jesz­cze więk­szą uro­czy­sto­ścią zmia­na sło­my w sien­ni­kach – raz w mie­sią­cu. Szli­śmy z na­szy­mi sien­ni­ka­mi do sto­do­ły, trzy­ma­jąc na­sze nia­nie za ręce. Wy­sy­py­wa­ło się sta­rą sło­mę i „na­bi­ja­ło się” sien­ni­ki, jak się wte­dy mó­wi­ło. Trze­ba było do­brze na­pchać sło­mę do wszyst­kich ro­gów. Sien­ni­ki były bar­dzo „gó­rzy­ste” i trze­ba je było ubić. Wte­dy było do­zwo­lo­ne ska­ka­nie po łóż­kach. Po­tem ką­piel, czy­sta po­ściel, uro­czy­stość na cały dom. Trze­ba to było or­ga­ni­zo­wać wspól­nie, bo prze­cież nie było ła­zien­ki, więc ko­lej­no wkła­da­ło się dzie­ci do wan­ny, Te­re­nia i ja ra­zem. Po­tem zmia­na wody. Mama myła jed­ną, po­tem dru­gą. Wte­dy wła­śnie za­ob­ser­wo­wa­łam róż­ni­cę, któ­ra do dziś się za­zna­cza przy zno­sze­niu cie­pła i zim­na. Te­re­nia wcho­dzi­ła do wody, już się ba­wi­ła, a dla mnie woda wciąż była za go­rą­ca. Do tej pory Te­re­ni jest za­wsze cie­pło, a mnie zim­no.

Jesz­cze – wra­ca­jąc do Ta­tu­sia – za­ba­wa przez nie­go aran­żo­wa­na to za­ba­wa w woj­sko. My wszy­scy bar­dzo źle je­dli­śmy, by­li­śmy bez ape­ty­tu, cho­ro­wa­li­śmy, po­wstał więc pro­blem po­rząd­ne­go zje­dze­nia śnia­da­nia, obia­du czy in­ne­go po­sił­ku. By­łam okrop­nie ma­rud­na w je­dze­niu i okrop­nie dłu­go ja­dłam, ale za po­rząd­ne zje­dze­nie do­sta­wa­ło się awans. Chłop­cy awan­so­wa­li aż do ge­ne­ra­łów, bo już się wdro­ży­li w je­dze­nie, ja cią­gle by­łam nie­ja­dek. Oczy­wi­ście, je­że­li nie awans, to de­gra­da­cja. Spa­dłam w dół z ka­pra­la do star­sze­go żoł­nie­rza, po­tem by­łam pro­stym żoł­nie­rzem, po­tem Mama mówi: „Ja już nie mam stop­ni woj­sko­wych dla cie­bie”. Wy­my­śli­ła więc, że by­łam gierm­kiem, a po na­stęp­nym nie­po­wo­dze­niu by­łam pa­ziem. Po­tem za­ba­wa się skoń­czy­ła, bo już nie było mi­nu­so­wych stop­ni dla mnie. Ale chłop­cy już wy­ro­śli i wszy­scy zmę­czy­li się tą za­ba­wą. Pa­mię­tam te swo­je po­raż­ki. Przy­kro było tra­cić te swo­je stop­nie woj­sko­we. Ale moż­na żar­tem po­wie­dzieć, że wszyst­ko się w ży­ciu wra­ca. W Po­wsta­niu War­szaw­skim by­łam sze­re­gow­cem, a te­raz już w ŚZŻAK awan­su­ję. Wi­docz­nie jest to na­gro­da za wszyst­kie daw­ne nie­po­wo­dze­nia.

I tak zbli­ża­my się do koń­ca na­sze­go po­by­tu w Żu­ko­ci­nie. Wte­dy za­czę­ło się coś dziać. Trwał kry­zys świa­to­wy, u nas dwa lata su­szy, a po­tem dwa lata po­wo­dzi. W roku 1934 Ta­tuś za­siał ogrom­ną ilość ko­ni­czy­ny. Ro­sła wspa­nia­le, kwi­tła pięk­nie, wy­da­wa­ło się, że będą z tego „ko­ko­sy”. Tym­cza­sem przy­szła po­wódź. Wy­la­ła rzecz­ka Czer­nia­wa, któ­ra nor­mal­nie w le­cie wy­sy­cha­ła i na­wet nie było gdzie się chla­pać. Ale przy­szły desz­cze i ta nie­cna Czer­nia­wa za­la­ła wszyst­kie łąki. Ko­ni­czy­na już w kop­kach spły­nę­ła. Jesz­cze pierw­sze­go dnia pró­bo­wa­li coś ra­to­wać, zwieź­li ile się da, ale da­lej już nie było do­stę­pu, tak że ten do­chód roz­pły­nął się. To zde­cy­do­wa­ło, że Ta­tuś nie mógł się wy­pła­cić z dzier­ża­wy. Wła­ści­wie to było ban­kruc­two. Tym, co mu po­zo­sta­ło, po­pła­cił wszyst­kie na­leż­no­ści. Ma­szy­ny po­sprze­da­wał, a dzier­ża­wę od­dał pani Szy­ma­now­skiej. Jesz­cze do je­sie­ni tam był, po­rząd­ko­wał spra­wy, a my wy­je­cha­li­śmy do Ko­ło­myi i na je­sie­ni po­szli­śmy do szko­ły. Na dru­gi rok Żu­ko­cin wy­na­jął ja­kiś Żyd i on miał wspa­nia­łe uro­dza­je. Ta­tuś mó­wił: „No tak, cała moja pra­ca, cała moja sta­ran­ność wo­kół zie­mi, do­sta­ła się mo­je­mu na­stęp­cy”. Gdy­by dało się prze­trzy­mać ten rok – ale po­wsta­ło tak duże za­dłu­że­nie, a na dłu­gi lu­dzie nie lu­bią cze­kać, więc by­ła­by pew­nie li­cy­ta­cja. Le­piej z ho­no­rem za­ła­twić te spra­wy, niż cze­kać aż zli­cy­tu­ją i wy­pro­szą.

Ja­kiś czas Ta­tuś po­zo­sta­wał bez pra­cy, a po­tem ob­jął tak zwa­ne za­rzą­dy przy­mu­so­we, któ­re oka­za­ły się bar­dzo cięż­ką pra­cą – do­jaz­dy po osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów na ro­we­rze do po­szcze­gól­nych fol­war­ków. Cho­dzi­ło o po­moc lu­dziom w spła­ca­niu dłu­gów. Trze­ba pa­mię­tać, że był to czas wiel­kie­go kry­zy­su świa­to­we­go, go­spo­dar­stwa zna­la­zły się w bar­dzo trud­nych wa­run­kach i bar­dzo czę­sto ban­kru­to­wa­ły. Tak jak to się zda­rzy­ło i Ta­tu­sio­wi przez tę ko­lej­ną po­wódź. W każ­dym ra­zie pra­ca, któ­rą Ta­tuś pod­jął, była bar­dzo cięż­ka.

W na­szym domu pa­no­wa­ły na­dal sta­re oby­cza­je po­dol­skie. Ro­dzi­ce udzie­la­li się spo­łecz­nie w So­da­li­cji Ma­riań­skiej i Ak­cji Ka­to­lic­kiej, or­ga­ni­zo­wa­li re­ko­lek­cje dla zie­mian. Ta­tuś dzia­łał w kół­kach rol­ni­czych. Oczy­wi­ście jako ka­to­li­cy opie­ko­wa­li się ko­ścio­łem pa­ra­fial­nym w Żu­ko­wie. Byli bar­dzo czyn­ni. Dla nas sta­no­wi­ło to waż­ny przy­kład, że po­mi­mo róż­nych nie­po­wo­dzeń, trze­ba Pol­sce słu­żyć i trze­ba speł­niać obo­wiąz­ki wo­bec Ko­ścio­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: