Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

W godzinie próby: Z dni trwogi i zamętu - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W godzinie próby: Z dni trwogi i zamętu - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 410 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Za­trzy­maj się chwil­kę. Przy­wo­łam do­roż­kę.

– Och, nie! Wolę sto­kroć iść pie­cho­tą.

– A nie lę­kasz się uli­cy? Jest dziś tro­chę burz­li­wa i nie­spo­koj­na.

– Z tobą ni­cze­go się nie boję. Zre­szą, moż­li­wość nie­bez­pie­czeń­stwa pod­nie­ca mnie i upa­ja. Jak wino sta­re, krew mi po­ru­sza i ży­wiej krą­żyć jej każe.

– No, no, Tola, ostroż­nie! Nie ra­dzę rze­czy po­dob­nych po­wta­rzać w domu.

Spoj­rze­li so­bie w oczy i ro­ze­śmie­li się obo­je.

– Pas de dan­ger – za­pew­ni­ła z ko­micz­ną po­wa­gą.

Wy­cho­dzi­li w tej chwi­li z bra­my, ol­brzy­miej, no­wej ka­mie­ni­cy, wznie­sio­nej świe­żo za ro­giem Ho­żej. Mło­dy czło­wiek za­trzy­mał się, mie­rząc ba­daw­czym wzro­kiem wspa­nia­łą lin­ję uli­cy Mar­szał­kow­skiej. Smut­na była i po­nu­ra. Ku ro­gat­kom świe­ci­ła wprost pust­ka­mi. Cięż­kie, rusz­to­wa­nia­mi oto­czo­ne, mury ko­ścio­ła Zba­wi­cie­la, zle­wa­ły się sza­rą swą bar­wą z ogól­nem tłem per­spek­ty­wy.

Na szczy­cie wież tyl­ko, dźwi­gnio­ny wy­so­ko, hen, ku nie­bio­som, po­cią­gał oczy błysz­czą­cy krzyż zło­ty. Pro­mien­ne go­dło wia­ry, a może sym­bol tych krzy­żów sro­gich, ja­kie na­ród dźwi­gał od­daw­na.

Myśl ta prze­bie­gła bły­ska­wi­cą przez umysł dziew­czę­cia.

– Ha tle po­sęp­nem, krzyż tyl­ko ja­śnie­je! – rzu­ci­ła smut­nie.

– Nie patrz ku ob­ło­kom, lecz na zie­mię, a prze­ko­nasz się, że i ba­gne­ty błysz­czą urą­gli­wie…

Licz­ny pa­trol, zbroj­ny jak na woj­nie, mi­jał ich w tej chwi­li. Żoł­nie­rze, roz­sta­wie­ni o kil­ka kro­ków je­den od dru­gie­go, szli dłu­gim sze­re­giem, po obu stro­nach uli­cy, z ka­ra­bi­na­mi w ręku i pal­cem na cyn­glu, mie­rząc ba­daw­czym, po­dejrz­li­wym wzro­kiem prze­chod­niów. Zda­wa­ło się, że śle­dzą i tro­pią ko­goś, że, wę­sząc ja­kąś upra­gnio­ną zdo­bycz, go­to­wi są uwa­żać każ­de­go za zbrod­nia­rza, któ­re­mu mają pra­wo wy­mie­rzyć na­tych­mia­sto­wą karę.

Pod wro­giem, urą­gli­wem ich spoj­rze­niem, Tola przy­gar­nę­ła się sil­niej do opie­kuń­cze­go ra­mie­nia bra­ta. Nie co­fa­ła się przed zim­nym bły­skiem go­to­wych do cio­su ba­gne­tów, nie prze­ra­ża­ły jej kule mau­ze­row­skich ka­ra­bi­nów; wo­bec jed­nak na­ci­sku tych śled­czych oczu, cała we­wnętrz­na jej isto­ta kur­czy­ła się z od­ra­zy.

Hen­ryk, po­jąw­szy uczu­cie to, moc­niej do sie­bie ją przy­cią­gnął.

We względ­ną ci­szę uli­cy padł na­gły krzyk:

– Do­da­tek nad­zwy­cza-a-ajny!

I ma­leń­kie, bose chło­pię, prze­wi­nąw­szy się nie­le­d­wie pod ostrzem ka­ra­bi­nów, pę­dzi­ło da­lej, wo­ła­jąc cien­kim, prze­ni­kli­wym gło­sem

– Do­da­tek nad­zwy­cza-a-ajny!

– Nie Izia! – huk­nął, idą­cy na cze­le pa­tro­lu ofi­cer, a naj­bliż­sza kol­ba pod­nio­sła się rów­no­cze­śnie na ma­leń­stwo, któ­re zmiaż­dży­ła­by może. Drob­ne wszak­że jego cia­ło prze­śli­zgnę­ło się i naj­młod­szy ten okaz nę­dzy war­szaw­skiej był już da­le­ko, uno­sząc w dzie­cię­cej dło­ni garść świst­ków, za któ­rych cenę cała jego ro­dzi­na chleb pew­no do­stać mia­ła.

– Do­da­tek nad­zwy­cza-a-ajny! – roz­le­gło się wo­ła­nie dziec­ka, w przy­zwo­item od pa­tro­lu od­da­le­niu.

Nie go­nio­no go tym ra­zem, uwa­ża­jąc snać za zbyt bła­hą zdo­bycz.

– Cóż za od­wa­ga w ta­kiem chło­pię­ciu, w ta­kiej dro­bi­nie ludz­kiej – pod­ję­ła z po­dzi­wem Tola.

– Daje przy­kład wszyst­kim tym, któ­rzy na sztan­da­rze swym wy­pi­sa­li tchó­rzow­skie ha­sło. P. P. M .

– Co to zna­czy?

– "Par­tja pie­rzy­no­wo-miesz­ka­nio­wa".

Pa­nien­ka roz­śmia­ła się, po­czem, za­trzy­mu­jąc się na se­kun­dę, do­da­ła:

– Te­raz na mnie ko­lej po­wie­dzieć: No, no, He­niu, ostroż­nie! Nie ra­dzę rze­czy po­dob­nych po­wta­rzać w domu.

Spoj­rze­li so­bie po­now­nie w oczy i znów roz­śmie­li się obo­je. Roz­śmie­li usta­mi tyl­ko, bo na dnie sa­mem zre­nic i du­szy zda­wa­ły się cza­ić wstyd i smu­tek za­ra­zem.

Pa­trol był już da­le­ko, a choć nad­jeż­dżał dru­gi, kon­ny, mło­da para, oswo­jo­na snać z tym wi­do­kiem, nie zwra­ca­ła na nie­go uwa­gi. Mar­szał­kow­ska dziw­nie była pu­sta. Ostre prze­si­le­nie straj­ko­we mi­nę­ło wpraw­dzie, lecz mia­sto ro­bi­ło jesz­cze tak mar­twe wra­że­nie, jak gdy­by ruch jego zo­stał spa­ra­li­żo­wa­ny, a ży­cie za­mar­ło po­nie­kąd. Nerw kup­czą­cy, nerw kra­mar­ski, za­ni­kał chwi­lo­wo, wo­bec prą­dów po­tęż­nych, któ­re, jak wi­cher hal­ny, jak bu­rza pio­run­na, prze­bie­gły nad mia­stem, po­rwaw­szy zaś du­cha jego, zwró­ci­ły go ku in­nym, mniej po­zio­mym ce­lom. Na uli­cach nie wi­dać było, mkną­cej na gu­mach, "zło­tej" mło­dzie­ży; mniej rów­nież krę­ci­ło się szy­kow­nych la­le­czek, o pta­sich móżdż­kach, skry­wa­nych sta­ran­nie pod kunsz­tow­ną fry­zu­rą i mod­nym ka­pe­lu­szem, zdob­nym w wiel­kie, roz­wiew­ne pió­ra.

Część tych cen­nych "ozdób stwo­rze­nia" opu­ści­ła, z nu­dów i ze stra­chu, we­so­łą nie­gdyś War­sza­wę. Z po­sęp­nych zaś, zbie­dzo­nych jej mu­rów, wy­peł­zły wza­mian na świa­tło dzien­ne: nę­dza, wy­stę­pek i zbrod­nia.

Sto­li­ca Kró­le­stwa była, w da­nej epo­ce i dłu­go jesz­cze po­tem, ogni­skiem kon­tra­stów. Naj­go­ręt­szy bo­wiem pa­try­otyzm, naj­szczyt­niej­sze za­par­cie się sie­bie, ofiar­ność i po­świę­ce­nie, ocie­ra­ły się tu, w dzień bia­ły, o ową wy­peł­zła z ciem­ni, nę­dzę i wy­stę­pek, a ście­ra­ły się z pod­stęp­ną agi­ta­cyą, płat­nem pod­bu­rza­niem tłu­mu i szpie­go­stwem, lub z czy­stym i nie­win­nym, lecz skraj­nym a za­cie­kłym fa­na­ty­zmem par­tyj­nym.

Oło­wia­ne, za­chmu­rzo­ne nie­bo, rzu­ca­ło bez­na­dziej­nie sza­re świa­tło na śnieg zbru­ka­ny, ście­ka­ją­cy stru­ga­mi wody, na ciem­ne mury ka­mie­nic i pust­kę za­bło­co­nych ulic, po któ­rych su­nę­ły gę­sto pa­tro­le, o sza­rych rów­nież szy­ne­lach i zim­nym bla­sku ba­gne­tów.

Na tle tej ist­nej sym­fon­ji sza­rzy­zny, uwień­czo­nej ob­ra­zem bru­tal­nej wo­jen­nej siły i prze­mo­cy, zbroj­nej w śmier­cio­no­śne na­rzę­dzia, ry­so­wa­ła się do­dat­nio mło­dzień­cza para, któ­rą spo­kój i ru­chy wy­kwint­ne tak od­ci­na­ły od ulicz­ne­go pro­le­ta­ry­atu, iż pa­tro­le nie za­trzy­my­wa­ły jej na­wet. Zwró­ci­ło to wresz­cie uwa­gę Toli.

– Patrz, He­niu, dla­cze­go re­wi­du­ją in­nych prze­chod­niów, a nam po­zwa­la­ją przejść spo­koj­nie?

– Bo świat jest pod­ły do grun­tu. I tu czło­wiek do­brze ubra­ny mniej zno­si przy­kro­ści od nę­dza­rza. Two­je ład­ne fu­ter­ko chro­ni nas wi­docz­nie od po­dej­rzeń o anar­chizm.

– A cze­mu ty zdją­łeś mun­dur uni­wer­sy­tec­ki? Tak cię w nim lu­bi­łam.

– Za­mie­ni­łem go na strój cy­wil­ny dla nie­draż­nie­nia ojca i na wy­raź­ne jego żą­da­nie. Wła­ści­wie, nie mia­łem pra­wa do no­sze­nia mun­du­ru. Wszak stu­dya skoń­czy­łem, a pi­sa­łem już tyl­ko roz­pra­wę dok­to­ry­za­cyj­ną. Oj­ciec do­wo­dził, że, za czap­kę z lam­pa­sem i koł­nierz nie­bie­ski, go­to­wi mnie aresz­to­wać, przy pierw­szem zbie­go­wi­sku ulicz­nem, co dziś, gdy miesz­kam u ro­dzi­ców, mo­gło­by na­ra­zić ich na re­wi­zyę i dal­sze nie­przy­jem­no­ści.

– O cie­bie nie szło mu wca­le?

– No, rzecz pro­sta, sko­ro w grę wcho­dził ich spo­kój i moż­ność za­kłó­ce­nia go, lub cień nie­bez­pie­czeń­stwa. Nie upie­ra­łem się też, re­zer­wu­jąc wła­sną wolę dla spraw waż­niej­szych.

Skrę­ci­li w uli­cę Kró­lew­ską. Od kra­ty że­la­znej, oka­la­ją­cej ogród Sa­ski, ode­rwał się dzie­ciak bied­ny, brną­cy, bo­se­mi no­ga­mi, po roz­mię­kłym śnie­gu. Drżą­cy, zsi­nia­ły od zim­na, wy­su­nął z pod po­dar­te­go ka­fta­na, ukry­wa­ny sta­ran­nie, nu­mer hu­mo­ry­stycz­ne­go pi­sma.

– "Mu­cha" po­li­tycz­na! – pro­po­no­wał z ci­cha, bła­gal­nym gło­sem.

– Nu­mer ostat­ni, skon­fi­sko­wa­ny – za­chę­cał trzę­są­ce­mi się war­ga­mi, rzu­ca­jąc do­ko­ła trwoż­li­we spoj­rze­nia.

Oczy pięk­nej, do­stat­nio ubra­nej pan­ny, pa­dły na dziu­ry w ubra­niu dziec­ka, prze­świe­ca­ją­ce na­giem, żad­ną bie­li­zną nie okry­tem cia­łem.

– He­niu, on, na to prze­ni­kli­we zim­no, nie ma ko­szu­li na­wet! – rzu­ci­ła bra­tu.

Ser­ce jej mło­de, go­rą­ce, za­la­ła w tej chwi­li taka fala współ­czu­cia, iż, bez wzglę­du na od­dział prze­jeż­dża­ją­cych ko­za­ków, przy­sta­nę­ła, za­py­tu­jąc chłop­ca:

– Ile masz lat?

– Osiem. Oj­ciec aresz­to­wa­ny, mat­ka cho­ra… Na uli­cach pu­sto, tak cięż­ko pi­smo sprze­dać… – skar­żył się ża­ło­śnie, a łzy, nie uda­ny płacz za­wo­do­we­go że­bra­ka, lecz gru­be łzy doj­mu­ją­cej nie­do­li, łzy gło­du może, skrę­ca­ją­ce­go trze­wia, spły­wa­ły po zie­mi­stej, wy­nędz­nia­łej jego twa­rzycz­ce.

Dziew­czę się­gnę­ło im­pul­syw­nie po pie­nią­dze, lecz, na­my­śliw­szy się, cof­nę­ło da­tek do­ryw­czy, któ­ry nie­wie­le tu mógł po­módz.

– Choć za nami, tu­taj, bli­sko, na uli­cę Ma­zo­wiec­ką. Do­sta­niesz obiad go­rą­cy i ja­kie cie­plej­sze ubra­nie.

– Wolę co dla mat­ki, pro­szę pani. Już daw­no cho­ra, a w domu taka bie­da – pro­sił ża­ło­śnie.

– Do­brze. Zo­ba­czy­my, może za­nie­siesz co­kol­wiek i dla niej.

Ru­szy­li na­przód. Ma­lec, jak cień wier­ny, po­stę­po­wał za nimi.

W chwi­lę póź­niej, za­dzwo­niw­szy na pierw­sze pię­tro, zna­leź­li się w przed­po­ko­ju ob­szer­ne­go, wy­god­nie urzą­dzo­ne­go lo­ka­lu.

Przy­ję­ła ich ra­do­śnie dama wy­so­ka, lat śred­nich, sta­ran­nie ubra­na, o sym­pa­tycz­nych ry­sach, no­szą­cych jesz­cze śla­dy nie­daw­no mi­nio­nej pięk­no­ści.

Jed­ną ręką przy­cią­gnę­ła do sie­bie dziew­czę, dru­gą wy­su­nę­ła ku sy­no­wi, a ca­łu­jąc ich po ko­lei, mó­wi­ła z nie­ukry­wa­nem wzru­sze­niem:

– Dzię­ki Bogu, że już je­ste­ście. Tak się o was ba­łam, tak drża­łam od go­dzi­ny!… Tyle woj­ska na uli­cach… o nie­szczę­ście dziś nie trud­no. Przy­gar­nę­ła jed­no i dru­gie do pier­si, po­czem za­wo­ła­ła żywo:

– Adach­na! Adach­na! Dzie­ci przy­szły!

W drzwiach, pro­wa­dzą­cych do dal­szych po­ko­jów, uka­zał się pan, śred­nie­go wzro­stu, sil­nie zbu­do­wa­ny, o po­licz­kach moc­no za­ru­mie­nio­nych i krót­kim kar­ku apo­plek­ty­ka. Su­mia­ste wąsy i pio­no­wa zmarszcz­ka mię­dzy krza­cza­ste­mi brwia­mi, nada­wa­ły mu wy­raz mar­so­wy; czar­ne, mi­go­tli­we oczy zna­mio­no­wa­ły ła­two uno­szą­ce­go się im­pe­ty­ka.

– To praw­da, że "dzie­ci" – przy­znał, ze źle ha­mo­wa­nym gnie­wem. – Lu­dzie do­ro­śli oka­za­li­by pew­no wię­cej roz­sąd­ku i, nie­sły­cha­ną swą lek­ko­myśl­no­ścią, nie za­kłó­ca­li­by nam spo­ko­ju.

Tola, oswo­bo­dzo­na już z ża­kiet­ki, wy­smu­kła, uro­cza, w swej cud­nej kra­sie 17-stu wio­sen, za­wi­sła mu w tej chwi­li u ra­mie­nia, a nad­sta­wia­jąc ak­sa­mit­ny po­li­czek, pro­si­ła piesz­czo­tli­wie.

– Oj­czul­ku, nie gnie­wać się już na nas, nie gnie­wać… He­nio przy­szedł po mnie, a pod jego opie­ką nic mi się stać nie mo­gło.

– A któż się He­niem opie­ko­wał? Pa­trol, czy po­li­cya? – rzu­cił zgryź­li­wie. – Że­byś wie­dzia­ła, że to ostat­ni spa­cer. O żad­nych kur­sach, wy­kła­dach, czy lek­cy­ach, wie­dzieć nie chcę. Do­syć tych uczo­nych bła­zeństw! Pięk­ne one cza­sy spro­wa­dzi­ły.

– Ależ, ta­teń­ku!…

– Do­syć, mó­wię. Wy so­bie prze­chadz­ki urzą­dza­cie, bo komu pstro w gło­wie, dla tego po­dob­ne za­miesz­ki to wi­do­wi­sko, te­atr. Szu­ka­cie wra­żeń, bawi was to pew­no. A tu mat­ka tym­cza­sam, str­wo­żo­na, cho­dzi od okna do okna i spo­kój mi za­kłó­ca.

– Adach­na! – prze­rwa­ła pani domu, chcąc zwró­cił myśl męża na wła­ści­we jej tory, – Adach­na, sko­ro już przy­szli, każę da­wać obiad, bo pie­czy­ste się wy­su­szy.

Ob­ró­cił się ku żo­nie, jak na sprę­ży­nach.

– Jak­to, jesz­cze nie po­wie­dzia­łaś? Waza po­win­na być już na sto­le. W tym domu wszyst­ko się roz­przę­ga i z kar­bów wy­cho­dzi.Ślicz­ne dziew­czę, nie wy­trą­co­ne z rów­no­wa­gi złym hu­mo­rem ojca, kla­snę­ło w ręce we­so­ło.

– Moja słod­ka mar­no, przy­pro­wa­dzi­łam ci sto­łow­ni­ka na obiad.

Su­mia­ste, na czar­no pod­ma­lo­wa­ne, wąsy pana Ma­rec­kie­go na­stro­szy­ły się tak, iż uro­sły do wy­mia­ru dwóch mio­teł.

– Sto­łow­ni­ka? Co to zna­czy?

Tola, za całą od­po­wiedź, otwo­rzy­ła już drzwi, przy­wo­łu­jąc ski­nie­niem zbie­dzo­ne­go roz­no­si­cie­la, zo­sta­wio­ne­go na scho­dach.

Na wi­dok ma­łe­go, pół­na­gie­go ob­dar­tu­sa w "Adach­nie" krew się za­go­to­wa­ła.

Chło­pię zaś, onie­śmie­lo­ne wspa­nia­łem miesz­ka­niem i wi­do­kiem tylu osób, się­gnę­ło za po­dar­ty ka­ftan, a wy­cią­ga­jąc, ukry­ty na pier­siach ar­kusz, uwa­ża­ny za swo­ją le­gi­ty­ma­cyę i ra­cyę bytu, pro­po­no­wa­ło płacz­li­wie:

– "Mu­cha" po­li­tycz­na! Nu­mer ostat­ni", skon­fi­sko­wa­ny!

To już do­la­ło oli­wy do ognia.

– Co? I wy mi tu spro­wa­dza­cie ta­kie­go ana­na­sa? Chce­cie, żeby re­wi­zya za nim przy­szła?

– Po­bru­dzi po­sadz­ki – jęk­nę­ła pani Mar­ty­na.

– Skąd­że za­raz re­wi­zya – per­swa­do­wał Hen­ryk. – Pro­wa­dzi­li­śmy go jaw­nie, w bia­ły dzień, ze sobą i nikt nam żad­nych nie czy­nił w tem prze­szkód.

– Bo może chcia­no was wcią­gnąć w za­sadz­kę. Zresz­tą, wol­no ci być lek­ko­myśl­nym, ale nie wol­no na­ra­żać ro­dzi­ców. Ja ze wsi ucie­kłem; rzu­ci­łem na ła­skę losu: Ma­rec­ką Wolę, Fi­lip­ki i Mi­chał­ki, byle zdo­być, nie dla mnie, bo o sie­bie nie dbam, lecz dla mat­ki, tro­chę spo­ko­ju i bez­pie­czeń­stwa. Tym­cza­sem, nie dość, że w War­sza­wie tra­fiam na awan­tu­ry i re­wo­lu­cyę, ale jesz­cze wła­sne dzie­ci chcą, lek­ko­myśl­no­ścią swą, nie­szczę­ście na nas spro­wa­dzić.

Mło­de­mu czło­wie­ko­wi oczy za­pa­ła­ły. Na usta ci­snę­ła mu się wi­docz­nie ostra, po­ryw­cza od­po­wiedź. Grom jed­nak, jaki prze­biegł bły­ska­wi­cą, mię­dzy spoj­rze­niem ojca i syna, zo­stał zneu­tra­li­zo­wa­ny, jak­by przez czu­ły pio­ru­no­chron, przez dwie ręce ko­bie­ce. Jed­na z nich, dłoń mat­ki, spo­czę­ła z piesz­czo­tą i prze­stro­gą na ra­mie­niu Hen­ry­ka, dru­ga, dłoń Toli, za­wi­sła bła­gal­nie na szorst­kim rę­ka­wie pana domu.

– Oj­czul­ku, Tola na próg wcho­dzi, a ty się już gnie­wasz. I za co? Spoj­rzyj na to wy­nędz­nia­łe bie­dac­two. Czyż­byś ty sam nie miał mi za złe, gdy­bym mi­nę­ła je obo­jęt­nie?

– A więc weź i daj mu trzy gro­sze, ale mi, w tych cza­sach, ob­dar­tu­sów do domu nie ścią­gaj.

Dziew­czę cof­nę­ło się, opusz­cza­jąc smut­nie gło­wę na pier­si. Mło­dzień­cze usta Hen­ry­ka wy­krzy­wił sar­do­nicz­ny uśmiech.

Pani Mar­ty­na Ma­rec­ka, we­tknąw­szy tym­cza­sem chłop­cu mie­dzia­ka w rękę, wy­pra­wi­ła go już na scho­dy. Za­mknąw­szy zaś wła­sno­ręcz­nie drzwi fron­to­we na wszel­kie moż­li­we łań­cu­chy i za­su­wy, prze­szła za mę­żem i dzieć­mi do ga­bi­ne­tu.

– Nie draż­nij ojca – szep­nę­ła cór­ce – wiesz jak mu to szko­dzi.

Tola po­pa­trzy­ła scep­tycz­nie na sil­nie roz­wi­nię­tą, bar­czy­stą po­stać i czer­wo­ne po­licz­ki swe­go ro­dzi­cie­la.

A pani Mar­ty­na, pro­wa­dząc da­lej swą roz­jem­czo-po­ko­jo­wą mi­sję, mó­wi­ła słod­ko:

– Adach­na, pro­szę cię, nie przej­muj się tak każ­dym dro­bia­zgiem. Z two­ją skłon­no­ścią do ude­rzeń krwi na gło­wę, to bar­dzo nie­bez­piecz­ne. Oszczę­dzaj się, Adach­na, ze wzglę­du na nas: na dzie­ci. Wszak zna­my two­je szla­chet­ne, ofiar­ne ser­ce… Ot, i te­raz, Lu­dwi­ka przy­szła już na obiad.

– Co? Jest cio­cia? – po­rwa­ło się dziew­czę hyżo. – Chodź, He­niek, przy­wi­ta­my ją.Żywa jak iskra, już była przy drzwiach.

Krza­czy­ste brwi pana domu na­je­ży­ły się i ścią­gnę­ły groź­nie.

– Tola! Ani kro­ku! – huk­nął z pa­syą. – Pan­na do­ro­sła niby, a tak mało ma rów­no­wa­gi i tak­tu.

Wi­dząc zaś po­bla­dłe rysy dziew­czę­cia, zmiękł, ze zwy­kłą, szyb­ką re­ak­cyą tem­pe­ra­men­tów wy­bu­cho­wych, i do­dał to­nem per­swa­zyi:

– W ży­ciu trze­ba się kie­ro­wać nie­tyl­ko ofiar­no­ścią i ser­cem szla­chet­nem, ale tak­że roz­sąd­kiem i rów­no­wa­gą, obo­wią­zu­ją­cą w na­szej sfe­rze. O ciot­ce, jako o bliz­kiej krew­nej, pa­mię­ta­my. Do­sta­je ru­bla pen­syi mie­sięcz­nej, co sta­no­wi przy­zwo­ite wspar­cie, i obia­dy w nie­dzie­lę. Moż­na ją więc wspo­ma­gać; nie bro­nię, abyś jej coś, ze zu­ży­tej gar­de­ro­by, cza­sem dała, ale le­cieć do kre­den­su, gdzie jada, wi­tać się z nią, to wstyd przed służ­bą po­pro­stu i na ta­kie wy­bry­ki ani ja, ani mama nie po­zwo­li­my.

Pięk­ne oczy Toli z bez­na­dziej­nym smut­kiem zwró­ci­ły się ku bra­tu.

– Wazę po­da­łam – mel­do­wa­ła na pro­gu po­ko­jo­wa.

– Na­resz­cie! – wes­tchnął z ulgą "Adach­na". – Chodź­cie! Jest pysz­na star­ka i ka­wio­rek, któ­ry sam przy­pra­wi­łem.

* * *II.

Dni smut­ku i nie­do­li za­snu­ły czar­ne­mi chmu­ra­mi ho­ry­zont War­sza­wy.

Ruch wiel­kie­go mia­sta, spa­ra­li­żo­wa­ny ob­ostrze­nia­mi sta­nu wo­jen­ne­go, skrę­po­wa­ny i zdu­szo­ny, za­mie­rał nie­le­d­wie, szcze­gól­niej wie­czo­rem, w miej­scach pu­blicz­nych i na uli­cach. Ży­cie za to we­wnętrz­ne tem sil­niej­szem biło tęt­nem, u ognisk ro­dzin­nych.

Tu, w szczel­nie za­mknię­tych czte­rech ścia­nach wła­sne­go gniaz­da, duch ludz­ki od­ży­wał i sta­wał się sobą. Na­bie­rał har­tu i woli, czuł i my­ślał, roił i ma­rzył o lep­szej przy­sło­ści, two­rzył śmia­łe pro­jek­ty, snuł przę­dze ró­żo­wych na­dziei, lub pła­kał nad roz­wia­niem ich i ża­ło­bą, jaką za­wie­ru­cha po­li­tycz­na nio­sła dla wie­lu ro­dzin.

Od­cię­cie sto­li­cy od świa­ta i jego wia­do­mo­ści, brak pism i gro­za uno­szą­ca się nad mia­stem, nada­wa­ła tem oa­zom mo­ral­nem i na­ro­do­wem – o ile ta­kie­mi być umia­ły – tem sil­nie­szy urok, tem więk­sze zna­cze­nie.

Dom pań­stwa Ma­rec­kich nie na­le­żał nie­ste­ty do nich. Zbyt tam dba­no o spo­kój, zbyt ego­istycz­nie strze­żo­no wła­sne­go do­bra i bez­pie­czeń­stwa, by się so­li­da­ry­zo­wać z tro­ską in­nych lub uczu­cia­mi ogó­łu.

Po owej też, pysz­nej star­ce i ka­wio­rze, po ob­fi­tym a wy­bred­nym obie­dzie, przy któ­rym pa­no­wa­ła at­mos­fe­ra drę­czą­cej nudy i ma­ru­dze­nia, Hen­ryk, z po­ro­zu­mie­waw­czem spoj­rze­niem na sio­strę, wy­su­nął się do przed­po­ko­ju.

– Ucie­kasz? Po­mi­mo tak spóź­nio­nej go­dzi­ny? – py­ta­ła, wy­szedł­szy za nim.

– Mu­szę. Udu­sił­bym się gdy­bym po­zo­stał tu dłu­żej. Sły­sza­łaś? Oj­ciec, "ze wzglę­du na służ­bę", nie po­zwa­la mó­wić o ni­czem. Ta­kie tchó­rzo­stwo, w dzi­siej­szych cza­sach, nie już ma­ło­dusz­no­ścią, lecz po­pro­stu śmiesz­no­ścią swą za­bić może. I to­bie ra­dzę w do­brej książ­ce szu­kać uciecz­ki przed ogłu­pie­niem.

– Idziesz do Czer­skich?

– Tak.

– Za­zdrosz­czę ci.

Mło­dzień­cze jego usta roz­chy­li­ły się w ja­snym, szcze­rym uśmie­chu.

– Przyj­dzie to i na cie­bie – mó­wił, ca­łu­jąc sio­strę. – A tym­cza­sem, pa­mię­taj do­trzy­mać se­kre­tu, bo­byś mi pie­kło ścią­gnę­ła na gło­wę. Sam, w tych dniach jesz­cze, spra­wę tę ojcu przed­sta­wię.

Za chwi­lę był już na dole, w kwa­drans zaś póź­niej skrę­cał w ci­chą, wol­ną od pa­tro­li na­wet, uli­cę św. Bar­ba­ry. Te kil­ka do­mów, oto­czo­nych ogro­da­mi, a od­ci­na­ją­cych się na tle drzew, wy­da­ło mu się upra­gnio­ną oazą szczę­ścia, śro­do­wi­skiem pod­nio­słych uczuć i szla­chet­nych my­śli. Błę­kit­ne oczy Hen­ry­ka Ma­rec­kie­go za­snu­ła mgła roz­rzew­nie­nia; wy­dat­ne usta, pod za­krę­co­nym do góry, ciem­no­blond wą­sem, oko­lił ła­god­ny, ma­rzy­ciel­ski uśmiech.

Wbiegł szyb­ko, na trze­cie pię­tro naj­bliż­szej ka­mie­ni­cy, i dwa razy do­tknął dzwon­ka.

Jak­by na znak umó­wio­ny, drzwi otwo­rzy­ły się na­tych­miast. Gdy wszedł i za­mknął je sta­ran­nie, na środ­ku oświe­tlo­ne­go przed­po­ko­ju cze­ka­ła już na nie­go po­stać tak pro­mien­na, iż mło­dy czło­wiek nie­zdol­ny był, wzię­tych w nie­wo­lę, oczu ode­rwać od niej.

Wzru­szo­na tym hoł­dem, obie wy­cią­gnę­ła dło­nie.

On je ujął i, po­łą­czo­ne, do ust tu­lił.

– By­łam pew­na, że pan przyj­dzie, a jed­nak, tak ba­łam się po­dob­nej nie­ostroż­no­ści.

– Grad kul nie po­wstrzy­mał­by mnie na­wet! – za­pew­nił z roz­ko­cha­nem spoj­rze­niem.

– To nie­do­brze. Ze wzglę­du na mnie… przez mi­łość dla mnie – do­da­ła zci­cha – na­le­ży się oszczę­dzać.Ład­na była z temi peł­ne­mi pro­sto­ty sło­wa­mi na ustach. Ład­na, jak uoso­bie­nie wio­sny i dzie­wi­cze­go wdzię­ku, jak wcie­le­nie czy­sto­ści i po­ezyi, pierw­sze­go, nie­ska­la­ne­go złą my­śłą uczu­cia. Ja­sne, głę­bo­kie jej zre­ni­ce, pa­trzy­ły z taką po­wa­gą i wia­rą, z taką prze­słod­ką mocą, w oczy na­rze­co­ne­go, jak gdy­by był on dla niej nie mło­dym, do­rod­nym męż­czy­zną, lecz abs­trak­cyj­nem po­ję­ciem mi­ło­ści, któ­re w nim uko­cha­ła, by pięk­ną, wznio­słą tą ideą uwień­czyć wspól­ne ich ży­cie.

Hen­ryk wes­tchnął. Ro­zu­miał, iż uro­czy ten kwiat ludz­ki, jak pąk róży, roz­chy­la ku ży­ciu pierw­sze swe list­ki, któ­rym pło­mien­ne po­ca­łun­ki słoń­ca nada­dzą do­pie­ro go­ręt­szą, wła­ści­wą im bar­wę. Tym­cza­sem śnież­na ich bia­łość cza­ro­wa­ła go, mocą po­ezyi swej i pięk­na.

– Stel­la! – wy­szep­tał… – Nie­dar­mo dano pani to imię. Ja­sna, lecz da­le­ka i nie­uchwyt­na…

– Stel­la ma­ri­nal jak mówi mój oj­ciec – uzu­peł­ni­ła żar­to­bli­wie – "Gwiaz­da mor­ska", bro­nią­ca że­gla­rzy od roz­bi­cia.

– Może i mnie uchro­ni kie­dy od nie­go. Prze­szli do ma­leń­kie­go sa­lo­ni­ku, peł­ne­go kwia­tów i mięk­kich, ja­snych me­bli. Nie było tu bo­gactw, ani zbyt­ku, lecz czu­ło się, w każ­dym szcze­gó­le, ar­ty­stycz­ny smak lu­dzi wy­kształ­co­nych i sta­ran­ną rękę wy­kwint­nej, roz­mi­ło­wa­nej w pięk­nie ko­bie­ty. Ha tle tem, wy­smu­kła, mło­dzień­cza po­stać Stel­li, o de­li­kat­nie rzeź­bio­nych ry­sach i cud­nym owa­lu, o oczach głę­bo­kich, przej­rzy­stych jak toń la­zu­ro­wa, a kry­ją­cych się pod dłu­gie rzę­sy i brwi bar­dzo ciem­ne, na­bie­ra­ła do­pie­ro wła­ści­we­go wy­ra­zu i uro­ku. Wło­sy kru­cze, lśnią­ce, spię­trzo­ne ca­łem swem bo­gac­twem nad czo­łem kla­sycz­nem, wy­ku­tem z ży­we­go ala­ba­stru, two­rzy­ły z bia­ło­ścią jego i sza­fi­rem zre­nic kon­trast prze­pysz­ny. Uzu­peł­nia­ły ob­raz ten usta drob­ne, ró­żo­we, o wy­ra­zie nie­win­no­ści dzie­cię­cej i wiel­kiej sło­dy­czy.

Hen­ryk, za­pa­trzo­ny w war­gi jej, jak­by wy­cię­te sub­tel­nie z bla­de­go ko­ra­la, po­my­ślał mi­mo­wo­li, że gdy one kie­dyś za­kwit­ną pur­pu­rą, wte­dy w dziew­czę­cej, czy­stej tej isto­cie zbu­dzą się zmy­sły i du­szę jej od­mie­nią.

Stel­la tym­cza­sem, wy­smu­kła i po­wiew­na, w skrom­nej swej po­pie­la­tej suk­ni, ozdo­bio­nej tyl­ko wiel­kim, ko­ron­ko­wym koł­nie­rzem, wio­dła na­rze­czo­ne­go w ja­sny krąg lam­py.

– Sia­daj­my – pro­si­ła. – Oj­ciec koń­czy ja­kąś uczo­ną książ­kę, mamy więc pół go­dzi­ny dla sie­bie wy­łącz­nie.

I mą­dre, cud­ne jej oczy pa­trzy­ły, z nie­ukry­wa­ną tkli­wo­ścią, w uro­dzi­we ob­li­cze Hen­ry­ka.

– Całe pół go­dzi­ny. Czy pan to ro­zu­mie? Spra­wy pu­blicz­ne na po­tem, przy ojcu. A te­raz mów­my o so­bie.

– Mogę po­wie­dzieć jed­no tyl­ko: że cze­kam dzień cały chwi­li, w któ­rej mi wol­no przyjść tu­taj; że żyję wspo­mnie­niem jej i na­dzie­ją, a ko­cham cię co­raz sil­niej, co­raz go­rę­cej.

Ju­trzen­ka ru­mień­ca prze­pły­nę­ła przez ma­to­wo­bla­de rysy dziew­czę­cia, za­pa­la­jąc w toni jej zre­nic blask ra­do­ści. Sło­wa te go­rą­ce uszczę­śli­wia­ły ją: oba­wa jed­nak przed grze­chem ego­izmu ka­za­ła jej za­pro­te­sto­wać prze­ciw­ko ich brzmie­niu.

– Pa­nie Hen­ry­ku, czy go­dzi się w chwi­li ogól­nej tro­ski i oba­wy o ju­tro, w chwi­li roz­le­wu krwi i ża­ło­by, my­śleć o mnie, my­śleć o nas tyl­ko?

Ma­rec­ki po­ru­szył się żywo.

– Wiem już, mi­strzy­ni moja słod­ka, co chcesz po­wie­dzieć, ale uprze­dzam: tym ra­zem nie­ugię­ty będę, w sa­mo­wo­li i nie­po­słu­szeń­stwie. Wszak, na­uczo­ny przez was, do­pó­ki moż­ność tyl­ko ist­nia­ła, pra­co­wa­łem dla spra­wy ogól­nej, dla do­bra na­szych współ­bra­ci, tych ma­lucz­kich i naj­mniej­szych. Warsz­ta­ty rze­mieśl­ni­cze, su­te­re­ny i fa­cy­aty Po­wi­śla mogą świad­czyć, iż or­ga­ni­zo­wa­łem tam kół­ka, zwal­cza­łem próż­niac­two i opil­stwo, uświa­da­mia­łem du­sze, po­grą­żo­ne w ciem­no­cie, nie­ci­łem my­śli i uczu­cia na­ro­do­we, nio­słem, gdzie mo­głem, oświa­ty ka­ga­niec.

– Od­wa­ga pań­ska i wy­trwa­łość po­dziw w nas wszyst­kich bu­dzi­ła.

– To­bie ją za­wdzię­cza­łem, twe­mu ja­sne­mu wpły­wo­wi, Stel­lo! Gdy dziś jed­nak, wszel­ka spo­łecz­na i na­ro­do­wa dzia­łal­ność prze­cię­tą i zwich­nię­tą zo­sta­ła, przez po­żar so­cy­ali­stycz­nych wi­chrzen, dzię­ki któ­rem woj­ska mia­sto za­la­ły, są­dzę, że mam pra­wo, czas, mar­no­wa­ny na­próż­no, zu­żyć na po­kie­ro­wa­nie wła­sną przy­szło­ścią.

– Zu­peł­nie słusz­na uwa­ga. Zwich­nię­tych ist­nień i tak bę­dzie kraj miał do zbyt­ku.

– A przy­szłość moja, to ty, Stel­lo. Bez cie­bie nie ma jej dla mnie.

Wy­cią­gnę­ła rękę, szep­cząc wru­szo­na:

– Dzię­ku­ję panu.

On dłoń tę mięk­ką ujął i w swo­ich za­trzy­mał, a pa­trząc w głąb jej zre­nic pro­mien­nych pro­sił.

– Po­wiedz: dzię­ku­ję, Hen­ry­ku. Cho­ciaż wte­dy, gdy sami je­ste­śmy, nie mróź mnie, Stel­lo, tym ce­re­mo­nial­nym ty­tu­łem.

Spło­nio­na, po­wtó­rzy­ła z uśmie­chem nie­wy­mow­nej sło­dy­czy;

– Dzię­ku­ję, Hen­ry­ku.

Męż­czy­zna dłoń jej do ust przy­ci­snął.

– Rzu­ci­łaś, uko­cha­na, sło­wo trzeź­we a mą­dre. Zwich­nię­tych ist­nień kraj bę­dzie miał do zbyt­ku. I dla­te­go Stel­lo, dla­te­go, gwiaz­do ty moja, trze­ba od za­tra­ty ta­kiej na­szą przy­szłość ra­to­wać. Gdy przy­rze­kłaś dolę mą dzie­lić, gdy pro­si­łem ojca twe­go, aby mi skarb swój po­wie­rzył, po­sta­no­wi­li­śmy ra­zem, iż, o pro­jek­to­wa­nem na­szem mał­żeń­stwie, za­wia­do­mię ro­dzi­ców do­pie­ro po otrzy­ma­niu dy­plo­mu uni­wer­stec­kie­go, jako czło­wiek "skoń­czo­ny" i sa­mo­dziel­ny.

– Myśl była ze wszech miar słusz­ną, a przy­tem po­zwa­la­ła mi dłu­żej w domu po­zo­stać. Bo co oni tu zro­bią bez­em­nie?

– Wiem, cud­na moja, że cię oba­wa ta gnę­bi, że lę­kasz się, czy sta­ry oj­ciec i sio­strzycz­ka pod­lo­tek, nie uczu­ją bra­ku twej opie­kuń­czej, nie­wie­ściej ręki. A jed­nak, uko­cha­na, po­wzią­łem śmia­ły za­miar, by skarb swój za­brać jak­naj­prę­dzej.

– Jak­to Te­raz już? Za­raz?

– Jak­naj­prę­dzej, dzie­ci­no!

Zre­ni­ce jej roz­sze­rzy­ły się i po­ciem­nia­ły; cud­ne rysy po­bla­dły.

– Te­raz, Hen­ry­ku, gdy sro­ga bu­rza hu­czy nad Pol­ską, nio­sąc ogó­ło­wi klę­ski i ża­ło­bę? To nie­moż­li­we! Ja­kiż chrzest krwa­wy, ja­kie pięt­no smut­ku dał­byś na­sze­mu szczę­ściu, na­szej przy­szło­ści…

– Stel­lo, sama po­wie­dzia­łaś: "Zwich­nię­tych ist­nień kraj bę­dzie miał do zbyt­ku". Otóż ja nie chcę po­mna­żać tych wy­ko­le­jo­nych, nie chcę, by przy­szłość two­ja na­tem ucier­pia­ła. Cóż będę tu ro­bić? Uni­wer­sy­tet za­mknię­ty, a za­tem o otrzy­ma­niu dy­plo­mu mowy być nie może. Moż­ność pra­cy spo­łecz­nej i na­ro­do­wej prze­cię­ta rów­nież. Mam­że mar­no­wać czas, choć on nig­dy nie wró­ci, sie­dząc w domu i za­draż­nia­jąc co­raz wię­cej sto­su­nek z oj­cem, któ­ry mnie nie ro­zu­mie, a któ­re­go ja są­dzić nie chcę? Czy, z bez­czyn­no­ści i roz­pa­czy, mam się za­cią­gnąć pod krwa­wy sztan­dar so­cy­ali­stów, lub do ich bo­jów­ki, aby or­ga­ni­zo­wać za­miesz­ki i awan­tu­ry na uli­cy?

Pro­mien­ne oczy Stel­li po­wle­kły się smut­kiem i z wy­rzu­tem pa­trzy­ły na nie­go.

– Hen­ry­ku, skąd te czar­ne my­śli? Skąd ta zmia­na?

– Z tra­gicz­ne­go po­czu­cia wła­snej nie­mo­cy, wo­bec klęsk ogó­łu i swo­jej oso­bi­stej doli. Z roz­pa­czy, jaką mnie przej­mu­je bez­czyn­ność i każ­da go­dzi­na po­by­tu w domu ro­dzi­ców. Ja się tam du­szę.

Stel­lo! To za­mi­ło­wa­nie w wy­go­dach, w do­bro­by­cie, ta po­zio­ma, nie­ustan­na tro­ska, o mno­że­nie go i zbie­ra­nie gro­sza, na­wet w ta­kich, jak obec­nie, cza­sach, dła­wi mnie i wstrę­tem przej­mu­je. Znie­pra­wia po­pro­stu moje ser­ce; na złe pcha­jąc je tory. Bia­ła mięk­ka dłoń, spo­czę­ła z piesz­czo­tą i proś­bą na jego ręku.

– O ser­ce twe je­stem spo­koj­na – mó­wi­ła ze sło­dy­czą – lecz strzeż twe­go du­cha; temu nig­dy na złe tory zejść nie wol­no.

– Pod twą stra­żą, pod twym wpły­wem Stel­lo, bę­dzie bez­piecz­ny, bo ty sil­ne przy­pniesz mu skrzy­dła. Tym­cza­sem jed­nak, wstyd przy­znać, uko­cha­na, ale wście­kłość mnie szar­pie, a nuda tak dła­wi pod tym "za­moż­nym" fi­li­ster­skim da­chem, iż rad­bym zbu­rzyć go, po­szar­pać wszyst­kie wę­zły, byle na wol­ność wy­le­cieć.

Roz­śmia­ła się szcze­rze, ser­decz­nie, jak gdy­by ją wy­buch ten uba­wił i uspo­ko­ił za­ra­zem. Pod wra­że­niem zaś roz­we­se­lo­nych jej ry­sów, mło­dy czło­wiek od­zy­skał tak­że rów­no­wa­gę.

– Wi­dzisz, pani cud­na, ja uprze­dza­łem Wa­szą Mi­łość – igrał ze sło­wa­mi – że gdy ro­dzi­ce prze­pro­wa­dzą się tu­taj, a za­braw­szy mnie i Tolę, Pod dach ma­cie­rzy­sty, za­czną strzedz każ­de­go na­sze­go kro­ku i na­rzu­cać nam swe prze­ko­na­nia, du­sza moja wściek­nie się w tych pę­tach. Oni mają eden pa­try­otyzm, jed­no po­czu­cie obo­wiąz­ków oby­wa­tel­skich i po­win­no­ści wzglę­dem kra­ju, je­den ka­non ży­cio­wy, je­den punkt ho­no­ru i jed­ną tro­skę.

utrzy­mać i za­okrą­glić, moż­li­wie roz­sze­rzyć na­wet, Ma­rec­ką Wolę, Fi­lip­ki i Mi­chał­ki; umie­ra­jąc, mieć nie trzy, lecz czte­ry wsie. Oto ide­ał, oto cel, do któ­re­go dążą przez cier­nie i gło­gi. A mnie ta je­dy­na am­bi­cya, te za­bie­gi, wstrę­tem przej­mu­ją. Zo­hy­dza­ją mi po­dob­ną cia­sno­tę po­jęć, zo­hy­dza­ją dom wła­sny.

– Są to, po­pro­stu, daw­ne za­sa­dy po­zy­wi­ty­zmu: mno­że­nie do­bro­by­tu kra­ju, przez wzbo­ga­ce­nie się wła­sne – tło­ma­czy­ło ślicz­ne dziew­czę. – Za­miast po­tę­piać me­to­dę, dziś dla nas nie­sym­pa­tycz­ną, le­piej, pa­nie Hen­ry­ku, w sta­re for­my no­we­go tchnąć du­cha.

– Nie­spo­śób. Tak one za­krze­pły, iż żad­ne nie roz­grze­je i nie roz­sze­rzy ich tchnie­nie.

– A mat­ka two­ja?

– Jest tyl­ko echem i cie­niem męża. Dla unik­nię­cia starć, wy­rze­kła się wła­snej woli i wła­sne­go zda­nia. Po­słan­nic­two swe w ży­ciu ogra­ni­czy­ła do pil­no­wa­nia do­brych obia­dów i strze­że­nia zdro­wia swe­go pana i wład­cy. Oh, Stel­lo, ja­kież to zre­zy­gno­wa­nie z pod­nio­słej mi­syi i uczuć nie­wie­ścich, ja­kie upo­ko­rze­nie dla du­cha ko­bie­ty – czło­wie­ka!…

Po­chy­liw­szy się, ujął jej dło­nie, a pa­trząc głę­bo­ko w źre­nic sza­fi­ry, mó­wił z za­pa­łem:

– Stel­lo, ja nie chcę, byś ty mi była taką ży­cia to­wa­rzysz­ką. Nie, nie! Za nic! Ty mu­sisz być mi du­chem prze­wod­nim i na­tchnie­niem, świa­tłem, wio­dą­cem nad po­zio­my. Nie echem nie­wol­ni­czem mego zda­nia, lecz mo­jem su­mie­niem; nie śle­pem na­rzę­dziem mej woli, lecz moim sę­dzią i moim ho­no­rem! Mi­łość wiel­ka, to nie peł­za­ją­ce po zie­mi uczu­cie, któ­re dwoj­ga lu­dziom ży­cie uła­twia i umi­la. Mie! To ra­czej ów orzeł srebr­no­pió­ry, któ­ry du­cha im od ni­zin mo­ral­nych od­ry­wa i na wy­ży­ny pod­no­si…

Lica mu po­bla­dły od na­tę­żo­ne­go uczu­cia, z oczów za­pał try­skał.

Przez spo­koj­ne zwy­kle, jak z mar­mu­ru wy­ku­te, rysy ko­bie­ty, prze­bie­gła fala krwi go­rą­cej. W prze­zro­czej toni źre­nic jej, głę­bo­kie od­bi­ło się wzru­sze­nie.

– I będę taką, Hen­ry­ku. Tak mi Pa­nie Boże do­po­móż! – wy­rze­kła z mocą.

On, mło­dzień­cza swą gło­wę po­chy­lił, jak wo­bec świę­tej przy­się­gi.

Przez chwi­lę uro­czy­sta za­pa­no­wa­ła ci­sza. Zda­wa­ło się, iż obo­je słu­cha­ją bi­cia serc wła­snych.

Wresz­cie Hen­ryk prze­rwał ją po­waż­nie:

– Uko­cha­na, chciał­bym jak­naj­prę­dzej wy­je­chać do Pa­ry­ża, aby tam kszta­cić się da­lej. Każ­dy dzień, spę­dzo­ny tu przez nas dłu­żej, uwa­żam za stra­co­ny. Pra­gnął­bym jed­nak, aby­śmy przed­tem wzię­li ślub ci­chy i opu­ści­li kraj już ra­zem. Oto proś­ba, jaką przy­sze­dłem dziś za­nieść do cie­bie. Czy zga­dzasz się na nią?

– Sko­ro to uwa­żasz za ko­niecz­ne i za wa­ru­nek szczę­ścia twe­go w ży­ciu, nie mogę od­mó­wić.

Po­zwól jed­nak, abym sama przy­go­to­wa­ła do zmia­ny tej mego ojca.

– Dzię­ku­ję ci, Stel­lo!

I ręce jej uca­ło­wał, z go­rą­cem uczu­ciem.

– Czy ro­dzi­ce twoi po­zwo­lą?

– Chiał­bym po­zy­skać dy­plom w Eco­le des scien­ces so­cia­les et po­Ii­ti­qu­es, stu­dya bo­wiem, w tym kie­run­ku, naj­wię­cej od­po­wia­da­ją memu wy­kształ­ce­niu i mo­jem upodo­ba­niom. Wy­tłu­ma­czę więc ojcu, iż, w ra­zie za­pro­wa­dze­nia w Ro­sji rzą­dów par­la­men­tar­nych, o czem gło­śno już mó­wią, ukoń­cze­nie szko­ły tej może mi uła­twić ka­ry­erę po­li­tycz­ną w kra­ju. Są­dzę, że wzgląd ów skło­ni go do nie­sta­wia­nia prze­szkód memu po­sta­no­wie­niu.

– Ale ja się py­tam, czy po­zwo­lą na nas zwią­zek?

– Za­py­taj ra­czej, czy mi żyć po­zwo­lą? Bez cie­bie bo­wiem, Stel­lo, nie­ma już dla mnie ist­nie­nia.

Po­chy­lił się i usta ich złą­czy­ły się w pierw­szym, dłu­gim po­ca­łun­ku.

Stu­kot za­my­ka­nej szu­fla­dy i od­su­wa­ne­go krze­sła przy­wo­łał ich do rze­czy­wi­sto­ści. Rów­no­cze­śnie roz­legł się głos dźwięcz­ny:

– Stel­lo, skoń­czy­łem! Chodź­cie te­raz do mnie. Ze­rwa­li się i, trzy­ma­jąc się za ręce, jak dzie­ci, otwo­rzy­li drzwi są­sied­nie­go po­ko­ju. Oczy męż­czy­zny spo­tka­ły zna­ny mu do­brze, a nie­zmier­nie sym­pa­tycz­ty wi­dok.

Ja­sna lam­pa, zwie­sza­ją­ca się od stro­pu, oświe­tla­ła stół duży, za­ło­żo­ny pi­sma­mi i książ­ka­mi, oto­czo­ny zaś wy­god­ne­mi, skó­rą obi­te­mi krze­sła­mi. Do­ko­ła ścian bie­gły pół­ki i sza­fy, z nie­zwy­kłą, jak na pry­wat­ne miesz­ka­nie, ilo­ścią ksią­żek. Bo­ga­tą tę bi­bl­jo­te­kę uzu­peł­nia­ło parę ob­ra­zów do­bre­go pędz­la. W rogu jed­nym, wy­god­na oto­ma­na, pod oknem biur­ko, za­sła­ne pa­pie­ra­mi. Pod­niósł się, od nie­go wła­śnie, męż­czy­zna śred­nie­go wzro­stu, szczu­pły bar­dzo, o pięk­nych, lecz cho­ro­bą czy prze­pra­co­wa­niem stra­wio­nych ry­sach i, krót­ko przy­strzy­żo­nej, mlecz­no bia­łej bro­dzie.

– Chodź­cie, dzie­ci. Na dzi­siaj do­syć ro­bo­ty. Rzu­ci­łem pió­ro i, uwol­niw­szy na­wet Ja­dzię od książ­ki, po­sła­łem ją, aby nam po­da­no tu­taj her­ba­tę. A te­raz na­le­ży mi się tro­chę bla­sku wa­szej mło­do­ści i wa­sze­go szczę­ścia.

Uca­ło­wał ser­decz­nie, na przy­wi­ta­nie, mło­de­go czło­wie­ka.

– Do­bry wie­czór, pa­nie Hen­ry­ku. Cóż tam sły­chać?

– Skąd­żeż awan­so­wa­łem znów na "pana"? – pro­te­sto­wał we­so­ło.

– Mu­szę od­no­sić się z sza­cun­kiem do mego przy­szłe­go zię­cia, – tło­ma­czył żar­to­bli­wie. – In­a­czej, mógł­byś my­śleć, że cię uwa­żam wciąż za chło­pacz­ka i swe­go daw­ne­go ucznia; naj­zdol­niej­sze­go ucznia w do­dat­ku.

– Zdol­niej­szą była pan­na Stel­la, – po­pra­wił żywo.

– O swo­ich dzie­ciach się nie mówi. Nie mówi się wo­gó­le o rze­czach pry­wat­nych, bo to grzech te­raz. Sia­daj­my i opo­wia­daj, Hen­ry­ku ko­cha­ny, co sły­chać na mie­ście, co wy mło­dzi czu­je­cie, o czem ma­rzy­cie i jak my­śli­cie prze­ciw­dzia­łać, sro­giej chwi­li obec­nej. Wy, to przy­szłość, to ży­cie. Nie­chżeż ja w ob­li­cze jego pa­trzę, a może do­świad­cze­niem wło­sów mych bia­łych, oraz wie­dzą ksiąg prze­czy­ta­nych, po­tra­fię w czem­kol­wiek być wam uży­tecz­nym. Wszak jed­ne oży­wia­ją nas uko­cha­nia, i wy, dzia­łal­no­ścią obec­ną, pra­cą ży­cio­wą, a ja skrom­nem swem pió­rem, do jed­ne­go, świę­te­go dą­ży­my celu.

I, w krę­gu ja­snej lam­py, roz­po­czą­ła się dłu­ga, oży­wio­na ga­węd­ka, na tle spo­łecz­nem i po­li­tycz­nem, w któ­rej, nie­tyl­ko do­ro­śli, lecz ne­wet 14-sto let­nia Ja­dzia, po­da­ją­ca her­ba­tę, żywy bra­ła udział. Hen­ryk Ma­rec­ki po­dwój­ną moc tu czer­pał: świa­tło wie­dzy z ust uczo­ne­go pro­fe­so­ra pu­bli­cy­sty, bla­ski zaś uczu­cia, z pro­mien­nych źre­nic cud­ne­go zja­wi­ska, któ­re mu w ży­ciu gwiaz­dą prze­wod­nią być mia­ło.

* * *III

– Do Pa­ry­ża? Czyś ty osza­lał? – huk­nął pan Adam Ma­rec­ki, zry­wa­jąc, się ze swej ulu­bio­nej, dy­wa­no­wej otom­ny, któ­ra, tłem czer­wo­nem, wal­czy­ła o lep­sze z kar­mi­no­we­mi wy­pie­ka­mi na krwi­stych jego po­licz­kach.

Sie­dzie­li we tro­je, wśród kłę­bów przy­kre­go dymu, w za­moż­nym, a nie­smacz­nie ume­blo­wa­nym ga­bi­ne­cie pana domu.

– Do Pa­ry­ża? Są­dzisz, że mnie stać na ta­kie Ba­bi­lo­ny, że mam pie­nią­dze na mar­no­wa­nie? Ja krwa­wo na nie pra­co­wa­łem, od­ma­wia­jąc so­bie wszyst­kie­go, byle wam zo­sta­wić wię­cej.

Syn nie od­pa­ro­wał pierw­sze­go tego cię­cia. Wie­dział, z do­świad­cze­nia, iż wol­ny upust, dany wy­mo­wie ojca, ła­go­dzi jego unie­sie­nie.

– Gdy­by­ście, w po­cie czo­ła, na sie­bie za­ra­bia­li, nie przy­szło­by pew­no do dzi­siej­szych nie­szczęść i awan­tur. Ale "chleb bo­dzie!" Oj­co­wie, jak głup­cy, dają na wszyst­ko: na wpi­sy, na mun­dur, na utrzy­ma­nie, na fa­na­be­rye jesz­cze. A pa­ni­cze, za­miast się uczyć, ba­wią się w po­li­ty­kę, w mrzon­ki i nie­doj­rza­łe fan­ta­zye! Boj­ko­tu­ją wy­kła­dy, zmu­sza­ją wła­dze do za­mknię­cia uni­wer­sy­te­tu. Ja­kieś spi­ski, oświa­ty, prze­wra­ca­nie we łbach ho­ło­cie. Sły­cha­ne to rze­czy! Gdy­by nie pie­nią­dze ro­dzi­ców, ani by wam w gło­wie ta­kie dzi­kie fa­na­be­rye nie po­sta­ły.

– Więk­szość mo­ich ko­le­gów nie po­sia­da­ła żad­nych środ­ków do ży­cia.

– To bła­zny, w ta­kim ra­zie! Naj­wpierw, po co się ci­sną na uni­wer­sy­tet? Żeby wyjść na "pa­nów", na bez­dom­ną, uczo­ną bie­do­tę? Do­syć in­te­li­gent­ne­go pro­le­ta­ry­atu! Dla kra­ju wię­cej zna­czy uczci­wy, pra­co­wi­ty rze­mieśl­nik, niż mar­ny dok­to­rzy­na, lub ad­wo­ka­cik bez klien­tów. I taki, za­miast się uczyć przy­najm­niej, bun­ty jesz­cze urzą­dza!…

– Pa­try­otyzm nie jest przy­wi­le­jem bo­ga­tych tyl­ko – wtrą­cił Hen­ryk z go­ry­czą.

– Nie pod­cią­gaj­cie war­chol­stwa pod nie­wła­ści­wą na­zwę. Nie wy­ście wy­my­śli­li pa­try­otyzm i wzię­li go w aren­dę. Po­rów­naj­my wy­ni­ki: wy, w imię nie­do­wa­rzo­nych idei, nisz­czy­cie wszyst­ko; a my, przez mi­łość dla kra­ju, bu­do­wa­li­śmy całe ży­cie. Nam za­wdzię­cza on roz­wój swój; na­szej pra­cy, za­moż­ność i siłę, któ­rą wy dziś trwo­ni­cie. Ja pierw­szy, nie wy­cią­ga­łem ojcu pie­nię­dzy, któ­rych nie miał, lecz od 15-go roku ży­cia pra­co­wa­łem, iak wół, na roli, byle zie­mię tę utrzy­mać, bo to wła­śnie naj­wyż­szy oby­wa­tel­ski obo­wią­zek. By­łem sam so­bie wło­da­rzem, sam eko­no­mem, wsta­wa­łem o 4-ej, zry­wa­łem się w nocy, pil­no­wać do­byt­ku i ob­cho­dzić sto­do­ły.

– Adach­nal – jęk­nę­ła pani Mar­ty­na – Adach­na, nie wzru­szaj się wspo­mnie­nia­mi.

Roz­czer­wie­nio­ny pan domu ode­tchnął, a po­cią­gnąw­szy sto­ją­ce­go na ubo­czu wina, koń­czył:

– Nie ruj­no­wa­łem od mło­do­ści, lecz za­po­bie­ga­łem, zbie­ra­łem, two­rzy­łem… I Bóg po­bło­go­sła­wił memu pa­try­oty­zmo­wi, mo­jej pra­cy. Nie­tyl­ko oczy­ści­łem Ma­rec­ką Wolę, lecz do­ku­pi­łem Fi­lip­ki i Mi­chał­ki, za­okrą­gli­łem i utrwa­li­łem, w swem ręku, kęs zie­mi oj­czy­tej.

– Mój oj­cze, każ­dy inną dro­gą idzie w ży­ciu…

– Nie wol­no błą­dzić po in­nych dro­gach I – prze­rwał po­ryw­czo. – Nie masz tu co ro­bić, po­wia­dasz, więc jaz­da do Mi­cha­łek! Tam przy eko­no­mie, przy­uczać się do go­spo­dar­ki, jak na syna oby­wa­tel­skie­go przy­sta­ło, a za rok lub dwa, wy­pusz­czę ci je w drier­ża­wę i bę­dziesz pa­nem u sie­bie. Do­syć już tego uni­wer­sy­te­tu, któ­ry tyle pie­nię­dzy bez­sku­tecz­nie po­chło­nął.

Mło­dy czło­wiek mil­czał. Ko­rzy­sta­jąc z tego, mat­ka do­da­ła gło­sem, peł­nym za­chę­ty:

– Póź­niej wy­szu­ka­ła­bym ci w oko­li­cy ład­ną jaką pan­nę. Nie brak u nas có­rek oby­wa­tel­skich z do­bry­mi po­sa­ga­mi.

Sło­wa te, stresz­cza­ją­ce cały ide­ał ży­cio­wy pani Mar­ty­ny, do­bi­ły osta­tecz­nie Hen­ry­ka. W oczach sta­nął mu ob­raz Stel­li, tego cud­ne­go zja­wi­ska, o umy­śle wy­kształ­co­ne­go męż­czy­zny, pro­mien­nych źre­ni­cach ko­bie­ty, a du­szy nie­win­ne­go dziec­ka, –

Stel­li, jego gwiaz­dy prze­wod­niej i wiel­kie­go uko­cha­nia mło­do­ści. Miał­by się jej wy­rzec? Nie, prze­nig­dy! Ra­czej śmierć sto razy! Miał dość ho­no­ru i od­wa­gi, by z mę­ską sta­now­czo­ścią bro­nić przy­szło­ści swej i praw do szczę­ścia w ży­ciu.

– Mama do­tknę­ła stru­ny na­der mi dro­giej, o któ­rej chcia­łem mó­wić wła­śnie, – za­czął po­waż­nie. – Wpierw jed­nak wi­nien je­stem parę słów od­po­wie­dzi na po­przed­nie za­rzu­ty i pro­jekt tu rzu­co­ny. Wspo­mnia­łeś, oj­cze, o za­słu­gach swych w za­okrą­gle­niu ma­jąt­ku i pod­no­sze­niu za­moż­no­ści na­szej. Je­stem z peł­nem dla pra­cy twej i tru­dów uzna­niem. Ce­nię je­tem wię­cej, iż sam do tak skrzęt­nych za­bie­gów nie był­bym pew­no zdol­ny.

– Spro­bój, to się po­ka­że – mruk­nął ła­ska­wie Adach­na.

– Nie. Cha­rak­te­ry na­sze, umy­sło­wość, za­pa­try­wa­nia na­wet, są inne, i – po­wta­rzam to – za­da­nia ży­cio­we mu­szą tak­że in­ne­mi po­zo­stać. Upo­waż­ni­łeś mnie do tego, oj­cze, sam, mó­wiąc ty­lo­krot­nie o po­więk­szo­nym ma­jąt­ku i po­zwa­la­jąc kształ­cić się wy­żej. Ty pra­co­wa­łeś dla kra­ju i sie­bie, mno­żąc bo­gac­two; mnie, któ­ry, dzię­ki to­bie pod­sta­wę tę już po­sia­dam, po­zwól roz­wi­nąć dzia­łal­ność wię­cej spo­łecz­ną i kul­tu­ral­ną, a na­wet wprost po­li­tycz­ną, o ile przyj­dzie do skut­ku w pań­stwie ca­łem ustrój par­la­men­tar­ny.

Pan Ma­rec­ki zda­wał się nie ro­zu­mieć do­brze, o co sy­no­wi cho­dzi.

– Wszak po­la­cy w Ga­li­cji zdol­no­ścia­mi swe­mi i pra­cą za­rów­no w Sej­mie kra­jo­wym, jak w par­la­men­cie i rzą­dzie głów­nym eu­ro­pej­ską zdo­by­wa­ją sła­wę, a teki mi­ni­ste­ry­al­ne w ich rę­kach na­le­żą do rze­czy po­wsze­dnich. Nie ma­rzę o ta­kich wy­ży­nach, lecz, wo­bec zmian moż­li­wych i za­po­wia­da­nych, pra­gnę być na wszel­ką ewen­tu­al­ność przy­go­to­wa­ny na­uko­wo i do pra­cy pu­blicz­nej sto­sow­nie uzdol­nio­ny. Od­po­wia­da ona mo­jem upodo­ba­niom, tem­pe­ra­men­to­wi i am­bi­cyi na­wet, am­bi­cyi szla­chet­nej słu­że­nia – we­dług sił oj­czyź­nie i ro­da­kom.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: