Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W Nowej Fundlandii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W Nowej Fundlandii - ebook

Rok 1893, Nowa Fundlandia (Newfoundland, czyli „Nowo-znaleziony-ląd” – wyspa na Atlantyku, dawna kolonia brytyjska, od 1949 r. prowincja Kanady położona na północno-wschodnim krańcu tego państwa).

„...W dawnych (...) czasach, nim do tego kraju przybyły blade twarze, Indianie wierzyli (...), że każda skała i rzeka, każde drzewo i ptak, i czworonóg mają swe duchy. Niektóre z tych duchów są dobre, niektóre złe. O tych duchach, które przybierały postacie olbrzymów lub czarowników, a niekiedy zwierząt, Indianie opowiadali zdumiewające historie...”

Zimą 1892 roku Karol Gordon trafia do Nowej Fundlandii. Zauroczony jej pięknem proponuje doktorowi Janowi, by wiosną odbyli wyprawę właśnie w te tereny.
Nużąca, kilkudniowa podróż koleją, siedem godzin promem, potem znów koleją, kończy się w okolicach miasteczka Norris. Obaj przyjaciele zamieszkują w leśniczówce leżącej kilka mil od osady. Ich gospodarzami są Kitty i Max Grant. Pierwsze dni wypoczynku mijają im na wypadach do lasu i słuchaniu opowieści starego Stephena Granta – ojca Maxa. Chwile beztroski zostają jednak brutalnie przerwane.
Na brzegu pobliskiej rzeczki pojawia się tajemnicze czółno. Max Grant zostaje napadnięty w lesie, a doktor Jan znajduje złamaną strzałę – indiański znak wypowiedzenia wojny. Nikt nie wie, co to wszystko ma oznaczać, tym bardziej że ostatni Indianie zamieszkujący wyspę wyginęli ponad 60 lat temu...
Przed Karolem Gordonem i doktorem Janem jedna z najtrudniejszych zagadek do rozwiązania – czy ostatnia osoba mówiąca językiem plemienia Beothuk rzeczywiście zmarła w 1829 roku?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-1661-1
Rozmiar pliku: 701 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kres długiej podróży

– Było to tak. W dawnych, bardzo dawnych czasach, nim do tego kraju przybyły blade twarze, Indianie wierzyli (a i dziś poniektórzy wierzą), że każda skała i rzeka, każde drzewo i ptak, i czworonóg mają swe duchy. Niektóre z tych duchów są dobre, niektóre złe. O tych duchach, które przybierały postacie olbrzymów lub czarowników, a niekiedy zwierząt, Indianie opowiadali zdumiewające historie, zwane atookwakuns, co znaczy: cudowne opowieści.

Według tych opowieści na początku świata istniały jedynie las i morze. Nie było ani ludzi, ani zwierząt. I oto pewnego dnia pojawił się olbrzym o ludzkich kształtach. Nazywał się Gluskap.

Gdzie się urodził i kiedy, nikt nie wie. Wiadomo tylko, że przywędrował z nieba wraz ze swym bratem bliźniakiem, Malsumem. Pojawili się na ziemi Ameryki Północnej, na obszarze położonym najbliżej wschodzącego słońca. Zakotwiczywszy u brzegów swe kanoe, Gluskap ruszył w głąb granitowej wyspy, którą nazwał Uktamkoo. To właśnie była ta ziemia, na której dziś mieszkamy, dawna siedziba olbrzyma, Nowa Fundlandia.

Gluskap wyglądał jak przeciętny Indianin, był jednak dwa razy wyższy i dwa razy silniejszy od największego i najsilniejszego z późniejszych wojowników. Nigdy nie chorował, nie starzał się i nie umarł. I miał skórzany magiczny pas, który dawał mu czarodziejską moc. Ale używał jej jedynie po to, by czynić dobro. Jego brat natomiast, Malsum, równie potężny wzrostem i siłą, bardzo różnił się wyglądem od Gluskapa. Na ludzkim ciele miał osadzoną głowę wilka, a swej siły używał dla czynienia zła.

Obaj zjawili się na wyspie w ciepłej porze roku, kiedy powietrze wypełniały miłe wonie kwiatów i ziół, a morze szumiało łagodnie.

Gluskap przystąpił do pracy. Najpierw stworzył Mały Lud – czarowników, zwanych później przez Indian: Megumoowesoos. Były to niewielkie, włochate stwory, mieszkające wśród skał i grające na fletach. Podobno taka muzyka rzuca czar na każdego, kto jej słucha. Nie wierzy pan, doktorze? Ja również. Chociaż w każdej legendzie indiańskiej tkwi ziarno prawdy. Nie mam racji?

– Na pewno tak – odparłem.

– Otóż Gluskap z grona tych małych stworów wybrał sobie służącego, Kunę. Z kolei zajął się tworzeniem ludzi. Z wielkiego łuku wypuścił dwie strzały, trafiając w dwa pnie jesionów. Wtedy z wnętrza pni wyszli mężczyźni i kobiety. Był to mocny i piękny lud o jasnobrązowej skórze i lśniących czarnych włosach. Gluskap nazwał ich Wabanaki, co znaczy: „ci, którzy żyją tam, gdzie wstaje dzień”. Z czasem Wabanaki opuścili Uktamkoo (Nową Fundlandię) i podzielili się na plemiona. Dziś stanowią część narodu Algonkinów. Jednakże w tamtych odległych czasach tylko plemiona Mikmak, Malecite, Penobscot i Passamaquoddy, żyjące obecnie w lasach wschodniej Kanady i Stanów Zjednoczonych, należały do ludu Gluskapa.

Gdy przybyli tu osadnicy francuscy, słowo: Wabanaki zaczęli wymawiać nieco inaczej. Mówili: Abenaki. I tak już zostało. Dlatego obecnie lud Gluskapa znany jest pod tym zmienionym imieniem. Nie nudzę pana, doktorze?

Zaprzeczyłem bardzo szczerze.

– Cieszy mnie, że kogoś interesować mogą stare indiańskie legendy. Ale wracam do tematu.

Gluskap, obejrzawszy dokładnie swe dzieło, wydał okrzyk radości, od którego potężne pnie pochyliły się niczym łodygi traw. Zgromadził ludzi, by oznajmić, że jest ich Wielkim Wodzem i że będzie rządził nimi z miłością i sprawiedliwie. Potem nauczył ich budowania wigwamów z kory brzozowej, lekkich łodzi, jazów na rzekach, aby mogli łowić ryby, oraz rozpoznawania roślin użytecznych jako leki. Na koniec wyjawił ludziom imiona wszystkich gwiazd na niebie, które były jego braćmi. Uczyniwszy to, Gluskap przystąpił do tworzenia zwierząt.

Najpierw stworzył wiewiórkę, potem łosia i niedźwiedzia. A następnie wszystkie inne zwierzęta, które do dziś żyją na preriach, w lasach lub w głębi wód naszej pięknej ziemi.

To wszystko opowiedział mi przed laty Chebec, stary Indianin z północnych puszcz wschodniego wybrzeża. Proszę wybaczyć, jeśli język mej opowieści był nieco chropawy i niezbyt poprawny. Nie miałem okazji nauczyć się pięknych słówek i gładkich zdań, jakimi świergocą ludzie wielkich miast południa. Byłem traperem i przez całe lata przebywałem wśród traperów.

– Ależ wręcz przeciwnie – zaprzeczyłem. – Interesująca to legenda i zgrabnie opowiedziana. Na pewno wzbogaci moją wiedzę o życiu czerwonoskórych plemion.

– Przyjemnie mi to usłyszeć... No, ja już sobie pójdę.

– Nie poczeka pan na syna?

– Już zmierzcha, a obiecałem zięciowi narąbać drew przed nocą.

Podniósł się z pnia, na którym obok mnie siedział. Chciałem również wstać, lecz położył mi swą ciężką dłoń na ramieniu i przytrzymał.

– Po co te ceregiele? Niech pan siedzi, doktorze. Nadwerężenie ścięgna to paskudny przypadek. Nie należy forsować nogi, chyba że pragnie pan bez końca tkwić przed tą chałupą. Hej! – krzyknął w kierunku domostwa. – Kitty, bywaj! Może jutro znów pana odwiedzę – dodał jeszcze.

– Bardzo proszę – odrzekłem. – Będę czekał na pana.

Uśmiechnął się i ruszył wąską ścieżką ku brzegowi jeziorka, potem skręcił w prawo, aż zasłoniły go rozłożyste krzewy i gęsto rosnące drzewka.

Zostałem sam. Co prawda, w głębi domu, który wznosił się za moimi plecami, krzątała się Kitty, czyli Katarzyna Grant, ale oczy moje zwrócone były w stronę błyszczącej w słońcu tafli jeziorka.

Siedziałem na obalonym grubym pniu drzewa, o kilkadziesiąt kroków od małego, z desek zbitego tarasu, przez który wchodziło się do mieszkalnego budynku. Wokół mnie rozciągało się niewielkie kolisko udeptanej, jałowej ziemi. Spod jej powierzchni gdzieniegdzie wystawały jakieś fragmenty potężnych głazów, a dokoła rosły gęste krzewy, wśród których pleniła się leśna czarna jagoda. Dalej biegła wąska, wyboista dróżka. Tam właśnie potknąłem się wczoraj, nadwerężając ścięgno lewej stopy. Siedziałem więc okrakiem na pniu, z nogą zabandażowaną w kostce, z wilgotnym okładem pod bandażem. Fatalna dla mnie ścieżka w końcowym swym biegu przedzierała się przez skąpy zagajnik, aby wreszcie utknąć na brunatnym paśmie wilgotnej gliny. O krok dalej zaczynały się wody jeziorka. Kąpałem się w nim wczoraj, lecz dziś musiałem zrezygnować z tej przyjemności. Nie starałem się nawet dokuśtykać do brzegu.

Jeziorko było podłużne. Nawet bardzo kiepski pływak mógłby bez wielkiego wysiłku osiągnąć jego przeciwległy brzeg. W prawo natomiast i w lewo wody rozlewały się na odległość mili^(). Na prawo – jak zdołałem to stwierdzić przed dwoma dniami – jeziorko ograniczała dzika łączka przecięta polną drogą, a raczej śladem drogi. Rzadko z niej korzystali piesi i konni – koleiny wozów ledwo znaczyły kierunek szlaku.

Na lewo zaś jeziorko stopniowo się zwężało aż do szerokości małej rzeczki, leniwie pluskającej o płaskie brzegi, by wreszcie zginąć w mrocznym wnętrzu pierwotnego boru.

Jeziorko nie miało nazwy, podobnie jak rzeczka. Nazwy nie posiada zresztą cała okolica. Taki zagubiony świat.

Spojrzawszy w kierunku spływu rzeczki, dostrzegłem dwie ciemne sylwetki zdążające w moim kierunku. Oczywiście mogli to być jedynie moi przyjaciele – bo któż by inny – Karol Gordon i Maks Grant, mąż Kitty, powracający z łowieckiej wycieczki. Oto Karol wyciągnął rękę pokazując swój łup: zająca bielaka, jeszcze z kępkami białej sierści na łapach, zwanych przez myśliwych skokami. Zając bielak jest nieco mniejszy od swego krewniaka szaraka, a zasadnicza różnica polega na tym, że bielak dwukrotnie w ciągu roku zmienia sierść. Pod koniec jesieni jego futro zaczyna jaśnieć, a w początkach zimy staje się tak białe, jak okrywający ziemię śnieg. Jedynie na czubkach uszu pozostają dwie czarne kępki. Z początkiem wiosny bielak szybko traci swe zimowe okrycie. Jego nowe, letnie futro ma barwę szarobrązową. Takiego właśnie zająca pokazywał mi już z daleka Karol.

– Jak tam twoja noga, Janie? – zapytał, gdy stanął przy mnie.

– Nieźle – odparłem. – Mam nadzieję, że za dzień lub dwa będę mógł poruszać się równie sprawnie jak ty.

Uśmiechnął się.

– Widzę, że jesteś dobrej myśli. Cieszy mnie to. Przecież nie ściągnąłem cię tu po to, abyś tkwił bezczynnie nad tą kałużą – pogardliwie określił jeziorko. – No, ale tak znakomity lekarz jak ty, który potrafi wyleczyć każdego pacjenta, da sobie radę z własną nogą.

– Zwichnięcie wydaje mi się błahe. A ty, Karolu, daj spokój uszczypliwościom, do których, jak zauważyłem, masz ostatnio skłonność.

– Przepraszam – zaśmiał się Karol i usiadł obok mnie, a zająca zabrał Maks Grant i zniknął z nim w głębi domu.

Zapaliliśmy fajki, gapiąc się na słońce, które już połową swej czerwieniejącej tarczy zdążyło skryć się za korony ciemnogranatowych świerków. Ptaki ucichły, wiatr ucichł, ziemię powoli okrywała wieczorna cisza. Na wschodniej stronie już gęstniała ciemność, ale zachód jeszcze gorzał różowym blaskiem, niby łuną dalekiego pożaru.

– I co z tą łodzią? – przerwałem milczenie.

– Ano, nic. Spoczywa w tym samym miejscu co przedtem. Grant zastanawiał się, czy jej nie przyciągnąć tutaj.

– Nie powinien tego robić, wioślarz może wrócić lada godzina.

– Powiedziałem mu to samo, więc zrezygnował.

– I słusznie. A tropy?

– Poza tymi, które odkryliśmy poprzednio, nowych nie ma. Myślę, że za dzień, dwa i one się zatrą.

– Ta łódź mnie nieco niepokoi, Karolu – pyknąłem kłębem dymu. – Czy jej posiadacza nie spotkał nieszczęśliwy wypadek? Może potrzebuje pomocy?

– Nieszczęśliwy wypadek... – powtórzył przeciągle Karol. – Oczywiście, brałem to pod uwagę, lecz nic na to nie wskazuje. Przecież razem z Maksem przeszukaliśmy spory szmat lasu.

– Ale powierzchownie.

– Bo i nie było powodu do jakichś drobiazgowych badań. Dziś przy okazji polowania przemierzyliśmy dobry kawał pobrzeża rzeczki i ze dwie mile boru.

– Przy okazji polowania – położyłem nacisk na słowo „okazja”, lecz Karol nie zrozumiał czy też nie chciał zrozumieć ironii. Machnął tylko ręką, jakby opędzając się przed dokuczliwym komarem.

– Posłuchaj, Janie. Przed chwilą sam powiedziałeś, że nie znany nam wioślarz może wrócić w każdej chwili. Rozmawiałem na ten temat z Grantem, który twierdzi, że nawet miesięczna nieobecność właściciela łodzi nie daje powodów do niepokoju. Kraj jest rozległy i miejscami dziki, toteż nikt niedoświadczony nie próbuje penetrować jego głębi. Może się na to zdecydować jedynie stary wyga, który potrafi wyjść cało z każdej opresji.

– Obaj jesteście optymistami – stwierdziłem. – Teoretycznie twój wywód jest słuszny, lecz sam dobrze wiesz, że na takich rozległych i dzikich terenach nawet najbardziej doświadczonym traperom i przebiegaczom ścieżek mogą się zdarzyć niebezpieczne przygody.

Pora wyjaśnić, o co właściwie chodziło w naszym sporze.

Otóż przed trzema dniami, podczas beztroskiej przechadzki wzdłuż brzegu rzeczki, w odległości jakiejś półtorej mili od leśniczówki natrafiliśmy na wyciągniętą na piasek łódkę. Typowe indiańskie kanoe z brzozowej kory, wzmocnione poprzecznymi drewnianymi przegrodami. Wewnątrz spoczywało krótkie wiosło o dwóch piórach. I nic więcej.

Sprawna łódź porzucona na rzecznym brzegu, wśród całkowitego pustkowia – to wprost nieprawdopodobne! Kanoe nie spadło z nieba. Gdyby wyrzuciły je na brzeg fale rzeczki, musiałoby wypłynąć z jeziorka, nad którym mieszkaliśmy. A przecież nie było tu innej łodzi, poza czółnem stanowiącym własność Maksa Granta. Z tego wynikał logiczny wniosek: ktoś tu przypłynął z dołu rzeczki. Lecz kto?

Zaciekawieni, jaki to gość zawitał w nasze odludzie, postanowiliśmy cierpliwie czekać. Skoro zostawił łódź, musi wrócić. Ba, lecz takie rozumowanie pasuje raczej do okolic gęściej zaludnionych. A tu, na pustkowiu, można łódź pozostawić i wcale po nią nie wrócić albo wrócić po miesiącach – jak twierdził Maks Grant – byle przed zimą, nim mróz zetnie lodem rzeczne koryto.

Rozłożyliśmy się na piaszczystej łasze tuż obok tajemniczej łodzi i ćmiąc fajeczki czekaliśmy na nieznanego przybysza. Ten czas oczekiwania zużyłem na zadawanie Maksowi kolejnych pytań. Ciekawości swej w pełni jednak nie zaspokoiłem, chociaż uzyskałem sporo interesujących informacji. O co pytałem? O tym – później.

Po trzech godzinach daremnego wyczekiwania ruszyliśmy na poszukiwanie tajemniczego przybysza. Początkowo szliśmy brzegiem rzeczki, później skręciliśmy w głąb lasu, bo w tamtym kierunku wiodły odkryte przez Karola ślady stóp. Lepiej widoczne na przybrzeżnym piasku, mocno zatarte na murawie i całkowicie ginące wśród leśnego poszycia. Nie zawiodły nas zresztą daleko. Trzeba było wracać ku rzece i znów skierować się nad jeziorko.

Od tamtej pory minęły trzy dni, a łódź nadal spoczywała na piasku. Tak przedstawiała się sprawa budząca nasze zainteresowanie i, nie ma co ukrywać... niepokój.

– Był tu ojciec Maksa – poinformowałem Karola. Opowiedział mi starą indiańską legendę i właśnie poszedł sobie do domu.

– On lubi opowiadać. Myślę, że podobnych legend ma w głowie pełny worek, z którym przewędrował pół Ameryki. Tylko nie bierz dosłownie wszystkiego, co mówi. Bo lubi też fantazjować. Jedno doda, drugie odejmie, a wszystko tak zręcznie, że nawet najbardziej podejrzliwy słuchacz nie połapie się, gdzie prawda, a gdzie fałsz. Podczas zimy, gdy zdarzała się zamieć, Stephen Grant przesiadywał tu po trzy, cztery dni, umilając nam swymi opowieściami przymusową nudę. To ciekawy człowiek. Im lepiej się go poznaje, tym bardziej zyskuje na wartości. Sam się przekonasz, Janie.

– Przekonam się – potwierdziłem żartobliwie i zacząłem czyścić fajkę.

– Chodźcie! – w drzwiach domu ukazał się Maks. – Pora coś przekąsić.

Wstałem z pnia i podtrzymywany przez Karola, kulejąc przekroczyłem próg budynku. Za malutką sionką znajdowała się obszerna kuchnia zajmująca chyba połowę domu.

Wędrując wraz z Karolem tu i tam, odwiedzając farmy i wioski na zachodzie Stanów lub Kanady, widziałem niejeden raz takie kuchenne pomieszczenia. Większość wyposażona była w potężne kominki. Nad paleniskami, na żelaznych hakach wieszało się żelazne garnki. Jak taki garnek wyglądał nawet po jednorazowym użyciu, łatwo sobie wyobrazić, a jak później ciężko było gospodyni oczyścić go z tłustej sadzy, o tym wie tylko ten, kto tego próbował. Ja próbowałem!

W domu Maksa Granta kominka w kuchni nie było. Jego miejsce zajmował wielki metalowy piec na czterech niskich nóżkach, z fajerkami i piekarnikiem – nowość, którą ku radości kobiet powoli wypierała z farmerskich domostw niewygodne, kłopotliwe kominki. Drugim ulepszeniem była studnia... w kuchni! Tak, tak. Oto wzdłuż jednej ze ścian umieszczono bardzo długi stół, a w jego rogu znajdował się okrągły otwór o średnicy sporej beczki. Karol zwrócił mi na to uwagę. Spojrzałem w głąb otworu. Drewniane obręcze, jedna pod drugą, opadały prostopadle w dół, by zniknąć w czarnym lustrze wody. Zagadnąłem Maksa, co najpierw zbudowano: dom czy studnię. Odparł, że oczywiście studnię, która później została obudowana ścianami kuchni. Dodał, że we wsi, z której pochodził, sporo chat zostało wyposażonych w takie wewnętrzne studnie, co bardzo ułatwia życie gospodyniom, zwłaszcza zimą i podczas jesiennych szarug.

Tu dodam, że piec kuchenny był jedyny w całym domu. Zimową porą oba pokoje stawały się bezużyteczne. Mieszkańcy korzystali tylko z kuchni, gdzie w piecu bez przerwy buzował ogień. Ano, przecież w styczniu temperatura w tych okolicach spada czasem do 22 stopni poniżej zera!^()

Brak pieców w pokojach nie był dla mnie niczym zaskakującym. We wszystkich znanych mi domach farmerskich tak było. Po prostu ze względów oszczędnościowych, a i również technicznych – nowy piec wymagał nowego przewodu kominowego.

Po kolacji, która trwała tak długo, aż pani Kitty musiała zapalić naftową lampę, gadaliśmy jeszcze, pykając z fajeczek, a gdy gwiazdy ukazały się na niebie, udaliśmy się na spoczynek. Taki tu już panował zwyczaj. Wstawało się natomiast, kiedy czerwone zorze rumieniły świat. Przyznam, że tego rodzaju zwyczaje wcale mnie nie zachwycały. Wprawdzie nikt mnie rankiem nie ściągał z łóżka, lecz skoro gospodarze już krzątali się po obejściu, a Karol, chlapiąc się nad stawem, wywrzaskiwał jakąś traperską piosenkę (też pomysł!), nie wypadało przecież wylegiwać się dłużej. Powiadam: „nie wypadało”. Czyż doprawdy w tej głuszy należało się liczyć z tym, co „wypada” i co „nie wypada”? A jednak nie były to jedynie miejskie nawyki człowieka, o którym mówi się, że jest „dobrze wychowany”. Kiedyś, gdy w samym środku skalistej pustyni padł mi koń z pragnienia, a ja ledwo wlokłem się w kierunku źródła odkrytego cudownym zrządzeniem losu, napotkałem porażonego – podobnie jak ja – pragnieniem wędrowca. Do źródła on doczołgał się pierwszy. I co? Czy rzucił się na ziemię i zanurzył głowę w przywracającym życie nurcie? Nic podobnego! Odpiął manierkę wiszącą u pasa, napełnił wodą, podszedł do mnie i wręczył mi ją. A potem cierpliwie czekał, aż ją opróżnię. Dopiero wówczas padł plackiem na wilgotny brzeg i długo, powoli gasił pragnienie. Nigdy, przenigdy tego nie zapomnę. Wspaniały gest wspaniałego człowieka! Dlaczego tak postąpił? Przecież był nie mniej spragniony niż ja. Widać uznał, że „nie wypada” postąpić inaczej, że nakazywało mu tak poczucie własnej godności. A przecież – jak się wkrótce dowiedziałem – był to człowiek, który nigdy w życiu nie oglądał wielkiego miasta i któremu nikt nigdy nie tłumaczył, co „wypada”, a co nie...

Wczesne wstawanie miało i swe dobre skutki, przede wszystkim takie, że wieczorem zasypiałem szybko i że spałem bez przerw, bez nocnych majaków i nagłych przebudzeń. Więc i teraz natychmiast zapadłem w nicość.

Pora wyjaśnić, jak do tego doszło, że w połowie wiosny Karol Gordon i ja znaleźliśmy się w tej dzikiej puszczy.

Był rok 1893. Przed dwunastu laty ujrzałem po raz pierwszy Karola. W moim rodzinnym mieście Milwaukee, w szpitalu, gdzie pracowałem jako lekarz.

Tak, poznaliśmy się przed dwunastu, a może nawet przed trzynastu laty. Jak ten czas leci!

Karol Gordon, młodociany kowboj, pracował ongiś na farmie o piętnaście mil na północ od Chicago. Po kilku latach wyruszył samotnie na poszukiwanie złota. Bowiem wówczas właśnie odkryto złote żyły na dzikim obszarze Gór Czarnych, co wkrótce doprowadziło do dewastacji tych pięknych terenów i do krwawych walk z plemionami Indian. Tych, którzy Góry Czarne uznawały, i słusznie, za ziemie należące do nich od wieków.

Powróciwszy szczęśliwie z wyprawy, wzbogacony o złoto, Karol udał się z karawaną osadników do Teksasu i tam przeobraził w farmera. Lecz klęska suszy trwająca trzy lata, która orną ziemię zamieniła w twardą jak kamień, spękaną skorupę, wygnała go na północ. Został traperem. Poznałem Karola, kiedy źle zagojona rana po spotkaniu z szarym niedźwiedziem doprowadziła go w końcu do szpitala. Tak to się zaczęło. A znajomość lekarza z pacjentem przeobraziła się z czasem w trwałą przyjaźń.

Jesienią 1880 roku Karol namówił mnie na myśliwską wyprawę w głuszę, dzicz i bezludzie. Następnego roku wyruszyliśmy na ziemie południowo-zachodniej Kanady. Odtąd rokrocznie z nadejściem wiosny opuszczałem Milwaukee u boku Karola, najczęściej w siodle, choć zdarzyło się dwukrotnie, że nie konno, lecz łodzią wyruszyliśmy na wyprawę.

Gordon znikał na całą zimę. Włóczył się, przeważnie ze sztucerem, po północnych krańcach Kanady, gdzie zwierzyny jeszcze nie brakowało, zwłaszcza tej futerkowej. Na srebrnych i błękitnych lisach, na sobolach, kunach i skunksach zbił spory majątek, ale że był z usposobienia włóczęgą, nie założył rodziny, nie miał domu, a do gospodarki farmerskiej rozczarował się raz na zawsze. Został traperem i był nim nadal, chociaż mógł to wszystko rzucić w diabły. Ale nie rzucał. Bo za bardzo pokochał to traperskie życie wśród surowej, pierwotnej przyrody, na prerii szumiącej łagodnym wiatrem, wśród puszcz i potoków przedzierających się z pluskiem przez skaliste pustkowia gór.

Karol Gordon źle znosił pobyt w mieście. Nic dziwnego. Przecież i ja po każdym powrocie z trzymiesięcznej wyprawy musiałem przez długie tygodnie na nowo przyzwyczajać się do gwaru i kurzu miejskich ulic.

W końcu marca tego roku, podczas ostatniej zawieruchy śnieżnej, która raz jeszcze pobieliła ulice i dachy domów Milwaukee, pewnego ranka energicznie zapukano do drzwi mego mieszkania. Zanim Katarzyna – moja długoletnia gospodyni – poszła otworzyć, wiedziałem już z całą pewnością, że oto wrócił z dalekiego szlaku Karol. I nie pomyliłem się.

Za progiem stał, całkowicie obsypany śniegiem, mój przyjaciel. Z długą bronią ukrytą w futerale i z wielkim tłumokiem na plecach.

Padliśmy sobie w objęcia jak dwaj bracia rozłączeni losem przez lata, chociaż rozstaliśmy się raptem przed kilkoma miesiącami. Ale tak już weszło nam w zwyczaj to wzajemne ściskanie się i poklepywanie z radości po plecach. Zwykle z rozjaśnionym obliczem przyglądała się temu Katarzyna. Znała Karola prawie tak dawno, jak ja.

Po takim powitaniu ciąg dalszy zawsze wyglądał jednakowo: Karol golił się moją brzytwą, co zwykłe trwało bardzo długo, jako że wracał do Milwaukee zarośnięty niczym niedźwiedź. Któż by się golił podczas traperki, gdy temperatura spada do dwudziestu stopni poniżej zera? Ogolony, Karol burzył wodę w wannie, energicznie szorując się szczotką, aby na koniec zasiąść naprzeciw mnie przy nakrytym obrusem stole. Siedział i teraz, z apetytem zajadając szynkę. Musiał być porządnie wygłodniały, więc nie zadawałem mu żadnych pytań, czekając, aż sam przerwie milczenie. Lecz kiedy wreszcie mój gość odłożył nóż i widelec i rozparł się wygodnie w fotelu, zagadnąłem:

– Jak poszło?

Mrugnął do mnie jednym okiem:

– Nieźle, Janie. Wcale nieźle. Kilka skórek mam w tobole. Dla przyjaciół, a więc przede wszystkim dla ciebie.

Podziękowałem.

– A reszta?

– Sprzedałem w faktorii hudsońskiej kompanii. Za czeki na tutejszy bank. W Milwaukee dostałbym na pewno więcej, ale nie chciało mi się dźwigać tobołów. Pewnie człowiek się starzeje.

Postscriptum

Ojciec zawsze szczycił się tym, że Jego powieści mają solidną podbudowę – historyczne i kulturowe tło. Od 1965 roku zgromadził olbrzymią kolekcję książek i opracowań naukowych na temat historii, kultury i geografii Stanów Zjednoczonych i Kanady z końca XIX wieku, ze szczególnym uwzględnieniem kultury indiańskiej.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności w 1974 roku ja przybyłem do Kanady i pozostałem tu na stałe. Mogłem dzięki temu dostarczać Ojcu najbardziej interesujące i miarodajne opracowania książkowe i albumowe dotyczące Dzikiego Zachodu.

Odbyliśmy wspólnie kilka wypraw po Stanach i Kanadzie. Odwiedzaliśmy muzea i indiańskie rezerwaty, a Ojciec przesiadywał w bibliotekach uniwersyteckich, szukając historycznych źródeł oraz map do nowej powieści.

Oczywiście Dziki Zachód dziś już nie istnieje, Indianie też są dzisiaj inni, ale przyroda i krajobrazy pozostały w wielu miejscach te same – olbrzymie połacie lasów, jeziora, góry i prerie.

Dominik Wernic

Montreal, Kanada 2014W cyklu „Wiesław Wernic – Klasyk Powieści Westernowej” ukazały się:

– „Tropy wiodą przez prerię”

– „Szeryf z Fort Benton”

– „Słońce Arizony”

– „Colorado”

– „Płomień w Oklahomie”

– „Łapacz z Sacramento”

– „Człowiek z Montany”

– „Gwiazda trapera”

– „Wędrowny handlarz”

– „Przez góry Montany”

– „Na południe od Rio Grande”

– „Ucieczka z Wichita Falls”

– „Barry Bede”

– „Old Gray”

– „Skarby MacKenzie”

– „Znikające stado”

– „Wołanie dalekich wzgórz”

– „Sierżant konnej policji”

– „W Nowej Fundlandii”

– „Złe miasto”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: