Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W stronę przyszłości - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W stronę przyszłości - ebook

Augsburg, rok 1923. Wojna dobiegła końca i po niezbyt sprzyjających dla bohaterów okolicznościach szczęście znów zaczyna gościć w posiadłości Melzerów. Do domu wraca wreszcie Paul Melzer i teraz to on przejmuje odpowiedzialność za losy rodzinnego przedsiębiorstwa. Wspólnie z Ernstem von Klippsteinem wprowadza nowe porządki i konieczne zmiany w fabryce. Dzięki temu Marie, młoda żona Paula, może w końcu poświęcić się swojemu powołaniu i otwiera salon mody. Jej śmiałe i oryginalne projekty budzą powszechny zachwyt i okazują się wielkim sukcesem. Atelier Marie szybko się rozwija. Podczas gdy firma prosperuje coraz lepiej, jej małżeństwo przeżywa kryzys. Zazdrość Paula i nieustające kłótnie zaostrzają sytuację na tyle, że Paul stawia żonie brzemienne w skutki ultimatum. Gdy Marie wyprowadza się z willi wraz z dwójką dzieci, wydaje się, że już nic nie zdoła powstrzymać rozpadu rodziny…

Anne Jacobs, pod innym nazwiskiem, opublikowała kilka odnoszących sukcesy powieści historycznych i egzotycznych sag. Wraz z wydaniem "W cieniu tajemnic" spełniła swoje marzenie o napisaniu powieści, która ukazywałaby skomplikowaną sagę rodzinną na tle najnowszej historii Niemiec, i podbiła nią listy bestsellerów. Po udanej drugiej części trylogii "W labiryncie wspomnień", tomem trzecim "W stronę przyszłości" kończy swoją bestsellerową sagę rodzinną.
Dostępne są również pozostałe tomy trylogii Anne Jacobs: "W cieniu tajemnic" oraz "W labiryncie wspomnień".

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-713-0
Rozmiar pliku: 695 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Wrzesień 1923

Leo się śpieszył. Zbiegając po schodach, odpychał pierwszoklasistów i przebijał się przez grupki plotkujących ze sobą dziewcząt. Musiał się jednak nagle zatrzymać, bo ktoś z tyłu złapał go za tornister.

– Zawsze zgodnie z właściwą kolejnością – powiedział szyderczo Willi Abele. – Wszyscy krwiopijcy oraz nasi żydowscy kumple do tyłu.

Miał na myśli jego ojca. I Waltera, jego najlepszego i jedynego przyjaciela. Ten jednak był dzisiaj chory i sam nie mógł się bronić.

– Puść, bo zaraz oberwiesz – ostrzegł go.

– No już, kłapouchu… Spróbuj tylko…

Leo usiłował się uwolnić, ale Willi trzymał go w żelaznym uścisku. Z prawa i lewa przewalał się koło nich tłum uczniów, którzy pędzili na dół, na szkolne podwórze, a stamtąd na ulicę przy Rote Torwall. Leo udało się wyciągnąć swojego przeciwnika na dziedziniec, zanim pękły szelki od tornistra. Musiał się potem szybko odwrócić i zabrać to, co wypadło, w przeciwnym razie Willi dorwałby się do jego książek i zeszytów.

– Melzer – szczudło – walec do psich kup! – drwił Willi, próbując otworzyć klapę tornistra Lea.

Leo poczerwieniał. Znał dobrze to przezwisko. Dzieci z dzielnicy robotniczej chętnie obrzucały go takimi obrzydliwościami. Dlatego że był lepiej ubrany, a Julius czasami odwoził go samochodem do szkoły. Willi od Abelów był o głowę wyższy od Lea i dwa lata od niego starszy. Ale teraz to się nie liczyło. Potężny kopniak w kolano i chłopak zawył, a potem rzucił zdobycz. Leo mógł wreszcie postawić odzys­kany plecak na ziemi, ale po chwili Willi znów się na niego rzucił. Obaj upadli. Ciosy spadały na Lea jeden po drugim, jego kurtka została rozdarta, słyszał, jak jego przeciwnik dyszy, ale nie poddawał się, walcząc z silniejszym od siebie.

– Co tu się dzieje? Abele! Melzer! Rozejść się!

Prawdziwe okazało się powiedzenie, że pierwsi będą ostatnimi, gdyż Willi, który leżał na swoim przeciwniku, pierwszy poczuł karzącą rękę nauczyciela Urbana. Natomiast Leo został jedynie przywołany do porządku i postawiony na nogi. Krew lejąca się mu z nosa uchroniła go przed spoliczkowaniem. W milczeniu i z zaciśniętymi zębami obaj chłopcy słuchali nagany nauczyciela. Znacznie gorsze były jednak złośliwe uśmieszki i szepty innych uczniów, którzy utworzyli ciasny krąg gapiów wokół awanturników. Stały tam przede wszystkim dziewczęta.

– Ale go sponiewierał…

– Tylko tchórz bije młodszych…

– Dobrze mu tak, temu Leo, zarozumialcowi.

– Ale Willi Abele to przecież łajdak!

Przemowa nauczyciela Urbana zupełnie ich nie obeszła. Przecież zawsze mówił to samo. Leo wyciągnął chusteczkę z kieszeni, żeby wydmuchać nos, i zauważył przy tym, że ma oberwany kawałek poły marynarki. Gdy wycierał twarz, dostrzegł wlepione współczujące spojrzenia dziewcząt i było to dla niego niewypowiedzianie bolesne. Willi mruknął, że Melzer mu się „nadstawił”, i został za to ukarany przez nauczyciela kolejnym policzkiem. No, dobrze już.

– A teraz podajcie sobie ręce.

Znali ten rytuał, który musiał nastąpić po każdej bójce, a który niczego nie zmieniał. Mimo to przyjęli upomnienie i obiecali natychmiast się pogodzić. Okrutnie doświadczona niemiecka ojczyzna potrzebowała teraz zrównoważonych i pracowitych młodych ludzi, a nie jakichś awanturników!

– Natychmiast do domu!

To było jak wybawienie. Leo zarzucił na ramię sponiewierany plecak i najchętniej by stąd wybiegł, nie mogło to jednak w żadnym wypadku sprawiać wrażenia, że ucieka przed swoim rywalem, więc miarowym krokiem szedł do bramy. Dopiero gdy do niej doszedł, zaczął biec. Przystanął na chwilę na Remboldstraße i spojrzał z odrazą na wielki budynek z czerwonej cegły. Dlaczego musiał chodzić do tej głupiej szkoły podstawowej przy Roten Torwall? Tata opowiadał, że on od razu poszedł do Gimnazjum Świętego Stefana. Do klasy przygotowawczej. Uczęszczali tam wyłącznie chłopcy z dobrych rodzin, którzy mogli nosić kolorowe czapki. Nie było tam dziewcząt. Republika chciała jednak, żeby wszystkie dzieci najpierw chodziły do szkoły podstawowej. Republika była jedną wielką bzdurą. Wszyscy na nią pomstowali, szczególnie babcia. Mawiała często, że za cesarza wszystko było o wiele lepsze.

Znowu wydmuchał nos w chusteczkę i okazało się na szczęście, że krew przestała lecieć. Teraz w drogę, one z pewnością już czekają. Trzeba przejść pod górę obok Świętego Ulryka i Afry, kilka uliczek do Milch­bergu i potem już na Maximilianstraße.

Przystanął nagle jak oczarowany. Muzyka fortepianowa. Ktoś grał utwór, który on znał. Oczy Lea powędrowały w stronę szarych gipsowych ścian kamienicy. Melodia niosła się z drugiego piętra, tam było otwarte jedno z okiennych skrzydeł. Niczego wprawdzie nie mógł zobaczyć, bo przeszkadzała mu powieszona w oknie zasłona z białego tiulu, ktokolwiek jednak grał na pianinie, robił to wspaniale. Gdzie słyszał wcześniej tę muzykę? Może na jednym z koncertów, na które zabierała go często mama? To było piękne i jednocześnie smutne. A teraz, gdy wybrzmiały kolejne akordy – wręcz majestatyczne. Mógł­by stać godzinami i słuchać, ale pianista przerwał grę i zaczął ćwiczyć pasaże. Powtarzał je raz za razem, ale było to dość nużące.

– O, tutaj jest!

Leo się wzdrygnął. To był z pewnością jasny, przenikliwy głos Henny. Aha – wyszły mu naprzeciw. Miały szczęście, mógł przecież wybrać inną ulicę. Ręka w rękę szły teraz ku niemu skrajem chodnika, Dodo z fruwającymi blond warkoczykami, Henny w różowej, codziennej sukience, którą uszyła dla niej mama. Przy jej tornistrze dyndała gąbka, bo Henny w tym roku rozpoczęła szkołę i na razie uczyła się pisać na tabliczkach łupkowych.

– Co tak stoisz i gapisz się jak sroka w gnat? – spytała Dodo, gdy stanęła przed nim zdyszana.

– Czekałyśmy na ciebie ze sto lat! – powiedziała Henny z wyrzutem.

– Sto lat? Dawno już byłabyś martwa!

Henny nie znosiła sprzeciwu. Słyszała zawsze tylko to, co jej odpowiadało.

– Następnym razem wrócimy bez ciebie.

Leo wzruszył ramionami i zerknął ostrożnie na Dodo, ale siostra tym razem nie wzięła go w obronę. Cała trójka wiedziała, że Leo odprowadza je tylko dlatego, że tego życzy sobie babcia. Jej zdaniem dwie kilkuletnie dziewczynki nie mogły poruszać się po mieście bez towarzysza, nie w tych niespokojnych czasach. Dlatego Leo codziennie miał przykazywane, że zaraz po szkole musi biec do Świętej Anny i przyprowadzać siostrę i kuzynkę bezpiecznie do posiadłości.

– Jak ty wyglądasz? – Dodo dostrzegła teraz obszarpany rękaw. A także krew, która poplamiła kołnierzyk Lea.

– Ja? Dlaczego?

– Znowu się biłeś, Leo!

– Fuj! Czy to krew? – Henny dotknęła palcem wskazującym kołnierzyk jego koszuli. Trudno było jednoznacznie stwierdzić, czy czerwone kropki wydały się jej obrzydliwe czy ekscytujące. Leo odsunął jej rękę.

– Zostaw to. Chodźmy już.

Dodo wciąż jednak bacznie mu się przyglądała, zmrużyła oczy i zacisnęła wargi.

– Znowu Willi Abele, co?

Przytaknął ponuro.

– Gdybym tylko ja tam była! Najpierw wyszarpałabym go za włosy, a potem… opluła!

Powiedziała to zdecydowanie i dwukrotnie pokiwała głową. Leo był wzruszony, ale jednocześnie było to dla niego również bolesne. Dodo była jego siostrą, była odważna i zawsze stała u jego boku. Ale była tylko dziewczyną.

– Chodź już wreszcie! – krzyknęła Henny, dla której temat bójki już dawno się wyczerpał. – Muszę jeszcze iść do Merkle!

Można tam było dojść okrężną drogą, lecz dzisiaj nie mieli na to czasu.

– Nie dzisiaj. Jesteśmy już spóźnieni.

– Mama dała mi dodatkowe pieniądze, żebym kupiła kawę.

Henny zawsze lubiła chodzić naokoło. Leo postanowił, że będzie bardzo uważał na to, żeby nie wpaść więcej w tę jej pułapkę. Nie było to jednak łatwe, bo Henny zawsze wynajdywała jakieś racjonalnie brzmiące powody. Tak jak dzisiaj, żeby kupić kawę.

– Mama powiedziała, że bez kawy nie może żyć!

– Chcesz, żebyśmy się spóźnili na obiad?

– A chcesz, żeby moja mama umarła? – zapytała Henny oburzona.

Znowu to samo. Poszli na Karolinenstraße, gdzie pani Merkle w małym sklepiku oferowała „kawę, konfitury i herbatę”. Nie każdego stać było na te przysmaki, Leo wiedział, że wielu jego szkolnych kolegów dostawało na obiad tylko talerz jęczmiennej zupy, a do szkoły nie zabierali drugiego śniadania. Było mu wielokrotnie przykro z tego powodu i kilka razy dzielił się swoimi kanapkami z kiełbasą pasztetową z wątróbką. Najczęściej z Walterem Ginsbergiem, swoim najlepszym przyjacielem. Jego mama też miała sklep, z tyłu na Karlstraße, sprzedawała nuty i instrumenty muzyczne. Ale sprzedaż nie szła dob­rze. Ojciec Waltera poległ w Rosji. Z powodu inflacji wszystko stawało się coraz droższe i – jak mówiła mama – pieniądze nie były już nic warte. Wczoraj kucharka, pani Brunnenmayer, narzekała, że za funt chleba musiała zapłacić trzydzieści tysięcy marek. Leo umiał już liczyć do tysiąca. To było trzydzieści razy tyle co tysiąc. Dobrze, że od wojny nie było już monet, tylko niemal wyłącznie banknoty, bo Brunnenmayer musiałaby wynająć wóz z końmi.

– Patrzcie no, dom porcelany Müllera został zamknięty – powiedziała Dodo i wskazała na okno wystawowe zasłonięte gazetami. – Babcia będzie smutna. To tutaj zawsze kupowała nową filiżankę do kawy, gdy któraś się stłukła.

W tym czasie nie było to już niczym niezwykłym. Wiele sklepów w Augsburgu zamykano, a w witrynach tych, które jeszcze były otwarte, widać było jedynie stare, niechodliwe towary. Tata powiedział ostatnio przy obiedzie, że ci oszuści nie wystawiają dobrych produktów w oczekiwaniu na lepsze czasy.

– Zobacz, Dodo. Tańczące niedźwiedzie!

Leo patrzył z pogardą, jak dziewczyny przytknęły nosy do witryny piekarni. Kleiste tańczące niedźwiedzie z czerwonej i zielonej galaretki owocowej jego nie zachwycały.

– Kup wreszcie tę kawę, Henny – ofuknął ją. – Merkle jest tam.

Zatrzymał się nagle, bo obok małego sklepu pani Merkle znajdował się też zakład hydrauliczny Hugo Abelego. Należał do rodziców Wilhelma. Williego, tego łobuza. Czy był już w domu? Leo zrobił kilka kroków i spojrzał na drugą stronę ulicy, na witrynę zakładu. Nie wystawiono zbyt wielu rzeczy; zaledwie kilka węży i zaworów wodnych leżało przy szybie sklepu. Z tyłu widać było muszlę z białej, matowej porcelany. Zasłonił oczy przed ukośnie padającymi wrześniowymi promieniami słońca i spostrzegł, że ten szlachetny przedmiot miał niebieski znak firmy i był bardzo zakurzony.

– Chcesz może kupić sedes? – zapytała Dodo, która poszła za nim.

– Nieeee.

Dodo również wytężyła wzrok i wykrzywiła twarz.

– To jest sklep rodziców Williego, zgadza się?

– Hmm…

– Willi tam jest?

– Może tam być. Musi im pomagać.

Rodzeństwo spojrzało na siebie. W szaroniebieskich oczach Dodo pojawił się dziwny błysk.

– Idę tam.

– Po co? – zapytał zaniepokojony.

– Zapytać, ile kosztuje sedes.

Leo potrząsnął głową.

– Nie potrzebujemy sedesu.

Dodo przechodziła już jednak przez ulicę, a chwilę później zabrzmiał dzwonek, oznajmujący, że ktoś wchodzi do sklepu. Dodo zniknęła za drzwiami wejściowymi.

– Co ona robi? – zapytała Henny, trzymając przed nosem Leo papierową torebkę pełną talarków z lukrecji i tańczących niedźwiedzi.

Aha, znaczy, że na kawę pozostało niewiele pieniędzy. Wziął lukrecjowy talarek i nie spuszczał wzroku ze sklepu hydraulicznego.

– Poszła zapytać o muszlę klozetową.

Henny spojrzała na niego oburzona, potem wzięła zielonego niedźwiedzia z papierowej torebki i włożyła go do buzi.

– Pewnie myślisz, że jestem głupia – wycedziła urażona.

– To sama ją zapytaj.

Otworzyły się drzwi do sklepu i zobaczyli Dodo, która dygnęła uprzejmie i wyszła na ulicę. Musiała przez chwilę poczekać, bo przejeżdżała właśnie furmanka, a potem podeszła do nich.

– Tata Williego jest w sklepie. Taki wielki z siwymi wąsami. Wygląda śmiesznie, jakby chciał kogoś pożreć.

– A Willi?

Dodo się uśmiechnęła. Willi siedział z tyłu i sortował śrubki do małych pudełeczek. Podeszła do niego i pokazała mu język.

– Był pewnie wściekły. Ale jego tata był w pobliżu, więc nie mógł nic powiedzieć. A muszla kosztuje dwieście milionów marek. To cena preferencyjna.

– Dwieście marek? – zapytała Henny. – To bardzo drogo za tak brzydką rzecz.

– Dwieście milionów marek – poprawiła ją Dodo.

Żadne z nich nie potrafiło do tylu liczyć. Henny zmarszczyła brwi i zamyślona spojrzała na okno wystawowe, w którego szybie odbijały się teraz jaskrawo promienie słońca.

– Ja też zapytam…

– Nie, lepiej zostań tutaj… Henny! – Leo chciał ją chwycić za rękę, ale zwinnie mu się wywinęła, mijając dwie starsze kobiety. Został na miejscu, zdegustowany, i patrzył, jak Henny o blond lokach i w różowej codziennej sukience znika za drzwiami sklepu.

– Tak, obie oszalałyście! – warknął do Dodo.

Trzymając się za ręce, przeszli przez ulicę, by zajrzeć przez witrynę do środka. Faktycznie, tata Williego miał siwe wąsy i naprawdę wyglądał śmiesznie. A może miał też zapalenie oczu? Willi siedział z tyłu za stołem, na którym było ustawionych pełno dużych i małych pudełek. Widzieli tylko jego głowę i ramiona.

– Mama mnie przysłała – zaświergotała Henny i posłała panu Abelemu swój najpiękniejszy uśmiech.

– A jak się nazywa twoja mama?

Henny znów się uśmiechnęła. Po czym zupełnie zignorowała pytanie.

– Moja mama chciałaby wiedzieć, ile kosztuje sedes…

– Ten w witrynie sklepowej? Trzysta pięćdziesiąt milionów. Mam ci zapisać tę cenę?

– Byłoby bardzo miło z pana strony.

Gdy pan Abele szukał kartki, Henny odwróciła się gwałtownie do Williego. Nie było widać, co robi, ale oczy Williego były wytrzeszczone jak u ryby. Henny wyszła dumnie ze sklepu ze skrawkiem kartki w ręce i była oburzona, że Dodo i Leo obserwowali ją przez okno wystawowe.

– A to dopiero! – Dodo wyjęła kartkę z ręki Henny. Widniały tam cyfry składające się na liczbę 350 i słowo „milionów”.

– Co za oszust! Przed chwilą jeszcze było dwieście milionów! – powiedział oburzony Leo.

Wprawdzie sam ledwie potrafił policzyć do tysiąca, ale rozumiał doskonale, że ten człowiek był oszustem.

– Co za łajdak!

– Pójdę tam raz jeszcze – zdecydowała Dodo.

– Lepiej daj spokój – ostrzegł ją Leo.

– Teraz właśnie tym bardziej!

Leo i Henny zostali przed sklepem i zerkali przez szybę. Musieli podejść bardzo blisko i ułożyć obie dłonie przy szybie, żeby zrobić na niej cień, bo odbijające się promienie słoneczne świeciły bardzo intensywnie. Ze środka było słychać energiczny głos Dodo, a potem głęboki bas pana Abelego.

– Czego tutaj znowu chcesz? – zagrzmiał bas.

– Powiedział pan, że muszla kosztuje dwieście milionów.

Wpatrywał się w nią, a Leo wyobrażał sobie, jak mozolnie wprawiają się w ruch koła zębate w mózgu sklepikarza.

– Co niby powiedziałem?

– Powiedział pan: dwieście milionów. Zgadza się, prawda?

Spojrzał na Dodo, następnie na drzwi, a wreszcie w stronę okna wystawowego, gdzie stał sedes z białej porcelany. Dostrzegł tam dwójkę dzieci z nosami przyklejonymi do szyby.

– Wy wstrętne bachory! – wrzasnął zdenerwowany. – Wynocha mi stąd, ale już! Dałem się podejść… Wynocha albo porachuję ci kości!

– A jednak ja mam rację – oświadczyła nieustraszona Dodo.

Potem pośpiesznie zrobiła w tył zwrot, gdyż pan Abele zbliżał się do niej groźnie, a nawet wyciągnął rękę w jej kierunku, żeby złapać ją za warkocze. Tuż przy drzwiach prawdopodobnie by ją złapał, gdyby Leo nie otworzył drzwi z zewnątrz i nie stanął w obronie siostry.

– Banda łobuzów, cholerne bachory! – wrzasnął pan Abele. – Chcecie zrobić ze mnie głupca, co? Zaraz dostaniesz w skórę, ty łobuzie!

Leo się odsunął, ale pan Abele zdążył złapać go za kołnierz kurtki i jego ręka trafiła chłopca w głowę.

– Niech pan nie bije mojego brata! – fuknęła Dodo. – Bo pana opluję!

Faktycznie splunęła i część śliny znalazła się na kurtce mężczyzny, ale większość niestety trafiła na głowę Lea. W tym momencie w sklepie pojawiła się mama Williego, niska, szczupła kobieta z czarnymi włosami. Za nią podszedł też Willi.

– To oni przytrzasnęli mi język, tato! To jest ten Melzer, Leo Melzer. To przez niego nauczyciel dał mi dzisiaj w skórę!

Na dźwięk nazwiska „Melzer” pan Abele zastygł w bezruchu. Leo wyrywał się gwałtownie, ale ten nie puszczał jego kołnierza.

– Melzer? Może ten Melzer z fabryki materiałów? – zapytał sklepikarz i odwrócił się do Williego.

– O Boże! – krzyknęła jego żona i zakryła dłońmi usta. – Tylko nie doprowadź do jakiegoś nieszczęścia, Hugo. Zostaw to dziecko w spokoju. Proszę cię!

– Czy ty jesteś Melzer z fabryki materiałów? – warknął do Lea właściciel sklepu.

Chłopiec przytaknął. Wtedy pan Abele puścił kołnierz jego kurtki.

– Nie ma w tym nic dziwnego – mruknął. – Pomyliłem się. Muszla kosztuje trzysta pięćdziesiąt milionów. Możesz to przekazać swojemu tacie.

Leo potarł tył głowy i poprawił kołnierz kurtki. Dodo popatrzyła na wysokiego mężczyznę z niesmakiem.

– U pana – powiedziała wyniośle. – U pana z pewnością nie kupimy żadnego sedesu. Nawet gdyby był ze złota. Chodź, Leo!

Leo był wciąż oszołomiony. Bez żadnego sprzeciwu pozwolił Dodo wziąć się za rękę i poprowadzić ulicą do bramy Jakoba.

– Jeśli on powie tacie… – wyjąkał chłopiec.

– E tam! – uspokoiła go Dodo. – On sam ma stracha.

– A gdzie jest Henny? – zapytał Leo i przystanął.

Odnaleźli Henny w sklepie pani Merkle. Za resztę pieniędzy faktycznie dostała całe ćwierć funta kawy.

– Dlatego, że jesteśmy takimi dobrymi klientami – dodała z promiennym uśmiechem.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: