Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W trzewiach świata. Wspomnienia - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 kwietnia 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W trzewiach świata. Wspomnienia - ebook

Kolejna po głośnych Monologach waginy i Dobrym ciele książka Eve Ensler, w której fundamentalne miejsce zajmuje ludzkie ciało.

Eve Ensler poświęciła całe życie kobiecemu ciału: w jaki sposób o nim mówić, jak je chronić i doceniać. Sama jednak nigdy nie wsłuchiwała się we własny organizm, zraniony nadużyciami seksualnymi ojca. Dopiero praca w Kongo, gdzie Ensler spotkała kobiety, które doświadczyły okrucieństwa gwałtu i przemocy, zmienia jej spojrzenie. To doświadczenie oraz wyniszczająca choroba zmusiły ją, by na nowo przyjrzała się swojemu ciału: poddawanemu badaniom, ciętemu, kłutemu, wyczerpanemu. Ta książka to poruszający zapis walki z chorobą i zarazem metafora krzywd, jakie wyrządzamy naszej planecie.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2205-8
Rozmiar pliku: 753 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Oddzielenie

Ciało matki przy ciele dziecka buduje pewnego rodzaju przestrzeń. Miejsce, które staje się twoje, wyznacza twoją obecność. Bez tego ciała nie masz swojego miejsca. Zazdroszczę ludziom, którzy tęsknią za swoją matką. Albo tęsknią za miejscem – i znają takie – które mogą nazwać domem. Nieobecność ciała przy moim ciele wytworzyła dziurę, pustkę, głód. Ten głód zdeterminował całe moje życie.

Zostałam wygnana z własnego ciała. Zostałam z niego wyrzucona w bardzo młodym wieku, i się zagubiłam. Nie miałam dziecka. Bałam się drzew. W Ziemi upatrywałam swojego wroga. Nie żyłam pośród lasów. Mieszkałam w betonowym mieście, gdzie nie widziałam nieba, zachodów słońca ani gwiazd. Poruszałam się zgodnie z rytmem silników, szybszym od oddechu. Stałam się sobie obca. Oderwałam się od rytmu Ziemi. Zaznaczałam swoją obcość, ubierając się na czarno – czułam się wtedy kimś lepszym. Ciało stało się moim brzemieniem. Postrzegałam je jako smutną konieczność. Nie miałam zbyt wiele zrozumienia dla jego potrzeb.

Na skutek nieobecności ciała przy moim ciele przywiązanie stało się dla mnie abstrakcją. Na skutek tej nieobecności moje ciało zostało zwichnięte, nie potrafiło znaleźć ukojenia ani wytchnienia. Ciało przy twoim ciele to pierwszy etap wicia gniazda. Nie wychowałam się w prawdziwym domu, tylko w miejscu pełnym gniewu i przemocy, miejscu, przez które moje życie stało się nieprzerwanym ruchem, odchodzeniem i upadaniem. Właśnie dlatego w pewnym okresie nie mogłam przestać pieprzyć się i pić. Właśnie dlatego tak bardzo pragnęłam, żeby ludzie bez przerwy mnie dotykali. Jednak chodziło mi raczej o odnalezienie własnego miejsca niż o sam seks. Kiedy na mnie napierasz, kiedy we mnie wchodzisz, kiedy mnie opuszczasz albo podnosisz w górę, kiedy na mnie leżysz i czuję twój ciężar – wtedy istnieję. Jestem tu. Mam swoje miejsce.

Przez wiele lat usiłowałam odnaleźć drogę powrotną do własnego ciała i Ziemi. Głównie to mnie absorbowało. Choć zarówno ciało, jak i Ziemia dostarczały mi przyjemności, to doświadczałam go raczej jako gość niż ta, która mieszka w owym ciele. Szukałam więc różnego rodzaju dróg powrotu. Przeszłam przez kolejne etapy swobody seksualnej i anoreksji, oddawałam się też sztukom performatywnym. Spędzałam czas nad Adriatykiem i w zielonych górach stanu Vermont. Wszędzie jednak czułam się obco. Podobnie obca była mi własna matka. Podziwiałam jej urodę, lecz nie potrafiłam do niej dotrzeć. Piersi, którymi mnie karmiła, nie były jej prawdziwymi piersiami. Wszyscy się nią zachwycali, gdy w obcisłych topach i legginsach, z włosami upiętymi we francuski kok jechała swoim żółtym kabrioletem przez nasze małe bogate miasteczko. Moja matka przyciągała spojrzenia. Moja matka budziła pożądanie. A więc i ja patrzyłam, i ja pożądałam Ziemi oraz mojej matki. Gardziłam swoim ciałem, bo nie było jej ciałem. Gardziłam swoim ciałem, które musiałam opuszczać, kiedy ojciec bił mnie i gwałcił. I tak właśnie żyłam – jak ciężko dysząca żarłoczna maszyna, zaprogramowana wyłącznie na działanie i osiąganie wyników. Ponieważ nie zamieszkiwałam – i nie mogłam zamieszkiwać – własnego ciała ani Ziemi, to siłą rzeczy ani nie znałam, ani nie odczuwałam ich bólu. Nie czułam ich oporu, nie słyszałam ich protestów i niewątpliwie nie umiałam wyznaczyć sobie granic. Z całą determinacją dążyłam do celu, jak opętana. Nazywałam to ciężką pracą, mówiłam, że jestem zajęta, twierdziłam, że wszystko mam pod kontrolą. Ale tak naprawdę nie potrafiłam się zatrzymać. Zatrzymanie się oznaczałoby doświadczenie oddzielenia i straty – a także pogrążenie się w autodestrukcyjnym rozpadzie.

Ponieważ własne ciało nie mogło stać się dla mnie punktem odniesienia, zaczęłam pytać inne kobiety o ich ciała, a zwłaszcza pochwy (czułam, że są szczególnie ważne). To zaś skłoniło mnie do napisania Monologów waginy, za których sprawą dostałam obsesji na punkcie wagin. Mówiłam o nich w obecności wielu nieznajomych. Ponieważ tak wiele rozprawiałam o waginach, kobiety same opowiadały mi o swoich ciałach. Przemierzyłam całą kulę ziemską samolotami, pociągami i dżipami. Byłam głodna historii innych kobiet, które doświadczyły przemocy i cierpienia. Te kobiety i dziewczęta również zostały wygnane z własnych ciał, także i one rozpaczliwie pragnęły odnaleźć drogę powrotną. Odwiedziłam ponad sześćdziesiąt krajów. Słuchałam historii kobiet molestowanych we własnych łóżkach, chłos-tanych w burkach, oblewanych kwasem w swoich kuchniach, porzucanych na pewną śmierć na parkingach. Odwiedziłam Jalalabad, Sarajewo, Alabamę, Port-au-Prince, Peszawar, Prisztinę. Spędzałam czas w obozach dla uchodźców, w spalonych budynkach, na podwórzach, w ciemnych pomieszczeniach, gdzie w świetle latarek kobiety szeptem snuły swoje opowieści. Pokazywały mi ślady smagnięć na kostkach, twarze zniekształcone od kwasu, blizny od noży i papierosów. Niektóre nie mogły już chodzić ani uprawiać seksu. Jedne milkły i stopniowo znikały. Inne stawały się opętanymi maszynami, takimi jak ja.

I wtedy pojechałam gdzie indziej. Wyszłam poza to, co było mi dotychczas znane. Pojechałam do Konga i poznałam historie, które przyćmiły wszystkie wcześniejsze. W roku 2007 wylądowałam w Bukavu, w Demokratycznej Republice Konga. Usły-szałam opowieści, które wniknęły głęboko w moje ciało. Usłyszałam o małej dziewczynce, która nieustannie się moczyła, bo w przeszłości wbijali się w nią potężni mężczyźni. Usłyszałam o osiemdziesięcioletniej staruszce z wyłamanymi i wybitymi ze stawów nogami – żołnierze założyli je swojej ofierze na głowę, by móc ją zgwałcić. Takich historii były tysiące. Tymi opowieściami nasiąkły wszystkie moje komórki i nerwy. Nie mogłam spać. Historie, które poznałam, zaczęły we mnie krwawić. Gwałt dokonany na Ziemi. Grabież i łupienie minerałów. Zniszczenie wagin. Te historie stopiły się ze sobą, stały się całością, która połączyła się ze mną.

Wojna w Kongu szalała przez blisko trzynaście lat. Zginęło prawie osiem milionów ludzi, a setki tysięcy kobiet gwałcono i torturowano. Była to wojna o podłożu ekonomicznym, walka o minerały, które choć należą do Kongijczyków, są rozgrabiane przez resztę świata. Po kraju grasują oddziały militarne – zarówno kongijskie, jak i te przybyłe z Rwandy, Burundi i Ugandy. Grabią wsie i mordują ich mieszkańców. Gwałcą żony na oczach mężów. Zmuszają mężczyzn do gwałcenia swoich córek i sióstr. Upokarzają i niszczą rodziny, zajmują wsie i kopalnie.

Kongo posiada ogromne bogactwo minerałów – cyny, miedzi, złota i koltanu¹ – wykorzystywanych do produkcji naszych iPhone’ów, konsol PlayStation i komputerów.

Oczywiście, zanim dotarłam do Konga, miałam już okazję oglądać epidemię przemocy wobec kobiet szerzącą się na całym globie. Lecz to właśnie tu byłam świadkiem kresu ciała, ludzkości i świata. Kobietobójstwo, systematyczne gwałty, tortury i zagładę kobiet w każdym wieku wykorzystywano tam jako militarną taktykę prowadzącą do uzyskania kontroli nad zasobami naturalnymi. Nie dość, że tysiące kobiet wygnano z ich własnych ciał, to jeszcze owym ciałom odebrano podstawowe funkcje oraz przyszłość: macice i pochwy zostały trwale uszkodzone.

Kongo i koszmar, jaki przeżywały tamtejsze kobiety, zżerały mnie od środka. Właśnie tam zobaczyłam przyszłość: moim oczom ukazała się potworna wizja globalnej dezintegracji i chciwości, nie tylko umożliwiające, ale wręcz wspomagające unicestwienie kobiet, które dokonało się w pogoni za minerałami i bogactwami. Odkryłam tam także coś innego. Kongijki oraz ich opowieści o niemożliwej do opisania przemocy były przepełnione niezłomnością i determinacją, jakich nie doświadczyłam nigdy wcześniej. Była w nich jakaś elegancja i wdzięczność, a także zaciętość i gotowość. W tym świecie potworności kipiała energia, która mogła w każdej chwili wybuchnąć. Kobiety miały swoje pragnienia i marzenia, oczekiwania i wizje. W swojej wyobraźni stworzyły sobie pewne miejsce, ideę określaną mianem Miasta Radości. Miało to być ich sanktuarium. Miało to być miejsce bezpieczne, w którym mogłyby się leczyć, nabierać sił, jednoczyć się i dawać ujście gniewowi i traumie. Miejsce, gdzie mogłyby być liderkami. Razem z moim zespołem i zarządem V-Day² postanowiliśmy zdobyć środki i wyzwolić energię, które pozwoliłyby stworzyć taką przestrzeń. Miasto Radości zamierzaliśmy zbudować we współpracy z UNICEF-em, a następnie umożliwić jego dalsze funkcjonowanie i utrzymanie. Sama budowa okazała się niezwykle mozolna i uciążliwa, wydawało się, że nigdy się nie skończy. Prace utrudniały częste deszcze, brak dróg i dostępu do elektryczności, skorumpowani wykonawcy, ograniczony nadzór UNICEF-u, a także rosnące koszty inwestycji. Mieliśmy otworzyć nasz ośrodek w maju. I wtedy, niespodziewanie, 17 marca 2010 roku lekarze odkryli ogromny guz w mojej macicy.

Nowotwór wyrwał mnie siłą z dotychczasowego oddzielenia i wrzucił w samo jądro kryzysu mojego ciała. Kongo z kolei zanurzyło mnie głęboko w kryzysie świata. Te dwa równoległe doświadczenia stopiły się w całość, ja zaś musiałam zmierzyć się z chorobą oraz z tym, co wyglądało na początek końca.

Nagle mój nowotwór stał się rakiem, który toczył cały świat. Rakiem okrucieństwa, rakiem chciwości, rakiem wnikającym w organizmy ludzi żyjących w pobliżu zakładów produkujących chemikalia, rakiem rozwijającym się w płucach górników. Rakiem rodzącym się na skutek stresu i pogoni za sukcesem, rakiem nieprzepracowanej traumy. Rakiem, który dotyka chowane w klatkach kury i ociekające ropą ryby. Rakiem nonszalancji i nieodpowiedzialności. Rakiem natychmiastowych muszę- to-zrobić-muszę-zapalić-muszę-to-mieć, formaldehydu-azbestu-pestycydów-farb-do-włosów-papierosów-telefonów-komórkowych. Moje ciało przestało być abstrakcją. Rozcinano je, podłączano do rurek, odsączano rozmaitymi woreczkami i cewnikami, raniono i nakłuwano igłami. Stałam się krwią, kałem, moczem i ropą. Byłam rozpalona i bardzo słaba, miałam mdłości i gorączkę. Byłam z ciała, byłam w ciele. Byłam ciałem. Ciało. Ciało. Ciało. Rak, choroba patologicznie dzielących się komórek, wyrwała mnie z mojego oddzielenia i na nowo połączyła mnie z moim ciałem, tak jak Kongo połączyło mnie ze światem.

Nowotwór okazał się alchemikiem, zwiastunem zmian. Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem w żadnym wypadku apologetką raka. Mam pełną świadomość potworności tej choroby. Doceniam wszystkie postępy i innowacje w dziedzinie medycyny, dzięki którym żyję. Każdego ranka, tuż po obudzeniu, dotykam blizny przebiegającej przez moją klatkę piersiową i z podziwem myślę o lekarzach oraz chirurgach, którzy zdołali usunąć guza z mojego ciała. Z wdzięcznością przyjmuję to, że żyję w miejscu, gdzie istnieje dostęp do tomografów komputerowych i chemioterapii, a także że moje leczenie zostało opłacone z ubezpieczenia. Większość ludzi na świecie nie może liczyć na takie luksusy. Szczególnie wdzięczna jestem Kongijkom, których siła, piękno i radość w obliczu koszmaru skłoniły mnie do wzniesienia się ponad pokusę rozczulania się nad sobą. Wiem, że życie ocaliły mi także ich modlitwy. Mogę się tylko cieszyć, że jest rok 2012 i że choroba nie opanowała mojego ciała choćby dwadzieścia lat temu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że gdyby to wszystko wydarzyło się kiedy indziej, zmarłabym w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat.

W swojej książce Cesarz wszech chorób Siddhartha Mukherjee pisze: „Często powiada się, że nauka to proces kumulatywny, zachodzący dzięki powtarzaniu tych samych czynności i dodawaniu drobnych modyfikacji. Mówiąc prościej, puzzle: poszczególne kawałki pozwalają w końcu ułożyć pełny obraz” ³. Nauka przypomina zatem tomografię komputerową, trójwymiarową wiązkę promieni rentgenowskich, które wędrują po ciele, zapisując kolejne – odrębne – obrazy, dzięki tomografowi stapiające się w całość.

Również ta książka jest jak tomografia komputerowa, przekrojowe badanie wychwytujące obrazy, doświadczenia, myśli i wspomnienia, mające początek w moim ciele. Wykonanie tomografii to jedyny sposób, w jaki mogłam opowiedzieć tę historię. Ponieważ byłam otwierana, cewnikowana, poddawana chemioterapii, szpikowana lekami, nakłuwana i podpinana do portów, musiałam zrezygnować z tradycyjnej narracji. Kiedy zostaje u ciebie zdiagnozowany nowotwór, czas zmienia nagle bieg. Zaczyna szaleńczo pędzić przed siebie i jednocześnie stoi w miejscu. Wszystko działo się bardzo szybko. Siedem miesięcy. Wrażenia. Sceny. Promienie. Tomografie.Początek końca, czyli coś w pani wątrobie

Poważny doktor Sean trzyma wynik mojej tomografii komputerowej. Nagle widzę swoje słabe świadectwo szkolne, brudną bieliznę, mapę Konga – na której każdy potencjalny guz staje się kopalnią. Trzyma tomogram, a ja czekam na ruchy wskaźnika (doktor ma już na sobie biały kitel).

– To pani ciało. W macicy, okrężnicy i odbytnicy widać niezidentyfikowane masy. Cienie pojawiają się również w wielu węzłach chłonnych, jest też coś w pani wątrobie.

– Coś? – powtarzam.

Co takiego mogłoby się znajdować w mojej wątrobie? Łyżka? Żeton do pokera? Papuga? Co mogę mieć w wątrobie?

– Plamy. Mogą to być torbiele. Na wątrobie pojawiają się czasem torbiele.

Uuu, torbiele na mojej wątrobie...

– Nie ulega wątpliwości, że coś tam jest. Nie dowiemy się, co to takiego, dopóki nie dostaniemy się do środka – mówi lekarz.

Do środka? Do mojej wątroby? Nie dowiecie się, czy mam raka wątroby, dopóki nie dostaniecie się do środka?

– A co zrobicie, jeśli coś znajdziecie? – pytam.

– Nie dowiemy się, dopóki tego nie znajdziemy.

To naprawdę złe wieści. Najgorsze z możliwych. To najgorszy dzień mojego życia. Dzień, w którym dowiaduję się, że umrę. Serce wali mi jak oszalałe. Znam się na wątrobie. Wątroba – to jest to. Jestem alkoholiczką na odwyku. Żyłam z wielokrotnie przechodzącym odwyki alkoholikiem, który był o krok od marskości wątroby. Wiem coś o wątrobie. Kiedy pada, jest już po wszystkim. Nie da się bez niej żyć. Ale moja wątroba powinna już przecież być zdrowa. Przestałam pić prawie trzydzieści cztery lata temu. Rzuciłam palenie dwadzieścia lat temu. Jestem wegetarianką i aktywistką. Nie tłumię swoich emocji, uprawiałam niesamowicie dużo seksu. Podnoszę ciężarki i dużo chodzę. A tu nagle wątroba. O mój Boże, mam coś w wątrobie!

Nagle ogarnia mnie spokój, ten sam spokój, który spływał na mnie, ilekroć czekałam, aż ojciec będzie mnie bił. Jestem spokojna. Nie panikuję. Umrę. To początek końca. A ja wreszcie zaczynam rozumieć uczucie, które towarzyszyło mi przez cały rok. To nie depresja, nie, nie byłam pogrążona w depresji. To rodzaj dziwnego przekonania/przeczucia, że nie pożyję już długo. Było tak silne, że nieustannie mówiłam o śmierci, próbując się z nią pogodzić. „Jeśli umrę podczas tej podróży, nic się nie stanie – powtarzałam. – Miałam dobre życie”. Powtarzałam to tak często, że w końcu mój syn opowiedział o tym swojemu terapeucie. Martwił się. Nie chciał, żebym umarła, a przede wszystkim nie chciał, żebym ciągle o tym mówiła. Terapeuta wyjaśnił, że doświadczyłam głębokiej traumy, że cierpię na depresję i jestem wypalona, bo pracuję w krajach, gdzie trwają konflikty zbrojne. Ale ja wiem swoje. Przez cały rok czułam śmierć w swoim ciele. Nie histeryzuję, nawet nie użalam się nad sobą. Ani trochę. Miałam wspaniałe życie.

Dokładnie takiego życia pragnęłam. Robiłam to, co chciałam. Z całego serca kochałam swojego syna i jego dzieci oraz swoich przyjaciół. Ja też byłam kochana. Pisałam sztuki, które czasem okazywały się ważne, pomagałam kobietom – a przynajmniej chciałabym w to wierzyć.

Wychodzimy z gabinetu i słyszę swój głos, gdy spokojnie zwracam się do Toasta, mojego serdecznego przyjaciela, asystenta i menadżera:

– Jutro wyjeżdżam do Konga. Musimy uprzedzić Mamę C., że przyjadę.

Toast patrzy na mnie, jakbym kompletnie zwariowała.

– Słucham?

– Jadę do Konga – powtarzam. – Mam raka wątroby. Słyszałeś, co mówił lekarz. Widziałeś tomogram. Rak wątroby to śmierć. Muszę zobaczyć się ze wszystkimi kobietami. Muszę być z nimi w Kongu. Chciałabym tam umrzeć.

Toast odpowiada:

– Nie jedziesz do Konga. Masz rano operację. Musisz tu zostać. Oni zamierzają cię operować.

– Jadę – powtarzam po raz kolejny.

– Nie jedziesz.

– Jadę.

– Nie jedziesz.

Wydaje mi się, że na siebie krzyczymy, ale nie jestem tego pewna (Toast i ja nie podnieśliśmy na siebie głosu przez osiem lat). Odnoszę wrażenie, że to kłótnia, ale chyba jednak nie mam racji.

– Jadę, jadę, jadę do Konga i tam właśnie umrę. Muszę tam być, muszę się pojawić na uroczystości otwarcia Miasta Radości. Złożyłam obietnice, których muszę dotrzymać.

Toast odpowiada:

– Nie powiedzieli, że to na pewno wątroba. Powiedzieli, że widzą tam niezidentyfikowane plamy.

– Plamy to eufemizm, Toast. Nie mogli powiedzieć: guz. Nie mogli powiedzieć: Widzimy duże guzy na pani wątrobie. Dlatego mówią o plamach. To takie idiotyczne słowo: plamy. Nawet wymawiając je, czujesz się głupio. Dlaczego nie mogli rozmawiać ze mną otwarcie? Dlaczego nie mogli powiedzieć mi prawdy? Potrzebuję prawdy.

Wypadamy (nie mam pewności, czy rzeczywiście wypadamy) na korytarz Siedziby Raka w Mieście Raka, znajdujemy dwa liche krzesełka, siadamy i zaczynamy spazmatycznie łkać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: