Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wędrówka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wędrówka - ebook

Soren wraz z towarzyszami udaje się w długą i wyczerpującą wędrówkę do Wielkiego Drzewa Ga'Hoole, gdzie według legendy mieści się starożytny zakon szlachetnych sów. Wyczerpująca podróż kończy się szczęśliwie, a stare podania okazują się prawdą. Na miejscu Soren, Gylfie, Zmierzch i Kopek przechodzą ciężki trening, by zostać członkami nowej społeczności. Młoda płomykówka odzyska również kogoś, kogo zdawało się, że na zawsze utraciła.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65122-32-2
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bohaterowie tomu drugiego cyklu

SOREN: płomykówka, Tyto alba, z lasu Tyto

Członkowie rodziny Sorena:

KLUDD: płomykówka, Tyto alba, starszy brat

EGLANTYNA: płomykówka, Tyto alba, młodsza siostra

NOKTUS: płomykówka, Tyto alba, ojciec

MARELLA: płomykówka, Tyto alba, matka

PANI PYTON: ślepy wąż, służąca rodziny

Przyjaciele Sorena:

GYLFIE: kaktusówka, Micrathene whitneyi, z pustynnego Królestwa Kuneer; uprowadzona w wieku trzech tygodni przez patrole Akademii św. Ajgoliusza

ZMIERZCH: puszczyk mszarny, Strix nebulosa, wolny lotnik; osierocony kilka godzin po wykluciu

KOPEK: pójdźka ziemna, Speotyto cunicularius, z pustynnego królestwa Kuneer; zagubiony na pustyni po ataku, w którym jego brat został zabity przez Jatta i Jutta

Sowy Hoole:

BORON: puchacz śnieżny, Nyctea scandiaca; król Hoole

BARRAN: puchacz śnieżny, Nyctea scandiaca; królowa Hoole

MATRONA: uszatka błotna, Asio flammeus; opiekunka w Wielkim Drzewie Ga’Hoole

STRIX STRUMA: puszczyk plamisty, Strix occidentalis; nobliwa nauczycielka nawigacji w Wielkim Drzewie Ga’Hoole

ELWAN: puszczyk mszarny, Strix nebulosa; ryb (nauczyciel) górnictwa w Wielkim Drzewie Ga’Hoole

EZYLRYB: syczoń plamisty, Otus trichopsis; mądry ryb interpretacji pogody w Wielkim Drzewie Ga’Hoole; mentor Sorena

PUT: włochatka zwyczajna, Aegolius funerus; asystent Ezylryba

BUBO: puchacz wirginijski, Bubo virginianus; kowal w Wielkim Drzewie Ga’Hoole

MADAM BRZDĘK: puchacz śnieżny, Nyctea scandiaca; elegancka śpiewaczka w Wielkim Drzewie Ga’Hoole

OKTAWIA: służąca Madam Brzdęk

HANDLARKA MAGS: sroka, obwoźna handlarka

OTULISSA: puszczyk plamisty, Strix occidentalis; uczennica w Wielkim Drzewie Ga’Hoole szczycąca się znakomitym rodowodem

PIERWIOSNEK: sóweczka dwuplamista, Glaucidium gnoma; uratowana z pożaru lasu i przyniesiona do Wielkiego Drzewa Ga’Hoole

MARCIN: włochatka mała, Aegolius acadius; uratowany i przyniesiony do Wielkiego Drzewa Ga’Hoole

RÓŻA: uszatka błotna, Asio flammeus; przyniesiona do Wielkiego Drzewa Ga’HooleRozdział pierwszy

Napadnięci przez kruki

Soren czuł, jak Pani P. porusza się, ukryta głęboko w piórach na jego grzbiecie, gdy wraz z trzema innymi sowami walczył w powietrzu z gwałtownym wiatrem. Lecieli już od wielu godzin, ale dopiero teraz zdawało im się, jakby ciemność zaczęła powoli się rzednąć, ustępując pierwszym promieniom poranka. Pod nimi płynęła rzeka, wijąca się po ziemi niczym ciemna wstążka.

— Wiem, że robi się coraz jaśniej, ale lećmy dalej — powiedział Zmierzch, ogromny puszczyk mszarny lecący obok Sorena. — Czuję, że się zbliżamy.

Lecieli w kierunku morza Hoolemer, gdzie znajdowała się wyspa, na której rosło Wielkie Drzewo Ga’Hoole. W tym drzewie gnieździł się zakon rycerskich sów. Mówiono, że każdej nocy sowi rycerze wnoszą się w mrok nocy, by spełniać dobre uczynki. Sowi świat bardzo ich potrzebował, bo królestwom groziło unicestwienie.

Ukryta w kamiennym labiryncie kanionów i wąwozów, czaiła się horda sów zwana Świętym Ajgoliuszem. Zło przez nich wyrządzone dotknęło niemal każde sowie królestwo. Soren i jego najlepsza przyjaciółka Gylfie, malutka kaktusówka, zostali schwytani przez patrole Akademii św. Ajgoliusza, kiedy byli jeszcze niezdolnymi do lotu maluchami. Zmierzch również został porwany, ale jemu — w przeciwieństwie do Sorena i Gylfie — udało się uciec zanim został uwięziony. Najmłodszy brat Kopka został zjedzony przez patrol Akademii, który później zabił też jego rodziców. Soren i Gylfie poznali Zmierzcha i Kopka krótko po ucieczce z kamiennych kanionów Akademii.

Mimo że poznali się jako sieroty, byli teraz kimś więcej. Na pustyni, nadal splamionej krwią najokrutniejszych wojowników Akademii, czegoś się nauczyli. Poczuli głęboko w swoich mielcach — czyli tam, gdzie sowy odczuwają najsilniejsze emocje — że zostali złączeni na zawsze. Wszyscy za jednego w walce o przetrwanie sowich królestw. Tam, na zalanej krwią pustyni, w blasku księżyca złożyli sobie przysięgę — polecą do Hoolemer. Muszą tam dotrzeć i odnaleźć wielkie drzewo, które wydawało się być przystanią mądrości i szlachetności w coraz bardziej szalonym i nikczemnym świecie. Muszą opowiedzieć tam o czyhającym niebezpieczeństwie. Muszą stać się częścią tego starożytnego królestwa rycerzy o cichych skrzydłach.

Mieli nadzieję, że zbliżają się do celu. Wiedzieli wprawdzie, że rzeka, wzdłuż której lecą, nie jest rzeką Hoole, jednak Zmierzch był pewien, że poprowadzi ich ona do Hoole, co pozwoli im dotrzeć do Hoolemer. Sama myśl o legendarnej wyspie, która miała się tam znajdować, sprawiała, że sowy żwawiej machały skrzydłami w walce z wiatrem. Ale Soren znowu poczuł, że pani Pyton przesuwa się w jego piórach. Pani P., jak ją nazywał, była dawną służącą w domu rodziców Sorena. Ślepe węże rodzą się bez oczu, w ich miejscu mają tylko dwa wgłębienia. Te różowe, pokryte łuskami gady często pracują u sowich rodzin, dbając, by gniazda były czyste i wolne od robaków. Soren myślał, że nigdy już nie zobaczy Pani P., jednak udało im się odnaleźć niedługo po jego ucieczce z Akademii. Pani Pyton powiedziała mu coś, co od dawna podejrzewał — że to jego starszy brat Kludd wypchnął go z gniazda, kiedy jego rodzice byli na polowaniu. Mimo że przeżył upadek, nie potrafiąc jeszcze latać, mógł paść ofiarą jakiegoś ziemnego zwierzęcia. Ziemnego zwierzęcia! Kto by pomyślał, że największe niebezpieczeństwo będzie mu groziło ze strony innej sowy? Dopóki nie został porwany i nie poczuł, jak unosi się w górę w uścisku czyichś szponów, był pewien, że dla sowy największym niebezpieczeństwem w lesie jest szop pracz. Później Pani Pyton powiedziała Sorenowi o swoich podejrzeniach, że Kludd zrobi to samo z ich młodszą siostrą Eglantyną. Kiedy Pani P. się zbuntowała, Kludd zagroził, że ją zje. Nie miała więc innego wyjścia, jak odejść — i to bardzo szybko.

Pani P. przypełzła do lewego ucha Sorena, które było umiejscowione wyżej i którego łatwiej jej było dosięgnąć.

— Soren, wydaje mi się, że nie powinniśmy lecieć w świetle dnia. Możemy zostać napadnięci — wyszeptała.

— Napadnięci? — zapytał Soren.

— No wiesz, przez kruki.

Soren poczuł, że przechodzi go dreszcz.

Gdyby nie słuchał właśnie ostrzeżenia Pani Pyton, być może usłyszałby nad sobą odgłos poruszających się skrzydeł, które na pewno nie należały do żadnej sowy.

— Kruk na nawietrznej! — krzyknęła Gylfie. Różowe niebo nagle stało się czarne.

— Otaczają nas! — wrzasnął Zmierzch.

Wielki Glauksie! — pomyślał Soren. To najgorsze, co może się przydarzyć sowie latającej w dzień. Ale przecież nadal było bardzo wcześnie. W nocy kruki nie stanowią dużego zagrożenia. Sowy są wtedy ich największymi wrogami. Jednak nim zapadnie zmierzch, jest zupełnie inaczej. W świetle dnia kruki są naprawdę przerażające. Jeśli kruk, nawet w pojedynkę, napotka sowę w ciągu dnia, wysyła sygnał do innych kruków i nagle sowa zostaje otoczona przez całe stado ptaków próbujących wydziobać jej oczy.

— Rozdzielmy się! — zawołała Gylfie. — Rozdzielmy i zacznijmy kręcić pętle.

Nagle zaczęła lecieć tak szybko, że wydawało się, jakby była w kilku miejscach jednocześnie. Przecinała powietrze jak jakiś szalony insekt. Soren, Kopek i Zmierzch postanowili wziąć z niej przykład. Soren szybko zauważył, że Gylfie, kręcąc pętle i spirale, przelatywała tuż obok kruków i dźgała dziobem spody ich skrzydeł. To zmuszało kruki do opuszczenia skrzydeł i obniżenia lotu.

— Jeden zbliża się od nawietrznej — wysyczała Pani P. — Masz go na ogonie.

Zaczęła ostrożnie pełznąć z powrotem na swoje miejsce. Soren skorygował ustawienie skrzydeł. Mimo że Pani P. była bardzo lekka, czuł że z każdym jej ruchem traci równowagę. Była coraz bliżej jego piór ogonowych, które były sztywniejsze i bardziej szorstkie. Wtedy dotarł do niej podmuch kruczego smrodu. Podniosła głowę w kierunku, z którego dochodził zapach, i krzyknęła:

— Ty podniebny śmieciu, przeklęta hołoto z Dali! Parszywy kruku!

Wszystkie ślepe węże nazywają niebo Dalą, bo jest dla nich nieosiągalne.

Na sam koniec Pani P. zostawiła swoją najbardziej jadowitą obelgę:

— Ty mokry zadku!

Ślepe węże są pod wielkim wrażeniem układu trawiennego sów, który pozwala na ściśnięcie części odchodów w wypluwki, zwracane przez sowy przez dziób. Odróżnia je to od innych ptaków, które nazywają „mokrymi zadkami”.

Wydawało się, jakby kruk zahamował. Rozdziawił dziób i złożył skrzydła.

Kruki to proste ptaki. A to, co ten kruk właśnie ujrzał — przeklinającego węża usadowionego na plecach sowy — oszołomiło go. Stracił rozum — zastygł w powietrzu i runął w dół. W tym samym czasie reszta kruków zaczęła odlatywać. Zmierzch podleciał do Sorena.

— Kopek jest ranny.

Soren spojrzał w kierunku pójdźki i zauważył, że niebezpiecznie przechyla się w jedną stronę.

— Musimy gdzieś wylądować.

Dołączyła do nich Gylfie, z trudem łapiąc oddech.

— Nie wiem, jak długo Kopek jeszcze wytrzyma. Nie daje już nawet rady lecieć prosto.

— Na którą stronę się przechyla? — zapytała Pani P.

— Zawietrzną — odpowiedział Zmierzch.

— Szybko! — rozkazała. — Polećmy w tamtą stronę. Może uda mi się pomóc.

— Tobie? — zapytał z niedowierzaniem Zmierzch.

— Pamiętasz, mój drogi, jak Kopek chciał żebym leciała przez pustynię na jego plecach? Chyba przyszła na to pora.

Kilka sekund później zbliżyli się do Kopka.

— Wiemy, że jesteś ranny — powiedział Soren.

— Nie wiem, czy dam radę — jęknęła pójdźka. — Gdybym tylko mógł chodzić.

— Niedaleko jest zagajnik — powiedział Soren. — Pani P. ma pomysł, jak ci pomóc.

— Jaki pomysł?

— Usiądzie na twoim zdrowym skrzydle. To sprawi, że zranione skrzydło trochę się podniesie i zmniejszy się na nim opór. Gylfie będzie cały czas leciała pod tym skrzydłem, żeby stworzyć mały prąd powietrza. Może nam się uda.

— Sam nie wiem — Kopek jęknął żałośnie.

— Trochę wiary, chłopcze! — namawiała Pani P. — Do dzieła!

— Naprawdę nie dam rady — westchnął Kopek.

— Dasz radę! Na pewno! — głos Pani P. stał się zadziwiająco mocny. — Wytrzymasz do samego końca. Dolecisz do lasów, do drzew, do Hoolemer. Obroniłeś się przed krukami. Dumnie kroczyłeś przez pustynię. Teraz musisz bronić się, lecąc. Polecisz z wiatrem, stawiając czoła nowemu dniowi, nowym wyzwaniom. I choć może cię to wiele kosztować, będziesz leciał dalej. Nie poddasz się teraz. Nie osłabniesz. Dolecisz do celu. — Głos Pani P. stawał się coraz bardziej donośny. I napełnił ich odwagą.

Soren podleciał do Kopka tak blisko, że jego skrzydło dotykało zdrowego skrzydła pójdźki. Byli gotowi do przesiadki.

— Teraz, Pani P.!

Stara wężyca zaczęła pełznąć po skrzydle Sorena. Soren poczuł, jak zmienia się ciśnienie powietrza wokół jego ciała, a poduszki powietrza pod skrzydłami przesuwają się. Musiał się skupić, żeby nie stracić równowagi i nie przechylić się za bardzo w bok. Ale jeśli on był przerażony, to co musiała czuć Pani Pyton, pełznąc na oślep w kierunku końca jego skrzydła, by rozpocząć ryzykowną przesiadkę na skrzydło Kopka.

— Już prawie zrobione, mój drogi. Spokojnie.

Nagle zniknęła. Skrzydło Sorena znowu było lekkie. Soren odwrócił głowę. Udało się. Pełzła teraz ku podstawie skrzydła Kopka. Jej pomysł zadziałał. Lot Kopka wyrównał się.

— Dajemy czadu! — krzyknął uradowany Zmierzch, lecący pod nimi, tuż obok Gylfie. Razem tworzyli strumień powietrza, który wspierał lot Kopka.

W końcu wylądowali na ogromnym świerku. Była w nim dziupla, idealna, by spędzić w niej dzień. Pani Pyton natychmiast zaczęła działać.

— Potrzebuję wielkich tłustych robaków i pijawek. Szybko, do roboty! Przynieście mi je, a ja zostanę tutaj z Kopkiem.

Wpełzła na plecy Kopka.

— Nic nie będzie bolało, mój drogi, chcę tylko zobaczyć, co te okropne kruki ci zrobiły.

Zaczęła delikatnie badać ranę Kopka swoim rozwidlonym językiem.

— Rana nie jest głęboka. Najbardziej pomogę ci, zwijając się na niej w kłębek. Wężowa skóra w wielu wypadkach potrafi działać uzdrawiająco. Na dłuższą metę jest jednak zbyt sucha. Dlatego właśnie potrzebujemy robaków.

Wkrótce sowy wróciły z robakami i pijawkami, o które poprosiła Pani P.

— To pomoże oczyścić ranę. Te kruki są naprawdę brudne.

Kiedy pijawki zrobiły, co do nich należało, Pani Pyton zdjęła je i zastąpiła dwoma tłustymi robakami.

Kopek westchnął:

— Od razu mi lepiej.

— Nic nie pomaga tak zaleczyć rany, jak gruby, śliski robak. Jutro wieczorem będziesz gotowy do lotu.

— Dziękuję, Pani P. Jestem pani naprawdę wdzięczny. — Kopek zamrugał, a w jego spojrzeniu można było dostrzec niedowierzanie, że kiedykolwiek mógł pomyśleć o jedzeniu węży. A jako sowa pustynna naprawdę często o tym myślał.

W tym samym świerku, na którym się schronili, była inna dziupla, w której mieszkała rodzina płomykówek dużych.

— Wyglądają prawie tak samo jak ty, Soren — powiedziała Gylfie. — I chcą nas odwiedzić.

— W ogóle nie są do mnie podobne — odpowiedział Soren.

Wszyscy zawsze o tym mówili. Słyszał, jak narzekają na to jego rodzice. Tak, łączą ich białe głowy i płowe skrzydła, ale płomykówki duże mają o wiele więcej plam na piersiach i głowie.

— Chcą nas odwiedzić? — zapytała Pani P. — Ale tu jest taki bałagan! Nie możemy w tej chwili przyjąć gości. Opiekuję się teraz tą biedną sówką.

— Słyszeli o tym, że na nas napadnięto — powiedziała Gylfie. — Jesteśmy trochę sławni.

— Jak to? — zapytał Soren.

— Ten gang kruków jest tutaj dobrze znany. Innym sowom trudno uwierzyć, że z nimi walczyliśmy i przeżyliśmy — odpowiedziała Gylfie.

Wkrótce usłyszeli nadlatujące płomykówki. Jedna z nich zajrzała do dziupli.

— Możemy do was wpaść? — zapytała samica.

Mimo że i ona, i Soren należeli do tej samej rodziny — czyli płomykówek, zwanych również tyto — w ogóle nie byli do siebie podobni.

— Widzisz? — szepnął Soren do Gylfie. — Wyglądają zupełnie inaczej niż ja. Są dużo większe i ciemniejsze.

Gylfie zupełnie nie widziała różnicy.

— Chcieliśmy poznać odważne sowy, które walczyły z krukami — powiedział partner samicy.

— No właśnie, jak wam się to udało? — zapytała malutka sówka, wyglądająca, jakby niedawno się wykluła.

— To wcale nie było takie trudne — powiedział Zmierzch i opuścił głowę, jakby chciał okazać skromność.

— Nie było takie trudne?! — zaszczebiotała Pani P. — To była najtrudniejsza rzecz w moim życiu!

— W twoim życiu! — zawołał samiec płomykówki.

— Ona na pewno nie miała nic wspólnego z pokonaniem tych kruków. To przecież tylko służąca — powiedziała wyniośle jego partnerka.

Pani Pyton jakby nieco przygasła. Poprawiła położenie jednego z robaków, który zaczął się ześlizgiwać ze skrzydła Kopka.

— Miała z tym wiele wspólnego! — Soren nastroszył się i nagle wydał się tak duży, jak jego goście. — Gdyby nie ona, zaatakowaliby mnie od tyłu, a biedny Kopek w ogóle by nie przeżył.

Płomykówki zamrugały.

— No, no — powiedziała samica nerwowo, przestępując z jednego szpona na drugi. — Po prostu nie jesteśmy przyzwyczajeni do tak agresywnego zachowania ze strony służących. Nasze są raczej łagodne w porównaniu do… Jak na nią mówicie?

— Nazywa się Pani Pyton — powiedział Soren powoli i wyraźnie, z trudem ukrywając niechęć.

— No właśnie. Na co dzień raczej nie pozwalamy naszym służącym spędzać z nami wolnego czasu.

— To, co miało miejsce, trudno nazwać wydarzeniem towarzyskim, proszę pani — powiedział kategorycznie Zmierzch.

— No dobrze, a powiedzcie mi, młodzieńcy — zaczął samiec, jakby desperacko próbował zmienić temat — dokąd zmierzacie? Jakie macie plany?

— Lecimy do Hoolemer i Wielkiego Drzewa Ga’Hoole — odpowiedział Soren.

— Och, to bardzo ciekawe — powiedziała drwiąco samica.

— Mamusiu, opowiadałam ci o tym miejscu — odezwała się mała sówka. — Możemy polecieć z nimi?

— Nie żartuj sobie. Wiesz, co myślimy o bajkach.

Zawstydzona sówka opuściła głowę.

— To nie są bajki — oznajmiła Gylfie.

— Dziecko, nie mówisz chyba poważnie — powiedział samiec. — To tylko zmyślona historia, stara legenda.

— Coś ci powiem — dodała samica, którą Soren z każdą sekundą lubił coraz mniej. — Nic dobrego nie przyjdzie z wiary w rzeczy, których nie możesz zobaczyć, dotknąć lub poczuć. To strata czasu. Widać po was, że jesteście sierotami albo uciekliście z domu. Inaczej nie hasalibyście beztrosko po niebie tak wcześnie rano, kiedy na zewnątrz jest bardzo niebezpiecznie. Twoi rodzice by się za ciebie wstydzili. Widać, że jesteś z dobrego domu —spojrzała na Sorena i zamrugała.

Soren poczuł, że zaraz wybuchnie. Skąd ona może wiedzieć, co pomyśleliby jego rodzice? Jakim prawem sugeruje, że zna ich dość dobrze, by wiedzieć, że wstydziliby się za niego?

Wtedy rozległ się cichy, syczący głos:

— Ja wstydzę się za każdego, kto ma oczy, a mimo to nic nie widzi.

To była Pani Pyton. Wypełzła z kąta dziupli.

— Ale widzieć dwojgiem oczu to nic specjalnego — kontynuowała.

— O czym ona mówi? — zapytał samiec.

— Dawniej służące po prostu służyły i siedziały cicho. Wyobraź sobie, że nasza służąca tak się zachowuje — dodała samica.

— Ach, tak — odpowiedziała Pani Pyton. — I pozwolę sobie jeszcze coś dodać, jeśli mi pozwolicie.

Mówiąc, zwijała się w kłębek i odwracała głowę w stronę Sorena.

— Oczywiście, Pani Pyton. Proszę mówić dalej — zachęcił ją Soren.

— Jestem ślepa, ale kto powiedział, że nie widzę tego, co wy? — Pani P. odwróciła gwałtownie głowę w kierunku samicy płomykówki, która wydawała się zbita z tropu — wyglądało to tak, jakby Pani Pyton patrzyła prosto na nią.

— Kto powiedział, że nic nie widzę? Widzieć tylko za pomocą oczu to nic szczególnego. Ja widzę całym ciałem. Moją skórą, kośćmi, moim giętkim kręgosłupem. A pomiędzy powolnymi uderzeniami mojego serca czuję cały świat. Znam Dal. Znałam ją jeszcze zanim w niej latałam. Ale czy zanim poleciałam w Dal twierdziłam, że ona nie istnieje? Nazwałaby mnie pani głupią, gdybym twierdziła, że pani niebo nie istnieje, bo go nie widzę i nie potrafię latać. A to pani jest głupia, bo nie wierzy pani w istnienie Hoolemer.

— Ja? Nigdy! — zawołała płomykówka. Zdumiona spojrzała na swojego partnera. — Nazwała mnie głupią!

Ale Pani Pyton mówiła dalej.

— Niebo istnieje nie tylko w skrzydłach ptaków, jako impuls w ich piórach, krwi i kościach. Niebo staje się Dalą dla każdego stworzenia, jeśli uwolni ono swoje serce i umysł i zapragnie ją dogłębnie poczuć, poznać. A kiedy Dal przemawia, mówi do każdego z nas, czy to w niebie, czy w Hoolemer, czy w glaumorze.

Glaumora to specjalne miejsce, do którego wędrują dusze sów.

— Więc być może — kontynuowała Pani Pyton — niektórzy muszą stracić wzrok, by zacząć naprawdę widzieć.

Pani P. kiwnęła z wdziękiem głową i wróciła do kąta. Dziuplę wypełniła pełna zdumienia cisza.

Cztery młode sowy czekały aż się ściemni, żeby wyruszyć w dalszą drogę.

— Nigdy więcej latania w dzień — powiedziała Pani Pyton, chowając się w piórach na szyi Sorena. — Zgoda?

— Zgoda! — sowy odpowiedziały jednocześnie.

Znajdowali się teraz na skraju Królestwa Tyto, z którego pochodziła rodzina Sorena. Mimo że Soren był czujny i nie miał problemów z lataniem, Pani Pyton zauważyła, że jest wyjątkowo cichy. Nie rozmawiał z innymi podczas lotu. Wiedziała, że myśli o rodzicach, o rodzinie, którą stracił, a w szczególności o swojej młodszej siostrze, Eglantynie, którą bardzo kochał. Nie było prawie żadnych szans, że uda mu się ich odnaleźć. Pani P. wiedziała, że Soren zdaje sobie z tego sprawę, i czuła jego ból. Ale on nie opisywał tego jako ból. Zaraz po tym jak się odnaleźli, Soren powiedział jej, że czuje się, jakby miał dziurę w mielcu, a kiedy on i Pani P. znowu się spotkali, jakiś jej fragment został wypełniony. Pani Pyton wiedziała jednak, że choć udało jej się załatać kawałek tej dziury, ona nie przestała istnieć.

Kiedy gwiazdy na niebie zaczęły blednąć, zaczęli szukać miejsca, by wylądować zanim nadejdzie ranek. Gylfie wypatrzyła stary platan, wyróżniający się tej bezksiężycowej nocy swoją srebrzystą barwą. Księżyc zaczął zanikać wiele nocy temu, stawał się coraz cieńszy, aż zniknął zupełnie. Jeszcze przynajmniej jedna noc upłynie w zupełnej ciemności, zanim księżyc znów pojawi się na niebie.Rozdział drugi

W towarzystwie płomykówek przydymionych

— Tak, tak, mój drogi. Słyszałam o tym, ale mówią, że to tylko legenda.

— To nie do końca prawda, Słodziutka — odpowiedział partner płomykówki.

Czterej wędrowcy zostali zaproszeni przez rodzinę płomykówek przydymionych do dużej i przestronnej dziupli w platanie. Te dwie sowy były dużo sympatyczniejsze niż płomykówki, które spotkali poprzednio. Są bardzo miłe i bardzo, bardzo nudne — pomyślał Soren. Nazywali siebie nawzajem „Słodziutka” i „Słodziak”. Nigdy się nie denerwowali. Wszystko u nich było idealne. Mieli dorosłe dzieci.

— Opuściły gniazdo rok temu. Mieszkają niedaleko — powiedział Słodziak. — Ale kto wie, być może Słodziutka złoży niedługo kolejne jaja. A jeśli nie, to w zupełności wystarczy nam własne towarzystwo.

Przerwał i oboje zaczęli czyścić sobie wzajemnie pióra.

Gylfie miała wrażenie, że robią to bez przerwy. Ich dzioby ciągle były zanurzone w piórach partnera, chyba że akurat polowali. A kiedy polowali, byli nadzwyczajnymi zabójcami. I właśnie jako drapieżniki budzili największe zainteresowanie. Słodziak i Słodziutka byli śmiercionośni, a Soren musiał przyznać, że jeszcze nigdy w życiu tyle nie jadł. Zmierzch powiedział pozostałym, żeby uważali, bo płomykówki przydymione należą do nielicznych sów, które polują nie tylko na zwierzęta ziemne, ale i te mieszkające na drzewach.

Tej nocy ich uczta składała się z oposów specjalnego rodzaju, których mięso było bardzo słodkie. Soren i przyjaciele jeszcze nigdy czegoś takiego nie jedli. Może to dlatego Słodziutka i Słodziak wymyślili sobie takie przydomki — bo jedli zbyt dużo słodyczy. Być może właśnie dieta składająca się z tego rodzaju mięsa sprawia, że sowy stają się nieznośnie ckliwe. Soren pomyślał, że oszaleje, jeśli jeszcze choć przez chwilę będzie musiał słuchać ich słodkiej gadaniny. Na szczęście zaczęli mówić o Wielkim Drzewie Ga’Hoole.

— Co masz na myśli mówiąc: „to nie do końca prawda”? — pytała swojego partnera Słodziutka. — Coś albo jest legendą, albo nie. A Ga’Hoole nie istnieje naprawdę.

— Widzisz, Słodziutka, niektórzy twierdzą, że jest zwyczajnie niewidzialne.

— Co jest zwyczajnego w byciu niewidzialnym? — zapytała Gylfie.

— Och, ha ha ha — płomykówki nie mogły przestać się śmiać. — Czy ona nie przypomina ci Tibi, Słodziaku?

Po tym pytaniu nastąpiło jeszcze więcej gruchania, czyszczenia piór i śmiechu. Sorenowi wydawało się, że pytanie Gylfie było jak najbardziej na miejscu. Co takiego zwyczajnego jest w niewidzialności?

— No dobrze, moi kochani — odpowiedział Słodziak. — Nie ma w tym nic zwyczajnego. Chodzi o to, że podobno Wielkie Drzewo Ga’Hoole jest niewidzialne i że rośnie na wyspie pośrodku ogromnego morza, zwanego Hoolemer, które jest prawie tak wielkie, jak ocean. Żeby się dostać na wyspę, trzeba pokonać potężne śnieżyce i gęste mgły.

— Więc wyspa i drzewo wcale nie są niewidzialne, tylko jest tam zła pogoda — zauważył Zmierzch.

— Nie do końca — odpowiedział Słodziak. Zmierzch podniósł głowę. — Podobno dla niektórych mgła opada, a burze ustają.

— Dla niektórych? — zapytała Gylfie.

— Dla tych, którzy wierzą — Słodziak przerwał i westchnął z lekceważeniem. — Ale czy wiadomo, w co trzeba wierzyć? Nie. I w tym jest problem — sowy i ich wielkie idee. To wróży same kłopoty. Nie wierzę w takie mrzonki. Wielkie idee nie napełnią brzucha i nie sprawią, że mielec będzie pracował. Oposy, tłuste szczury, nornice — tylko to się liczy.

Słodziutka kiwnęła głową, a Słodziak podszedł do niej i po raz setny zaczął czyścić jej pióra.

Soren upewnił się, że nawet gdyby miał umrzeć z głodu, nadal będzie uważał Słodziaka i Słodziutką za najnudniejsze sowy na świecie.

Tego popołudnia, kiedy umoszczeni wygodnie w dziupli czekali aż nadejdzie noc, Gylfie nie mogła zasnąć.

— Śpisz, Soren? — zapytała.

— Nie. Nie mogę się doczekać, aż dolecimy do Hoolemer.

— Ja też. Zastanawiałam się teraz… — powiedziała Gylfie.

— Nad czym?

— Myślisz, że Smuga i Zan kochają się tak bardzo, jak Słodziak i Słodziutka?

Smuga i Zan to para orłów, które pomogły im na pustyni, kiedy Kopek został zaatakowany przez poruczników z Akademii — tych samych, którzy wcześniej zjedli brata Kopka, Zrywka. Wydawało się, że te dwa orły były sobie w pełni oddane, mimo że Zan nie mogła mówić. Wyrwano jej język podczas walki.

To bardzo ciekawe pytanie — pomyślał Soren. Nawet jego rodzice nie czyścili sobie piór tak często, jak Słodziak i Słodziutka, i nie wymyślali ckliwych zdrobnień swoich imion, a jednak nigdy nie wątpił, że bardzo się kochają.

— Sam nie wiem — odpowiedział. — Trudno jest mi o tym myśleć. Wyobrażasz sobie, że kiedyś będziesz mieć własnego partnera?

Gylfie długo nie odpowiadała.

— Szczerze mówiąc, nie — wyznała w końcu.

Wtedy usłyszeli, że Zmierzch porusza się we śnie.

— Mam nadzieję, że już nigdy w życiu nie będę musiał jeść tych słodkich oposów. Bez przerwy do mnie wracają — powiedział Kopek, po czym cicho beknął.

Kiedy tylko się ściemniło, cztery sowy pożegnały się z płomykówkami i wyruszyły w drogę. Zatrzymały się na gałęzi, z której był dobry widok na całą dolinę. Szukały strumienia — jakiegokolwiek strumienia, który wpływałby do rzeki. Miały nadzieję, że tą rzeką będzie rzeka Hoole, wzdłuż której dolecą do morza Hoolemer.

— Co to znaczy, że do ciebie wracają? — zapytał Soren, wyobrażając sobie, małe oposy wyślizgujące się z dzioba Kopka.

— Mój tata zawsze tak mówił, kiedy zjadł stonogę. — Kopek westchnął. — A moja mama zawsze powtarzała: „Oczywiście, że wracają. Coś, co ma tyle nóg, pewnie nadal biega w twoim brzuchu”. — Gylfie, Zmierzch i Soren wybuchnęli śmiechem, a Kopek znowu westchnął. — Moja mama była naprawdę zabawna. Tęsknię za jej żartami.

— No już — powiedziała Gylfie. — Wszystko będzie dobrze.

— Ale tutaj wszystko jest inne. Ja nie umiem żyć na drzewach. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Jestem pójdźką. Mieszkam w pustynnych norkach. Nie poluję na te śmieszne stworki, które wy jadacie. Tęsknię za smakiem węża i innych stworzeń, które pełzają po ziemi. Ojej, przepraszam, Pani P.

— Nie przepraszaj, Kopek. Większość sów jada węże — choć zwykle nie ślepe węże, ponieważ opiekujemy się sowimi gniazdami. Rodzice Sorena byli wyjątkowo wrażliwi i tylko z szacunku dla mnie nie jedli żadnych węży.

Zmierzch wskoczył na wyższą gałąź, by sprawdzić, czy uda mu się dostrzec jakiś ślad strumyka, który mógłby prowadzić do rzeki.

— W tym świetle niczego nie zobaczy, niezależnie od tego, jak dobry ma wzrok. Czarna strużka wody w ciemnym lesie? Nie ma szans — powiedziała Gylfie.

Nagle Soren przechylił głowę, najpierw w lewo, a potem w prawo.

— O co chodzi Soren? — zapytał Kopek.

— Słyszysz coś? — Zmierzch zleciał na niższą i cieńszą gałąź, która zatrzeszczała pod jego ciężarem.

— Ciszej! — powiedział Soren.

Wszyscy ucichli i patrzyli, jak Soren przechyla i obraca głowę w serii krótkich ruchów. W końcu powiedział:

— Słyszę strużkę wody. Nie jest duża, zaczyna się w gdzieś w trzcinie i spływa po kamieniach.

Płomykówki są znane z bardzo wyczulonego słuchu. Potrafią napinać i rozluźniać mięśnie głowy, by dźwięki dostawały się do nierówno rozstawionych otworów słuchowych. Pozostałe sowy były pod wrażeniem umiejętności przyjaciela.

— Ruszajmy. Ja poprowadzę — powiedział Soren.

To był jeden z nielicznych momentów, kiedy ktoś inny, niż Zmierzch, leciał na czele.

W locie Soren ciągle poruszał głową, by jego uszy — jedno osadzone wyżej, drugie niżej — były w stanie zlokalizować źródło wody. Po kilku minutach znaleźli strużkę, która szybko przekształciła się w szumiący strumień. O zmierzchu strumień zmienił się w rzekę — Rzekę Hoole.

— Wspaniała robota, po prostu mistrzostwo. Jesteś wyśmienitym nawigatorem, Soren — powiedziała Gylfie.

— O czym ona mówi? — zapytał Kopek.

— O tym, że dotarliśmy tu dzięki Sorenowi. Wielkie słowa, mała sowa. — Było jednak widać, że Zmierzch również jest pod wrażeniem.

— I co teraz? — zapytał Kopek.

— Lecimy wzdłuż rzeki do Morza Hoolemer — powiedział Zmierzch. — No dalej. Mamy jeszcze kilka godzin zanim zacznie świtać.

— Jeszcze więcej latania? — zapytał Kopek.

— A co, wolisz iść? — odpowiedział Zmierzch.

— Nie miałbym nic przeciwko temu. Moje skrzydła są zmęczone. I wcale nie chodzi o moją ranę — jest już wyleczona.

Trzy sowy spojrzały na Kopka z konsternacją. Gylfie podskoczyła na gałęzi, na której wylądowali, i bacznie mu się przyjrzała.

— Skrzydła się nie męczą. To niemożliwe.

— A moje się zmęczyły. Nie możemy przez chwilę odpocząć?

Pójdzki, takie jak Kopek, są znane z tego, że lepiej biegają niż latają. Dzięki długim, nieupierzonym nogom mogą zarówno chodzić po pustyni, jak i nad nią latać. Ale nie latają tak dobrze, jak inne sowy.

— W zasadzie to zgłodniałem — powiedział Soren. — Spróbuję coś upolować.

— Tylko proszę, żadnych słodkich oposów — odpowiedział Kopek.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: