Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Winnetou. Tom III - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 maja 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Winnetou. Tom III - ebook

Głośna powieść o niezliczonych przygodach wodza Apaczów Winnetou. Jest zarazem historią wzruszającej przyjaźni między Indianinem i Old Shatterhandem. Początkowo wszystko wskazuje na to, że dzieli ich zbyt wiele różnic. Old Shatterhand zajmuje się pomiarami pod budowę linii kolejowej, a Winnetou planuje napad na mierniczych. Jednak ich losy się złączą. Czerwonoskóry wojownik i biały traper zostaną parą najsławniejszych bohaterów Dzikiego Zachodu. Pamięć o ich szlachetnych czynach przetrwa, mimo że jednemu z nich przeznaczone będzie odejść.

Seria Książka do plecaka zawiera starannie wybrane powieści autorstwa Hanny Ożogowskiej, Karola Maya, Aleksandra Dumasa, Thomasa Mayne Reida i Waltera Scotta. Jest przeznaczona zarówno dla młodych, jak i dojrzałych czytelników, którzy nie zapominają o spakowaniu książek przed wyjazdem na wakacje lub krótką weekendową podróż. Dwadzieścia jeden tytułów tej serii zadowoli nawet najbardziej wybrednych wędrowców. Z pewnością pochłoną ich opowieści o dawnym PRL-u, Dzikim Zachodzie, XVII-wiecznej Francji i XVIII-wiecznej Szkocji. Zafascynują opisy Himalajów, niekończących się prerii, francuskiego dworu Ludwika XIII, a także mrocznej atmosfery szkockiego zamku. Każda z książek jest doskonałym uzupełnieniem rozpoczętej podróży, stanowiąc jedną z jej ważniejszych atrakcji.

Spis treści

ROZDZIAŁ I Nad wielką koleją zachodnią
ROZDZIAŁ II Stakemani
ROZDZIAŁ III Pośród Komanczów
ROZDZIAŁ IV W Kalifornii
ROZDZIAŁ V Zbóje kolejowi
ROZDZIAŁ VI Osada Helldorf
ROZDZIAŁ VII U stóp góry Hancock
ROZDZIAŁ VIII Testament Apacza

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7623-970-5
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I | Nad wielką koleją zachodnią

Od wczesnego ranka przebyłem już znaczną przestrzeń. Opanowało mnie znużenie, które powiększał jeszcze upał. Postanowiłem więc zatrzymać się, ażeby odpocząć i spożyć obiad. Preria rozciągała się przede mną falista i bezkresna. Od pięciu dni, kiedy Siuksowie Oglala rozbili nasz mały oddziałek, nie zauważyłem żadnego śladu człowieka i zatęskniłem w końcu za jakąś rozumną istotą, za której pośrednictwem mógłbym się przekonać, czy nie zapomniałem zupełnie ludzkiej mowy.

Ponieważ w tej okolicy nie było potoku ani żadnej innej wody, nie było też lasu ani zarośli, nie potrzebowałem długo wybierać miejsca na postój, lecz mogłem stanąć, gdzie mi się podobało. Toteż w pierwszym zagłębieniu falistego gruntu, na które natrafiłem, zeskoczyłem na ziemię, spętałem mego mustanga, zdjąłem zeń derkę i wyszedłem na wzniesienie, aby się tam położyć. Konia musiałem zostawić na dole, ażeby go nie dostrzegł zbliżający się nieprzyjaciel, dla siebie zaś obrałem punkt wyższy, by móc objąć wzrokiem całą okolicę. Nie obawiałem się, żeby mnie tam kto zobaczył, gdyż położyłem się od razu na ziemi.

Miałem dostateczne powody do ostrożności. Wyruszyliśmy znad brzegów Platty w liczbie dwunastu ludzi z zamiarem zejścia po wschodniej stronie Gór Skalistych do Teksasu. W tym samym czasie różne plemiona Siuksów opuściły swoje wsie, aby zemścić się za to, że zabito w ostatnich czasach kilku ich wojowników. Wpadliśmy im w ręce i po krwawej walce, w której pięciu z nas utraciło życie, rozproszyliśmy się na wszystkie strony.

Ponieważ po tropie, którego nie zdołaliśmy zatrzeć zupełnie, Indianie musieli poznać, iż udaliśmy się na południe, nie ulegało wątpliwości, że będą nas ścigać. Trzeba było mieć się na baczności, jeśli się chciało uniknąć tego szczęścia, żeby owinąwszy się derką wieczorem, zbudzić się rano bez skalpu w wiecznych ostępach Wielkiego Ducha.

Położyłem się więc na ziemi, wydobyłem kawałek suszonego mięsa bizoniego, natarłem je, z braku soli, prochem strzelniczym i spróbowałem doprowadzić zębami do stanu, który by pozwolił tę skórzaną substancję przenieść do żołądka bez niebezpieczeństwa dla zdrowia.

Leżałem tak przez jakiś czas, kiedy nagle obejrzawszy się przypadkiem poza siebie, ujrzałem na widnokręgu punkt zbliżający się ku mnie. Zsunąłem się natychmiast ze wzniesienia tak głęboko, że mnie całkiem zasłoniło, i przypatrywałem się dalej ruchomemu punktowi, w którym wnet rozpoznałem jeźdźca, zwyczajem Indian siedzącego koniowi prawie na karku.

Koń jego wlókł się tak powoli, że potrzebował chyba z pół godziny, aby przebyć milę. Spojrzawszy ponownie w dal, zobaczyłem z przerażeniem jeszcze cztery punkty zdążające w ślad za nim. Pierwszy jeździec był białym, czego niezbicie dowodziło jego ubranie. Czyżby tamci byli Indianami, którzy go ścigali? Wyciągnąłem moją lunetę. Nie pomyliłem się. Jeźdźcy zbliżali się i po ich uzbrojeniu i tatuażu mogłem rozpoznać dokładnie, że są to Oglala, najbardziej wojownicze i najokrutniejsze plemię Siuksów. Biały również zbliżył się wreszcie do mnie tak, że mogłem mu się dokładnie przypatrzyć.

Był to człowiek chudy i niskiego wzrostu, a na głowie miał stary kapelusz pilśniowy bez krezy. Na prerii szczegół ten mógłby ujść niezauważony, ale w tym wypadku odsłaniał on brak, który mnie niezwykle uderzył. Biały nie miał uszu, a miejsce, na którym znajdowały się niegdyś, świadczyło, że pozbawiono go ich przemocą. Widocznie poobcinano mu je bez litości. Z ramion zwisała mu ogromna dera, osłaniająca całkowicie górną część ciała, tak że wyzierały spod niej tylko niezmiernie chude nogi w osobliwych butach, takich, jakie wyrabiają i noszą zwykle gaucho ¹z Południowej Ameryki. Takie buty wyrabia się w ten sposób, że zdejmuje się skórę z nogi końskiej po odcięciu kopyta, wtyka się nogę ludzką w tę rurę, dopóki jest ciepła, i czeka się, aż ostygnie. Skóra przylega szczelnie do stopy i łydki, tworząc doskonałe obuwie, które ma tylko tę właściwość, że się w nim chodzi na własnych podeszwach. U siodła jeźdźca wisiało coś podobnego do strzelby, co jednak przypominało raczej patyk znaleziony przypadkowo w lesie.

Niedoświadczony człowiek uśmiałby się na widok tego jeźdźca, mnie jednak wydał się on jednym z owych westmanów, których trzeba wprzód poznać, zanim się oceni ich wartość.

Zbliżył się już do mnie na odległość stu kroków i natrafił na mój trop. Zamierzał zeskoczyć z siodła, aby zbadać trop dokładniej, na co straciłby niepotrzebnie wiele cennego czasu. Toteż powstrzymałem go okrzykiem:

– Halo, hej, człowieku! Jedźcie dołem i przybliżcie się trochę ku mnie!

Równocześnie zmieniłem swoją postawę, aby mógł mnie zobaczyć.

– Halo, master! –odpowiedział jeździec. – Na drugi raz zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej! Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakie uszy, które nie powinny nic słyszeć. Chodź, Tony!

Na skutek tej zachęty klacz wprawiła w ruch swoje niesłychanie długie nogi i potem stanęła obok mojego mustanga. Spojrzawszy nań wyniośle i z wielką niechęcią, odwróciła się do niego wprost niegrzecznie pewną częścią ciała, którą na okręcie nazywają rufą, należała bowiem do tych wierzchowców, które żyją wyłącznie dla swego pana, a wobec każdego innego stworzenia zachowują się nieufnie i z dezaprobatą.

– Sam wiem dobrze, jak głośno wolno mi mówić – odparłem. – Skąd przybywacie i dokąd zmierzacie?

– To was diabelnie mało obchodzi!

– Tak wam się zdaje? Nie grzeszycie zbytnią uprzejmością. Muszę wam się jednak szczerze przyznać, że jestem przyzwyczajony do tego, żeby na moje pytania odpowiadano!

– Hm, tak, wydajecie mi się bardzo dostojnym dżentelmenem – rzekł, patrząc na mnie lekceważąco. – Dlatego zaraz udzielę wam żądanego wyjaśnienia.

Po tych słowach wskazał ręką poza siebie oraz przed siebie, a potem dodał:

– Przybywam stamtąd, a tam zmierzam.

Ten człowiek zaczął mi się podobać. Uważał mnie pewnie za jakiegoś zabłąkanego, niedzielnego myśliwca. Prawdziwy westmannie troszczy się o swoją powierzchowność i okazuje szczerą niechęć do wszystkiego, co schludne. Ja zaś właśnie niedawno zaopatrzyłem się w Forcie Rondall w nową odzież, a broń zawsze lubiłem utrzymywać w porządku. Dlatego też nie wziąłem za złe nieznajomemu osobnikowi tej lakonicznej odpowiedzi, lecz odrzekłem spokojnie, wskazując tak samo jak on przed siebie:

– To starajcie się dojść „tam”, ale uważajcie na czterech Indian, którzy dążą za waszym tropem! Nie spostrzegliście ich pewno dotychczas?

– Nie spostrzegłem? Hi, hi, hi! Aż czterech Indian ja bym miał nie zauważyć! Ci poczciwcy jadą za mną już od rana, ale ja się za nimi nie potrzebuję wcale oglądać, gdyż sposoby tych panów są mi znane. Za dnia będą się trzymali w odpowiednim oddaleniu, a spróbują podejść mnie dopiero, gdy się ułożę na noc. Ale bardzo się przeliczą, gdyż okrążę ich wówczas i znajdę się na ich tyłach. Dotąd nie minąłem jeszcze odpowiedniego terenu do tych manipulacji. Będę mógł to zrobić dopiero tu, między tymi falistymi wzgórzami. Jeżeli chcecie się nauczyć, jak stary westman zabiera się do takiej zabawy z czerwonoskórymi, to zaczekajcie tu z dziesięć minut. Naprzód, Tony!

Nie troszcząc się więcej o mnie, odjechał, a w pół minuty potem zniknął razem ze swoją sławetną klaczą pomiędzy wyniosłościami terenu.

Ponieważ było czterech przeciwko jednemu, przygotowałem się od razu na to, że będę musiał użyć broni. Zbadałem ją zatem i czekałem na dalszy przebieg wypadków.

Indianie dojechali już prawie do miejsca, gdzie trop przybysza stykał się z moim, kiedy nagle jadący na przedzie zatrzymał konia i odwrócił się do towarzyszy. Wydało im się bowiem podejrzane, że ścigany przez nich biały gdzieś zniknął. Odbyli więc krótką naradę, podczas której stali tuż obok siebie. Kulą z mego sztucera mogłem ich już dosięgnąć, ale to było niepotrzebne, gdyż w tej samej chwili huknął jeden strzał, a zaraz po nim drugi. Dwaj Indianie spadli z koni bez życia, a równocześnie rozległ się triumfalny okrzyk:

– O-hi-hi-hiii! – wydany gardłowym głosem, podobnie jak to czynią Indianie przy ataku wojennym.

Ale tym razem nie wydał tego okrzyku Indianin, lecz mały myśliwiec, który wychylił się z dołu. Jego klacz zamieniła się teraz w całkiem inne zwierzę. Wyrzucała kopyta, aż trawa wylatywała w górę. Myśliwy wywinął strzelbą i nabił ją w cwale z pewnością, która świadczyła o tym, że nie po raz pierwszy znalazł się w takim położeniu.

Za nim rozległ się trzask dwóch wystrzałów. Obaj Indianie strzelili do niego, lecz nie trafili. Wobec tego wrzasnęli wściekle, porwali za tomahawkii popędzili za nim. Aż do tej chwili ścigany nie obejrzał się na nich, teraz jednak, uporawszy się z nabijaniem, skręcił nagle konia, podniósł strzelbę i szybko wymierzył. W następnej chwili obaj Indianie spadli z koni z przestrzelonymi głowami.

Trzymałem przez cały czas broń gotową do strzału, lecz cyngla nie nacisnąłem, gdyż mały myśliwiec nie potrzebował mojej pomocy. Teraz zsiadł z konia, aby zbadać poległych, a ja zbliżyłem się ku niemu.

– No, sir, czy wiecie teraz, jak się okrąża czerwonoskórych łajdaków? – zapytał.

– Dziękuję, master! Przekonałem się, że mogę się od was czegoś nauczyć.

Mój uśmiech musiał mu się jednak wydać trochę dwuznaczny, gdyż spojrzał na mnie bystro i rzekł:

– Może i wy bylibyście także wpadli na taki pomysł?

– Zatoczenie koła nie było tu tak bardzo potrzebne. Tam, gdzie można się ukryć w falistym terenie, wystarczy ukazać się nieprzyjacielowi z przodu w większej odległości, a potem wrócić po prostu własnym śladem.

– Patrzcie! Skądże wy o tym wiecie? Kto wy właściwie jesteście, hę?

– Piszę książki.

– Piszecie książki? – powtórzył i cofnął się o krok w zdumieniu, przybierając minę na pół podejrzliwą, a na pół litościwą. – Aha, więc jesteście pismak? Ale w takim razie po co przyjeżdżacie na prerie? Czy chcecie tu, na przykład, pisać książki?

– Czynię to zwykle dopiero po powrocie do domu. Opowiadam w tych książkach wszystko, co przeżyłem i na co patrzyłem, a tysiące ludzi czytają to i wiedzą potem zupełnie dobrze, co się tu dzieje, i nie potrzebują sami udawać się na prerię.

– Czy i o mnie tam wspomnicie?

– Oczywiście!

Nieznajomy odstąpił jeszcze o krok, a potem podszedł tuż do mnie, położył prawą dłoń na rękojeści noża, a lewą na mym ramieniu i rzekł:

– Sir,tam stoi wasz koń. Wgramolcie się na niego i zabierajcie się stąd czym prędzej, jeśli nie chcecie, żeby się wam zakradło pomiędzy żebra kilka cali ostrego, zimnego żelaza. Nie można przy was słowa powiedzieć ani ręką ruszyć, żeby się cały świat o tym nie dowiedział. Drałujcie sobie stąd czym prędzej!

W jednej chwili pochwyciłem go i wykręciłem mu ręce w tył. Moją lewą rękę wsunąłem między jego grzbiet a dłonie i przycisnąłem je do siebie mocno, prawą zaś ująłem go w przegubach tak silnie, że wypuścił nóż z ręki. Ten niespodziewany napad tak stropił małego człowieczka, że zanim zdołał wykonać jakikolwiek ruch oporu, związałem mu ręce na plecach rzemieniem od worka z kulami.

– Niech to wszyscy diabli! – zawołał. – A wam co znowu? Co chcecie ze mną zrobić, na przykład?

– Halo, master!Zapanujcie nad swoim głosem i ryczcie cokolwiek ciszej! – odpowiedziałem mu podobnie jak on mnie poprzednio. – Na tej starej łące nigdy się nie wie, czy tu lub ówdzie nie tkwią jakieś uszy, które nie powinny nic słyszeć.

Puściłem go i szybkim ruchem pochwyciłem jego nóż i strzelbę, które odłożył podczas badania poległych Indian. Mały myśliwy próbował uwolnić sobie ręce, z wysiłku krew nawet nabiegła mu do twarzy, lecz nie udało mu się rozerwać rzemienia.

– Dajcie spokój, master! –poradziłem mu. – Będziecie skrępowani, dopóki ja zechcę! Dobyliście na mnie noża, chociaż ja was nie obraziłem ani nie uczyniłem wam nic złego, podlegacie więc, według prawa prerii, takiej karze, jaka mi się spodoba. Nikt mnie za to nie zgani, jeśli teraz to ostre, zimne żelazo zakradnie się wam między żebra, zamiast mnie, jakeście to przedtem chcieli zrobić.

– Pchnijcie! – odrzekł ponuro. – Najlepiej będzie, jeśli ze mną skończycie, gdyż pozwolić się jednemu człowiekowi – oko w oko, w biały dzień – pokonać i związać, nie naruszywszy mu włosa na głowie, to hańba, której nie przeżyje Sans-ear ²!

– Sans-ear! Wy jesteście Sans-ear?! – zawołałem. Słyszałem wiele, bardzo wiele o tym słynnym westmanie.Przed wielu laty musiał zostawić u Nawahów uszy, dlatego nosił to szczególne przezwisko „Bezuchy”, pod którym znano go jak prerie długie i szerokie, a nawet i dalej.

Przystąpiłem doń i rozwiązałem mu ręce.

– Macie tu swoją strzelbę i nóż. Jesteście wolni. Możecie odejść, gdzie wam się podoba!

– Nie róbcie głupich żartów! Czy mogę tu zostawić hańbę klęski poniesionej z rąk greenhorna?Żeby to był chociaż jakiś setny chłop, jak Winnetou, Długi Haller lub sławni tropiciele, jak Old Firehand czy Old Shatterhand, wtedy, no wtedy…

– Greenhorna? Czy naprawdę sądzicie, że nowicjusz potrafiłby wypłatać takiego figla wam, dzielnemu Sans-earowi?

– A któż wy jesteście? Wyglądacie tak, jakbyście wyszli prosto od krawca, a wasza broń jest pięknie wyczyszczona, niczym na maskaradę.

– Ale dobra! Możecie się zaraz przekonać! Uważajcie dobrze!

Podniosłem z ziemi kamień wielkości dwudolarówki, wyrzuciłem wysoko w powietrze, złożyłem się szybko i trafiłem go.

Mały westman spojrzał na mnie z wyrazem zdumienia w oczach.

– Wielkie nieba! To był strzał! Jak brzmi, na przykład, wasze nazwisko?

– Old Shatterhand.

– Nie może być! Ale, hm! Nie weźcie mi tego za złe, sir! Old Shatterhand leżał raz pod burym niedźwiedziem, który go zaskoczył we śnie i zdarł mu skórę z pleców aż po żebra. Zraniony westman przylepił sobie szczęśliwie kawał rumsztyku, ale blizna z pewnością będzie widoczna, na przykład!

Na to rozpiąłem bluzę myśliwską i znajdującą się pod nią białą koszulę ze skóry jelenia.

– Popatrzcie!

– Do stu piorunów! W takim razie jesteście jednak Old Shatterhand! Hm, posłuchajcie: czy sądzicie, że ja, na przykład, jestem okropnym głupcem?

– Nie, tak nie sądzę. Popełniliście tylko błąd, biorąc mnie za greenhorna, i nic więcej. Ze strony nowicjusza nie spodziewaliście się takiego ataku. Sans-eara można zwyciężyć tylko zaskoczeniem.

– Oho! Zresztą dać się przez was zaskoczyć nie jest hańbą. Moje imię i nazwisko brzmi właściwie Sam Hawerfield. Jeżeli chcecie mi zrobić przyjemność, to mówcie mi: Sam!

– A wy mnie Charley, jak mówią wszyscy moi przyjaciele. Ale teraz wolno mi chyba będzie zapytać powtórnie: skąd i dokąd?

– Przybywam po trosze z Kanady, gdzie dotrzymywałem towarzystwa drwalom, a chcę teraz, na przykład, udać się do Teksasu i do Meksyku, gdzie podobno tak dużo jest łotrów, że aż serce się śmieje na myśl o kulach i pchnięciach nożem, jakie tam można otrzymać.

– Moja droga także tam prowadzi. Mogę się do was przyłączyć?

– Naturalnie! A teraz powiedzcie mi, skąd się tu biorą Indianie. To na pewno Oglala, przed którymi trzeba się mieć na baczności.

Opowiedziałem mu, co o tym słyszałem.

– Hm! – mruknął Sam. – Wobec tego nie jest wskazane zatrzymywać się tu długo. Natknąłem się wczoraj na trop, przed którym trzeba mieć respekt. Naliczyłem co najmniej sześćdziesiąt koni. Ci czterej musieli należeć do tego oddziału i byli pewno wysłani na zwiady. Zejdziemy im chyba z drogi i skierujemy się wprost na południe, chociaż tam natrafimy na wodę dopiero jutro pod wieczór. Jeśli wyruszymy natychmiast, dotrzemy jeszcze dzisiaj przed nocą do kolei biegnącej na Zachód, a jeżeli przybędziemy we właściwym czasie, spotka nas przyjemność zobaczenia, na przykład, pociągu.

– Jestem gotów do drogi. Ale co zrobimy z trupami?

– Co zrobimy? Nic. Zostawimy je tutaj, tylko najpierw zabiorę im uszy. Dowiedzą się, że był tu Sans-ear. Nie uwierzylibyście, jakie to nędzne uczucie, kiedy człowiek chce w zimie zmarznąć w uszy, a nie ma ich. Byłem raz o tyle niezręczny, że dałem się złapać czerwonoskórym. Uszu mnie wprawdzie pozbawili, lecz życia nie, bo Sam Hawerfield wziął nogi za pas. Ale za moich dwoje uszu… no… policzcie tu!

Podniósł strzelbę i pokazał na niej nacięcia. Każde z nich kosztowało życie Indianina. Teraz wyciął cztery nowe kreski i mówił dalej:

– To sami czerwonoskórzy. Tu na górze jest osiem karbów dla białych, którzy zasmakowali moich kul. Za co, o tym wam kiedyś opowiem. Szukam jeszcze dwóch, ojca i syna, największych łotrów na tym świecie. Gdy ich odnajdę, zadanie mojego życia będzie spełnione.

Oczy jego zabłysły naraz wilgocią, a ogorzała twarz nabrała wyrazu rzewności, wzruszenia i miłości. Domyśliłem się, że starego myśliwca, tak samo jak wielu innych, rzucił w objęcia dzikiej pustyni jakiś ból albo pragnienie zemsty.

– Tony! – zawołał Bezuchy.

Klacz przybiegła i stanęła przy swym panu tak, że wystarczyło mu tylko rękę wyciągnąć, aby wskoczyć na siodło.

– Samie, toż wy macie znakomitego konia! Na pierwszy rzut oka nikt by dolara za niego nie ofiarował, ale widać, że nie oddalibyście go za tysiąc suwerenów ³.

– Tysiąc? Pshaw!Powiedzcie: milion! Znam w Górach Skalistych miejsca, skąd mógłbym wybierać pieniądze łopatami i jeśli kiedyś spotkam człowieka, który zasłuży na to, to pokażę mu te miejsca. Nie potrzebuję więc oddawać mojej Tony za pieniądze. Powiem wam tylko tyle, Charley: ten, którego teraz nazywają Sans-ear, był niegdyś całkiem inny, pełen szczęścia i radości życia. Był młodym farmerem, miał żonę i dziecko, za których byłby tysiąc razy życie oddał w ofierze. Tę żonę przywiózł do domu na swej najlepszej klaczy, zwanej Tony. Kiedy później klacz urodziła źrebię, nazwał je również Tony. Potem przyszło owych dziesięciu, o których wam przedtem wspomniałem. Spalili moją farmę, zabili mi żonę i dziecko, zastrzelili klacz, której nie mogli użyć, ponieważ nie chciała nosić na sobie obcego. Tylko źrebię uniknęło śmierci dlatego, że wybiegło przypadkowo w pole. Powróciwszy z polowania, zastałem to zwierzę jako jedynego świadka mojego dawnego szczęścia. Cóż wam więcej powiem? Ośmiu z tych łajdaków padło z mojej ręki. Dwaj, którzy uszli z życiem, będą także moi. W tym właśnie celu udaję się do Meksyku i Teksasu.

Sans-ear przesunął dłonią po oczach, a potem skoczył na siodło i dodał:

– Tyle o dawnych dziejach, Charley! Jesteście pierwszym, któremu je opowiadam, chociaż was widzę po raz pierwszy i będziecie prawdopodobnie ostatnim.

Tymczasem i ja odwiązałem mego mustanga i wsiadłem nań. Sans-ear powiedział przedtem, że pojedziemy na południe, tymczasem ruszył prosto na zachód. Nie pytałem go o nic, gdyż z pewnością dobrze wszystko obmyślił. Nie powiedziałem również nic na to, że zabrał z sobą włócznie czterech Indian. Przypominał mi żywo starego Sama Hawkensa, tym bardziej że obaj nosili to samo imię.

Po jakimś czasie mały westmanzatrzymał swego konia, zsiadł i wetknął jedną włócznię na szczycie pagórka, zapewne w tym celu, aby zostawić Indianom drogowskazy, które by ich zaprowadziły do zabitych. Następnie wyjął z torby przy siodle osiem grubych szmat, z których cztery dał mnie.

– Charley, zsiądźcie tutaj i owińcie tym kopyta waszego mustanga! Na tego rodzaju gruncie nie pozostawią śladów. Potem skierujecie się wprost na południe, dopóki nie dostaniecie się do kolei, gdzie na mnie zaczekacie. Ja zatknę jeszcze te trzy włócznie, a potem wrócę, na przykład, do was. Spotkamy się na pewno, a gdybyśmy się rozminęli o jakiś kawałek drogi, to sygnałem będzie w dzień krzyk sępa, nocą zaś wycie kojota.

Jechałem we wskazanym mi kierunku pogrążony w cichej zadumie. Owinięcie kopyt przeszkadzało koniowi w biegu, dlatego po przebyciu pięciu mil zsiadłem i zdjąłem mu szmaty, tym bardziej że chodziło tylko o ukrycie naszych śladów w pobliżu wbitych włóczni.

Preria stawała się coraz równiejsza i mustang mógł biec prędzej. Wkrótce zobaczyłem przed sobą nasyp, który dosięgał wzrostu człowieka, a na nim szyny.

Przywiązawszy konia lassem do palika, zacząłem szukać w zaroślach suchego drzewa na ognisko. Na zboczu nasypu rósł krzak. Schyliłem się ku niemu, aby podnieść trochę gałęzi, i ku memu zdumieniu spostrzegłem na ziemi młot. Leżał on tam niewątpliwie od niedawna, gdyż sam tłuczek błyszczał jasno, a na bokach i okuciu rączki nie było ani śladu rdzy, która musiałaby je pokryć, gdyby choć przez kilka dni był wystawiony na działanie rosy nocnej. Najwyraźniej tego dnia lub najdalej poprzedniego byli w tym miejscu jacyś ludzie.

Zbadałem uważnie nasyp i zauważyłem kępkę trawy, na której odciśnięty był świeży jeszcze ślad stopy ludzkiej, pozostawiony najwyżej przed dwiema godzinami. Ślad pochodził od mokasyna. Czyżby w pobliżu byli Indianie? Na co wskazywałby w takim razie młot? Ale czyż biali nie noszą także często indiańskich mokasynów?

Przewiesiłem rusznicę przez plecy i wziąłem w rękę tylko rewolwer. Skradając się od krzaka do krzaka, przesunąłem się po dość dużej przestrzeni, lecz bez żadnego wyniku. Wtem wydało mi się, że słyszę pewien szczególny szmer, taki, jaki powstaje wówczas, gdy się sypie piasek. Piasek tworzył tutaj kolistą powierzchnię; wyglądał tak, jakby go ktoś rozsypał naumyślnie. Zacząłem skwapliwie grzebać palcami. Wnet z przerażeniem spostrzegłem, że ręka zabarwiła mi się krwawo, a piasek był także czerwony i wilgotny. Zasypano tu piaskiem dużą i głęboką kałużę krwi.

Domyśliłem się, że popełniono morderstwo, krwi zwierzęcej bowiem nie starano by się tak ukryć. Na górze śladów nie było, gdyż na twardym gruncie nie pozostawały odciski, kiedy jednak rzuciłem okiem na drugą stronę, porosłą trawą, zauważyłem kilka śladów nóg ludzkich oraz dwa długie pasy, jak gdyby ciągnięto człowieka, którego nogi wlokły się po ziemi.

W tym miejscu było nader niebezpiecznie przechodzić z jednej strony nasypu na drugą. Krew nie wsiąkła jeszcze zupełnie w ziemię, a ślady były tak świeże i dobrze zachowane, że prawdopodobnie morderstwo zostało popełnione niedawno, a mordercy musieli znajdować się jeszcze w pobliżu. Dlatego zsunąłem się z nasypu, cofnąłem się znacznie i dopiero przeczołgałem się przez nasyp na drugą stronę ku wschodowi.

Odbyło się to bardzo powoli, gdyż musiałem zastosować całą przebiegłość i zręczność, aby się nie dać zaskoczyć, gdyby niebezpieczeństwo było blisko. Wreszcie dotarłem poniżej miejsca, gdzie przedtem zauważyłem krew na nasypie.

Naprzeciwko czereśni, pod którymi leżałem zaczajony, rósł krzak oddalony od nich o osiem metrów. Jakkolwiek czereśniowe zarośla przeszkadzały mi w swobodnej obserwacji, wydało mi się, że widzę pod nim coś, co przypominało kształtem ciało ludzkie. Czy porzucono tam zamordowanego, czy też był to może jeden z morderców? Postanowiłem odpowiedzieć sobie na to pytanie.

Po cóż narażałem się na niebezpieczeństwo? Wszak mogłem zaczekać na Sama, a potem najspokojniej pojechać z nim dalej!

Ale preriowy myśliwiec musi wiedzieć, jakiego wroga ma przed sobą, za sobą i obok siebie. Bada sumiennie najdrobniejszą okoliczność, gdyż zwiększa to jego własne bezpieczeństwo.

Wziąłem leżącą nieopodal gałąź, założyłem na nią kapelusz i wywołując naumyślnie szelest, wysunąłem ją z krzaka czereśni. Po tamtej stronie nic się jednak nie poruszyło. Albo nie było tam żadnego nieprzyjaciela, albo miałem do czynienia z kimś zbyt przebiegłym na to, żeby się dać wziąć na taki fortel.

Postanowiłem odważyć się na wszystko. Dwoma skokami przebiegłem wolną przestrzeń i z nożem gotowym do pchnięcia wpadłem w zarośla. Pod połamanymi gałęziami leżał nieżywy człowiek. Podniosłem w górę gałęzie i ujrzałem zmienioną okropnie twarz. Był to biały, którego oskalpowano. W plecach tkwiło mu zaopatrzone w haczyki ostrze ułamanej strzały. Nie ulegało wątpliwości, że morderstwo popełnili Indianie znajdujący się na ścieżce wojennej. Świadczyły o tym owe zakrzywione haczyki.

Czy oddalili się, czy też zatrzymali się jeszcze w pobliżu? Ślady ich widać było stąd wyraźnie – prowadziły z nasypu kolejowego na prerię. Poszedłem za tymi śladami od krzaka do krzaka, przygotowany na to, że w każdej chwili dostanę strzałę lub będę musiał użyć noża. Indianie nie starali się ukryć swego tropu, jak gdyby czuli się tutaj zupełnie bezpiecznie.

Wiatr wiał z tej strony, w którą zdążałem. Toteż nie przestraszyłem się zbytnio, usłyszawszy parskanie konia, gdyż nie mógł mnie zwietrzyć. Poczołgałem się dalej i zobaczyłem dość, aby się cofnąć. Przede mną stało w zaroślach sześćdziesiąt koni. Siodła były pozdejmowane, prawdopodobnie służyły w obozie za siedzenia lub poduszki pod głowę. Zwierząt strzegło tylko dwóch ludzi. Obaj wartownicy mówili o czymś, co ich bardzo żywo interesowało, gdyż sądząc, że nikt ich nie widzi, gestykulowali w sposób, który ściągnąłby na nich zapewne naganę starych, poważnych wojowników. Pokazywali na zachód i naśladowali gestami ogień i konia, co oznaczało lokomotywę, zwaną przez Indian koniem ognistym, uderzali łukami o ziemię, jak gdyby rąbali lub bili młotem, mierzyli jak podczas strzelania, wykonywali ruchy naśladujące pchnięcie nożem i rzut tomahawkiem. To mi wystarczyło, cofnąłem się więc niezwłocznie, starając się zatrzeć za sobą ślady.

Kiedy dostałem się do swego konia, zobaczyłem w pobliżu również Sama, który leżał sobie wygodnie w krzakach i żuł potężny kęs suszonego mięsa.

– Ilu ich jest, Charley? – zapytał mnie.

– A wy skąd o nich wiecie?

– Stary Sans-ear wydaje się wam teraz greenhornem, jak wy jemu poprzednio. Mylicie się jednak grubo, hi, hi, hi!

Sans-ear śmiał się tak, ilekroć czuł swoją przewagę. Pod tym względem był także podobny do Sama Hawkensa, który wybuchał podobnym śmiechem.

– Pod jakim względem się mylę, Samie?

– Co byście zrobili, gdybyście, przyszedłszy tutaj, znaleźli obok konia ten młot zamiast przyjaciela? Nie było was, kiedy nadszedłem. Ponieważ mogło się wam stać coś złego, puściłem się za wami. Ujrzawszy zabitego, pomyślałem, że pewnie poszliście na zwiady, i wróciłem tu, gdzie, na przykład, czekałem na was spokojnie. A zatem ilu jest Indian?

– Może sześćdziesięciu.

– A więc to oddział, którego trop wczoraj widziałem. Czy są na ścieżce wojennej?

– Tak.

– Czy obóz założyli na krótko?

– Pozdejmowali siodła.

– Do pioruna! W takim razie postanowili pewnie coś tutaj zrobić.

– Chcą, jak mi się zdaje, wyrwać szyny, aby pociąg uległ katastrofie, a potem mają zamiar go ograbić.

– Skądże wy o tym wiecie?

– Podsłuchałem ich.

– Musimy wobec tego ruszyć na pomoc pociągowi. A więc sześćdziesięciu? U mnie na kolbie zmieści się jeszcze najwyżej dziesięć karbów. Gdzie potem będę nacinał?

– Iluż zamierzacie położyć trupem? – spytałem.

– Chyba najwyżej dwóch czy trzech, gdyż na widok dwudziestu lub trzydziestu białych reszta ucieknie.

Sam brał więc w rachubę to samo, co ja: liczył, że przyłączy się do nas personel kolejowy i podróżni.

– Najważniejsze – zauważyłem – żebyśmy odgadli, na który pociąg chcą napaść. Byłoby źle, gdybyśmy obrali fałszywy kierunek.

Musimy się dowiedzieć, skąd i kiedy przejeżdżają tędy pociągi! Sądzę, że Indianie to wiedzą. Podkradniemy się do nich i zdobędziemy potrzebne nam wiadomości.

– Well! Niech i tak będzie!

– Ale w takim razie trzeba, żeby jeden z nas zajął stanowisko tu, na nasypie. Czerwonoskórym może strzelić do głowy, żeby zabrać się do rzeczy z drugiej strony.

– To niekoniecznie, Charley! Przypatrzcie się mojej Tony! Nie przywiązuję jej nigdy ani nie pętam, a to mądre bydlę ma węch, któremu mogę zaufać. Skoro tylko zwietrzy nieprzyjaciela, przychodzi do mnie i trąca mnie pyskiem.

– Dobrze. Zaufam waszej Tony. Znam ją dopiero od niedawna, ale sądzę, że można jej zaufać.

Tymczasem słońce pochyliło się i zmrok już zaczął zapadać, a niebawem zrobiło się tak ciemno, że mogliśmy przystąpić do wykonania naszego zamiaru.

– Dojdziemy razem do koni czerwonoskórych, tam się rozdzielimy, zakradniemy się pod obóz, a potem znów się za nim spotkamy – zaproponowałem.

– Dobrze, a gdyby nas coś zmusiło do ucieczki, gdybyśmy się nawzajem stracili z oczu, to zejdziemy się znów nad wodą prosto stąd na południe.

Wyruszyliśmy w drogę.

Było już tak ciemno, że mogliśmy bezpiecznie przejść wyprostowani przez tor. Potem skierowaliśmy się na lewo i poszliśmy wzdłuż nasypu, trzymając w ręku noże na wypadek spotkania z wrogiem. Wreszcie dostaliśmy się na miejsce, gdzie stały konie.

– Wy w prawo, a ja w lewo – szepnął Sam i odczołgał się cicho ode mnie.

Okrążyłem łukiem konie i znalazłem się w miejscu wolnym od zarośli, gdzie leżały ciemne postacie Indian. Nie rozniecili ognia i zachowywali się tak cicho, że można było słyszeć szelest chrząszcza w trawie. Opodal ujrzałem trzy postacie siedzące i zajęte rozmową. Zacząłem się skradać ku nim możliwie najostrożniej.

Kiedy znalazłem się zaledwie o sześć kroków za nimi, w jednym z nich poznałem ku mojemu zdumieniu białego. Co go łączyło z Indianami? Jeńcem ich nie był. To było jasne od razu.

Dwaj pozostali byli wodzami, na co wskazywały pióra wetknięte za opaskę na włosach. Zeszli się tu zatem wojownicy dwóch różnych plemion lub wsi.

Wszyscy trzej siedzieli na skraju wolnego placu, tuż pod krzakiem, do którego się właśnie zbliżyłem, by podsłuchać choć kilka słów z ich rozmowy. Jeden z wodzów zapytał myśliwca żargonem składającym się ze słów angielskich i indiańskich, jakim się posługuje Indianin w stosunkach z białymi:

– Skąd mój biały brat wie, że właśnie tym najbliższym koniem ognistym nadjedzie mnóstwo złota?

– Powiedział mi to jeden z ludzi mieszkających w stajni konia ognistego.

– Czy złoto przywiozą z kraju Wajkurów ⁴?

– Tak.

– I oddadzą ojcu bladych twarzy ⁵, który z niego chce zrobić dolary?

– Tak jest.

– Ojciec bladych twarzy nie dostanie z tego złota nawet tyle, ile potrzeba na pół pensa! Wojownicy Oglala przyniosą do domu dużo skalpów, a ich żony i córki zatańczą z radości. Czy jeźdźcy konia ognistego będą mieli z sobą dużo rzeczy, które by się przydały czerwonym wojownikom? Ubrania, broń?

– Wszystko to i wiele jeszcze innych rzeczy. Ale czy czerwoni wojownicy dadzą białemu bratu to, co mu przyrzekli?

– Mój biały brat otrzyma całe złoto i srebro, które przywiezie koń ognisty. My się tego zrzekamy, bo w naszych górach jest więcej nuggetów,niż potrzebujemy. Ka-wo-mien, wódz Oglala – wskazał przy tym ręką na siebie – poznał swego czasu rozumną i mężną bladą twarz, która powiedziała, że złoto jest to śmiercionośny pył, stworzony przez złego ducha ziemi po to, by czynić ludzi złodziejami i mordercami.

– Ta blada twarz była strasznie głupia. Jak jej na imię?

– To nie był wcale głupiec, lecz bardzo mądry, waleczny wojownik. Synowie Oglala byli nad wodami Broad Fork, skąd chcieli przynieść skalpy kilku traperów, którzy na ich terytorium złowili mnóstwo bobrów. Między traperami znajdował się pewien biały, którego wszyscy uważali za głupca, ponieważ przybył tylko po to, aby zbierać chrząszcze i rośliny oraz przypatrzyć się preriom. Ale w jego głowie mieszkała mądrość, a w jego ramieniu siła. Ów mądry biały chciał swoim braciom dać rozum przeciwko czerwonym mężom, lecz biali wyśmiali go. Dlatego zginęli wszyscy, a skalpy ich zdobią do dzisiaj wigwamy Oglala. On nie opuścił swych białych braci w ich nieszczęściu i położył trupem wielu czerwonych mężów, którzy jednak, jako znacznie liczniejsi, powalili go. Pojmano go i zaprowadzono do wsi Oglala. Nie zabito go tu jednak, ponieważ był odważnym wojownikiem i niejedna dziewczyna z czerwonego narodu pragnęła jako squawpójść do jego wigwamu. Największy wódz Oglala, Ma-ti-ru, gotów był oddać mu swą córkę i jej wigwam, lecz on pogardził kwiatem prerii, porwał konia wodza, wykradł swoją broń, zabił kilku wojowników i umknął. Pięść jego była jak łapa niedźwiedzia, dlatego biali myśliwi nazywali go Old Shatterhand.

Była to rzeczywiście jedna z moich dawniejszych przygód, o której przypomniał mi teraz Ka-wo-mien. Poznałem go dopiero w tej chwili, jak również siedzącego obok niego Ma-ti-ru, który mnie kiedyś wziął do niewoli.

– Old Shatterhand? Ja go znam! – odrzekł biały. – Znajdował się swojego czasu w kryjówce Old Firehanda, kiedy wraz z kilku dzielnymi towarzyszami napadłem na nich, aby im zabrać skórki wydr i bobrów. Umknąłem wówczas tylko z dwoma ludźmi, dlatego bardzo życzyłbym sobie spotkać się jeszcze z tym łotrem.

Tego również poznałem. Był to herszt bushheaderów ⁶,więc jeden z owych rozbójników preriowych, których należy się obawiać bardziej niż najdzikszych Indian. Ma-ti-ru, który milczał dotychczas, podniósł rękę i powiedział:

– Biada mu, jeśli jeszcze raz wpadnie w ręce czerwonych mężów! On zabił wojowników Oglala, porwał najlepszego konia wodzowi i odepchnął od siebie serce najpiękniejszej z córek prerii!

Wtem Ka-wo-mien wskazał na niebo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: