Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wirus Judasza - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
22 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wirus Judasza - ebook

Światu grozi zagłada biologiczna wywołana wirusem Judasza, który przybył z otchłani Oceanu Indyjskiego. Ludzkość przetrwa, jeśli uda się odkodować wiadomość zapisaną w pradawnym języku aniołów, pochodzącym sprzed ery starożytnego Egiptu, a więc starszym od pierwszego oficjalnego języka świata...

Powieść sensacyjno-przygodowa jednego z najpopularniejszych pisarzy tego gatunku, autora m. in. „Czarnego zakonu”, „Burzy piaskowej” i „Amazonii”. Dla fanów Kena Folleta, Clive'a Cusslera, Wilbura Smitha oraz filmów z Indianą Jonesem. Zapierająca dech w piersiach akcja, starcie dobra ze złem, archeologiczne i medyczne zagadki oraz opisy egzotycznych miejsc to najważniejsze walory książek Rollinsa.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7985-409-7
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

„Matka natura to największa terrorystka, jaką można sobie wyobrazić. Lepiej jej nie wkurzać”.

Zabójstwa w Grecji i we Włoszech

Fale Morza Egejskiego wyrzucają na brzeg zwłoki mężczyzny. W Wenecji zostaje zamordowany kustosz muzeum. Ofiary łączy to, że są archeologami, a powodem, dla którego zginęły, jest mały, na pozór bezwartościowy obelisk.

Znak Trybunału Smoka

W watykańskich archiwach zostaje odkryty symbol sekty, którą – jak się wydawało – już pokonano. Nakreślony wokół pisma „starszego niż sama ludzkość”, wskazuje na związki z Gildią – największym wrogiem Sigmy.

Epidemia w Indonezji

Mieszkańcy Wyspy Bożego Narodzenia zapadają na dziwną chorobę. Wygląda na to, że z dna oceanu wydostało się coś, co zamienia dotąd nieszkodliwe bakterie w śmiercionośną broń.

Atak piratów

Uzbrojeni po zęby napastnicy przejmują przekształcony w szpital, wielki statek wycieczkowy. Jak na przypadkowy atak piratów, ich akcja jest zbyt dobrze skoordynowana! Szybko się okazuje, że działają na zlecenie Gildii, która poszukuje leku na tajemniczą chorobę wcale nie po to, by ratować świat.

Tym, jak zwykle, zajmą się agenci Sigmy. A pierwsze, co muszą odkryć, to związek między wybuchem epidemii a niejasnymi losami floty Marca Polo z czasów jego podróży powrotnej do Wenecji.JAMES ROLLLNS

Amerykański pisarz, z zawodu weterynarz, z zamiłowania płetwonurek i grotołaz. Absolwent University of Missouri, karierę literacką rozpoczął w 1999 r. powieścią o wyprawie do wnętrza Ziemi, Podziemny labirynt. Kolejne m.in. Ekspedycja, Amazonia oraz książki z cyklu SIGMA FORCE zapoczątkowanego w 2004 r. Burzą piaskową – których akcja toczy się często w niedostępnych rejonach świata – dżunglach, głębinach oceanów, podziemnych grotach oraz na pustyniach i lodowcach – odniosły międzynarodowe sukcesy. Obecnie trwają przygotowania do ekranizacji Mapy Trzech Mędrców.Podziękowania

Zbyt wiele osób, za mało miejsca.

Po pierwsze, wszystkim w wydawnictwie HarperCollins i każdemu z osobna już dawno winien jestem wyrazy uznania za dziesięć lat pomocy i ciężkiej pracy.

Michaelowi Morrisonowi i Lisie Gallagher dziękuję za wsparcie – minione, obecne i przyszłe.

Dyrektorom artystycznym, Richardowi Aquanowi i Thomasowi Egnerowi, dziękuję za to, że moje książki tak pięknie się wyróżniają. Nie mógłbym być z nich bardziej dumny.

Dyrektorom marketingu, Adrienne DiPietro i Tavii Kowalchuk, dziękuję za nieustanną troskę o to, aby książki szły w kraj… i zostały zauważone!

Najlepszemu zespołowi PR na świecie, Pam Spengler-Jaffee i Buzzy’emu Porterowi, dziękuję, że nie musiałem wyskakiwać nad Alaską z awionetki.

Trójce kobiet, które umieściły mnie na mapie i w księgarniach, Lynn Grady, Liate Stehlik i Debbie Stier, ogromne podziękowania (piszę to, klęcząc).

Niezłomnej sile stojącej za krajową sprzedażą i rachunkami, Carli Parker, Brianowi Groganowi, Brianowi McSharry’emu i Markowi Gustafsonowi, dziękuję za wszelkie nadprogramowe wysiłki i energię, włożone w umieszczenie moich książek w księgarniach.

Mike’owi Spradlinowi dziękuję zarówno za sprzedaż, jak i za drinki na rumie (bez określania kolejności).

Dziękuję także wielu innym osobom, o których tu nie wspomniałem, a którym jestem nie mniej wdzięczny.

Wychodząc na ostatnią prostą, muszę również wyrazić wdzięczność mojej czarnej koterii, która rozrywa na strzępy każdy rozdział i rekonstruuje go, tworząc coś lepszego: Penny Hill, Steve’owi i Judy Preyom, Chrisowi Crowe, Lee Garrett, Michaelowi Gallowglasowi, Leonardowi Little’owi, Kathy L’Ecluse, Debbie Nelson, Ricie Rippetoe, Dave’owi Murrayowi, Dennisowi Graysonowi, Jane O’Rivie i Caroline Williams. Chciałbym także gorąco podziękować Steve’owi Preyowi za mapę w książce oraz Penny Hill za wszystkie robocze obiadki. Dziękuję Cherei McCarter za wspaniałą serię artykułów na temat najnowocześniejszej broni. No i oczywiście także Davidowi Sylvianowi za słuchanie ad nauseam czytanych przeze mnie na głos fragmentów.

Jeszcze raz chciałbym również podziękować czterem osobom, z których każda odgrywa ważną rolę w kolejnych etapach produkcji: mojemu wspaniałemu wydawcy Lyssie Keusch, jej oddanej koleżance May Chen oraz moim nieustraszonym agentom Russowi Galenowi i Danny’emu Barorowi. Jesteście fantastyczni!

Na koniec muszę podkreślić, że wina za wszelkie błędy dotyczące faktów lub szczegółów spada wyłącznie na moje barki.Zapiski historyczne

W roku 1271 młody, zaledwie siedemnastoletni Wenecjanin Marco Polo wyruszył z ojcem i stryjem w podróż do znajdujących się w Chinach pałaców chana Kubilaja. Podróż trwała dwadzieścia cztery lata i przyniosła opisy egzotycznych krajów, leżących na Wschodzie: niezwykłe opowieści o bezkresnych pustyniach i pełnych jadeitu rzekach, o kipiących życiem miastach i olbrzymich flotach statków, o czarnych kamieniach, które mogły płonąć żywym ogniem, o pieniądzach z papieru, niezwykłych bestiach i przedziwnych roślinach, o kanibalach i tajemniczych szamanach.

Po siedemnastoletniej służbie na dworach Kubilaja i trzyletniej podróży Marco w 1295 roku powrócił do Wenecji. Kiedy podczas walk morskich między Wenecją a Genuą został w 1298 roku uwięziony, jego relację z podróży zapisał współwięzień, pisarz Rustichello z Pizy. Książka została napisana w języku starofrancuskim i pierwotnie nosiła tytuł Le Divisament dou Monde. Bardzo szybko została przetłumaczona na wiele języków i trafiła do niemal wszystkich krajów Europy1. Nawet Krzysztof Kolumb w czasie swojej wyprawy do Nowego Świata miał ją ze sobą.

Podczas podróży na Wschód zdarzył się incydent, o którym Marco Polo nigdy nie chciał opowiedzieć – w swojej książce wspomina o nim jedynie półsłówkami. Kiedy trzej Wenecjanie opuszczali Chiny, chan Kubilaj dał im czternaście ogromnych statków i sześciuset ludzi, ale gdy dotarli do domu, mieli zaledwie dwa statki i towarzyszyło im osiemnastu ludzi.

Los pozostałych statków i marynarzy do dziś pozostaje nieznany. Co mogło być powodem ich utraty – awarie, sztormy czy piraci? Marco Polo nie uchylił rąbka tajemnicy. Faktem jest jednak, że kiedy leżał na łożu śmierci i spytano go, czy chciałby jakoś uzupełnić swoją relację, odparł: „Opowiedziałem tylko połowę z tego, co widziałem”.Zaraza przybyła najpierw do miasta Kaffa nad Morzem Czarnym. Mongolscy Tatarzy oblegali tam Genueńczyków – kupców i marynarzy. Mór uderzył w mongolską armię płonącymi wrzodami i krwawymi wybroczynami. Ogarnięci wściekłością mongolscy władcy zaczęli za pomocą katapult oblężniczych przerzucać ciała swoich zmarłych przez mury i dalej rozsiewali zarazę. W roku inkarnacji Syna Boga, czyli 1347, Genueńczycy uciekli dwunastoma żaglowymi statkami do Włoch i zacumowali w Mesynie, przynosząc „czarną śmierć” na nasze wybrzeża.

Hrabia M. Giovanni (1356),
cyt. za Il Apocalypse (Mediolan: A. Mondadori, 1924, str. 34–35).

Pozostaje zagadką, dlaczego w średniowieczu na pustyni Gobi wybuchła nagle zaraza morowa, która wybiła jedną trzecią ludności świata. Tak samo nikt nie wie, dlaczego tyle epidemii i gryp minionego wieku – SARS, ptasia grypa – pojawiało się najpierw właśnie w Azji. Prawie na pewno wiadomo jednak, że następna pandemia także pojawi się najpierw na Wschodzie.

Centrum Zapobiegania i Kontroli Chorób Stanów Zjednoczonych,
Compedium of Infections Diseases
(Kompendium chorób zakaźnych), 2006.Rok 1293

Głęboka noc
Sumatra, Azja Południowo-Wschodnia

Krzyki zaczynały powoli cichnąć.

W spowitym nocą porcie płonęło dwanaście ognisk.

– Il dio, li perdona… – szepnął stojący u boku Marca ojciec, ale on wiedział, że Bóg nigdy nie wybaczy im tego grzechu.

Przy dwóch wyciągniętych na plażę długich łodziach wiosłowych stała garstka ludzi – jedyni świadkowie płonących na wodach laguny stosów pogrzebowych. Kiedy wzeszedł księżyc, podpalono dwanaście potężnych drewnianych galer wraz z członkami załóg na pokładzie – martwymi i chorymi, którzy jeszcze żyli. Maszty statków oskarżycielsko wyciągały się ku niebu niczym płonące palce. Płatki popiołu spadały na plażę i świadków. W powietrzu rozchodził się smród palonych ludzkich ciał.

– Dwanaście statków… – wymamrotał stryj Masseo, ściskając w dłoni srebrny krucyfiks. – Tyle samo co apostołów naszego Pana…

Wrzaski trawionych ogniem ludzi w końcu ucichły. Do piaszczystego brzegu docierały już tylko trzaski i ciche buzowanie płomieni. Marco najchętniej odwróciłby się od morza, ale patrzył dalej. Inni klęczeli na piachu, plecami do wody, z twarzami bladymi jak zwietrzała kość.

Wszyscy byli nadzy. Każdy dokładnie obejrzał ciało sąsiada, szukając na nim znaków. Nawet stojąca za parawanem z płótna żaglowego księżniczka miała na sobie jedynie wysadzany klejnotami diadem. Ponieważ ogień oświetlał ją od tyłu, przez materiał widać było jej zgrabną sylwetkę. Nazywała się Kokejin – Błękitna Księżniczka – i miała siedemnaście lat, czyli tyle samo co Marco, kiedy wyruszył z Wenecji. Polowie mieli zadanie bezpiecznie dostarczyć ją do narzeczonego – władcy Persji, wnuka brata chana Kubilaja.

Ale to było w innym życiu.

Czyżby minęły dopiero cztery miesiące od chwili, gdy pod pachami i w pachwinach pierwszego członka załogi pojawiły się obrzęki świadczące o chorobie? Zaraza zaczęła rozprzestrzeniać się jak ogień i błyskawicznie zamieniła sprawnych marynarzy w pozbawione siły szkielety, zmuszając ich do lądowania na wyspie zamieszkanej przez kanibali i przedziwne bestie.

Nawet o tak późnej porze z ciemnej dżungli dochodził łoskot bębnów, tubylcy wiedzieli jednak, że nie powinni zbliżać się do obozu. Jedynym widocznym znakiem, że przybysze znajdują się na granicy obcego terenu, były zwisające z gałęzi czaszki o oczodołach poprzerastanych pnączami – ostrzegające przed wejściem głębiej w dżunglę.

Choroba utrzymywała dzikich na dystans.

Koniec z tym. Ogień pokonał mór, a przy życiu pozostała jedynie garstka szczęśliwców bez czerwonych obrzęków.

Siedem nocy temu zabrano ostatnich chorych na zakotwiczone z dala od brzegu statki i pozostawiono ich tam z jedzeniem i wodą. Zdrowi zostali na lądzie, wypatrując nowych oznak plagi. Ci, których wygnano na statki, nieustannie krzyczeli, płakali, modlili się lub przeklinali i złorzeczyli. Najgorszy był wybuchający od czasu do czasu przepełniony szaleństwem śmiech.

Znacznie lepsze byłoby poderżnięcie wszystkim zarażonym gardeł, ale ponieważ każdy bał się opryskania krwią chorych, zostali wysłani na statki i uwięzieni na nich razem ze zmarłymi.

Kiedy wieczorem słońce chyliło się ku zachodowi, woda wokół dwóch statków pojaśniała i po chwili dziwny blask zaczął rozpływać się po czarnej powierzchni jak mleko. Widzieli już ten blask w jeziorach i kanałach otaczających kamienne wieże przeklętego miasta, z którego uciekli.

Choroba próbowała wydostać się z drewnianego więzienia.

Nie pozostawiła im wyboru.

Wszystkie statki – z wyjątkiem jednej galery przeznaczonej do ucieczki – zostały podpalone.

Stryj Marca, Masseo, krążył wśród pozostałych przy życiu ludzi. Dał im znak, aby zakryli swoją nagość, ale płachty płótna i surowej wełny nie mogły ukryć ich straszliwego wstydu.

– Co myśmy uczynili… – jęknął Marco.

– Nie wolno nam o tym mówić – odparł ojciec i podał mu szatę. – Jeśli powiesz choć słowo o zarazie, cały kraj się od nas odwróci. Nie pozwolą nam zawinąć do żadnego portu. Wypaliliśmy chorobę ogniem, więc pozostaje nam już tylko powrócić do domu.

Kiedy Marco wkładał szatę przez głowę, ojciec zauważył rysunek, jaki syn naszkicował patykiem na piasku. Zacisnął wargi, starł go butem i wbił w syna błagalny wzrok.

– Nigdy, Marco… nigdy…

Ale wspomnień nie da się tak łatwo zetrzeć. Marco służył wielkiemu chanowi jako emisariusz i kartograf, nanosząc na mapy podbite przez niego królestwa.

– Nikt nigdy nie może się dowiedzieć, co odkryliśmy – dodał ojciec.

Marco bez słowa kiwnął głową. Wolał nie komentować tego, co narysował.

– Città dei Morti – szepnął.

Starszy mężczyzna jeszcze bardziej pobladł.

Marco wiedział, że ojciec boi się nie tylko zarazy.

– Przysięgnij mi, synu.

Marco popatrzył na jego pociętą zmarszczkami twarz. W ciągu ostatnich czterech miesięcy ojciec postarzał się znacznie bardziej niż przez siedemnaście lat pobytu u chana w Shangdu.

– Przysięgnij mi na błogosławionego ducha twojej matki, że nigdy nie powiesz ani słowa o tym, co odkryliśmy i co zrobiliśmy.

Kiedy Marco nic na to nie odpowiedział, ojciec złapał go za ramię i ścisnął mocno.

– Przysięgnij mi, synu. Dla własnego dobra.

Błaganie w jego oczach niemal parzyło. Marco nie mógł odmówić.

– Zachowam milczenie – obiecał w końcu. – Przysięgam, ojcze.

Podszedł do nich jego stryj.

– Nie powinniśmy byli tam wchodzić, Niccolò – powiedział, patrząc na brata, ale tak naprawdę te oskarżycielskie słowa były skierowane do Marca.

Zapadła cisza ciężka od tajemnic łączących trzech Wenecjan.

Marco wiedział, że stryj ma rację.

Przywołał w pamięci obraz delty rzeki, którą ujrzeli cztery miesiące temu: czarny, szeroko rozlany nurt, a po obu brzegach ciężkie liście i sploty pnączy. Zatrzymali się tam tylko po to, aby dokonać napraw dwóch statków i uzupełnić zapasy słodkiej wody. Nie powinni byli zapuszczać się dalej, ale Marco nie mógł zapomnieć zasłyszanej kiedyś historii o znajdującym się w pobliżu wspaniałym mieście. Ponieważ należało się spodziewać, że naprawy potrwają dziesięć dni, wyruszył z czterdziestoma ludźmi chana, aby sprawdzić, co jest za górami. Z grani dostrzegli ukrytą w głębi lasu kamienną wieżę, wznoszącą się wysoko w światło poranka. Marco zawsze był ciekaw nieznanych rzeczy, a ten obiekt przyciągał go szczególnie silnie.

Powinna go ostrzec cisza panująca w lesie, kiedy maszerowali w kierunku wieży. Nie było słychać bębnów. Nie śpiewały ptaki, nie wrzeszczały małpy. Miasto po prostu czekało.

Wkroczenie na jego teren było fatalną pomyłką.

Kosztowało ich to bardzo dużo.

Teraz patrzyli we trzech, jak ogień dopala galery do linii wodnej. Jeden z masztów przewrócił się niczym ścięte drzewo. Prawie dwadzieścia lat temu ojciec, syn i stryj opuścili włoską ziemię i jako wysłannicy papieża Grzegorza X udali się na Wschód, do mongolskiego kraju. Przebyli długą drogę, zanim dotarli do pałaców i ogrodów chana w Shangdu, w których utknęli na wiele lat. Zatrzymała ich gościnność chana, tak wielka, że nie mogli opuścić jego dworu, nie obrażając go. Jednak w końcu szczęście sobie o nich przypomniało, i mogli wyruszyć w podróż powrotną do Wenecji, zwolnieni ze służby u wielkiego Kubilaja i poproszeni o zawiezienie panny Kokejin do perskiego narzeczonego.

Gdyby ich flota nie wypłynęła z Shangdu…

– Wkrótce wzejdzie słońce – stwierdził ojciec. – Czas wracać do domu.

– Co powiemy Teobaldowi, kiedy dotrzemy do błogosławionych wybrzeży? – spytał Masseo, używając dawnego imienia mężczyzny, który był przyjacielem i patronem rodziny Polów przed wyborem na papieża i przybraniem imienia Grzegorza X.

– Nie wiemy, czy jeszcze żyje – odparł Niccolò. – Nie było nas tak długo…

– A jeśli żyje?

– Powiemy mu, czego się dowiedzieliśmy o Mongołach, o ich zwyczajach i sile. Wszystko, czego kazano nam się dowiedzieć. Ale o zarazie nie musimy mówić. Nie ma o czym, bo już jest po wszystkim.

Masseo westchnął. Jego gniewne spojrzenie jednoznacznie mówiło, co o tym myśli.

Zaraza prawdopodobnie oszczędziła niektórych z tych, którzy się zgubili.

– Już jest po wszystkim – powtórzył z naciskiem Niccolò, jakby słowa mogły sprawić, że to, o czym mówił, stanie się prawdą.

Marco popatrzył na obu starszych mężczyzn – ojca i stryja – których sylwetki, obramowane drobinami rozżarzonego popiołu i kłębami dymu, wyraźnie odcinały się od nocnego nieba. Dopóki którykolwiek z nich będzie pamiętał o tym, co się wydarzyło, nie będzie „po wszystkim”.

Wbił wzrok w swoje stopy.

Choć rysunek został starty z piasku, nadal płonął w jego mózgu. Była to mapa narysowana krwią na odpowiednio spreparowanej korze.

W dżungli stały świątynie i strzeliste wieżyce.

Puste – jeśli nie liczyć ciał martwych ludzi.

Ziemia była zasłana truchłami ptaków, które pospadały na kamienne place, jakby zostały strącone podczas lotu. Wszędzie leżały trupy mężczyzn, kobiet i dzieci. Pola pokrywały ścierwa wołów i dzikich zwierząt. Z gałęzi drzew bezwładnie zwisały zielone żmije, których ciało gotowało się pod łuskami.

Jedynymi istotami, które przeżyły, były mrówki – najróżniejszych rozmiarów i wszelkich możliwych kolorów.

Sunęły falami przez kamienie i ciała, powoli pożerając trupy.

Ale nie tylko mrówki doczekały zachodu słońca.

Po odkryciu, co jego syn zabrał z jednej ze świątyń, Niccolò spalił mapę i rozsypał popiół nad morzem. Zrobił to, zanim na ich statku zachorował pierwszy członek załogi.

– Musimy o tym zapomnieć – powiedział wtedy. – To nie ma nic wspólnego z nami. Niech pochłonie to historia.

Marco zamierzał dotrzymać złożonej przysięgi. W zamyśleniu dotknął jednego ze znaków na piasku. Nigdy nikomu o tym nie opowie. Ale czy wolno było niszczyć tak ogromną wiedzę?

Gdyby istniał jakiś inny sposób jej zachowania…

– A gdyby to wszystko miało się odrodzić? – spytał Masseo, wyrażając na głos obawy, które przepełniały każdego z nich. – I dotarło do naszych wybrzeży?

– Będzie to oznaczało koniec panowania człowieka na ziemi – odparł gorzko Niccolò i dotknął krucyfiksu, wiszącego na nagiej piersi brata. – Ten dominikanin był z nas wszystkich najmądrzejszy. Jego poświęcenie…

Krzyż należał kiedyś do brata Agreera, siostrzeńca papieża Grzegorza X. Mnich oddał życie w przeklętym mieście, aby ich uratować. Zostawili go tam, porzucili – tak jak prosił.

– Czym Bóg doświadczy nas następnym razem? – szepnął Marco, kiedy ostatnie płomienie zgasły na ciemnej wodzie.Ocean Indyjski
10°44’07.87” S | 105°11’56.52” E
22 maja, godzina 18.32

– Kto jeszcze chce fostera?! – zawołał z dolnego pokładu Gregg Tunis.

Doktor Susan Tunis, która właśnie wchodziła drabinką do nurkowania na pokład rufowy, uśmiechnęła się na dźwięk głosu męża. Rozpięła kamizelkę wypornościową, zdjęła z siebie ciężki zestaw do nurkowania i zaniosła go do regału znajdującego się za sterówką. Gdy ustawiała swoją butlę obok innych, rozległ się metaliczny brzęk.

Uwolniona od ciężaru, chwyciła wiszący na ramieniu ręcznik i zaczęła wycierać blond włosy, niemal białe od słońca i soli. Kiedy skończyła, rozpięła suwak skafandra.

BUM-BABADUM… BABADUMMM… zadudniło ze stojącego za jej plecami leżaka.

– Profesorze Applegate, czy pan zawsze musi mnie podglądać, kiedy zdejmuję piankę?

Siwy geolog, na którego kolanach leżała książka o historii marynarki, poprawił okulary na nosie.

– Nie byłbym dżentelmenem, gdybym nie zauważył obecności pięknej młodej kobiety, uwalniającej się ze zbyt sztywnego stroju.

Susan ściągnęła skafander z ramion i zsunęła go do pasa. Pod spodem miała jednoczęściowy kostium. Wiedziała z doświadczenia, że góra od bikini ma zwyczaj zsuwać się razem ze skafandrem. Choć wcale jej nie przeszkadzało, że emerytowany profesor, starszy od niej o trzydzieści lat, pożera ją wzrokiem, nie zamierzała dawać mu darmowego pokazu.

Jej mąż Gregg wyszedł na pokład z trzema oszronionymi butelkami piwa, które trzymał między palcami prawej dłoni. Na widok żony uśmiechnął się szeroko.

– Zdawało mi się, że cię słyszę.

Miał na sobie białe płócienne spodnie i rozpiętą koszulę. Poznali się z Susan podczas naprawy któregoś ze statków uniwersyteckich w suchym doku, gdy pracował jako mechanik w Darwin Harbor. Przed ośmioma laty. Trzy dni temu świętowali na jachcie piątą rocznicę ślubu – sto mil morskich od atolu Kiritimati, lepiej znanym pod nazwą Wyspy Bożego Narodzenia.

Podał jej butelkę.

– Dopisało ci szczęście z nasłuchem?

Upiła łyk piwa, rozkoszując się chłodnym strumieniem płynu. Ssanie przez wiele godzin słonego ustnika wysuszyło jej usta.

– Jak na razie nie. W dalszym ciągu nie umiem określić powodu tych wypłynięć na brzeg.

Dziesięć dni wcześniej osiemdziesiąt delfinów z występującego jedynie na Oceanie Indyjskim gatunku Tursiops aduncus pozwoliło się wyrzucić falom na plażę u wybrzeży Jawy. Prowadzone przez Susan badania dotyczyły długoterminowego wpływu fal emitowanych przez sonary na walenie, co już wiele razy było przyczyną samobójczych wypłynięć na brzeg przedstawicieli różnych gatunków tych ssaków. Zazwyczaj miała do dyspozycji grupę asystentów, złożoną z absolwentów i studentów ostatniego roku, ale ta wyprawa miała być tylko urlopem spędzonym z mężem i dawnym nauczycielem. Jedynie zbieg okoliczności sprawił, że znaleźli się w okolicy tak licznego wypływania delfinów na brzeg – i tylko dlatego ich pobyt w tym miejscu się przedłużał.

– Czy przyczyną mogłoby być coś innego niż sonar? – spytał Applegate, w zamyśleniu kreśląc palcem kółka na zroszonym szkle butelki. – W tym regionie często dochodzi do mikrotrzęsień ziemi. Może tę samobójczą panikę delfinów wywołało trzęsienie spowodowane subdukcją pod dnem głębiny morskiej?

– Kilka miesięcy temu było tu całkiem niezłe trzęsienie – zauważył Gregg Tunis, który usiadł na leżaku obok profesora i poklepał następny leżak, zachęcając Susan, aby się przysiadła. – Może to wstrząsy wtórne?

Susan nie miała powodu spierać się z tą argumentacją. Liczne trzęsienia ziemi, które wystąpiły w tym regionie w ciągu minionych dwóch lat, poważnie naruszyły strukturę dna, ale Susan nie była do końca przekonana. Jej zdaniem działo się tu coś jeszcze. Rafa pod nimi była nienaturalnie pusta. Wszystkie zamieszkujące ją wcześniej istoty pouciekały do skalnych zagłębień, muszli i dziur w piachu.

Może fauna morska właśnie w ten sposób reaguje na mikrowstrząsy?

Zmarszczyła czoło i usiadła obok męża. Powinna połączyć się z Wyspą Bożego Narodzenia i dowiedzieć, czy ostatnio nie zanotowano jakiejś niezwykłej aktywności sejsmicznej, jednak postanowiła zrobić to później – najpierw chciała zachęcić Gregga do wejścia do wody.

– Znalazłam coś, co wygląda jak resztki starego wraku… – powiedziała.

Gregg się wyprostował. W Darwin Harbor oprowadzał nurków amatorów po wrakach zatopionych podczas drugiej wojny światowej okrętów wojennych, które leżały na dnie wokół północnych wybrzeży Australii, i wszystkie takie odkrycia bardzo go interesowały.

– Gdzie? – zapytał.

Susan wskazała palcem za siebie.

– Jakieś sto metrów od sterburty. Kilka czarnych belek, wystających z piasku. Prawdopodobnie odsłoniło je trzęsienie ziemi. Nie miałam czasu, aby się im dokładniej przyjrzeć. Uznałam, że zostawię to ekspertowi… – dodała i uszczypnęła Gregga w bok, po czym przytuliła się do niego.

Obserwowali, jak słońce powoli znika w wodzie. To był ich rytuał. Kiedy byli na morzu, zawsze oglądali razem zachód słońca – chyba że szalał sztorm.

Jacht kołysał się delikatnie. W oddali migotały światła tankowca, ale czuli się, jakby byli zupełnie sami.

Ostre szczeknięcie przestraszyło Susan. Nie sądziła, że jest aż tak spięta. Najwyraźniej udzieliło jej się dziwne zachowanie fauny pod nimi.

– Oscar! – zawołał profesor.

Dopiero teraz Susan zauważyła, że nie ma przy nich czwartego członka załogi. Pies ponownie zaszczekał. Należał do profesora, miał już sporo lat i dręczył go artretyzm, więc zazwyczaj najłatwiej było go znaleźć w plamach słońca na pokładzie.

– Zostawię was, turkaweczki, i zobaczę, o co mu chodzi – oznajmił Applegate. – Przyda mi się wycieczka na dziób, zrobię sobie miejsce na jeszcze jednego fostera przed snem.

Wstał z głośnym stęknięciem i ruszył ku dziobowi, zatrzymał się jednak w pół kroku i skierował wzrok ku wschodowi, gdzie niebo mocno pociemniało.

Oscar znowu szczeknął.

Tym razem Applegate go nie uciszył. Odwrócił się do Susan i Gregga.

– Powinniście to zobaczyć – powiedział.

Susan wstała, Gregg również. Dołączyli do profesora.

– Niech to cholera… – jęknął Gregg.

– Chyba już wiemy, co zmusiło delfiny do wyskoczenia na brzeg – stwierdził Applegate.

Szeroki pas wody jarzył się upiorną luminescencją, unoszącą się i opadającą w rytm ruchu fal. Srebrzysty połysk przetaczał się i wirował. Stary pies stał przy relingu i szczekał, a kiedy poświata jeszcze bardziej się zbliżyła, jego szczekanie zamieniło się w cichy warkot.

– Co to jest, do pioruna? – spytał Gregg.

Susan podeszła bliżej.

– Słyszałam o tym zjawisku. Nazywają to „mlecznym morzem”. Na Oceanie Indyjskim statki natykają się na takie luminescencje od czasów Juliusza Verne’a. W tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku jeden z satelitów sfilmował to zjawisko… obejmowało setki mil kwadratowych. To tutaj nie jest duże.

– A co to właściwie jest? – dopytywał się Gregg. – Czerwony przypływ?

Susan pokręciła głową.

– Nie. Czerwone przypływy to zakwity alg, natomiast świecenie wody powodują bakterie bioluminescencyjne żywiące się algami lub czymś podobnym. Nie ma się czego bać, choć chciałabym…

Pod ich stopami rozległo się głośne stuknięcie – jakby coś uderzyło w dno jachtu. Oscar znowu się rozszczekał, po czym zaczął biegać wzdłuż relingu, próbując wystawić łeb na zewnątrz.

Podeszli do psa i popatrzyli w dół.

Skraj mętnej wody uderzył o burtę jachtu i jednocześnie z głębin wypłynął potężny kształt – brzuchem do góry, ale ciągle jeszcze wijąc się i szczerząc wielkie zęby. Był to ogromny, ponadsześciometrowy żarłacz tygrysi. Świecąca woda kipiała wokół grubego cielska, bulgocząc głośno.

Ale to nie woda na ciele rekina bulgotała, lecz jego gotująca się skóra. Udręczone zwierzę znowu się zanurzyło, jednak wokół, jak okiem sięgnąć, z mlecznego płynu wypływały kolejne kształty, martwe lub wściekle trzepiące kończynami i ogonami: morświny, żółwie morskie i setki ryb.

Applegate cofnął się od relingu.

– Wygląda na to, że te bakterie znalazły sobie inne pożywienie niż algi…

Gregg odwrócił się do żony.

– Susan…

Nie mogła oderwać oczu od straszliwego widoku. Naukowa ciekawość zwyciężyła przerażenie.

– Susan…

Lekko zirytowana, spojrzała na męża.

– Nurkowałaś w tej wodzie przez cały dzień.

– No i co z tego? Wszyscy byliśmy przez jakiś czas w wodzie. Nawet Oscar.

Gregg popatrzył na przedramię Susan, na miejsce, które właśnie drapała. Niepokój w jego wzroku sprawił, że i ona spojrzała na swoją rękę. Skórę pokrywała gruboziarnista wysypka, którą drapanie coraz bardziej zaogniało.

Po chwili na przedramieniu Susan pojawiły się czerwone obrzęki.

– Susan…

– Boże drogi… to jest we mnie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: