Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wiry - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wiry - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 493 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział I

Groń­ski za­je­chał przed ga­nek ja­strzęb­skie­go dwo­ru koło pół­no­cy. W domu spa­li już wszy­scy, prócz sta­re­go słu­żą­ce­go i mło­de­go "dzie­dzi­ca", Wła­dy­sła­wa Krzyc­kie­go, któ­ry cze­kał na go­ścia z ko­la­cją i po­wi­tał go bar­dzo ser­decz­nie, gdyż po­mi­mo róż­ni­cy wie­ku łą­czy­ła ich daw­na za­ży­łość. Trwa­ła ona o dtych cza­sów, w któ­rych Groń­ski, jako stu­dent uni­wer­sy­te­tu, ota­czał pew­ną opie­kuń­czą przy­jaź­nią ma­łe­go jesz­cze gim­na­zi­stę Krzyc­kie­go. Póź­niej wi­dy­wa­li się czę­sto i bliż­sze przy­ja­zne sto­sun­ki Groń­skie­go z ro­dzi­ną Krzyc­kich nie ule­gły wca­le prze­rwie.

To­też, gdy po pierw­szych po­wi­ta­niach zna­leź­li się w sto­ło­wym po­ko­ju, mło­dy dzie­dzic Ja­strzę­bia po­czął znów ści­skać Groń­skie­go, po chwi­li zaś, usa­do­wiw­szy go za sto­łem, strzą­snąśł z oczu reszt­ki snu, któ­ry go po­przed­nio mo­rzył, roz­cz­mu­chał się zu­peł­nie i jął mó­wić z nie­kła­ma­ną ra­do­ścią:

– Ogrom­nie je­stem szczę­śli­wy, że na­resz­cie mamy pana w Ja­strzę­biu. A i mat­ka, jak też też już pana wy­glą­da­ła!Ja, ile­kroć je­stem w War­sza­wie, za­wsze za­czy­nam od pana, ale od ostat­nie­go pań­skie­go po­by­tu u nas upły­nę­ły już lata całe.

Groń­ski za­py­tał o zdro­wie pani Krzyc­kiej i młod­sze­go ro­dzeń­stwa Wła­dy­sła­wa, po czym rzekł:

– Bar­dzo daw­no nie by­łem na wsi, nie tyl­ko u was, ale nig­dzie. La­tem wy­sy­ła­ją mnie co rok do Karls­ba­du, a po Karls­ba­dzie za­wsze się czło­wiek za­wie­ru­szy gdzieś na Za­cho­dzie. Przy tym w War­sza­wie wre te­raz jak w ko­tle: co dzień coś no­we­go i trud­no się od tego wszyst­kie­go ode­rwać.

Roz­po­czę­ła się roz­mo­wa o spra­wach pu­blicz­nych, któ­ra trwa­ła dość dłu­go, po czym do­pie­ro Krzyc­ki zwró­cił ją na tory pry­wat­ne:

– Czy oprócz za­wia­do­mie­nia o śmier­ci wuja Żar­now­skie­go ode­brał pan i list mat­ki? Py­tam dla­te­go, że za­wia­do­mie­nie wy­sła­łem na­przód, a list mat­ka na­my­śli­ła się na­pi­sać w dzień póź­niej.

– Ode­bra­łem i dla­te­gom przy­je­chał. Po­wiem ci otwar­cie, że na po­grzeb two­je­go wu­jasz­ka nie był­bym się wy­brał. Praw­da, że rok temu, gdy był w War­sza­wie na ku­ra­cji, ja­da­li­śmy przez parę mie­się­cy ra­zem obia­dy w klu­bie, ale i na tym ko­niec, cho­ciaż i tak lu­dzie dzi­wi­li się, że taki mi­zan­trop, któ­ry wszyst­kich uni­kał, ode mnie ja­koś nie ucie­kał… A jak­że wa­sze sto­sun­ki – do ostat­ka były chłod­ne?

– Ra­czej żad­ne. Ni­ko­go nie przyj­mo­wał i ni­ko­go nie chciał wi­dy­wać, na­wet swe­go pro­bosz­cza. Dys­po­no­wał go ka­no­nik z Ol­cho­wa. Gdy już moc­niej za­padł, od­wie­dzi­li­śmy go w Rzę­śle­wie, ale przy­jął nas po pro­stu nie­grzecz­nie. Mat­ka nie zwa­ża­ła na to i od­wie­dza­ła go w dal­szym cią­gu, cho­ciaż nie­raz by­wał dla niej przy­kry. Co do mnie, to przy­zna­ję, żem wię­cej tam nie był i po­je­cha­łem do­pie­ro wów­czas, gdy już było bar­dzo źle.

– Czy duży ma­ją­tek zo­sta­wił?

– Rzę­śle­wo to ogrom­ny ka­wał ta­kiej zie­mi, że wszę­dzie moż­na choć­by ce­bu­lę sa­dzić. Dłu­gów ani gro­sza. Miał też w swo­im cza­sie i dom w War­sza­wie, do któ­re­go prze­niósł całe urzą­dze­nie z Rzę­śle­wa, wca­le nie byle ja­kie. My­śle­li­śmy, że już sta­le za­miesz­ka w mie­ście, ale on póź­niej to wszyst­ko sprze­dał, z cze­go wno­szę, że mu­siał zo­sta­wić i ka­pi­ta­ły. Nie­któ­rzy – jak to zwy­kle lu­dzie prze­sa­dza­ją – mó­wią, że kro­cio­we. Bóg ra­czy wie­dzieć! – to jed­nak pew­na, że dużo zo­sta­ło, bo on dzie­dzi­czył i po bra­ciach. Nie wiem, czy pan sły­szał, że było ich trzech. Je­den zgi­nął w po­je­dyn­ku w Do­rpa­cie, jesz­cze jako stu­dent, dru­gi umarł na ty­fus też mło­do – i wuj Adam wziął po nich wszyst­ko.

– A żył po­dob­no li­cho?

– Prze­sia­dy­wał dla zdro­wia dużo w War­sza­wie i za gra­ni­cą. Jak tam żył, tego nie wiem, ale za po­wro­tem, w Rzę­śle­wie, ogrom­nie li­cho. My­ślę jed­nak, że wię­cej z dzi­wac­twa niż ze skąp­stwa, bo ską­py nie był. Swo­ją dro­gą, nie uwie­rzy pan, jak tam wy­glą­da dwór i jak wszyst­ko odra­pa­ne i opusz­czo­ne. We wszyst­kich po­ko­jach przez dach ciek­nie. I gdy­by ja­cyś nie­spo­dzie­wa­ni go­ście, lub nie­zna­ni krew­ni przy­je­cha­li na po­grzeb, to mu­siał­bym chy­ba za­pro­sić ich do Ja­strzę­bia, bo tam, nie wiem, gdzie by miesz­ka­li.

– Czy wiesz o ja­kich dal­szych krew­nych?

– Jest wła­śnie pani Otoc­ka z sio­strą, jest Do­łhań­ski, któ­ry z pew­no­ścią przy­je­dzie, i my. O in­nych nie sły­sza­łem, być może jed­nak, ze się znaj­dą, bo w Pol­sce wszy­scy są krew­ni. Mat­ka utrzy­mu­je, że my je­ste­śmy naj­bliż­si, ale co praw­da, to i my nie bar­dzo bli­scy, gdyż nie­bosz­czyk był tyl­ko od cio­tecz­nych cio­tecz­nym mat­ki.

– A pani Otoc­ka i pan­na Ma­ry­nia?

– Niech się pan mat­ki spy­ta. Wczo­raj wy­kła­da­ła mi to z go­dzi­nę: ktoś uro­dzo­ny z ko­goś, kie­dyś był za kimś i sio­stra tego kto­sia po­szła znów za ko­goś, kto był czymś dla nie­bosz­czy­ka. Nie mo­głem się w tym po­ła­pać. Te pa­nie będą tu ju­tro o pierw­szej a z nimi i ja­kaś An­giel­ka, ich przy­ja­ciół­ka.

– Wiem; mó­wi­ły mi to w War­sza­wie, nie wie­dząc, że tra­fię na po­grzeb. Ale ta An­giel­ka mówi po pol­sku bez mała tak jak każ­dy z nas.

O! A to skąd?

– Oj­ciec jej miał fa­bry­kę, w któ­rej za­trud­niał wie­lu ro­bot­ni­ków pol­skich. Pan­na bę­dąc dziec­kiem mia­ła pia­stun­kę Po­lkę, a po­tem był ja­kiś emi­grant, któ­ry ją uczył po pol­sku.

– Że to jej się chcia­ło?

– Wi­dzisz, mię­dzy An­gli­ka­mi znaj­dziesz wie­lu ory­gi­na­łów, a ten pan An­ney był ory­gi­na­łem pod tym wzglę­dem, że mógł był obrać so­bie za de­wi­zę: cau­sas non fata se­qu­or – tak jak lord Du­dley – al­bo­wiem rów­nież jak on ko­chał Pol­skę, hi­sto­rię pol­ską i Po­la­ków. Ro­bot­ni­cy bu­rzy­li mu się cza­sem i ro­bi­li przy­kro­ści, a on się tym nie zra­żał, za­kła­dał im szko­ły, spro­wa­dzał księ­ży, opie­ko­wał się sie­ro­ta­mi itd.

– To ja­kiś po­czci­wy czło­wiek. A pan­na An­ney ład­na? mło­da?

– W wie­ku pani Otoc­kiej – rok młod­sza lub star­sza, bar­dzo się ko­cha­ją. Jak ty daw­no wi­dzia­łeś pa­nią Otoc­ką i Ma­ry­nię?

– Lat temu ze sześć. Pani Otoc­ka nie była jesz­cze za­męż­na, a pan­na Ma­ry­nia Zbył­tow­ska to był jesz­cze skrzat, może dzie­się­cio­let­ni, w su­kien­ce po ko­la­na. Za­pa­mię­ta­łem ją tyl­ko dla­te­go, że już wów­czas gry­wa­ła na skrzyp­cach i uwa­ża­no ją za cu­dow­ne dziec­ko. Moja mat­ka zbli­ży­ła się do nich ze­szłe­go lata w Kry­ni­cy – i za­chwy­ca­ła się nimi nad­zwy­czaj­nie. Chcia­ła ko­niecz­nie, abym tej zimy od­no­wił z nimi zna­jo­mość, ale one wy­je­cha­ły na zimę z War­sza­wy. Już wów­czas ka­za­ła mi je za­pro­sić w swo­im imie­niu do Ja­strzę­bia, a te­raz, na parę dni przed śmier­cią wuja pi­sa­ła, żeby przy­je­cha­ły do nas na dłu­żej. Oneg­daj otrzy­ma­li­śmy de­pe­szę, że przy­ja­dą. Pan po­dob­no z nimi w wiel­kiej przy­jaź­ni.

– W ogrom­nej i bar­dzo szcze­rej – od­rzekł Groń­ski.

– Bo ja chciał­bym z pa­nem tro­chę o nich po­mó­wić, ale że to już póź­no i pan po po­dró­ży, więc może by le­piej ju­tro.

– W ko­lei spa­łem, a ze sta­cji do was nie­da­le­ko. Mam przy tym ten zły zwy­czaj, że nig­dy nie kła­dę się przed dru­gą.

Na twa­rzy Krzyc­kie­go od­bi­ło się tro­chę za­kło­po­ta­nia. Na­lał so­bie kie­li­szek wina, wy­pił je i rzekł:

– Spra­wa jest dość de­li­kat­na. Oto, je­stem pra­wie pe­wien, że mat­ka coś so­bie uło­ży­ła. Może już o tym do pana pi­sa­ła, a je­śli nie, to bę­dzie o tym z pa­nem mó­wi­ła, po­nie­waż jej bar­dzo cho­dzi o pań­skie zda­nie, a w da­nym ra­zie i o po­moc. Parę razy mi już tak mi­mo­cho­dem wspo­mi­na­ła o pań­skim wpły­wie na pa­nią Otoc­ką.

I wie­rzę, bo pan ma na wszyst­kich wpływ, nie wy­łą­cza­jąc i mo­jej mat­ki. Ale wła­śnie dla­te­go, chciał­bym pana o jed­ną rzecz po­pro­sić.

Groń­ski spoj­rzał na mło­de­go szlach­ci­ca, a po­tem na słu­żą­ce­go, jak­by chciał po­wie­dzieć: "a po co tu ten świa­dek?" – Krzyc­ki zaś zro­zu­miał i rzekł:

– On moc­no nie­do­sły­szy, więc mo­że­my roz­ma­wiać swo­bod­nie, a sa­pie dla­te­go, że ma ast­mę.

Po czym tak mó­wił da­lej:

– Mat­ka już od dwóch lat chcia­ła­by mnie ko­niecz­nie oże­nić, więc krzą­ta się, roz­pi­su­je li­sty, wy­sy­ła mnie co zima do War­sza­wy, a je­stem pe­wien, że i ze­szłe­go lata była w Kry­ni­cy nie tyle dla zdro­wia, bo Bogu dzię­ki, po­mi­mo reu­ma­ty­zmów, trzy­ma się nie­źle – ile dla­te­go, żeby się mię­dzy pan­na­mi ro­zej­rzeć i coś upa­trzyć. Ale tak tam ją te na­sze niby-ku­zyn­ki ocza­ro­wa­ły, że wró­ci­ła, jak przy­pusz­czam, z go­to­wym pro­jek­tem…

– Mu­szę cię uprze­dzić prze­rwał Groń­ski – że je­śli idzie o pan­nę Ma­ry­nię, to gmach bu­du­je­cie na lo­dzie, gdyż na­przód, ona ma szes­na­ście lat, po wtó­re, z koń­cem je­sie­ni wy­bie­ra się znów do kon­ser­wa­to­rium w Bruk­se­li, a po trze­cie, cała jej du­sza sie­dzi w skrzyp­cach i praw­do­po­dob­nie na za­wsze w nich zo­sta­nie.

– A niech so­bie sie­dzi i niech zo­sta­nie. Pan mówi: „bu­du­je­cie” – a ja nie tyl­ko nic nie bu­du­ję, ale wo­lał­bym, żeby i mat­ka nie bu­do­wa­ła, bo jej póź­niej bę­dzie przy­kro. – Zresz­tą mat­czy­sko ko­cha­ne jest naj­pocz­ciw­sze w świe­cie i z pew­no­ścią cho­dzi jej przede wszyst­kim o to, bym do­stał do­brą i za­cną ko­bie­tę, ale jed­nak­że wo­la­ła­by, żeby moja przy­szła nie za­nad­to była po­dob­na do grec­kie­go po­są­gu.

– Więc co?

–- Więc idzie nie o pan­nę Ma­ry­nię, tyl­ko o ide­al­ną, ale za­ra­zem o cie­płą wdów­kę, a tym­cza­sem ja za nic nie mógł­bym się na to zgo­dzić.

– Od­po­wiem ci jed­ną li­tew­ską aneg­do­tą, we­dle któ­rej baba chło­pu, któ­ry twier­dził, że się pana nie boi – od­po­wie­dzia­ła: „Kiba ty jego nie wi­dzia­łesz!” – Otóż, chy­ba ty pani Otoc­kiej nie wi­dzia­łeś albo za­po­mnia­łeś, jak wy­glą­da.

Lecz Krzyc­ki po­wtó­rzył:

– Za nic! choć­by wy­glą­da­ła jak świę­ty ob­raz.

– To może się ko­chasz w kim in­nym?

– Prze­cie pan prze­śla­do­wał mnie jesz­cze ze­szłej zimy pan­ną Różą Sta­brow­ską – i wy­zna­ję, że mi bar­dzo przy­pa­dła do ser­ca. Ale nie po­zwo­li­łem so­bie za­ko­chać się w niej, bo wiem, że ro­dzi­ce by mi jej nie dali. Nie je­stem i nie będę dla nich nig­dy dość ma­jęt­ny. Dla­te­go ucie­kłem przed koń­cem kar­na­wa­łu z War­sza­wy. Nie chcia­łem za­truć próż­nym uczu­ciem ży­cia ani so­bie, ani jej, gdy­by mnie po­ko­cha­ła.

– A w ra­zie te­sta­men­tu na two­ją ko­rzyść? Rzu­cił­byś się pro­sto na dym – jak daw­ny ułan? Nie­praw­da?

– Z pew­no­ścią, ale po­nie­waż na to nie li­czę i to się wca­le nie sta­nie, więc nie ma o czym mó­wić.

– Wspo­mnia­łeś jed­nak, że chcesz mnie o coś pro­sić. Czym tedy mogę ci się przy­słu­żyć?

Ja chcia­łem pana pro­sić, żeby pan nie utwier­dzał mat­ki w za­mia­rach co do pani Otoc­kiej.

– Jaki ty je­steś dziw­ny. Prze­cie, jak mat­ka zo­ba­czy, że się ku niej nie masz, to sama się ich wy­rzek­nie.

– Tak, ale zo­sta­nie jej tro­chę żalu i do sie­bie, i do mnie. Czło­wiek za­wsze nie­rad, jak mu się jego za­my­sły nie uda­ją, a mat­czy­sko i tak wiecz­nie za­tro­ska­ne, choć czę­sto bez po­wo­dów, bo osta­tecz­nie żad­na ru­ina nam nie gro­zi. Ale ona ma tyle za­ufa­nia do pań­skie­go ro­zu­mu, że je­śli jej pan wy­tłu­ma­czy, że le­piej tej my­śli po­nie­chać, to jej po­nie­cha. Trze­ba by tyl­ko tak to zro­bić, żeby jej się zda­wa­ło, że sama do tego do­szła. A wiem, że pan to po­tra­fi, i li­czę na pań­ską przy­jaźń.

– Mój Wład­ku – rzekł Groń­ski – ja w tych rze­czach mam mniej prak­ty­ki, a za­tem i mniej ro­zu­mu niż pierw­sza z brze­gu wa­sza są­siad­ka. W li­ście two­jej mat­ki jest sło­wo w sło­wo ta­kie samo wy­ra­że­nie: że li­czy na moją przy­jaźń. Wo­bec tego, po­zo­sta­je mi chy­ba jed­no – to jest w nic się nie wda­wać, tym bar­dziej że – po­wia­dam to zu­peł­nie otwar­cie – ja wca­le nie mam mniej przy­jaź­ni dla pani Otoc­kiej niż dla was. Bio­rąc zaś spra­wę z in­nej stro­ny, to na­wet dziw­nie wy­glą­da, że tu się mówi o pani Otoc­kiej bez pani Otoc­kiej. Two­jej mat­ce wol­no wie­rzyć, że każ­da ko­bie­ta, by­łeś do niej rękę wy­cią­gnął, chwy­ci ją bez wa­ha­nia – ale to­bie nie… Bo ty się tak za­rze­kasz, jak­by wszyst­ko tyl­ko od cie­bie za­le­ża­ło, a ja cię upew­niam, że by­najm­niej tak nie jest i że pani Otoc­ka, je­śli się zde­cy­du­je pójść kie­dy­kol­wiek za mąż, bę­dzie bar­dzo trud­na w wy­bo­rze.

– Pan ma zu­peł­ną słusz­ność – od­rzekł Krzyc­ki – ale ja prze­cie nie je­stem ani tak głu­pi, ani tak próż­ny, że­bym miał my­śleć, iż rzecz za­le­ża­ła­by tyl­ko ode mnie, a je­ślim się wy­ra­ził w spo­sób nie­od­po­wied­ni, to tyl­ko dla­te­go, że my­śla­łem o mat­ce i o so­bie, a wca­le nie o pani Otoc­kiej. Cho­dzi mi tyl­ko o to, by mat­ka nie na­kła­nia­ła mnie do sta­ra­nia się o nią, a zresz­tą przy­pusz­czam zu­peł­nie, że do­stał­bym od­ko­sza.

Na to Groń­ski ogar­nął oczy­ma uro­dzi­wą po­stać chło­pa­ka i od­rzekł z pew­ną życz­li­wą zrzęd­no­ścią:

– To do­brze, choć nie wiem, czy mó­wisz szcze­rze, bo tacy jak ty mają, li­cho wie dla­cze­go, dużo szczę­ścia do ko­biet – i wie­dzą o tym do­sko­na­le. Ale co masz prze­ciw pani Otoc­kiej? Prze­cie jej pra­wie nie znasz. A ja ci po­wiem, że obie te pa­nie to jest tak wy­so­ki ga­tu­nek, jak rzad­ko moż­na zna­leźć.

– Wie­rzę, wie­rzę, ale na­przód pani Otoc­ka jest wszyst­kie­go trzy lata młod­sza ode mnie, to zna­czy, że ma dwa­dzie­ścia czte­ry, a po wtó­re, jest wdo­wą.

– Tedy masz uprze­dze­nie do wdów?

– Przy­zna­ję mam! Nie­chże mał­żeń­stwo da mi wszyst­ko, co może dać, a mał­żeń­stwo z wdo­wą mi tego nie da. Wdo­wa!… Po­my­śleć, że każ­de sło­wo, któ­re dziew­czy­na z ru­mień­cem i spod ser­ca wy­szep­ce, wdo­wa już kie­dyś ko­muś mó­wi­ła – że to, co w dziew­czy­nie jest jak­by ofia­rą dla mi­ło­ści – we wdo­wie jest tyl­ko re­pe­ty­cją!… nie! Dzię­ku­ję za kwiat, któ­ry już ktoś przed­tem osku­by­wał. Szczę­ścia nie dzie­dzi­czy się w spad­ku ani z dru­giej ręki. Nie­chże nie tyl­ko mał­żeń­stwo, ale i mi­łość da mi wszyst­ko co dać może, a nie – to wolę zo­stać sta­rym ka­wa­le­rem.

– Mój ko­cha­ny – od­rzekł Groń­ski – mię­dzy ser­cem, a na przy­kład, wor­kiem z pie­niędz­mi jest jed­nak gru­ba róż­ni­ca. Pie­nią­dze, gdy raz je wy­dasz, to ich nie ma, a ser­ce to żywy or­ga­nizm, któ­ry się od­ra­dza i wy­twa­rza nowe siły.

Być może – w każ­dym jed­nak ra­zie zo­sta­je pa­mięć o tym, co było… Zresz­tą, ja nie wy­gła­szam żad­nych ogól­nych teo­rii, tyl­ko moje wi­dzi­mi­się oso­bi­ste. Po pro­stu nie mógł­bym się za­ko­chać we wdo­wie, a ja chcę się choć tro­chę ko­chać w swo­jej żo­nie. In­a­czej, co ja będę miał w ży­ciu? Go­spo­dar­stwo – do­brze! Je­stem rol­nik i zga­dzam się orać i siać do śmier­ci. Ale kto my­śli, że to może dać szczę­ście i spo­kój, ten po pro­stu nie ma po­ję­cia, co to za kupa trosk, go­ry­czy, zgry­zot, za­wo­dów, uja­da­nia się i starć ze złą wolą lu­dzi i na­tu­ry. Są, praw­da, chwi­le ja­śniej­sze, ale da­le­ko czę­ściej trze­ba się bro­nić wprost obrzy­dze­niu. Otóż ja chcę przy­najm­niej tego, że­bym wra­cał chęt­nie z pola i ze sto­dół do domu, żeby mnie tam cze­ka­ło ja­kieś pysz­cząt­ko, któ­re chciał­bym ca­ło­wać, i ja­kieś oczy, w któ­re bym chciał pa­trzeć. Chcę też mieć ko­goś, komu bym mógł od­dać to, co we mnie jest naj­lep­sze­go. I mó­wię o tym nie jak ja­kiś ro­man­tyk, ale jak czło­wiek trzeź­wy, któ­ry po­tra­fi pro­wa­dzić re­jestr roz­cho­du i przy­cho­du nie tyl­ko w go­spo­dar­stwie, ale i w ży­ciu.

Groń­ski po­my­ślał, że istot­nie każ­de peł­ne mę­skie ży­cie po­win­no mieć dwie twa­rze: jed­ną ze zmarsz­czo­nym czo­łem i wy­ra­zem na­tę­żo­nej my­śli, zwró­co­ną ku za­da­niom ludz­ko­ści, dru­gą ci­chą i spo­koj­ną w domu przy ogni­sku.

– Tak – rzekł – po­do­ba mi się ten dom jako uciecz­ka od trosk i to w nim „pysz­cząt­ko” jako atrak­cja.

Krzyc­ki uka­zał w uśmie­chu swo­je zdro­we, świe­cą­ce zęby i od­po­wie­dział we­so­ło:

– Ach, jak mnie się po­do­ba! – aż du­sza pisz­czy! I po­czę­li się obaj śmiać.

– Ale – rzekł Groń­ski – trze­ba być dość szczę­śli­wym, żeby to zna­leźć, i dość od­waż­nym, żeby to zdo­być.

Krzyc­kie­mu zaś przy­szedł na­gle na pa­mięć pe­wien bal w War­sza­wie, pan­na Róża Sta­brow­ska, jej smut­ne oczy i jej bia­łe, na wpół dzie­cin­ne jesz­cze ra­mio­na, wy­chy­la­ją­ce się z tiu­lów jak z pia­ny wod­nej, więc wes­tchnął z ci­cha:

– Cza­sem po­trze­ba i na to od­wa­gi – rzekł – by sa­me­go sie­bie okieł­znać.

W po­ko­ju sły­chać było przez chwi­lę tyl­ko mia­ro­we tyk-tak szaf­ko­we­go ze­ga­ra i sa­pa­nie ast­ma­tycz­ne­go słu­gi, któ­ry drze­mał opar­ty o kre­dens.

Go­dzi­na była póź­na, więc Groń­ski wstał i otrzą­snąw­szy się z chwi­lo­we­go za­my­śle­nia, rzekł jak­by sam do sie­bie:

– A te pa­nie ju­tro przy­jeż­dża­ją…

Po czym do­dał jak­by z pew­nym smut­kiem:

– Och! w two­im wie­ku wol­no się jesz­cze nie kieł­znać.Roz­dział II

Te pa­nie przy­je­cha­ły istot­nie do Ja­strzę­bia na­stęp­ne­go dnia koło po­łu­dnia, a za­raz po nich i Do­łhań­ski, któ­ry jed­nak nie wi­dział się z nimi w dro­dze, al­bo­wiem je­chał w in­nym wa­go­nie, na sta­cji zaś za­jął się cał­kiem od­bio­rem rze­czy i przy­był w osob­nym po­wo­zie. Go­ście nie za­sta­li Krzyc­kie­go w domu. Po­nie­waż spadł na nie­go cały cię­żar po­grze­bu i wszyst­kich po­łą­czo­nych z nim kło­po­tów, prze­to o wcze­snej go­dzi­nie wy­je­chał do Rzę­śle­wa. Eks­por­ta­cja zwłok wy­zna­czo­na była na go­dzi­nę trze­cią. Mat­ka Wła­dy­sła­wa przy­je­cha­ła do rzę­ślew­skie­go ko­ścio­ła z pa­nią Otoc­ką, z pan­ną Ma­ry­nią Zbył­tow­ską i z ich przy­ja­ciół­ką, pan­ną An­ney. W dru­gim po­wo­zie przy­by­li Groń­ski i Do­łhań­ski, a na ko­niec trze­ci do­sta­wił młod­sze ro­dzeń­stwo Krzyc­kie­go, je­de­na­sto­let­nią Anu­się i młod­sze­go od niej o rok Sta­sia, wraz z boną Fran­cuz­ką i gu­wer­ne­rem La­sko­wi­czem. Pani Krzyc­ka przy­po­mnia­ła syna krew­niacz­kom i przed­sta­wi­ła go pan­nie An­ney, ale on za­le­d­wie miał czas ukło­nić się i ob­rzu­cić je wzro­kiem, po czym za­raz od­wo­ła­no go w ja­kiejś spra­wie, do­ty­czą­cej ostat­nich roz­po­rzą­dzeń po­grze­bo­wych. Wy­siadł­szy z po­wo­zu, pa­nie z trud­no­ścią do­ci­snę­ły się do ko­ścio­ła, cho­ciaż to­ro­wa­no im dro­gę, al­bo­wiem i w ko­ście­le, i na okól­ni­ku, w ob­rę­bie ogro­dze­nia, pa­no­wał tłok nie­zwy­kły. Więk­sza wła­sność przy­by­ła wpraw­dzie w na­der szczu­płej licz­bie, gdyż nie­bosz­czyk Żar­now­ski z ni­kim nie żył, a przy tym, prócz Ja­strzę­bia, Gó­rek i Wia­tra­ko­wa, nie było już dwo­rów w oko­li­cy, na­to­miast chło­pi rzę­ślew­scy sta­wi­li się, jak je­den czło­wiek, z ba­ba­mi i dzieć­mi. Po­wód do tego był taki, że nie wia­do­mo skąd i dla­cze­go ro­ze­szła się mię­dzy nimi wieść, że nie­bosz­czyk im za­pi­sał cały ma­ją­tek. Dość licz­ne ich gro­ma­dy sta­ły rów­nież na ze­wnątrz par­ka­nu, a gło­śne ich roz­mo­wy i za­nie­po­ko­jo­ne twa­rze świad­czy­ły o wra­że­niu, ja­kie uczy­ni­ła na nich wieść o za­pi­sie.

Po od­śpie­wa­niu wi­gi­lii i dość dłu­gim na­bo­żeń­stwie, uka­za­ły się we drzwiach po­prze­dzo­ne krzy­żem bia­łe kom­że księ­ży, za któ­ry­mi wy­nie­sio­no trum­nę. Ka­ra­wan stał go­to­wy, ale chło­pi wzię­li ją, na wia­rę za­pi­su, na ra­mio­na, by po­nieść na od­le­gły o wior­stę cmen­tarz, na któ­rym znaj­do­wa­ły się gro­by Żar­now­skich. Groń­ski po­dał ra­mię pani Krzyc­kiej, Do­łhań­ski pani Otoc­kiej, Wła­dy­sła­wo­wi zaś, któ­ry te­raz do­pie­ro mógł się do nich przy­łą­czyć, przy­pa­dła ja­sno­wło­sa pan­na An­ney. Po chwi­li or­szak po­grze­bo­wy ru­szył z wol­na w stro­nę cmen­ta­rza.

Spod cie­nia lip ko­ściel­nych wy­su­nął się wkrót­ce na za­la­ną słoń­cem po­lną dro­gę i roz­cią­gnął się na niej dłu­gim pa­smem. Na cze­le szli księ­ża; za nimi ko­ły­sa­ła się wy­so­ko na chłop­skich ra­mio­nach trum­na, tuż po­stę­po­wa­li krew­ni i go­ście, a da­lej gro­ma­da sza­rych suk­man chłop­skich i ja­skra­we pla­my żół­tych i czer­wo­nych chu­s­tek ko­bie­cych, od­rzy­na­ją­ce się krzy­kli­we od zie­lo­nej wio­sen­nej runi mło­dych zbóż. Cho­rą­gwie ko­ściel­ne z tru­pi­mi gło­wa­mi i z ob­ra­za­mi świę­tych chwi­la­mi pły­nę­ły cięż­ko w zło­tym po­wie­trzu, chwi­la­mi wzdy­ma­ły się z ło­po­tem, gdy zry­wał się wiatr. W ten spo­sób, mi­go­cąc w słoń­cu, gro­ma­dy ludz­kie cią­gnę­ły ku to­po­lom ocie­nia­ją­cym cmen­tarz. Od cza­su do cza­su roz­le­ga­ły się śpie­wy księ­ży, któ­re zry­wa­ły się na­gle i z ogrom­nym smut­kiem. Bli­żej cmen­ta­rza chło­pi roz­po­czę­li li­ta­nię, a wio­sen­ne po­dmu­chy chwy­ta­ły te pie­śni pol­skie i ła­ciń­skie – i nio­sły je wraz z za­pa­chem ga­sną­cych usta­wicz­nie świec i z ży­wicz­ną wo­nią po­chod­ni na bory i lasy.

Krzyc­ki, któ­ry pro­wa­dził pan­nę An­ney, za­uwa­żył, że dłoń jej, opar­ta na jego ra­mie­niu, drży dość moc­no. Przy­szło mu jed­nak na myśl, że zmę­czy­ła za­pew­ne rękę trzy­ma­jąc pa­ra­sol­kę po dro­dze z Ja­strzę­bia do Rzę­śle­wa, i nie zwra­cał na to wię­cej uwa­gi. W prze­ko­na­niu też, że taki ob­chód, jak po­grzeb, uwal­nia od roz­po­czę­cia zwy­kłej to­wa­rzy­skiej roz­mo­wy, szedł w mil­cze­niu. Był zmę­czo­ny i głod­ny. Do gło­wy ci­snę­ły mu się bez­ład­ne my­śli o wuju Żar­now­skim, o tym, że nie umie zdo­być się na żal po nim, o po­grze­bie, o świe­żo przy­by­łych ku­zyn­kach i o wczo­raj­szej roz­mo­wie z Groń­skim. Chwi­la­mi spo­glą­dał z roz­tar­gnie­niem na obocz­ne pole i na wpół świa­do­mie stwier­dzał, że na uro­dzaj­nej rzę­ślew­skiej zie­mi ozi­mi­ny za­rów­no jak jare zbo­ża za­po­wia­da­ją się do­sko­na­le – i po pew­nym do­pie­ro cza­sie przy­po­mniał so­bie, że wy­pa­da jed­nak za­jąć się tro­chę i to­wa­rzysz­ką.

Ja­koż po kil­ku ukrad­ko­wych na nią spoj­rze­niach zbu­dzi­ła się w nim cie­ka­wość stę­pio­na po­przed­nio przez zmę­cze­nie, głód i zły hu­mor. Bli­skość ko­bie­ty mło­dej – i jak to za­uwa­żył, do­rod­nej, po­czę­ła nań od­dzia­ły­wać. Wy­da­ło mu się dziw­nym na­przód to, że pro­wa­dzi po rzę­ślew­skim go­ściń­cu An­giel­kę, któ­ra przy­by­ła Bóg wie skąd, a po­tem, że przed chwi­lą nie znał jej wca­le, obec­nie zaś wy­czu­wa cie­pło jej ra­mie­nia i dło­ni. Za­uwa­żył też za­raz, że dłoń ta, ob­ci­śnię­ta rę­ka­wicz­ką – lubo kształt­na, nie była wca­le mała, i po­my­ślał, że przy­czy­ną tego są spor­ty an­giel­skie: te­nis, wio­sło­wa­nie, łucz­nic­two i tym po­dob­ne. „Na­sze Po­lki – mó­wił so­bie – wy­glą­da­ją in­a­czej”.

– I pod wpły­wem my­śli o an­giel­skich spor­tach wy­da­ło mu się, że od tej wy­kwint­nie przy­bra­nej po­sta­ci bije ja­kaś szcze­gól­niej­sza siła, czer­stwość i sprę­ży­stość. To­wa­rzysz­ka po­czę­ła go… wię­cej zaj­mo­wać. Pro­wa­dząc ją pod rękę, mógł wi­dzieć tyl­ko jej pro­fil, na któ­ry zwra­cał uwa­gę co­raz czę­ściej – i w na­stęp­stwie do­kład­niej­szych spo­strze­żeń, z co­raz więk­szą cie­ka­wo­ścią. W pierw­szej chwi­li przy­znał tyl­ko, że jest to oso­ba przy­stoj­na, a zwłasz­cza hoża, lecz wkrót­ce po­tem za­czął mo­no­lo­go­wać w na­stę­pu­ją­cy spo­sób: „Ależ gru­bo na­wet przy­stoj­na, a szcze­rze mó­wiąc, ład­niej­sza i od pani Otoc­kiej, i od tego skrza­ta, któ­ry ma suk­nię po kost­ki, a du­szę, jak mówi Groń­ski – w skrzyp­cach”. Nie była to jed­nak ści­sła praw­da, gdyż pani Otoc­ka, wy­smu­kła bru­net­ka z wy­ra­zem blon­dyn­ki, była ty­pem bar­dziej wy­twor­nym i ra­so­wym, a „skrzat” miał twarz po pro­stu aniel­ską. Gdy­by jed­nak na ra­zie urzą­dzo­no w tej spra­wie bez­po­śred­nie taj­ne gło­so­wa­nie, Krzyc­ki, może z po­wo­du opo­zy­cji prze­ciw za­mia­rom mat­ki, gło­so­wał­by za pan­ną An­ney.

Po nie­ja­kim cza­sie wy­da­ło mu się, że i pan­na An­ney przy­pa­tru­je mu się ukrad­kiem, po­sta­no­wił więc ją na tym schwy­tać i za­czął spo­glą­dać na nią bar­dziej otwar­cie. Ale wów­czas to, co uj­rzał, zdzi­wi­ło go w naj­wyż­szym stop­niu. Oto po po­licz­kach mło­dej An­giel­ki spły­wa­ły, jed­na za dru­gą, łzy. Usta były za­ci­śnię­te, jak­by chcia­ła po­ha­mo­wać wra­że­nie, a ręka wspar­ta na jego ra­mie­niu nie prze­sta­wa­ła drżeć.

„Albo to jest prze­sad­na tkli­wość – po­my­ślał Krzyc­ki – albo roz­stro­jo­ne an­giel­skie ner­wy. Dla­cze­go u li­cha mia­ła­by pła­kać po czło­wie­ku, któ­re­go nig­dy w ży­ciu nie wi­dzia­ła? chy­ba że przy­po­mniał się jej po­grzeb ojca lub ko­goś bli­skie­go z ro­dzi­ny.

Pan­na An­ney nie wy­glą­da­ła jed­nak wca­le na oso­bę z roz­stro­jo­ny­mi ner­wa­mi. Ja­koż po pew­nym cza­sie wzru­sze­nie jej prze­szło; po­czę­ła tyl­ko z tak szcze­gól­nym za­ję­ciem i z taką uwa­gą spo­glą­dać na gro­ma­dy lu­dzi, na oko­li­cę, na pola i od­le­głe wstąż­ki boru, jak­by chcia­ła utrwa­lić so­bie wszyst­ko raz na za­wsze w pa­mię­ci.

„Trze­ba jej było wziąć ze sobą ko­da­ka” – po­my­ślał Krzyc­ki.

Byli już nie­da­le­ko od wrót cmen­tar­nych. Ale tym­cza­sem ze­rwał się wiatr sil­niej­szy od po­przed­nich po­dmu­chów, prze­le­ciał na­głym cie­niem po runi zbóż, pod­niósł tu­man ku­rzu na dro­dze, po­ga­sił te brac­kie świe­ce, któ­re nie po­ga­sły przed­tem, i okrę­cił dłu­gim wo­alem pan­ny An­ney szy­ję Krzyc­kie­go.

Wów­czas pu­ści­ła jego ra­mię i uwal­nia­jąc go z wię­zów ozwa­ła się po pol­sku z bar­dzo nie­znacz­nym ob­cym ak­cen­tem:

– Prze­pra­szam pana. Taki wiatr.

– To nic – od­po­wie­dział Wła­dy­sław. – Ale może pani woli wsiąść do po­wo­zu, bo istot­nie wi­chu­ra zry­wa się co­raz czę­ściej.

– Nie, dzię­ku­ję – od­rze­kła. –To, zda­je się, już bar­dzo bli­sko. Pój­dę tyl­ko osob­no, bo mu­szę trzy­mać i woal, i suk­nię.

W cza­sie tej roz­mo­wy sta­li przez chwi­lę na­prze­ciw sie­bie, ale jak­kol­wiek była to krót­ka chwi­la, Krzyc­ki po­ro­bił nowe od­kry­cia. Nie tyl­ko bo­wiem stwier­dził, że pan­na An­ney jest rze­czy­wi­ście bar­dzo ład­na i ma nad­zwy­czaj prze­źro­cza cerę przy ja­snych wło­sach, ale nade wszyst­ko, że jej nie­bie­skie oczy nie pa­trzą dwo­ma osob­ny­mi pro­mie­nia­mi, ale jak­by jed­ną ła­god­ną, nie­bie­ską i tro­chę za­mglo­ną smu­gą. Krzyc­ki nie umiał na ra­zie zdać so­bie spra­wy, w czym leży ja­kiś od­ręb­ny i szcze­gól­ny urok tego spoj­rze­nia, ale od­czuł go do­sko­na­le.

Tym­cza­sem do­szli do cmen­ta­rza. Krót­ka mo­dli­twa za­trzy­ma­ła wszyst­kich przy bra­mie, po czym or­szak wsu­nął się mię­dzy ko­ły­sa­ne wia­trem to­po­le i po­za­ra­sta­ne nad krzy­ża­mi buj­ną tra­wą mo­gi­ły, w któ­rych spa­li chło­pi rzę­ślew­scy. Grób Żar­now­skich stał w środ­ku. W przo­do­wej jego ścia­nie wi­dać było otwór, wy­bi­ty na przy­ję­cie no­we­go człon­ka ro­dzi­ny. Z boku wi­dać było dwóch mu­la­rzy w za­bie­lo­nych far­tu­chach, ma­ją­cych pod no­ga­mi ce­ber z roz­ro­bio­nym ce­men­tem i stos świe­żych ce­gieł. Trum­nę usta­wio­no na pia­sku tuż przy otwo­rze i księ­ża roz­po­czę­li nad nią dłu­gie śpie­wy. Gło­sy ich to wzno­si­ły się, to opa­da­ły jak fale w roz­ko­ły­sa­nym i sen­nym ryt­mie, któ­re­mu wtó­ro­wał szum to­po­li, fur­ko­ta­nie cho­rą­gwi na wie­trze i szmer pa­cie­rzy, od­ma­wia­nych jak­by me­cha­nicz­nie przez chło­pów. Na­stęp­nie pro­boszcz rzę­ślew­ski roz­po­czął mowę, ale po­nie­waż nie żył do­brze z nie­bosz­czy­kiem, prze­to po­le­cał go wię­cej mi­ło­sier­dziu bo­że­mu, niż chwa­lił. Na­okół wi­dać było twa­rze krew­nych Żar­now­skie­go, po­waż­ne i od­po­wied­nio do chwi­li sku­pio­ne, ale ani zbo­la­łe, ani za­la­ne łza­mi, ra­czej obo­jęt­ne, z wy­ra­zem ocze­ki­wa­nia, a na­wet i nudy. Trum­na rów­nież zda­wa­ła się tyl­ko cze­kać na za­koń­cze­nie ob­rzę­du, jak­by jej pil­no było do tej piw­ni­cy i do tych ciem­no­ści, dla któ­rych była wła­ści­wie prze­zna­czo­na. Tym­cza­sem po prze­mó­wie­niu zno­wu po­czę­ły się nad nią ko­ły­sać śpie­wy. Chwi­la­mi mil­kły, a wów­czas sły­chać było tyl­ko hu­la­ni­nę wia­tru po to­po­lach. Na ko­niec wy­so­ki, jak­by prze­ra­żo­ny głos za­in­to­no­wał re­qu­iem aeter­nam… i spadł na­gle jak słup ku­rzu skrę­co­ny wi­chrem – a po chwi­lo­wym mil­cze­niu za­brzmia­ło peł­ne ulgi: „wiecz­ny od­po­czy­nek” – i ce­re­mo­nia była skoń­czo­na.

Na trum­nę rzu­ca­no gar­ści pia­sku, po czym wsu­nię­to ją w otwór, któ­ry mu­la­rze po­czę­li za­mu­ro­wy­wać, ukła­da­jąc ce­gły jed­ną na dru­giej i omasz­cza­jąc je wap­nem. Prze­gro­da, któ­ra mia­ła od­dzie­lić raz na za­wsze pana Żar­now­skie­go od świa­ta i od świa­tła, ro­sła z każ­dą chwi­lą. Gro­ma­dy wiej­skie opusz­cza­ły z wol­na cmen­tarz. Do pani Krzyc­kiej zbli­ży­ły się są­siad­ki z Gó­rek: pani Włóc­ka, wie­ko­wa i pa­te­tycz­na dama z nie­mło­dą cór­ką, któ­re po­czu­wa­ły się do obo­wiąz­ku wy­po­wie­dze­nia „kil­ku słów po­cie­chy” przez ni­ko­go nie ocze­ki­wa­nej i zgo­ła nie­po­trzeb­nej. Groń­ski po­czął roz­ma­wiać z Wła­dy­sła­wem:

– Za­uważ – mó­wił z ci­cha, pa­trząc na ro­bo­tę mu­la­rzy… – jesz­cze kil­ka ce­gieł – a po­tem, jak mówi Dan­te: aeter­na si­len­za. Ani żalu, ani jed­nej łzy i nikt tu wy­łącz­nie dla nie­go nie przyj­dzie. Mnie też cze­ka coś po­dob­ne­go, a ty za­pa­mię­taj, że tak grze­bią sta­rych ka­wa­le­rów. Two­ja mat­ka ma słusz­ność chcąc cię oże­nić.

– Co praw­da – od­po­wie­dział Krzyc­ki – nie­bosz­czyk był nie tyl­ko sta­rym ka­wa­le­rem, ale i od­lud­kiem, a zresz­tą, czyż to nie wszyst­ko jed­no?

– Po śmier­ci, za­pew­ne. Ale za ży­cia, gdy się o tym my­śli, to wca­le nie wszyst­ko jed­no. Jest to może nie­lo­gicz­ne i głu­pie ta „żą­dza po­śmiert­ne­go żalu” – a wsze­la­ko tak jest.

– Skąd się to bie­rze?

– Z rów­nie nie­mą­drej chę­ci prze­ży­cia sie­bie sa­me­go. Patrz: ot, ro­bo­ta skoń­czo­na i Żar­now­ski za­mknię­ty. Chodź­my.

Przy bra­mie ozwał się tur­kot za­jeż­dża­ją­cych po­wo­zów. To­wa­rzy­stwo ru­szy­ło ku wyj­ściu. Pa­nie szły te­raz gro­mad­ką na­przód, księ­ża i pa­no­wie, z wy­jąt­kiem Do­łhań­skie­go, któ­ry roz­ma­wiał z An­giel­ką, po­stę­po­wa­li za nimi.

Na­gle Krzyc­ki zwró­cił się do Groń­skie­go i za­py­tał:

– Jak na imię pan­nie An­ney?

– Póki je­ste­śmy na cmen­ta­rzu, mógł­byś my­śleć o czym in­nym. Na imię jej Agnes.

– Ład­ne imię.

– W An­glii dość czę­ste.

– Czy to bo­ga­ta oso­ba?

– I to py­ta­nie mógł­byś odło­żyć, ale je­śli ci za­le­ży na po­śpie­chu, za­py­taj Do­łhań­skie­go. On ta­kie rze­czy wie naj­le­piej.

– Py­tam wła­śnie dla­te­go, że go wi­dzę koło niej i sły­szę przy tym, że się sa­dzi na an­gielsz­czy­znę.

– To sztu­ka dla sztu­ki, gdyż on się ma ku pani Otoc­kiej.

– Ach!?

Rów­nie daw­no, jak bez­sku­tecz­nie. Bo wi­dzisz, na­wet jemu trud­no jest wie­dzieć do­kład­nie, ile ma po­sa­gu pan­na An­ney, tym­cza­sem za­pis, jaki nie­bosz­czyk dy­rek­tor Otoc­ki zo­sta­wił żo­nie, jest do­kład­nie wia­do­my.

– Mam na­dzie­ję, że pięk­na ku­zyn­ka da mu od­ko­sza.

– Któ­ry po­więk­szy pięk­ną ko­lek­cję. A ty co po­wiesz o ku­zyn­kach?

– Owszem!… pani Otoc­ka… owszem. Obie mają, jak mó­wią Ga­li­cja­nie, „coś no­bli­we­go”. Ale pan­na Ma­ry­nia to jesz­cze dzie­ciak.

Groń­ski po­czął pro­wa­dzić oczy­ma za wy­smu­kłą po­sta­cią idą­cej przed nimi pa­nien­ki i rzekł:

– To taki dzie­ciak, któ­ry mógł­by tak samo la­tać po po­wie­trzu, jak cho­dzi po zie­mi.

– Ae­ro­plan, czy co?

– Ostrze­gam cię, że to moja naj­więk­sza ad­o­ra­cja.

– Sły­sza­łem. Lu­dziom to już wia­do­mo.

– Tyl­ko nie wie­dzą, że ta ad­o­ra­cja nie jest ko­lo­ru czer­wo­ne­go, lecz nie­bie­skie­go.

– Tego nie bar­dzo ro­zu­miem.

– Jak ją bli­żej po­znasz, to mnie zro­zu­miesz.

Krzyc­ki, któ­re­go wię­cej za­ję­ła pan­na An­ney, chciał znów zwró­cić na nią roz­mo­wę, ale tym­cza­sem wy­szli za bra­mę, przed któ­rą cze­ka­ły ko­nie. Mło­dy czło­wiek jął pod­sa­dzać pa­nie do po­wo­zu, przy czym raz jesz­cze uj­rzał zwró­co­ną ku so­bie na chwi­lę nie­bie­ską smu­gę oczu An­giel­ki. Na od­jezd­nym mat­ka za­py­ta­ła go, czy ukoń­czył czyn­no­ści po­grze­bo­we i czy wra­ca za­raz do Ja­strzę­bia.

– Nie – rzekł. – Umó­wi­łem się z pro­bosz­czem, by mi po­zwo­lił za­pro­sić księ­ży do ple­ba­nii i mu­szę ich tam po­dej­mo­wać. Ale tyl­ko po­wi­tam ich, zjem coś i wy­mó­wię się go­ść­mi, by wró­cić jak naj­prę­dzej.

Tu skło­nił się pa­niom, po czym zdjął ręce z po­wo­zu, rzu­cił okiem na dy­sz­lo­we­go kasz­ta­na, by zo­ba­czyć, czy się nie stry­chu­je – i za­wo­łał: Ru­szaj!

Po­wo­zy po­to­czy­ły się tą samą dro­gą, któ­rą po­przed­nio szedł ża­łob­ny or­szak. Z sur­du­to­wych uczest­ni­ków po­grze­bu zo­stał, prócz Wła­dy­sła­wa, tyl­ko Do­łhań­ski, któ­ry, jako krew­ny nie­bosz­czy­ka, po­czu­wał się tak­że do obo­wiąz­ku po­dej­mo­wa­nia przy­by­łych na po­grzeb księ­ży, a prócz tego miał i inne po­wo­dy, dla któ­rych po­sta­no­wił do­trzy­mać Krzyc­kie­mu to­wa­rzy­stwa.

Ja­koż za­le­d­wie wsie­dli do brycz­ki, po­czął się roz­glą­dać wśród chło­pów sto­ją­cych jesz­cze gro­mad­ka­mi tu i ów­dzie, po czym za­py­tał:

– A gdzie re­jent Dzwon­kow­ski? Krzyc­ki uśmiech­nął się i od­rzekł:

– Po­je­chał na­przód z księż­mi, ale wie­czo­rem zo­ba­czysz go w Ja­strzę­biu, bo mi się sam za­pro­sił.

– Tak? A to ża­łu­ję, żem nie wró­cił z pa­nia­mi. Chcia­łem wy­do­być z Dzwon­kow­skie­go jaką wia­do­mość o te­sta­men­cie i my­śla­łem, że póź­niej nie bę­dzie moż­na.

– Cier­pli­wo­ści. Dzwon­kow­ski mó­wił mi, że te­sta­ment ma być po­ju­trze otwar­ty w jego kan­ce­la­rii i że mu­si­my na to przy­je­chać.

– Wła­śnie chcia­łem wie­dzieć dziś, czy ju­tro lub po­ju­trze war­to się tru­dzić. Je­śli wu­ja­szek pu­ścił nas jak to mó­wią – na bie­żą­cą wodę, to pani Włóc­ka słusz­nie wy­stą­pi­ła ze sło­wa­mi po­cie­chy. Ja przy­najm­niej będę jej po­trze­bo­wał przez czas dłuż­szy.

– Jak ty mo­żesz mó­wić ta­kie rze­czy!

– Ja mó­wię gło­śno to, co wy wszy­scy po ci­chu my­śli­cie. Pil­no mi do tego te­sta­men­tu i Dzwon­kow­ski ob­cho­dzi mnie w tej chwi­li wię­cej niż cały glo­bus ziem­ski ra­zem z pię­cio­ma czę­ścia­mi świa­ta, a to tym bar­dziej, że wi­dzia­łem, iż przy­wiózł ja­kieś pa­pie­ry.

– Co do tego, to uspo­kój się. Dzwon­kow­ski jest to naj­więk­szy me­lo­man, ja­kie­go znam, któ­ry uwiel­bia pan­nę Ma­ry­nię Zbył­tow­ską, z któ­rą się po­znał w Kry­ni­cy. Otóż wiem od Groń­skie­go, że do So­na­ty księ­ży­co­wej, w ukła­dzie Be­no­is na skrzyp­ce do­ro­bił akom­pa­nia­ment na fle­cie i prze­słał jej go do War­sza­wy. Dziś chciał­by zo­ba­czyć, jak to pój­dzie, więc za­pro­sił mi się do Ja­strzę­bia i przy­wiózł ze sobą so­na­tę, a oprócz so­na­ty całe paki in­nych nut. Za­rę­czam ci też, że o ni­czym in­nym nie bę­dzie chciał sły­szeć ani mó­wić.

– W ta­kim ra­zie niech dia­bli po­rwą flet Dzwon­kow­skie­go, skrzyp­ce pan­ny Zbył­tow­skiej, wasz ja­strzęb­ski for­te­pian i mu­zy­kę w ogól­no­ści.

Na to Krzyc­ki spoj­rzał na nie­go prze­kor­nie i rzekł:

– Ostroż­nie z na­szym ja­strzęb­skim for­te­pia­nem, bo je­śli wie­czo­rem usły­szy­my jaki ter­cet, to do for­te­pia­nu za­się­dzie pani Otoc­ka.

– Mam na­dzie­ję, że bę­dzie przy­najm­niej tak roz­stro­jo­ny jak ja w tej chwi­li i w ta­kim ra­zie nie za­zdrosz­czę ani jej, ani słu­cha­czom. – Ale wi­dzę, że Groń­ski na­ga­dał ci już ja­kichś plo­tek. Do­brze! Ja za to nie od­czu­wam tak jak on sta­ro­ka­wa­ler­skich po­cią­gów do pod­lot­ków, a mło­de cy­ran­ki lu­bię tyl­ko na pół­mi­sku. Nie­chże so­bie wo­dzi oczy­ma za swo­ją Ma­ry­nią, niech się do niej mo­dli, a mnie da spo­kój. Oni tam wszy­scy po­wa­rio­wa­li na mu­zy­kę i go­to­wi i was za­ra­zić w Ja­strzę­biu. Jed­na pan­na An­ney nie gra na ni­czym i ma tro­chę ro­zu­mu.

– A! pan­na An­ney nie gra na ni­czym?

– Tak. Co nie prze­szka­dza, że mo­gła­by w da­nym ra­zie za­grać na mnie albo na to­bie, a jesz­cze ła­twiej na to­bie niż na mnie.

– Dla­cze­go ła­twiej na mnie?

– Dla­te­go, że ja je­stem taki oso­bli­wy in­stru­ment, któ­ry chce z góry wie­dzieć, ile kon­cert przy­nie­sie.

Krzyc­ki, przy­zwy­cza­jo­ny od daw­na do cy­ni­zmu Do­łhań­skie­go wzru­szył ra­mio­na­mi, ale nie miał cza­su na od­po­wiedź, gdyż tym­cza­sem przy­je­cha­li do ple­ba­nii.Roz­dział III

Z Dzwon­kow­skie­go nie mógł istot­nie Do­łhań­ski nic in­ne­go wy­do­być prócz opry­skli­wych od­po­wie­dzi. Na­to­miast po przy­ję­ciu w ple­ba­nii sta­ry re­jent uczy­nił się wiel­ce roz­mow­ny, ale roz­ma­wiał z Krzyc­kim tyl­ko o pan­nie Ma­ry­ni, dla któ­rej miał kult bez gra­nic. Obec­nie oba­wiał się też, czy pani Krzyc­ka zgo­dzi się na urzą­dze­nie wie­czo­ru mu­zycz­ne­go w dzień po­grze­bu krew­ne­go i oba­wa ta nie prze­sta­wa­ła go tra­pić. W tej my­śli po­czął do­wo­dzić, że mu­zy­ka to­wa­rzy­szyć może tak do­brze śmier­ci jak ży­ciu, a po­waż­na, to­wa­rzy­szy za­wsze po­grze­bom – i że sko­ro lu­dzie nie wy­my­śli­li nic lep­sze­go od niej, na­wet ku czci Pana Boga, prze­to moż­na przy­pusz­czać, że uła­twia ona wzlot dusz ku nie­bu, a na­wet i zba­wie­nie. Krzyc­ki przy­gry­zał wąsa i go­dził się bez­względ­nie na te wy­wo­dy wie­dząc, że sta­ru­szek ma zwy­czaj ła­jać bez mi­ło­sier­dzia opo­nen­tów – i na tego ro­dza­ju roz­mo­wach, w któ­rych ku wiel­kiej iry­ta­cji Do­łhań­skie­go nie było żad­nej wzmian­ki o te­sta­men­cie, upły­nę­ła im dro­ga po­wrot­na. W Ja­strzę­biu cze­ka­no na nich z her­ba­tą, ale po­nie­waż wiatr ustał przed za­cho­dem słoń­ca zu­peł­nie i uczy­nił się roz­kosz­ny wie­czór wio­sen­ny, więc pa­nie były wraz z Groń­skim w ogro­dzie. Gdy Krzyc­ki i jego to­wa­rzy­sze uda­li się tam za nimi, za­sta­li pa­nią Krzyc­ką i pa­nią Otoc­ką nad brze­giem sta­wu, a pan­nę An­ney z Ma­ry­nią w ło­dzi na sta­wie. Czer­wo­ny blask prze­sy­cał cał­kiem po­wie­trze; za­pach bzów ro­sną­cych nie­da­le­ko brze­gu mie­szał się z wo­nią tor­fu, rzę­sy i ryb. Woda była ciem­no­zie­lo­na na krań­cach od olch i wierzb, któ­re ją ob­rę­bia­ły, w środ­ku zaś, na roz­le­wie, zło­ta, z od­bły­ska­mi pur­pu­ry i pa­wich piór. Łódź pły­nę­ła w świe­tle ku szczer­ko­wi, któ­re­go wą­ski pa­sek od stro­ny ogro­du słu­żył jako miej­sce lą­do­wa­nia. Pan­na Zbył­tow­ska sie­dzia­ła w środ­ku czół­na, a pan­na An­ney, sto­jąc z tyłu, pro­wa­dzi­ła je jed­nym wio­słem, po­py­cha­jąc sta­tek a ra­zem i ste­ru­jąc z nie­po­spo­li­tą wpra­wą. Na tle wody i nie­ba od­rzy­na­ła się od stóp do głów jej sil­na, wy­smu­kła po­stać, z po­da­ną na­przód pier­sią, prze­chy­la­ją­ca się zgod­nie z ru­chem wio­sła. Chwi­la­mi prze­sta­wa­ła nim ro­bić, a gdy łódź, pły­nąc co­raz wol­niej, za­trzy­my­wa­ła się w koń­cu na gład­kiej toni – wi­dać było w lu­strza­nym prze­źro­czu dru­gą łód­kę, dru­gą pan­nę Ma­ry­nię i dru­gą pan­nę An­ney. Był w tym ob­ra­zie wiel­ki wiej­ski spo­kój. Blask na nie­bie ro­bił się co­raz czer­wień­szy, jak gdy­by po­żar obej­mo­wał całą za­chod­nią stro­nę. Wy­so­ko nad sta­wem pod pło­ną­cą ko­pu­łą nie­ba uka­za­ły się sznu­ry dzi­kich ka­czek, po­wią­za­ne jak­by z czar­nych krzy­ży­ków. Drze­wa sta­ły nie­ru­cho­me i ci­szę prze­ry­wał tyl­ko od­głos tar­ta­ku, do­cho­dzą­cy od stro­ny gro­bli.

Po chwi­li pan­na An­ney przy­bi­ła do brze­gu. Groń­ski, któ­re­mu cho­dzi­ło o to, by „ad­o­ra­cja” nie za­mo­czy­ła nóg, po­mógł jej wy­siąść z czół­na, An­giel­ka sama wy­sko­czy­ła na pia­sek i zbli­żyw­szy się do to­wa­rzy­stwa rze­kła:

– Jak tu ład­nie w Ja­strzę­biu.

– Bo po­go­da – rzekł pod­cho­dząc Krzyc­ki. – Wczo­raj było chmur­no, ale dziś ślicz­ny wie­czór.

I ro­zej­rzaw­szy się po nie­bie do­dał jak praw­dzi­wy wiej­ski go­spo­darz:

– Je­śli tak po­trwa, weź­mie­my się wkrót­ce do sia­na.

A pan­na An­ney spoj­rza­ła na nie­go, jak­by zna­la­zła coś nie­zwy­kłe­go w brzmie­niu tych słów i po­czę­ła je po­wta­rzać tak, jak się po­wta­rza nie­zna­ne wy­ra­zy chcąc je utrwa­lić w pa­mię­ci:

– Do sia­na… do sia­na…

To­wa­rzy­stwo za­wró­ci­ło do domu, któ­ry bie­lił się, a ra­czej ró­żo­wił wśród lip, roz­ma­wia­jąc coś­kol­wiek o po­grze­bie i nie­bosz­czy­ku Żar­now­skim, ale wię­cej o wsi, wio­sen­nych wie­czo­rach i mu­zy­ce. Pani Krzyc­ka za­pew­nia­ła nowo przy­by­łe pa­nie, że w Ja­strzę­biu i przed ich przy­by­ciem nie bra­kło mu­zy­ki, al­bo­wiem w par­ku tyle jest sło­wi­ków, że cza­sem spać nie dają. Na to Groń­ski, któ­ry był wiel­kim eru­dy­tą, jął mó­wić o ży­ciu wiej­skim: że jed­nak na­praw­dę, to ono je­dy­nie uwa­ża­ne było od nie­pa­mięt­nych cza­sów za istot­ne i nor­mal­ne ży­cie – przy czym wspo­mniał ho­me­ro­wych kró­lów, „któ­rzy ra­do­wa­li się w ser­cach, li­cząc ber­łem sno­py” – i roz­ma­itych po­etów ła­ciń­skich. W koń­cu oświad­czył, że jego zda­niem so­cja­lizm roz­bi­je się o rol­nic­two i zie­mię, dla­te­go że uwa­ża ją tyl­ko za war­tość, a tym­cza­sem ona jest i mi­ło­ścią, czy­li, in­a­czej mó­wiąc, nie tyl­ko się ją ceni, ale i ko­cha. Lu­dzie wie­dzą, z ja­ki­mi kło­po­ta­mi po­łą­czo­ne jest ży­cie wiej­skie, a na­praw­dę, to tyl­ko to jed­no ży­cie ce­nią, jak­by w nim nie bra­kło na­wet pta­sie­go mle­ka.

Pani Krzyc­kiej, któ­ra za­raz po dzie­ciach ko­cha­ła naj­moc­niej w świe­cie Ja­strząb, sło­wa Groń­skie­go tra­fi­ły bar­dzo do prze­ko­na­nia, lecz Do­łhań­ski, wspo­mniaw­szy na swą wio­skę, któ­rą nie­gdyś miał i prze­pu­ścił, rzekł ce­dząc jak zwy­kle wy­ra­zy:

– Pta­sie­go mle­ka może nie brak, ale pie­nię­dzy brak. Za­baw­ne jest przy tym, że te po­chwa­ły ży­cia wiej­skie­go wy­gła­sza czło­wiek za­moż­ny, któ­ry mógł­by ku­pić so­bie zie­mię i za­miesz­kać na wsi, a któ­re­go trze­ba ha­ka­mi z mia­sta wy­cią­gać.

Po czym zwró­cił się do Groń­skie­go:

– Co się ty­czy two­ich kró­lów ho­me­ro­wych, a wraz z nimi roz­ma­itych We­rgi­liu­szów i Ho­ra­cju­szów, to za ich cza­sów nie było za­pew­ne ani ta­kich ho­te­lów na Ri­wie­rze, ani klu­bów w Niz­zy.

Lecz uwa­gę tę po­mi­nię­to mil­cze­niem, a ra­czej prze­rwał ją pa­saż mu­zycz­ny za­nu­co­ny sta­rym drew­nia­nym gło­sem pan­nie Ma­ry­ni przez re­jen­ta Dzwon­kow­skie­go, któ­ry chciał jej wy­ja­śnić w ten spo­sób zwią­zek dwóch fra­ze­sów w kon­cer­cie Bru­cha. Na­stęp­nie inne roz­ma­ite fra­ze­sy od­zy­wa­ły się usta­wicz­nie, do­pó­ki to­wa­rzy­stwo nie wró­ci­ło do domu. Groń­ski znał ma­nię sta­re­go czło­wie­ka i za­zdro­ścił mu, że zna­lazł coś w ży­ciu, co wy­peł­ni­ło mu je tak cał­ko­wi­cie. On sam był bar­dzo wy­kształ­co­nym dy­le­tan­tem, ale nie za­cze­pił o nic ży­cia na sta­łe i nie po­świę­cił ni­cze­mu swych wszyst­kich sił du­cho­wych wy­łącz­nie. Pły­nę­ło to po czę­ści z winy oko­licz­no­ści, po czę­ści z jego wła­snej. Naj­głęb­szą tre­ścią jego du­szy był lek­ki, smut­ny scep­ty­cyzm. Je­den z jego przy­ja­ciół, Kło­czew­ski, na­zy­wał go Ekle­zja­stą we fra­ku. Ja­koż ostat­nim wy­ni­kiem roz­my­ślań Groń­skie­go nad przy­szło­ścią i ży­ciem ludz­kim za­rów­no in­dy­wi­du­al­nym jak zbio­ro­wym było prze­ko­na­nie, że ta przy­szłość i to ży­cie może stać się z cza­sem inne – nig­dy lep­sze. Otóż my­ślał, że może war­to by było nie szczę­dzić wy­sił­ków, by kie­dyś było le­piej – nie war­to, by było tyl­ko in­a­czej. Ta myśl chro­ni­ła go jed­nak od krań­co­we­go pe­sy­mi­zmu, ro­zu­miał bo­wiem, że mia­ra szczę­ścia i nie­szczę­ścia nie leży na ze­wnątrz, lecz w sa­mym czło­wie­ku, i że sko­ro in­a­czej nie zna­czy le­piej, to tym sa­mym nie zna­czy i go­rzej. W grun­cie rze­czy był prze­ko­na­ny, że za­rów­no jed­no jak i dru­gie jest tyl­ko po­mył­ką i złu­dze­niem, a wszyst­ko ra­zem, nie wy­łą­cza­jąc ży­cia, jed­ną wiel­ką ułu­dą. W ten spo­sób kła­niał się przez mo­rze wie­ków praw­dzi­we­mu Ekle­zja­ście.

Ale bę­dąc jed­no­cze­śnie czło­wie­kiem uczu­cio­wym, po­pa­dał w usta­wicz­ne sprzecz­no­ści ze sa­mym sobą, uczu­cie bo­wiem za­wsze cze­goś chce – a tym­cza­sem jego smut­ny scep­ty­cyzm mó­wił mu, że nie war­to ni­cze­go chcieć. Gry­zła jego uczu­cio­wość jesz­cze i ta myśl, że jego po­glą­dy są prze­ciw­ne ży­ciu, a tym­cza­sem ży­cie jest ko­niecz­no­ścią, a za­tem, kto pod­gry­za zwąt­pie­niem jego ko­rze­nie, ten lu­dziom szko­dzi. Groń­ski nie chciał szko­dzić ni­ko­mu – a zwłasz­cza swo­im, i z tego po­wo­du Ekle­zja­sta, któ­ry twier­dził, że wszyst­ko jest mar­no­ścią, kłó­cił się w nim z pa­trio­tą, któ­ry od­po­wia­dał, że na przy­kład cier­pie­nie na­ro­do­we nią nie jest. Ale taki stan rze­czy ro­dził w nim usta­wicz­ną roz­ter­kę, tak że za­zdro­ścił lu­dziom zdol­nym do czy­nów, któ­rzy idą przez ży­cie bez żad­nych: po co? i dla­cze­go? – jak rów­nież i lu­dziom, od­da­nym bez­względ­nie jed­ne­mu wiel­kie­mu uczu­ciu.

Dla sta­re­go re­jen­ta Dzwon­kow­skie­go i dla pan­ny Ma­ry­ni ta­kim wiel­kim uczu­ciem była mu­zy­ka, to­też Groń­ski, ile­kroć wi­dział ich ra­zem, ty­le­kroć miał przed oczy­ma jak­by żywy przy­kład, że jed­nak ist­nie­ją rze­czy, któ­ry­mi moż­na so­bie wy­peł­nić ży­cie od za­ra­nia aż do ostat­niej chwi­li… byle ich nad­to nie ana­li­zo­wać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: