Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wojna domowa - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojna domowa - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 315 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Od dni kil­ku Łę­czy­ca wre ży­ciem, zje­cha­ła bo­wiem ze swo­im dwo­rem do mia­sta kró­lo­wa Sa­lo­mea, wdo­wa po Bo­le­sła­wie Krzy­wo­ustym, pani wiel­ce po­boż­na i mi­ło­sier­na.

W mie­ście opo­wia­da­no so­bie, iż przy­je­cha­ła na dłu­go, że cały gru­dzień i sty­czeń może za­ba­wi, więc miesz­kań­cy Łę­czy­cy ra­dzi są z tego, bo pew­ni są, że nie­jed­ną łzę ludz­ką otrze, nie­jed­ną nę­dzę uci­szy.

Opo­wia­da­no i to jesz­cze, iż kró­lo­wa ro­ze­sła­ła z Łę­czy­cy po­słów w róż­ne stro­ny pań­stwa: do Wiel­ko­pol­ski, na Ma­zow­sze i do zie­mi San­do­mir­skiej, iż za­pro­si­ła do sie­bie sy­nów na zbli­ża­ją­cą się wi­gi­lię. Wieść ta mło­dych ucie­szy­ła naj­bar­dziej: nie wąt­pią, że z przy­by­ciem ksią­żąt oży­wi się bar­dziej jesz­cze Łę­czy­ca, że rogi my­śliw­skie za­gra­ją po la­sach, a któ­re­muż z mło­dych du­sza się nie rwie do ło­wów.

Mło­dziuch­ny Hen­ryk już przy­był z or­sza­kiem ry­ce­rzy i z wo­je­wo­dą swo­im Wsze­bo­rem;

wo­je­wo­da, od­daw­szy swe­go pana pod opie­kę mat­ki, sam po­je­chał do Kra­ko­wa po naj­młod­sze­go z sy­nów Sa­lo­mei: Ka­zi­mie­rza, kró­le­wicz cho­wał się bo­wiem na dwo­rze naj­star­sze­go bra­ta, Wła­dy­sła­wa, dzie­dzi­ca Szlą­ska i wład­cy Ma­ło­pol­ski.

Sa­lo­mea była ma­co­chą Wła­dy­sła­wa; naj­star­szy syn Krzy­wo­uste­go był sy­nem Zbi­sła­wy, księż­nicz­ki ru­skiej, pierw­szej żony Bo­le­sła­wa, mimo to, kró­lo­wa po­wie­rzy­ła księ­ciu Kra­ko­wa naj­młod­sze­go sy­nacz­ka, gdyż sza­nu­je wolę męża, któ­ry umie­ra­jąc, mia­no­wał Wła­dy­sła­wa opie­ku­nem młod­szej bra­ci.

Uczo­na nie­wia­sta, Sa­lo­mea na­pi­sa­ła wła­sno­ręcz­ny list do pa­sier­ba, pro­sząc, by ra­czył przy­być tak­że na świę­ta do Łę­czy­cy; otrzy­ma­ła wszak­że od­po­wiedź nie­pew­ną: że je­śli spra­wy pań­stwa po­zwo­lą księ­ciu Kra­ko­wa, wów­czas przy­bę­dzie. Ka­zi­mie­rzo­wi po­zwo­lił je­chać z Wsze­bo­rem. Dwu prze­to sy­nów stę­sk­nio­na mat­ka już po­wi­ta­ła. Bo­le­sła­wa Kę­dzie­rza­we­go i Mie­czy­sła­wa, zwa­ne­go Sta­rym, wy­cze­ku­je jesz­cze.

Ksią­żę­ta mają przy­być z żo­na­mi, więc kró­lo­wa ka­za­ła przy­go­to­wać po kil­ka kom­nat, aby mie­li gdzie po­mie­ścić i pa­nów i dwór nie­wie­ści. Lud­no bę­dzie w zam­ku, tem le­piej dla mia­sta, bied­ni na­tem sko­rzy­sta­ją.

Sama też kró­lo­wa z or­sza­kiem przy­je­cha­ła, a w tym or­sza­ku i ob­cych przy­wio­zła: dwóch mni­chów z Nie­miec, daw­nych swo­ich na­uczy­cie­li. Je­den to Otto, uczo­ny sta­rzec, mnich z klasz­to­ru nie­miec­kie­go; dru­gi zwie się Or­tlieb, ten młod­szy jest nie­co, lecz rów­nie świa­tły, jak tam­ten. Kró­lo­wa ob­ra­ła so­bie naj­cich­szą z kom­nat zam­ku, naj­bar­dziej od­da­lo­ną, bo ona nie lubi gwa­ru, któ­ry pło­szy z jej ust mo­dli­twę. Od cza­su śmier­ci męża przy­wdzia­ła sza­ty za­kon­ne i nie­mal klasz­tor­ne ży­cie wie­dzie; tyl­ko tę­sk­no­ta za sy­na­mi skło­ni­ła ją tu­taj przy­być, wy­rwać się z sa­mot­no­ści.

Było to wła­śnie po­łu­dnie, do od­da­lo­nej kom­na­ty kró­lo­wej ścią­gnę­li pa­no­wie na roz­mo­wę i dwaj cu­dzo­ziem­cy; ona pierw­sza miej­sce wśród nich za­ję­ła.

Ubra­na w sza­ry ha­bit, wy­chu­dła od po­stów, z czo­łem po­ora­nem od trosk, czy­ni su­ro­we wra­że­nie na ota­cza­ją­cych; nikt uśmiech­nąć się nie waży, nikt z żar­tem ode­zwać.

Jed­nak­że lęku nie bu­dzi ona w ni­kim, bo gdy spoj­rzą w jej ciem­ne, głę­bo­kie oczy, każ­dy wy­czy­ta do­broć na dnie ich źre­nic, więc pe­wien jest, że za­ci­śnię­te wąz­kie usta kró­lo­wej przy­krych wy­ra­zów nie po­tra­fią wy­ma­wiać. Lęku nie bu­dzi Sa­lo­mea w ni­kim, lecz głę­bo­ką cześć jako świą­to­bli­wa nie­wia­sta.

Z ra­mion kró­lo­wej spły­wa płaszcz czar­ny, po­włó­czy­sty, bia­ły sznur uj­mu­ją ją w pa­sie, na no­gach bo­sych ma drew­nia­ne trep­ki, pięk­ne czar­ne jej wło­sy bia­ła chust­ka okry­wa, na pier­siach jej wisi zlo­ty łań­cuch, na łań­cu­chu krzyż he­ba­no­wy z Chry­stu­sem wy­rzeź­bio­nym z ko­ści sło­nio­wej, w rę­kach trzy­ma ró­ża­niec z kosz­tow­nych pa­cio­rek, to je­dy­na jej ozdo­ba.

Tuż obok kró­lo­wej za­ję­li miej­sce za­kon­ni­cy nie­miec­cy, za nimi po pra­wej stro­nie nie­wia­sty, po le­wej pa­no­wie. Wśród tych zwra­ca na sie­bie uwa­gę wo­je­wo­da Wsze­bor, tak ro­zum­ne jest jego spoj­rze­nie, tak wy­nio­słą po­sta­wa, tak bo­ga­ty strój go zdo­bi: je­dwab­na sza­ta szkar­łat­na, pas błysz­czą­cy i buty czer­wo­ne. Jed­ną rękę oparł na rę­ko­je­ści sza­bli ozdo­bio­nej klej­no­ta­mi; zda się mó­wić tym ru­chem, że go­tów jest bro­nić w każ­dej chwi­li kró­lo­wę, dru­gą dłoń na ser­cu po­ło­żył. Po­waż­ną roz­mo­wę pro­wa­dzą pa­no­wie z kró­lo­wą: O wiel­kiej woj­nie, któ­ra wstrzą­sa całą Eu­ro­pą, w któ­rej bio­rą udział ksią­żę­ta fran­cuz­cy, nie­miec­cy i an­giel­scy, o woj­nie o grób Chry­stu­sa. Sa­lo­mea wzdy­cha, że sy­no­wie jej jesz­cze nie umie­ją do­sta­tecz­nie wła­dać orę­żem, gdyż za­ra­zby jed­ne­go na wy­pra­wę krzy­żo­wą po­bło­go­sła­wi­ła, lecz naj­star­szy z jej sy­nów jesz­cze lat szes­na­stu nie li­czy; je­den pa­sierb peł­no­let­ni, ale ten o woj­nie krzy­żo­wej nie my­śli.

Or­tlieb wła­śnie po­czął opo­wia­dać, jak św. Ber­nard, przy­byw­szy do Nie­miec w celu na­ma­wia­nia do no­wej kru­cy­aty, obu­dził za­pal wśród wszyst­kich, jak sam ce­sarz Kon­rad roz­pła­kał się, słu­cha­jąc go i po­sta­no­wi! wziąć udział w wy­pra­wie.

Sa­lo­mea zno­wu w du­szy wes­tchnę­ła, że sy­no­wie jej wal­czyć jesz­cze nie umie­ją i smu­tek głę­bo­ki wy­stą­pił na jej twarz.

W tem do otwar­tych okien kom­na­ty do­le­ciał z dołu śmiech we­so­ły i od­bił się na li­cach kró­lo­wej jak pro­mień sło­necz­ny w ta­fli wod­nej. Na jej ustach zja­wił się rów­nież uśmiech, a oczy jej tkli­wiej spoj­rza­ły.

– Dzia­twa bawi się w sa­dzie – rze­kła. Wo­je­wo­da Wsze­bor po­stą­pił ku oknu, su­ro­wa twarz ry­ce­rza roz­ja­śni­ła się.

– Racz­cie spoj­rzeć w ogród mi­ło­ści­wa pani – ode­zwał się po chwi­li.

Sa­lo­mea, a za nią wszy­scy po­stą­pi­li ku oknu. Ob­raz god­ny pędz­la mi­strza, przed­sta­wił się ich oczom: sad, któ­ry za­mek od stro­ny pół­noc­nej ota­czał, ubie­lo­ny był śnie­giem; zło­te pro­mie­nie słoń­ca za­sia­ły bry­lan­ta­mi wiel­ki traw­nik, roz­cią­ga­ją­cy się na­prze­ciw okna, na tym traw­ni­ku uj­rze­li smu­kłe­go je­le­nia z ko­ro­ną ro­gów nad czo­łem. Mło­dziuch­ny, lat 7 za­le­d­wie li­czą­cy kró­le­wicz Ka­zi­mierz, sie­dział na nim i w drob­niuch­nych dło­niach zło­te wo­dze trzy­mał, z ra­mion dziec­ka spły­wał dłu­gi, pur­pu­ro­wy płaszcz ksią­żę­cy, gro­no­sta­ja­mi pod­bi­ty, zło­te wło­sy w bo­ga­tych kę­dzio­rach spły­wa­ły mu na ra­mio­na.

Je­leń wol­nym kro­kiem po­stę­po­wał, dum­nie trzy­ma­jąc uko­ro­no­wa­ną gło­wę. Obok szedł z jed­nej stro­ny Hen­ryk, ksią­żę San­do­mie­rza, pil­nie ba­cząc, aby brat jego nie spadł z wierz­chow­ca nie­zwy­kłe­go; z dru­giej przy­ja­ciel jego Go­wo­rek; tego oczy go­ni­ły z za­chwy­tem bie­gną­cą przed je­le­niem sze­ścio­let­nią dziew­czyn­kę; była to naj­młod­sza cór­ka Sa­lo­mei, księż­nicz­ka Agniesz­ka.

Cała odzia­na w bia­ły ko­żu­szek ba­ra­ni, niby ja­gniąt­ko bie­luch­na i kę­dzie­rza­wa, trzy­ma­ła w dło­ni ga­łąz­kę srebr­nym pu­chem odzia­ną i wzno­sząc ją w górę, wo­ła­ła z po­wa­gą wiel­ką:

– Król je­dzie! ustę­puj­cie z dro­gi!

Dzie­ci dwo­rzan, któ­re po­dą­ży­ły do sadu za kró­le­wi­cza­mi ustę­po­wa­ły jej, a tuż obok niej bie­gi ba­ra­nek praw­dzi­wy, nie tak wszak­że bie­luch­ny, jak ona, bo z czer­wo­ną wstą­żecz­ką na szyi.

"Me! me!" – wtó­ro­wał on drżą­cym gło­sem swej pani.

– Król! król je­dzie! – po­wta­rza­ła dźwięcz­nym gło­si­kiem Agniesz­ka.

– Ja­gnię moje miłe – szep­nę­ła kró­lo­wa z mi­ło­ścią, pa­trząc na cór­kę Je­zu­so­wi cię od­dam, Jemu słu­żyć bę­dziesz.

– Nie czyń­cie tego kró­lo­wo, nam sprzy­mie­rzeń­ców dziś po­trze­ba – ode­zwał się Wsze­bor – za­rę­czy­no­wy pier­ścień ofia­ro­wa­ny Agniesz­ce, bra­ciom jej w ra­zie po­trze­by po­moc po­wi­nien za­pew­nić, z klasz­to­ru ta po­moc nie przy­bę­dzie, a bo­daj­bym złym był wróż­bi­stą, lecz prze­czu­wam nie­bez­pie­czeń­stwo im gro­żą­ce.

Za­cho­dzą­ce słoń­ce odzia­ło się wła­śnie w pur­pu­rę, bia­ły ko­bie­rzec, po któ­rym je­leń stą­pał, przy­brał bar­wę szkar­łat­ną, a śnie­giem ustro­jo­na ga­łąz­ka, któ­rą Agniesz­ka w dło­niach trzy­ma­ła sta­ła się ru­bi­no­wą.

Wsze­bor za­chwy­co­ny wdzięcz­nym ob­ra­zem, pchnął okno i sło­wa księż­nicz­ki: "król je­dzie!" do­bie­gły Sa­lo­meę.

Czo­ło jej sfał­do­wa­lo się, usta bo­le­sny wy­raz wy­krzy­wił.

– Uczyń­cie uwa­gę dziec­ku wo­je­wo­do – rze­kła smut­nym gło­sem – toć sło­wa Agniesz­ki urą­ga­ją wy­dzie­dzi­czo­ne­mu.

– Przez usta dziec­ka Bóg nie­raz prze­ma­wia, nie psuj­cie mi­ło­ści­wa pani ucie­chy nie­win­nym – od­parł Wsze­bor.

Lecz Agniesz­ka po­czu­ła wi­docz­nie stro­ska­ny wzrok mat­ki, gdyż pod­nio­sła na­raz spoj­rze­nie ku oknu; uśmiech ra­do­ści ozdo­bił jej twa­rzycz­kę, po­czę­ła biedz ku sie­ni zam­ko­wej i w nie­speł­na dwie mi­nu­ty sta­nę­ła przed mat­ką.

– To ber­ło Ka­zi­mie­rza – rze­kła, po­da­jąc Sa­lo­mei ga­łąz­kę szro­nem ustro­jo­ną.

Lecz cie­pło izby sto­pi­ło śnież­ne pła­tecz­ki mro­zem ści­śnię­te i Sa­lo­mea ode­bra­ła z rąk cór­ki czar­ną ga­łąz­kę, z któ­rej spa­dło kil­ka kro­pli wody na jej suk­nię.

– Precz z ber­łem, któ­re ma przy­nieść mi w da­rze łzy – rze­kła, rzu­ca­jąc ga­łąz­kę do pło­ną­ce­go w po­bli­żu niej ognia na ko­min­ku.

Na chwi­lę ci­sza za­pa­no­wa­ła w kom­na­cie, str­wo­żo­na Agniesz­ka ukry­ła twa­rzycz­kę na ko­la­nach mat­ki.

– Zła wróż­ba – po­my­śle­li wszy­scy.

W tem gło­śny gwar do­le­ciał z głę­bi pu­stych, są­sied­nich kom­nat. Wsze­bor po­śpie­szył prze­ko­nać się, co było przy­czy­ną ha­ła­su. Nie­ba­wem po­wró­cił.

– Kró­le­wicz Bo­le­sław Kę­dzie­rza­wy z mał­żon­ką swo­ją Ana­sta­zyą i kró­le­wicz Miesz­ko z mał­żon­ką swo­ją Ger­tru­dą, pra­gną zło­żyć wam swo­ją czo­ło­bit­ność kró­lo­wo – rzekł, schy­liw­szy gło­wę przed Sa­lo­meą.

– Niech wnij­dą – od­par­ła kró­lo­wa.

Agniesz­ka pod­nio­sła głów­kę: za­smu­co­ne sło­wa­mi mat­ki oczy dziec­ka, oży­wi­ły się na nowo; z cie­ka­wo­ścią wpa­try­wa­ła się w otwar­te po­dwo­je kom­na­ty, wio­dą­cej w głąb zam­ku. Za­brzę­cza­ły sza­ble, gwar się zbli­żył, nie­ba­wem na pro­gu kom­na­ty uka­zał się kró­le­wicz Bol­ko.

Płaszcz pur­pu­ro­wy spły­wał z ra­mion księ­cia, z pod płasz­cza wy­zie­ra­ła je­dwab­na, błę­kit­na suk­nia, sre­brem bra­mo­wa­na, w ręku trzy­mał czap­kę ksią­żę­cą, szma­rag­do­wem pió­rem ustro­jo­ną. Twarz jego wy­ra­ża­ła wiel­ką sło­dycz, w ca­łej po­sta­wie jego było coś mięk­kie­go; peł­na zło­tych kę­dzio­rów gło­wa, ja­sno błę­kit­ne oczy czy­ni­ły go da­le­ko wię­cej do nie­wia­sty po­dob­nym, niż do męża. Obok Bo­le­sła­wa po­stę­po­wa­ła Ana­sta­zya, cór­ka księ­cia ka­li­skie­go Wszech­wł­dzi­mie­rza. Ja­sno­wło­sa, jak on, o wej­rze­niu go­łę­biem i uśmie­chu anio­ła, w bia­łej sza­cie, w czół­ku zło­ci­stem na gło­wie, per­ła­mi usia­nem, przy­po­mi­na­ją­cem ko­ro­ny świę­tych, świę­tej wra­że­nie czy­ni­ła.

Po­kor­na i nie­śmia­ła po­chy­li­ła się pra­wie do stóp mat­ki mę­żow­skiej, nie wa­żąc się rąk jej uca­ło­wać.

Sa­lo­mea obo­je z wiel­ką mi­ło­ścią do pier­si przy­ci­snę­ła.

– Bądź­cie po­zdro­wie­ni – rze­kła wzru­szo­nym gło­sem roz­ja­śni­ły się źre­ni­ce moje wa­szym wi­do­kiem, spo­cznij­cie obok mnie.

Po­czem, gdy Bol­ko z żoną za­ję­li wska­za­ne im krze­sła, zwró­ci­ła się do dru­giej pary; tym­cza­sem Agniesz­ka, Hen­ryk i Ka­zi­mierz, któ­rzy po­wia­do­mie­ni o przy­by­ciu bra­ci, do kom­nat kró­lo­wej po­śpie­szy­li, wi­ta­li Bol­ka i bra­to­wę. Ka­zi­mierz rzu­cił płaszcz po­ży­czo­ny, gierm­ka strój miał na so­bie.

Miesz­ko w ni­czem nie był po­dob­ny do Bo­le­sła­wa, włos kru­czy osła­niał jego gło­wę, czar­ne oczy ogniem błysz­cza­ły, gło­wę trzy­mał har­do pod­nie­sio­ną, na ustach jego duma sie­dzia­ła.

Po­dob­ną do nie­go po­sta­wą i wy­ra­zem twa­rzy, była Ger­tru­da, cór­ka Beli, kró­la wę­gier­skie­go; pur­pu­ro­wa jej sza­ta ja­skra­wo od­bi­ja­ła od bia­łej suk­ni Ana­sta­zyi, czar­ne, peł­ne ognia źre­ni­ce zdra­dza­ły cha­rak­ter ener­gicz­ny.

Po­ko­ry i nie­śmia­ło­ści nie było w niej, gdy po­chy­la­ła gło­wę przed kró­lo­wą mat­ką; ze swo­bo­dą piesz­czo­ne­go dziec­ka zło­ży­ła na jej dło­ni po­ca­łu­nek i rze­kła we­so­ło:

– Wi­taj­cie kró­lo­wo, tu­szy­my, iż w zdro­wiu was za­sta­je­my.

Po­czem wy­pro­sto­wa­ła się dum­nie i lek­kiem ski­nie­niem gło­wy po­wi­ta­ła ze­bra­nych w kom­na­cie.

– Ja i Ana­sta­zya mamy do was kró­lo­wo wiel­ką proś­bę – zwró­ci­ła się zno­wu z uśmie­chem do mat­ki męża – wszak­że nie za­smu­ci­cie nas od­mo­wą.

Sa­lo­mea po­pa­trza­ła na to dwo­je z tro­ską i nie­po­ko­jem, z ust jej wy­rwa­ło się ci­che wes­tchnie­nie.

– Ja­kąż to proś­bę ma­cie do mnie tak za­raz na wstę­pie? – za­py­ta­ła do­pie­ro po chwi­li nie­ja­kiej.

Ger­tru­da roz­śmia­ła się we­so­ło.

– Nie­trud­ną do speł­nie­nia – od­par­ła. – Za na­szym or­sza­kiem przy­wlókł się tu­taj sta­ry gę­ślarz; grał nam przez całą dro­gę i dźwię­ka­mi swej gę­śli od­pę­dzał od nas nudę. Mówi, że baje opo­wia­dać umie; wolę baj­ki nad wszyst­kie ucie­chy świa­to­we, po­zwól­cie za­tem kró­lo­wo wejść star­co­wi do tej kom­na­ty, roz­grzać skost­nia­łe człon­ki przy cie­płym pło­mie­niu wa­sze­go ogni­ska i głód za­spo­ko­ić, a gdy ochry­pły od wia­tru głos jego dźwię­ku na­bie­rze, wów­czas opo­wie nam wszyst­kim jaką baśń cie­ka­wą, może o stra­chach, może o du­chach, lub daw­nych bo­ha­te­rach.

– Je­śli wiedźm, cza­row­nic i sza­ta­nów nie wy­wo­ła swą po­wie­ścią przed oczy­ma na­szy­mi i ja po­słu­cham rada, od­par­ła kró­lo­wa.

– Po­wiedź­cie ślep­co­wi, wo­je­wo­do, że grzesz­nych ba­śni ni­ko­mu nie po­zwo­lę opo­wia­dać w moim domu – do­da­ła zwró­ciw­szy się do Wsze­bo­ra – niech wnij­dzie tu­taj, ale z czy­stą my­ślą i Bo­giem w ser­cu.

Wo­je­wo­da po­śpie­szył po gę­śla­rza i po­wró­cił nie­ba­wem ze star­cem, któ­re­go wio­dło mło­de chło­pię bose, w nędz­ny ko­żuch odzia­ne.

Chło­pię po­wio­dło ślep­ca do ko­mi­na; zgi­na­jąc się po dro­dze, by ni­ko­mu nie uchy­bić, gę­ślarz siadł­szy opo­dal ognia, rzu­cił z ra­mion świ­tę.

– Ogień grze­je, du­sza i cia­ło rade – rzekł, biel­mem za­sło­nię­te źre­ni­ce pod­no­sząc do góry. – Bądź bło­go­sła­wio­ną kró­lo­wo, żeś po­zwo­li­ła spo­cząć nę­dza­rzo­wi pod swo­im da­chem, niech Pan Wszech­mo­gą­cy po­bło­go­sła­wi ci na dzie­ciach:

do­cze­kaj chlu­by z sy­nów, po­cie­chy z có­rek, niech twój sy­na­czek naj­młod­szy ra­do­ścią na­peł­nia two­je ser­ce.

– Naj­bied­niej­szy on z ro­dzeń­stwa – szep­nę­ła kró­lo­wa, kła­dąc dłoń na ja­snej gło­wie sto­ją­ce­go tuż u jej ko­lan Ka­zi­mie­rza.

– Moc Boga jest wiel­ką i spra­wie­dli­wość Jego rów­nież wiel­ka – od­parł gę­ślarz.

W tej chwi­li służ­ba zam­ko­wa wnio­sła do izby miód i kie­li­chy, aby go­ście za­nim za­sią­dą do wie­cze­rzy roz­grza­li się. Pod­cza­szy po­czął wszyst­kich czę­sto­wać, nie za­po­mniał i o gę­śla­rzu.Żół­ta, po­marsz­czo­na twarz star­ca za­ja­śnia­ła uśmie­chem za­do­wo­le­nia, gdy sine jego war­gi słod­kie­go na­po­ju do­tknę­ły.

– Po­pły­nie pięk­na po­wieść z ust mo­ich, bo miód ser­ce roz­grze­je i mło­de lata mi przy­po­mni – ode­zwał się we­so­ło.

– Pa­mię­taj, że chcę dłu­giej i strasz­nej po­wie­ści – rze­kła Ger­tru­da – ta­kiej, żeby mi krew krze­pła w ży­łach od słu­cha­nia, a du­sza za­mie­ra­ła z bo­jaź­ni.Śle­piec zwró­cił na nią biel­mem za­sło­nię­te źre­ni­ce, zda­wa­ło się, że ją wi­dzi, że prze­ni­ka jej ser­ce.

Ger­tru­da cof­nę­ła się za Ana­sta­zyą.

– Cze­go on chce ode­mnie? – szep­nę­ła.

– Po­wieść roz­pocz­nij – to­nem roz­ka­zu ode­zwał się Miesz­ko.

Sta­rzec wes­tchnął, po­trzą­snął gło­wą, po chwi­li tak po­czął mó­wić:

"Na naj­wyż­szym szczy­cie gór kar­pac­kich orzeł uwił so­bie gniaz­do.

Przy­szła bu­rza z pio­ru­na­mi, z bły­ska­wi­ca­mi i ubi­ła mu or­li­cę.

W smut­nem gnieź­dzie zo­sta­ło sie­ro­ce pi­sklę, nie miał je kto strzedz.

Orzeł wzbi­jał się do słoń­ca, pi­sklę za mat­ką tę­sk­ni­ło.

Orzeł wzbi­jał się do słoń­ca, pi­sklę za mat­ką tę­sk­ni­ło.

Pew­nej nocy przy­le­cia­ła wiedź­ma czar­na i pi­sklę za­mie­ni­ła.

Sta­ry orzeł o tem nie wie­dział, wziął do gniaz­da dru­gą or­li­cę.

Bia­ła or­li­ca strze­gła mu pil­nie gniaz­do i sie­ro­cie­go pi­sklę­cia.

Obok cu­dze­go czwo­ro wła­snych zło­ży­ła i oto­czy­ła ra­zem skrzy­dła­mi.

Obok cu­dze­go czwo­ro wła­snych zło­ży­ła i oto­czy­ła ra­zem skrzy­dła­mi.

Pod czuj­ną opie­ką or­li­cy, wy­ro­sły pi­sklę­ta i po­czę­ły wzbi­jać się do lotu.

Po­tem or­lę­ta wła­sne gniaz­da uwi­ły, prócz naj­młod­sze­go, co sił jesz­cze nie mia­ło.

Sta­ry orzeł umarł, ja­strząb po­zo­stał w jego gnieź­dzie, niby w oj­cow­skiem.

Nie­dość było ja­strzę­bo­wi jed­ne­go, po­czął na bra­ci przy­rod­nich na­pa­dać.

Nie­dość było ja­strzę­bo­wi jed­ne­go, po­czął na bra­ci przy­rod­nich na­pa­dać.

Za­kra­ka­ła ża­ło­śnie bia­ła or­li­ca, po­sły­sza­ły to kra­ka­nie inne pta­ki.

Zle­cia­ły się sowy, pusz­czy­ki, gaw­ro­ny, oraz inne do niej na na­ra­dę.

Bia­ła or­li­ca po­skar­ży­ła się na chci­we­go ja­strzę­bia.

Nie damy uczy­nić krzyw­dy or­lę­tom! za­wo­ła­ły pusz­czy­ki, kru­ki i gaw­ro­ny.

Nie damy uczy­nić krzyw­dy or­lę­tom! za­wo­ła­ły pusz­czy­ki, kru­ki i gaw­ro­ny.

Wy­su­nę­ły szpo­ny, na­sta­wi­ły dzió­by prze­ciw ja­strzę­bo­wi.

I wy­par­ły okrut­ne­go z gniaz­da oj­cow­skie­go i od­da­ły naj­star­sze­mu z or­ląt."

– A czy naj­star­sze, naj­dziel­niej­szem było z or­ląt? – py­ta­niem prze­rwał kró­le­wicz Miesz­ko opo­wia­da­nie gę­śla­rza.

– Tego baj­ka nie mówi – od­parł śle­piec – zwy­cza­jem miej­sco­wym po­stą­pi­ły pta­ki; zwy­czaj ka­zał im od­dać dzie­dzic­two naj­star­sze­mu z ko­lei.

– Bywa zwy­czaj zły, wte­dy po­pra­wić go na­le­ży – ode­zwa­ła się śmia­ło Ger­tru­da. – Czy skoń­czo­na two­ja po­wieść ślep­cze?

Dziad w od­po­wie­dzi tar­gnął stru­ny swej gę­śli i po­pły­nę­ły łzy ża­ło­sne: płacz i skar­gę po­sły­sze­li ze­bra­ni w kom­na­cie kró­lo­wej; śle­piec tar­gnął stru­ny po raz wtó­ry, słu­cha­cze za­drże­li te­raz; spoj­rze­li ku oknom, zda­ło się im, iż bu­rza się zry­wa.

Jed­no z or­ląt za­pa­trzy­ło się na ja­strzę­bia, na­mó­wi­ło sowy i pusz­czy­ki do brat­niej woj­ny – po­czął opo­wia­dać śle­piec.

I wy­par­ło ro­dzo­ne­go z gniaz­da oj­cow­skie­go i krwią bra­ci się spla­mi­ło.

I wy­par­ło ro­dzo­ne­go z gniaz­da oj­cow­skie­go i krwią bra­ci się spla­mi­ło.

"Dziu­bią się pta­ki, kra­czą zło­wro­go, lecą im pió­ra ze skrzy­deł.

Roz­brzmia­ły góry ich po­sęp­nem kra­ka­niem, roz­brzmia­ły lasy i bło­nia.

Wtem nad zwa­śnio­ny­mi za­wisł orzeł sta­ry ból ży­cie mu wró­cił.

Precz z gniaz­da mego nie­zgod­ni! za­wo­łał, i naj­młod­sze pi­sklę w niem osa­dził.

I naj­młod­sze pi­sklę w niem osa­dził.

Za­kra­ka­ła ża­ło­śnie nad naj­młod­szem pi­sklę­ciem bia­ła or­li­ca.

Cze­mu pła­czesz miła mat­ko? pyta mło­de orlę.

Szczę­ście bu­dzi w ser­cach lu­dzi za­wiść i do zbrod­ni ich pcha.

A wy pta­cy do lu­dzi za­czy­na­cie być po­dob­ni, od­po­wia­da or­li­ca.

A wy pta­cy do lu­dzi za­czy­na­cie być po­dob­ni, od­po­wia­da or­li­ca."

Ger­tru­da zmarsz­czy­ła czo­ło i zwrok pod­nio­sła na gę­śla­rza, chcia­ła wi­docz­nie za­py­tać go o coś, lecz w przy­le­głej kom­na­cie roz­le­gły się szyb­kie kro­ki.

Wszyst­kich spoj­rze­nia zwró­ci­ły się ku drzwiom, uj­rze­li bo­wiem wcho­dzą­ce­go po­śpiesz­nie jed­ne­go z dwo­rzan kró­lo­wej.

– Ksią­żę Kra­ko­wa przy­słał od­po­wiedź na wa­sze za­pro­sze­nie do Łę­czy­cy, mi­ło­ści­wa pani – rzekł, ukłon skła­da­jąc.

– Niech wnij­dzie po­seł – od­par­ła Sa­lo­mea, zga­du­jąc, że od­po­wiedź bę­dzie od­mow­na, lecz nie bio­rąc tego do ser­ca.

Wła­śni jej sy­no­wie przy­by­li, pa­sierb mniej był po­trzeb­nym jej ser­cu.

Nie zaj­dą me oczy łza­mi, gdy przy uczcie wi­gi­lij­nej nie uści­snę go – po­my­śla­ła.

– Niech wnij­dzie po­seł – po­wtó­rzy­ła roz­kaz spo­koj­nie.

– Już od­je­chał – od­parł dwo­rza­nin – ust­ną tyl­ko przy­wiózł od­po­wiedź: Ksią­żę Kra­ko­wa rzec ka­zał wam, mi­ło­ści­wa pani, iż spra­wy pań­stwa nie po­zwa­la­ją mu opu­ścić sto­li­cy swo­jej. Po­sło­wi za­bro­nił za­trzy­my­wać się u nas – rzekł dwo­rza­nin.

Szmer nie­za­do­wo­le­nia roz­szedł się po izbie, trzech wo­je­wo­dów sta­nę­ło przed kró­lo­wą.

– Po­stę­pek księ­cia po­twier­dza głu­che wie­ści, ja­kie od pew­ne­go cza­su krą­żą po sio­łach i gro­dach na­szych – ode­zwał się Wsze­bor.

– Zje­cha­li twoi sy­no­wie, mi­ło­ści­wa pani, na ucztę mi­ło­sną, do uczty onej jesz­cze nie pora nam za­siąść, za­siądź­my do rady – do­dał pa­la­tyn Wiel­ko­pol­ski.

– Nie­szczę­ście za­wcza­su prze­wi­dzia­ne ni­niej­szem się nam wy­da­je, gdy ude­rza w nas – ode­zwał się wo­je­wo­da księ­cia Ma­zow­sza – wilk wy­pa­trzo­ny zda­la, mniej nie­bez­piecz­nym się sta­je, a pio­run, gdy­by mógł być prze­wi­dzia­nym, nie tak do­tkli­we szko­dy­by przy­no­sił.

– Do­brze mówi, do­brze mówi – ode­zwa­ły się tu i tam glo­sy.

– Nikt mu tego nie za­prze­czy – prze­mó­wił Miesz­ko wy­nio­śle – wszak­że ja do­dam: Nie strasz­ny dla nas ani ów wilk, ani ów pio­run, pod któ­rym ro­zu­mie­my wszy­scy księ­cia Kra­ko­wa; nie lę­kam się go: Moim te­ściem jest po­tęż­ny król Wę­gier Bela, ten nie do­zwo­li mi krzyw­dy uczy­nić.

Ger­tru­da spoj­rza­ła z za­do­wo­le­niem na męża i rów­nie wy­nio­śle pod­nio­sła czo­ło.

– Za mną ksią­żę­ta ra­czej ująć się po­win­ni – mniej śmia­łym gło­sem ode­zwał się Bo­le­sław. – I uj­mie się pew­no mój oj­ciec w ra­zie po­trze­by – szep­nę­ła Ana­sta­zya z mi­ło­ścią, pa­trząc na męża.

– O bra­ciach młod­szych, któ­rzy te­ściów jesz­cze nie… mają, nie po­my­śle­li­ście – z wy­mów­ką ode­zwa­ła się Sa­lo­mea.

– Nie damy krzyw­dy im ro­bić! – za­hu­cza­ło w izbie.

Mło­dziuch­ny Ka­zi­mierz uśmiech­nął się do pa­nów.

– Na­szym obroń­cą bę­dzie Bóg, nie troszcz się o sy­nów mat­ko – rzekł Hen­ryk, ma­rzą­ce oczy – pod­no­sząc w górę.

– Bóg nas wes­prze i bę­dzie kie­ro­wał na­szym orę­żem – do­dał Wsze­bor. – Od ju­tra po­cznę roz­sy­łać za­pra­sza­ją­ce wici na zjazd do Łę­czy­cy. Zjazd bę­dzie licz­ny; gdy ksią­żę Kra­ko­wa po­sły­szy, ilu nas stoi po stro­nie jego bra­ci, zbled­nie i sta­wi opór pod­szep­tom chci­wej cu­dze­go mie­nia Niem­ki­ni.

– Na jaki dzień roz­ka­zu­je­cie mi­ło­ści­wa pani zjazd na­zna­czyć? – za­py­tał wo­je­wo­da Ma­zow­sza Sa­lo­meę.

– Po uczcie wi­gi­lij­nej – od­par­ła kró­lo­wa – nie go­dzi się nam te­raz zaj­mo­wać spra-

Kró­lo­wa ani do­my­śli­ła się przy­by­cia no­wych go­ści.

"Bądź wola Two­ja jako w nie­bie tak i na zie­mi" – szep­ta­ły jej usta, a wzrok wpa­try­wał się bła­gal­nie w ukrzy­żo­wa­ne­go i mó­wił:

– Lecz nie­chże ta wola two­ja, Pa­nie, nie dru­zgo­ce ser­ca mat­ki.

Na­raz prze­rwa­ła pa­cie­rze, na jej twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się zdzi­wie­nie, a po­tem nie­po­kój.

– Czy sta­ło się co, Ur­szul­ko? – za­py­ta­ła.

Do sy­pial­ni we­szła nie­wo­la­na jed­na z pa­nien dwor­skich, naj­młod­sza z gro­na, ulu­bie­ni­ca Sa­lo­mei, więc naj­śmiel­sza ze wszyst­kich. Gier­mek kró­lo­wej, wy­sia­ny przez wo­je­wo­dę Wsze­bo­ra dał im znać, że nowe po­sel­stwo przy­by­ło z Kra­ko­wa, iż żąda na­tych­mia­sto­we­go po­słu­cha­nia. Żad­na nie śmia­ła iść do pani nie­wo­ła­na, Ur­szul­ka się od­wa­ży­ła.

– Wy­bacz­cie mi­ło­ści­wa pani, że pło­szę z ust wa­szych mo­dli­twę – rze­kła, ukłon po­kor­ny zło­żyw­szy – waż­na spra­wa wy­tło­ma­czy moją proś­bę: Księż­na Kra­ko­wa przy­sła­ła do was, mi­ło­ści­wa pani, po­sel­stwo z li­stem, pa­no­wie pro­szą by mo­gli sta­nąć bez­włocz­nie przed ob­li­czem two­jem, mi­ło­ści­wa pani.

– Płaszcz po­daj – od­par­ła kró­lo­wa, bled­nąc – za­nieś świa­tło do izby go­ścin­nej.

Lecz za­nim Ur­szu­la zdą­ży­ła zro­zu­mieć sło­wa pani, już usłuż­ny gier­mek, któ­ry stał za opo­ną kry­ją­cą drzwi, wzniósł sied­mio­ra­mien­ny świecz­nik do izby, po­czem po­biegł dać znać Wsze­bo­ro­wi, że kró­lo­wa cze­ka na po­słów.

Ur­szu­la za­rzu­ci­ła płaszcz na ra­mio­na pani i bia­ły sznur jej po­da­ła.

Ma­je­sta­tycz­nym kro­kiem uda­ła się Sa­lo­mea na­prze­ciw spóź­nio­nych go­ści.

– Niech dwo­rza­nie da­dzą znać star­szym kró­le­wi­czom, że cze­kam na nich – rzu­ci­ła roz­kaz, od­cho­dząc.

Wnet za­lud­niać się po­czę­ło w izbie go­ścin­nej: przy­by­li dwo­rza­nie kró­lo­wej i kró­le­wi­cze ze swo­imi wo­je­wo­da­mi. Na wszyst­kich czo­łach tro­ska sie­dzia­ła, po­sel­stwo Agniesz­ki za­nie­po­ko­iło ich. Wszyst­kie spoj­rze­nia były za­sę­pio­ne, każ­dy py­tał sie­bie w du­szy: Cze­go chcą przy­by­sze?

Wpro­wa­dził wresz­cie do izby przy­jęć wo­je­wo­da san­do­mir­ski ob­cych go­ści.

Bo­ga­to, ale po cu­dzo­ziem­sku odzia­ni byli wszy­scy trzej. Suk­nie je­dwab­ne mie­li na so­bie sre­brem bra­mo­wa­ne, za­pię­te na kosz­tow­ne guzy, któ­re wspa­nia­le bla­ski rzu­ca­ły. Naj­wspa­nia­lej ubra­ny był ten, któ­ry szedł przo­dem; z har­dą, nie­mal bez­czel­ną twa­rzą sta­nął przed Sa­lo­meą. Był to za­ufa­ny Agniesz­ki Do­bek, urząd se­kre­ta­rza spra­wo­wał na dwo­rze księż­nej.

Zło­żyw­szy ukłon pe­łen usza­no­wa­nia, czy szcze­re­go trud­no to było zgad­nąć, po­dał Sa­lo­mei list pie­czę­cią opa­trzo­ny. Kró­lo­wa od­da­ła pi­smo naj­star­sze­mu sy­no­wi.

– Prze­czy­taj – rze­kła.

Roz­ła­maw­szy pie­częć, Bo­le­sław po­czął czy­tać gło­sem nie­śmia­łym i ci­chym.

– Daj mnie list, mam głos sil­niej­szy od cie­bie – ode­zwał się Miesz­ko wy­nio­śle.

Bo­le­sław usłu­chał na­tych­miast we­zwa­nia.

– Zbyt po­kor­ny – szep­nął wo­je­wo­da Ma­zo­wiec­ki do ry­ce­rzy swe­go kró­le­wi­cza.

– W isto­cie – od­par­li tam­ci. Tym­cza­sem Miesz­ko po­czął czy­tać.

"Zbyt póź­no po­wia­do­mio­na o wy­sła­nem po­sel­stwie przez księ­cia Kra­ko­wa, ślę w śla­dy jego dru­gie. Spra­wy pań­stwo­we nie po­zwa­la­ją mi­ło­ści­we­mu księ­ciu, mał­żon­ko­wi mo­je­mu, opu­ścić sto­li­cy, czem moc­no za­smu­ce­ni je­ste­śmy, lecz gdy nam nie­mo­żeb­nem jest przy­być do Łę­czy­cy, kró­lo­wej Sa­lo­mei i sy­nacz­kom jej, nie przy­ci­śnio­nym tak cięż­ki­mi obo­wiąz­ka­mi, jako cięż­kie są te, któ­re księ­cia Kra­ko­wa uci­ska­ją, łac­no bę­dzie za­pew­ne do na­szej sto­li­cy po­dą­żyć, by we­dle wa­sze­go, mi­ło­ści­wa przy­bra­na mat­ko, ży­cze­nia roz­ła­mać się chle­bem przy uczcie wi­gi­lij­nej, daw­nych chrze­ści­jan oby­czaj sza­nu­jąc…

"Gdy to uczy­nią sy­nacz­ko­wie twoi, kró­lo­wo, nie­chże nie za­po­mną przy­wieść ze sobą na­leż­nej da­ni­ny księ­ciu Kra­ko­wa, aby pan mój mi­ło­ści­wy strasz­nym gnie­wem nie uniósł się na nich

"Jed­ność two­rzy siłę, wie o tem ksią­żę Kra­ko­wa, i prze­strze­gać tej jed­no­ści bę­dzie póki ży­cia; a lubo oj­ciec jego po­zwo­lił każ­de­mu z sy­nów na osob­nej za­siąść dziel­ni­cy, jed­nak w du­chu ro­zu­miał, że bę­dzie to jeno po­zor­ne wła­da­nie, bo gdy­by in­a­czej ro­zu­miał, cze­muż­by wła­sne­go bra­ta Zbi­gnie­wa nie do­pusz­czał do po­dzia­łu. Nie krzyw­dy swo­ich bra­ci, ino do­bra kra­ju ca­łe­go ży­czy so­bie mi­ło­ści­wy ksią­żę Kra­ko­wa; nie oba­le­nia te­sta­men­tu bło­go­sła­wio­nej pa­mię­ci swe­go ojca, ino wy­peł­nie­nia jego nie­zro­zu­mia­łej przez pa­nów my­śli. Da­ni­na, przez kró­le­wi­czów zło­żo­na, nie uszczu­pli ich dóbr, ale od­da­li od ich gro­dów za­wie­ru­chy i bu­rze. Na­kłoń­cie mi­ło­ści­wa kró­lo­wo sy­nacz­ków wa­szych do po­słu­szeń­stwa wzglę­dem bra­ta star­sze­go, a pod­da­ni twoi będą cię bło­go­sła­wić".

Głos Mie­czy­sła­wa sta­wał się co­raz bar­dziej stłu­mio­ny, oczy mło­dzie­niasz­ka sy­pa­ły skry gnie­wu, du­sza jego ki­pia­ła z obu­rze­nia.

Wresz­cie od­dal list mat­ce, dłu­żej mó­wić nie bę­dąc w sta­nie.

– Do znie­wa­gi uczy­nio­nej wam mat­ko przez księ­cia Kra­ko­wa jego ust­nem po­sel­stwem, księż­na Agniesz­ka do­rzu­ci­ła sto­kroć bo­le­śniej­sze – ode­zwał się do­pie­ro po chwi­li drżą­cym gło­sem – toć po­rów­na­ła nas ze Zbi­gnie­wem, sy­nem chło­pian­ki, zbie­głym mni­chem, zbó­jem i zdraj­cą.

pod­da­nych z nas chce uczy­nić, może i zie­mie nam wy­drzeć, da­ro­wa­ne przez ojca.

– Uspo­kój­cie się kró­le­wi­czu – prze­mó­wił po­waż­nie Wsze­bor. – Wy­zu­wać was z dziel­nic, nada­nych wam przez wiel­kie­go wa­sze­go ojca, by­ło­by po­de­pta­niem pra­wa przy ro­dzo­ne­go wszyst­kich praw bo­skich i ludz­kich. Na to nie ze­zwo­li­my; bo gdy­by­śmy ze­zwo­li­li za przy­kła­dem tak gor­szą­cym, nie by­ło­by nic świę­te­go, nic słusz­ne­go i spra­wie­dli­we­go mię­dzy ludź­mi.

– Tak! tak! – ode­zwa­ło się kil­ka gło­sów. Do­bek bły­snął oczy­ma i brwi ścią­gnął.

– Jako żyw tu­taj sto­ję, tak przy­się­gam, że w li­ście księż­nej Kra­ko­wa nie sta­ło nic ta­kie­go, coby wam po­zwo­li­ło po­są­dzać księ­cia wo­je­wo­do i wam kró­le­wi­czu, iż żywi on chy­tre i chci­we za­mia­ry wzglę­dem bra­ci swo­ich – ode­zwał się har­do. – Toć nie drze­ma­łem, gdy kró­le­wicz Miesz­ko czy­tał sło­wa skre­ślo­ne ręką mi­ło­ści­wej mej pani. Za­pra­sza ona bra­ci i mat­kę mi­ło­ści­we­go księ­cia na ucztę wi­gi­lij­ną, a spo­ty­ka ją za to taka wdzięcz­ność, iż po­są­dzo­nym zo­sta­je miły ser­cu jej mał­żo­nek o chy­tre za­mia­ry. Gdzie­żeś prze­by­wał my­ślą wo­je­wo­do, gdy kró­le­wicz czy­tał list mi­ło­ści­wej księż­nej Kra­ko­wa? aza­li nie u tych zdraj­ców, któ­rzy w krwa­wych po­to­kach woj­ny do­mo­wej chcą ryb dla sie­bie na­ło­wić. Strzeż się ich pod­szep­tów – do­dał, uśmiech­nąw­szy się zło­śli­wie – pe­wien je­stem, iż one zdraj­cy chcą twój miecz na­ostrzyć prze­ciw pra­we­mu panu, któ­ry jeno ści­ślej­szym wę­złem pra­gnie po­łą­czyć się z brać­mi swo­imi, aby, gdy obcy nas na­je­dzie, na­jazd ten roz­bił się o oną jed­ność brat­nią… Kró­lo­wo, racz mi dać od­po­wiedź – do­dał, zwró­ciw­szy się do Sa­lo­mei.

– Od­po­wiedź w tak waż­nej spra­wie musi być dana z na­my­słem – rze­kła ła­god­nie Sa­lo­mea. – Sło­wa two­je po­śle wy­da­ją się mi mą­dre i szla­chet­ne, a przed­tem tak samo brzmia­ły moim uszom sło­wa wo­je­wo­dy San­do­mie­rza. Ja sła­ba nie­wia­sta za­nim zda­nie wy­rzek­nę, na­my­ślić się mu­szę pier­wej, zo­staw mi czas mo­ści Do­bku; za­baw dni kil­ka ra­zem z to­wa­rzy­sza­mi two­imi w Łę­czy­cy, a z uczci­wą od­po­wie­dzią po­wró­cisz. Dziś to tyl­ko po­wiem, że rada by­ła­bym módz je­chać na wi­gi­lię do Kra­ko­wa.

– Za­ba­wić nam tu­taj nie wol­no i go­dzi­ny, bo księż­na Agniesz­ka, któ­ra pra­gnie ko­niecz­nie mieć was mi­ło­ści­wa pani z sy­nacz­ka­mi swo­imi u sie­bie na uczcie wi­gi­lij­nej, nie­cier­pli­wie cze­ka na­sze­go po­wro­tu – od­parł Do­bek, skła­da­jąc niz­ki ukłon. – Mimo nocy opu­ścim dziś jesz­cze ten za­mek; księż­nej Kra­ko­wa po­wiem, iż go­tu­je­cie dla niej od­po­wiedź i że tu­szyć może, iż ona od­po­wiedź bę­dzie po­myśl­ną,

– Nie po­twier­dzam i nie zbi­jam mnie­ma­nia wa­sze­go – rze­kła Sa­lo­mea – to tyl­ko do­dam, iż od­mow­ną po­sła­ła­bym z przy­kro­ścią i ko­niecz­no­ścią na­glo­na. Po­wiem wszak­że i to jesz­cze, iż po­sło­wie kra­kow­scy ucie­ka­ją z pod mego da­chu jak gdy­by lę­ka­li się, że na nich zdra­da tu­taj czy­ha; nie­uf­ność ta ubli­ża nam. Do­bek spu­ścił po­wie­ki.

– Świę­tą nie­wia­stę, jako wy nią je­ste­ście mi­ło­ści­wa pani, któż­by o zdra­dę po­dej­rzy­wał – od­parł.

Lecz Wsze­bor po­chwy­cił jego po­ro­zu­mie­wa­ją­ce spoj­rze­nie, któ­re rzu­cił to­wa­rzy­szom; w szla­chet­nej du­szy wo­je­wo­dy za­ki­piał gniew strasz­ny; dłoń jego spo­czę­ła na rę­ko­je­ści sza­bli, czo­ło fał­da­mi się po­kry­ło.

– Co mamy w ser­cu, to w dru­gich wi­dzi­my – rzekł.

Do­bek zda­wał się wszak­że nie sły­szeć tych słów, przy­brał twarz w uśmiech i cof­nął się z niz­ki­mi ukło­na­mi do drzwi.

– Kró­lo­wo! wy za­pro­si­li księ­cia nie przyj­mie­cie, mi­ło­ści­wa pani – ode­zwał się Wsze­bor, gdy po­sło­wie zni­kli za drzwia­mi. – Po­mnij­cie, że by­wa­ją uczty, po któ­rych go­ście, gdy usną, nie bu­dzą się wię­cej.

Bla­da twarz Sa­lo­mei zbla­dła bar­dziej jesz­cze.

– Co uczy­nię, tego jesz­cze nie wiem – od­par­ła wy­nio­śle – ale to wiem, że wam wo­je­wo­do nie przy­stoi rzu­cać tak grzesz­nych po­dej­rzeń na księ­cia Kra­ko­wa… Wszak­że nie ma­cie do­wo­dów o złych in­ten­cy­ach Wła­dy­sła­wa wzglę­dem bra­ci przy­bra­nych. Kto do­wo­dów nie po­da­je, a oskar­ża bliź­nie­go, tego zo­wią oszczer­cą; po­mnij­cie wy na to Wsze­bo­rze.

– Nie księ­cia ja po­dej­rzy­wam, ino nie­wia­stę jego – od­parł wo­je­wo­da, chy­ląc z sza­cun­kiem gło­wę przed kró­lo­wą. – Niem­ki­ni ro­dem, jak żona Po­pie­la, Agniesz­ka wro­gą jest wszyst­kie­mu co na­sze.

– I jam z tego ple­mie­nia – z wy­mów­ką szep­nę­ła Sa­lo­mea.

– Wy­ście kró­lo­wo, zo­staw­szy żoną na­sze­go pana, uko­cha­li lud, któ­ry mat­ką swo­ją was na­zwał; uko­cha­li­ście na­sze łany, bory i ska­ty; Agniesz­ce to tyl­ko mi­łem jest, co przy­po­mi­na • jej ce­sar­ską ko­leb­kę.

– Do­po­kąd nie mamy do­wo­du winy bliź­nie­go, do­po­tąd nie wol­no nam mó­wić, że to wróg nasz – z na­ci­skiem wy­mó­wi­ła to zda­nie Sa­lo­mea.

Po­czem po­wstaw­szy z krze­sła, zwró­ci­ła się wy­nio­sła do swej kom­na­ty.

Za przy­kła­dem kró­lo­wej wszy­scy ro­ze­szli się na spo­czy­nek.

Lecz Sa­lo­mea, choć od­da­li­ła się pierw­sza, nie po­ło­ży­ła się wię­cej: mo­dląc się gor­li­wie, na klęcz­kach, spę­dzi­ła resz­tę nocy, a gdy świt zaj­rzał przez bło­nia­stą szy­bę do jej kom­na­ty, pod­nio­sła się i w dło­nie kla­snę­ła.

Na ten znak we­szła ulu­bie­ni­ca jej Ur­szul­ka.

Przy­nieś mi płaszcz bo­bro­wy – rze­kła wami ziem­skiem!, gdy tak uro­czy­ste świę­ta się zbli­ża­ją. Jako pra­wi chrze­ści­ja­nie win­ni te­raz ie­ste­śmy my­śleć o oczysz­cze­niu su­mie­nia, aby z nie­po­ka­la­nem ser­cem każ­dy z nas za­siadł do uczty mi­ło­ści. Dzi­siej­szy dzień go­ściom moim po­świę­cę, ju­tro Je­zu­so­wi ma­leń­kie­mu.

To po­wie­dziaw­szy, po­wio­dła wszyst­kich do gali bie­siad­nej.

Wcze­śnie tego wie­czo­ra ci­sza za­mek Łę­czyc­ki za­le­gła i świa­tła po­ga­sły w jego oknach: stru­dze­ni po­dró­żą go­ście łak­nę­li spo­czyn­ku. Tyl­ko w kom­na­cie kró­lo­wej świa­tło pa­li­ło się do pół­no­cy.

Sa­lo­mea oka­za­łą.. spo­koj­ną twarz ota­cza­ją­cym ją pa­nom i sy­nom, '"ser­ce jej wszak­że spo­koj­nem nie było. Rzu­co­na przez ślep­ca, a po­tem przez Wsze­bo­ra wróż­ba woj­ny do­mo­wej, za­trwo­ży­ła ją moc­no.

Ma­jąc w ser­ce wsz­cze­pio­ne bo­go­boj­ne za­sa­dy przez po­boż­ne­go Ot­to­na, w każ­dej smut­nej oko­licz­no­ści ucie­ka­ła się naj­przód o po­moc i radę do Pana Wszech­rze­czy.

Zna­la­zł­szy się sama w sy­pial­ni, łą­czą­cej się z izbą, w któ­rej przed chwi­lą przyj­mo­wa­ła go­ści, pa­dła krzy­żem na ka­mien­ną po­sadz­kę, przed kru­cy­fik­sem za­wie­szo­nym nad jej ło­żem, i tak bliz­ko go­dzi­nę po­zo­sta­ła w tej kor­nej po­sta­wie, chcąc upo­ko­rze­niem swo­jem wy­bła­gać mi­ło­sier­dzie Boże dla swo­ich sy­nów.

Na­stęp­nie w klę­czą­cej po­sta­wie dru­gą go­dzi­nę pro­si­ła o świę­te na­tchnie­nie dla sie­bie, o ła­skę i ro­zum.

Na­resz­cie pod­nio­sła się zmę­czo­na i roz­bie­rać po­czę­ła.

W przy­le­głej izbie spa­ły dziew­czę­ta dwor­skie, nie przy­wo­ła­ła wszak­że żad­nej.

– Śpią pew­no nie­bo­żę­ta, na­pra­co­wa­ły się przez dłu­gi dzio­nek, nie będę ich bu­dzi­ła – rze­kła sama do sie­bie.

I zdję­ła z ra­mion czar­ny płaszcz, za­wie­si­ła go na po­rę­czy krze­sła i roz­wią­zy­wać po­czę­ła sznur, uj­mu­ją­cy ją w pa­sie, jed­no­cze­śnie szep­ta­ła pa­cie­rze:

"Oj­cze nasz, któ­ryś jest w nie­bie, święć się imię Two­je, przyjdź kró­le­stwo Two­ję" – mó­wi­ła, my­śląc o swo­jem kró­le­stwie, pro­sząc, aby mi­łość i zgo­da w niem go­ści­ły.

Gdy­by była mniej za­to­pio­ną w mo­dli­twie, może był­by ją do­le­ciał ha­łas, le­cą­cy z dzie­dziń­ca; bo cho­ciaż kom­na­ta ta była od­da­lo­na, choć okna na sad wy­cho­dzi­ły, jed­nak­że ci­sza nocy mo­gła uła­twić do­stęp gło­som, ja­kie roz­le­gły się na­raz na dzie­dziń­cu.

Spusz­czo­ny most zwo­dzo­ny, łą­czą­cy za­mek z po­la­mi go ota­cza­ją­ce­mi, za­hu­czał gło­śno, skrzyp­nę­ła cięż­ka bra­ma dzie­dziń­ca i przed sie­nią zam­ko­wą za­trzy­ma­ło się kil­ku pa­nów w bo­ga­tych sza­tach szkar­łat­nych, so­bo­la­mi pod­bi­tych.

do niej – sama przy wdziej ko­żu­szek, pój­dzie­my do fary na ro­ra­ty.

I wy­su­nę­ły się tak ci­cho z zam­ku, że nikt tego nie spo­strzegł.

Już mi­nę­ły most zwo­dzo­ny i w uli­cę mia­sta się zwró­ci­ły, gdy za­szedł im dro­gę pie­śniarz wczo­raj­szy; to samo pa­cho­lę wio­dło go za rękę; mu­sia­ło szep­nąć star­co­wi kto idzie, bo śle­piec przy­sta­nął.

– Bądź bło­go­sła­wio­ną mi­ło­ści­wa pani za hoj­ny da­tek, jaki przy­sła­łaś mi wczo­raj przez swe­go gierm­ka – ode­zwał się drżą­cym gło­sem. – Bądź bło­go­sła­wio­ną za noc ci­chą, jaką spę­dzi­łem w zam­ku, za wy­god­ne po­sła­nie, na ja­kiem ko­ści moje spo­czę­ły.

– Gdzież po­wiódł cię mój gier­mek na noc? – spy­ta­ła Sa­lo­mea.

– Do staj­ni – od­parł z uśmie­chem bło­gim śle­piec – na won­nem sian­ku noc prze­spa­łem, cie­płe i mięk­kie mia­łem po­sła­nie; anie­li le­piej nie sy­pia­ją, ja­kom ja spał; śni­łem też o anio­łach, ale sza­ta­ny mnie obu­dzi­ły.

Sa­lo­mea prze­że­gna­ła się po­boż­nie.

– Nie wspo­mi­naj ich wo­bec mnie – rze­kła su­ro­wo.

– Nie­bo ze­sła­ło was, mi­ło­ści­wa pani, na Moją dro­gę – cią­gnął da­lej śle­piec – gro­zi wam nie­bez­pie­czeń­stwo, strzeż­cie się.

– Ja­kie? od kogo? spy­ta­ła Sa­lo­mea.

– Wy sami le­piej zro­zu­mie­cie, ja po­wtó­rzę ino, co po­wtó­rzyć po­wi­nie­nem.

To rze­kł­szy, śle­piec obej­rzał się na wszyst­kie stro­ny, jak gdy­by biel­mem za­sło­nię­te­mi oczy­ma mogł doj­rzeć czy ma wię­cej słu­cha­czy i tak mó­wie po­czął.

– Spa­łem smacz­nie w sta­jen­ce kró­lew­skiej, gdy tę­tent ko­pyt spło­szył sen z mo­ich po­wiek. Sia­dłem, słu­cham, ktoś przy­był do mo­jej wspa­nia­ło­myśl­nej do­bro­dziej­ki. Wtem wro­ta staj­ni się roz­war­ły, wpadł naj­przód snop księ­ży­ca, po­tem dwóch gierm­ków w błysz­czą­cych ta­śma­mi suk­niach, pro­wa­dzi­li za sobą ru­ma­ki ubra­ne w bo­ga­te cza­pra­ki. Pa­choł­cy wasi, mi­ło­ści­wa kró­lo­wo, na­tych­miast zro­bi­li im miej­sce przy żło­bie, przy­wią­za­li ko­nie, na­ło­ży­li im sia­na, po­czem py­tać przy­by­szy po­czę­li: skąd przy­by­li i po co?

Je­den smu­kły o czar­nych kru­czych wło­sach i czar­nych błysz­czą­cych oczach rzekł:

"Wa­szą kró­lo­wę na ucztę wi­gi­lij­ną przy­by­li­śmy za­pro­sić do Kra­ko­wa. Sto­li­ca go­tu­je się na wa­sze przy­ję­cie: oko­licz­ni bart­ni­cy sycą mio­dy na wy­ści­gi, będą słod­kie, oj, będą i sku­tecz­ne nie­za­wod­nie".

– To mó­wiąc, roz­śmiał się na cale gar­dło, a śmiech jego nie­wie­dzieć cze­mu przy­po­mniał mi miesz­kań­ców pie­kła… Pa­choł­cy wasi, mi­ło­ści­wa pani, nic mu wszak­że nie od­po­wie­dzie­li zra­zu, tyl­ko pono gęby po­roz­dzia­wia­li i słu­cha­li go w mil­cze­niu, wresz­cie je­den wa­żył się za­py­tać:

"W czem­że sku­tecz­ne one mio­dy będą?"

Czar­ny po­czął chi­cho­tać na nowo.

"Ano, gdy mio­du moc­ne­go nad­to wy­chy­lisz, śpisz po­tem brat­ku dobę całą – rzekł – kró­lew­ski miód uśpi go­ści na dlu­go."

Choć­by na ty­dzień – od­par­li tu­tej­si lu­dzie sen słod­ki po słod­kim mio­dzie".

Czar­ny raz jesz­cze się roz­śmiał. Wtem wpa­dło do staj­ni trzech pa­nów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: