Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojna i pokój. Tom 1 i 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2008
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wojna i pokój. Tom 1 i 2 - ebook

"Wojna i pokój przedstawia panoramę życia w Rosji w burzliwym okresie wojen napoleońskich. Ta epopeja charakteryzuje się mnogością portretów psychologicznych i barwnych postaci – występuje ich w powieści kilkaset, a teren akcji stanowi niemal cała Europa: gabinety dyplomatyczne, salony arystokratyczne, loże masońskie, więzienie, chłopska zagroda, pole bitwy, kluby itp. Obraz Rosji, jaki zawarł Tołstoj w Wojnie i pokoju, jest niezwykle sugestywny – trwają tu nieustanne spory o wybór drogi politycznej, intrygi, zabiegi o pozycję społeczną i ekonomiczną, a równocześnie tuż obok toczy się zwykłe życie: ludzie kochają się, nienawidzą, rozdzielają i łączą. Wydarzenia historyczne stają się tłem dla ludzkich namiętności i perypetii życiowych".

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7895-282-4
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TOM PIERWSZY

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

– I cóż książę? Wszak przepowiadałam to, nieprawdaż? Genua i Lukka przeszły w posiadanie rodziny Buonapartego** (Buonaparte - włoska wersja nazwiska Napoleona Bonaparte, używana przez jego przeciwników, pragnących podkreślić jego niskie pochodzenie. W 1805 r. Maria Anna Elisa, siostra Bonapartego, otrzymała od niego księstwo Lukki i Piombino). Teraz więc oświadczam stanowczo, że przestanę uważać księcia za mego przyjaciela, za mego najwierniejszego niewolnika, jak utrzymujesz, jeżeli będziesz dłużej upierał się i nie uznawał potrzeby wypowiedzenia wojny, i jeżeli ośmielisz się bronić jeszcze i przeczyć okropnościom i okrucieństwom popełnianym przez tego antychrysta... bo jestem najmocniej przekonana, że to jest antychryst we własnej osobie. No... tymczasem witam cię, drogi książę; widzę, że ci napędziłam strachu... usiądź tu, koło mnie, i pogawędźmy.

Tymi słowami przemawiała po francusku w lipcu 1805 roku Anna Pawłowna Scherer, dama dworu carowej Marii Fiodorowny, która należała nawet do najściślejszego kółka, do najbardziej zaufanych jej carskiej mości. Przyjmowała zaś księcia Wasilija, osobistość poważną, sztywną, bawiącą się w męża stanu, który tym razem przybył pierwszy spomiędzy gości zaproszonych do niej na wieczór.

Panna Scherer kaszlała i była mocno zachrypnięta od kilku dni. Utrzymywała, że nabawiła się „grypy”. Był to wówczas wyraz zupełnie nowy, wymyślony na starą jak świat chorobę, a używany tylko w dystyngowanym towarzystwie.

Lokaj w używanej na dworze pąsowej liberii roznosił wcześnie z rana po całym mieście bileciki jednakowo napisane:

Jeżeli książę (hrabio), nie masz przed sobą nic przyjemniejszego, a nie przestraszy cię zaś zbytnio myśl, że spędzisz cały wieczór z biedną, chorą istotą, byłabym uradowana, gdybym cię ujrzała dziś u siebie między godziną siódmą a ósmą.

Rzecz naturalna, że bileciki były zredagowane w języku francuskim.

– Wielki Boże! Jakie wystąpienie gwałtowne a złośliwe! – odparł książę żartobliwie, niezmieszany ani niezdziwiony niezwykłym przyjęciem.

Książę miał na sobie strój dworski, galowy, złotem bogato haftowany i okryty wieloma gwiazdami, jedwabne pończochy i płytkie trzewiki ze sprzączkami. Jego płaska twarz uśmiechała się wiecznie. Posługiwał się ową wytworną francuszczyzną, której w tych czasach powszechnie używano w towarzystwie wyższym. Wszak w owym czasie w Rosji arystokraci umieli nawet myśleć po francusku. Głos jego miał ton łagodny, przyciszony, przy tym z lekkim odcieniem protekcjonalnej wyższości człowieka wpływowego, który prawie wzrósł na dworze i postarzał się w tym dostojnym otoczeniu.

Zbliżył się do Anny Pawłowny, ucałował jej rękę, pochylając głowę nieco łysą, ale całą woniejącą, i usiadł rozparty wygodnie na miękkiej sofie.

– Przede wszystkim, moja droga przyjaciółko, uspokój moją troskę o twoje cenne zdrowie – odezwał się tonem słodziutkim, szarmanckim, w którym jednak przebijała się pewna lekceważąca żartobliwość i zupełna obojętność, pomimo powodzi miodowych słówek i grzeczności.

– Czyż mogę czuć się zdrowa fizycznie, skoro cierpię moralnie? Serce tkliwe czyż nie krwawi teraz co chwila? Spodziewam się, żeś wybrał się do mnie, drogi książę, na cały wieczór?

– Nie, niestety; dziś mamy środę, poseł angielski daje bal. Muszę się tam pokazać. Przyjedzie po mnie moja córka.

– Sądziłam, że odłożono zabawę na inny dzień. Wyznam szczerze, że wszystkie te wspaniałe uczty i sztuczne ognie zaczynają nudzić mnie śmiertelnie.

– Gdyby przeczuli pani życzenie, z pewnością bal by odłożyli – książę bąknął machinalnie, niby zegarek dobrze nakręcony, nie roszcząc zresztą do tego pretensji, żeby ktokolwiek jego słowa miał brać serio.

– Nie przekomarzaj się ze mną, książę, bardzo proszę. Ot, powiedz mi lepiej, ty, co wiesz wszystko, co postanowiono ostatecznie w sprawie depeszy Nowosilcowa?

– Cóż mogę pani o tym powiedzieć? – książę nieznacznie wzruszył ramionami z wyrazem nudy i wielkiego zmęczenia. – Chcesz wiedzieć, na co się zdecydowano? Otóż uznano, że Bonaparte zamknął sobie drogę do wycofania się, i zdaje się, że my coś podobnego uczynić zamyślamy.

Książę Wasilij mówił ciągle od niechcenia, niby aktor powtarzający odwieczną rolę. Panna Scherer przeciwnie, siliła się, mimo lat czterdziestu, na żywość w każdej rozmowie. Starała się uchodzić za kobietę pełną zapału i animuszu. Zdarzało jej się często egzaltować na zimno, gdy nie miała do tego najmniejszej ochoty, jedynie by nie zawieść oczekiwania swoich znajomych. Uśmiech przyczepiony stale do jej ust nie licował, co prawda, z rysami jej twarzy, zwiędłymi i zmęczonymi, dowodził jednak jej przeświadczenia o tym miłym błędzie, którego, na wzór zepsutych i rozpieszczonych dzieci, nie mogła czy też nie chciała poprawić. Rozmowa o polityce rozdrażniła do reszty Annę Pawłownę.

– Ach, tylko mi nie wspominaj o Austrii! Prawdopodobnie nie znam się na tym nic a nic, ale według mego zdania, Austria nigdy nie chciała i obecnie nie chce wojny! Zdradza nas i Rosja samopas wyratuje Europę! Nasz dobroczyńca ma poczucie swojej wielkiej misji i nie zaniedba doprowadzić jej do skutku. Wierzę w to i tego trzymam się całą duszą. Wspaniałą rolę odegra nasz monarcha najmiłościwszy, tak dobry, tak szlachetny! Bóg go nie opuści. Spełni swoje zadanie, zetrze na miazgę straszliwą hydrę rewolucji, która, jeśli to możliwe, przybrała postać jeszcze ohydniejszą, gdy nią zawładnął ten potwór, ten morderca! Do nas należy zapłacić mu za krew Sprawiedliwego, niewinnie przelaną. Czy można tu komu ufać, pytam cię, książę? Anglia ma umysł zajęty wyłącznie sprawami handlowymi, niezdolna jest zatem pojąć podniosłości i szlachetności duszy cesarza Aleksandra! Odmówiła odstąpienia wyspy Malty. Cóż odpowiedzieli Nowosilcowowi? Nic! Nie, nie, oni nie rozumieją poświęcenia naszego monarchy, który dla siebie nie żąda niczego i pragnie tylko dobra całej ludzkości. Jakież ich obietnice? Żadne! A choćby i coś obiecywali, czy można by się na to powołać? Czyż Prusy nie ogłosiły Napoleona niezwyciężonym, Europę zaś niezdolną do walki z nim? Nie wierzę ani Hardenbergowi,** (Karl August von Hardenberg (1750-1822) - pruski książę, polityk; w 1795 r. doprowadził do zawarcia pokoju z Francją; kanclerz od 1810 r.) ani Haugwitzowi** (Christian H. Haugwitz (1752-1832) - pruski hrabia i mąż stanu; przyjaciel Leopolda II, minister spraw zagranicznych; wysłany do Napoleona w 1805 r. pośredniczył przy zawieraniu konwencji wiedeńskiej). Owa sławiona pruska neutralność to prosta pułapka. Ufam jedynie Bogu i wzniosłemu przeznaczeniu naszego najmiłościwszego cesarza, przyszłego zbawcy całej Europy.

Zatrzymała się nagle z uśmiechem zadowolenia, że dała się tak unieść namiętnemu zapałowi.

– Czemuż nie jesteś, pani, na miejscu naszego milutkiego Wintzingerode!** (Ferdynand Wintzingerode (1770-1818) - baron, w służbie rosyjskiej od 1797 r.; w 1802 r. mianowany generałem-adiutantem cesarza Aleksandra I. Brał udział w kampanii 1805 r.). Dzięki twojej świetnej wymowie wzięłabyś szturmem przyzwolenie króla pruskiego. Koniec końców... czy mogę spodziewać się herbaty?

– Ależ natychmiast!... O czymże to miałam mówić? – teraz była znowu całkiem spokojna. – Aha, już wiem! Spodziewam się dzisiaj dwóch niesłychanie interesujących ludzi: wicehrabiego de Mortemarta, spokrewnionego przez Rohanów z książętami Montmorency. Jedna z najświetniejszych rodzin we Francji. Emigrant, ale z tych dobrych, czystej wody! Drugim jest ksiądz Morio. To umysł tak głęboki... Wiesz zapewne, książę, iż był on na prywatnej audiencji u samego cesarza.

– Tak? Będzie mi nader przyjemnie... Powiedzże mi, pani – książę mówił z coraz większą nonszalancją, jakby szukał dopiero w głowie, o co ma pytać, a tymczasem to pytanie było głównym celem tych odwiedzin – chciej mi powiedzieć łaskawie, czy to prawda, że cesarzowa matka ma życzyć sobie mianowania barona Funke pierwszym sekretarzem poselstwa w Wiedniu? Baron wydaje mi się takim zerem!

Książę Wasilij pożądał właśnie tego miejsca, które starano się zdobyć dla barona Funke, przez protekcję carycy Marii Fiodorowny, a pożądał go dla swego syna.

Anna Pawłowna przymknęła oczy. To miało znaczyć, że ani ona, ani nikt w ogóle nie wie, co może podobać się lub nie podobać najjaśniejszej pani.

– Barona Funke poleciła carowej matce jej siostra – przemówiła tonem smutnym i dziwnie oschłym.

Wymawiając te słowa, Anna Pawłowna starała się nadać całej fizjonomii wyraz głębokiego i szczerego poświęcenia z pewnym odcieniem melancholii. Tak zawsze wyglądała, ilekroć przyszło jej wspomnieć z namaszczeniem o dostojnej protektorce. Przymknęła ponownie oczy, dodając nawiasem, że najjaśniejsza pani okazuje wiele łaskawości baronowi Funke.

Książę zamilkł, na pozór najzupełniej obojętny. A jednak Anna Pawłowna, z taktem i sprytem kobiety, i w dodatku damy dworu, zadrapnęła go delikatnie pazurkiem za karę, że ośmielił się wydać zuchwały sąd o kimś, kogo polecono specjalnie niewyczerpanej dobroci carowej matki. Zaraz jednak pospieszyła pocieszyć księcia.

– Pomówmy trochę o pańskich dzieciach. Czy wiesz, książę, że twoja córka, od kiedy w świat weszła, wprawia w zachwyt całe nasze towarzystwo? Uważa się ogólnie, że jest prześliczna, czarująca.

Książę skłonił się nisko, co miało oznaczać jednocześnie jego głęboki szacunek i wdzięczność.

– Ileż razy uderzył mnie w życiu niesprawiedliwy podział ziemskiego szczęścia – wiodła dalej rozmowę Anna Pawłowna po krótkiej chwili milczenia. Przysunęła się bliżej do księcia z najmilszym uśmiechem, chcąc mu dać do zrozumienia, że porzuca dziedzinę polityki, a nawet zwykłą salonową pogawędkę, aby porozmawiać z nim od serca, jak z przyjacielem. – Dlaczego, na przykład, los obdarował ciebie, mój książę, tak miłymi dziećmi, z wyjątkiem Anatola, twego młodszego syna, którego wcale nie lubię? – dodała tonem stanowczym, osądzając go nieodwołalnie, ze zmarszczonymi brwiami. – A książę cenisz je mniej niż inni, zatem niewart jesteś takich dzieci... Uśmiechnęła się swoim uśmiechem pełnym zapału.

– Cóż pani chcesz? – książę potrząsnął głową. – Lavater** (Johann Kaspar Lavater (1741-1801) - Szwajcar; uważany za pioniera fizjonomiki. Nazwisko wymienione przez księcia w wyniku pomyłki (Lavater nie zajmował się frenologią, czyli badaniem ludzkiej czaszki)). odkryłby z pewnością, że nie ma w mojej czaszce guza miłości ojcowskiej.

– Dość tych żartów, mości książę. Chcę pomówić z tobą całkiem serio. Jestem mocno niezadowolona z twojego młodszego syna. Wspominano o nim wobec jej carskiej mości – twarz mówiącej przybrała ponownie melancholijny wyraz. – Ubolewano nad tobą...

Książę na razie nic nie odpowiadał. Ona patrzyła na niego w milczeniu i czekała.

– Nie wiem, doprawdy, co począć – rzucił wreszcie rozdrażniony. – Jako ojciec robiłem, co mogłem, aby ich wykształcić, a obydwaj są do niczego. Hipolit przynajmniej jest głupcem spokojnym, natomiast młodszy Anatol przeciwnie – to głupiec niesforny i burzliwy. Jedyna to różnica między nimi.

Tym razem uśmiechnął się szczerzej, dobitniej i coś gburowatego, nieprzyjemnego zarysowało się w końcach jego ust, mocno pomarszczonych i zapadniętych.

– Ludzie tacy jak ty, książę, nie powinni mieć dzieci. Gdyby nie to twoje ojcostwo, nie mogłabym ci nic zarzucić – rzekła po chwili panna Scherer zamyślona.

– Jestem, jak pani wiadomo, twoim wiernym niewolnikiem. Toteż przed tobą jedną mogę wyspowiadać się całkiem szczerze. Dzieci są dla mnie tylko nieznośnym ciężarem i krzyżem, który muszę, rad nierad, dźwigać na ramionach przez resztę życia. Tak się na tę kwestię zapatruję. Cóż robić?... – zamilkł, wyrażając niemym ruchem swoje poddanie nieubłaganemu losowi.

Anna Pawłowna zdawała się dumać i nad czymś zastanawiać.

– Czyś nigdy, książę, nie pomyślał o tym, żeby ożenić tego twego „syna marnotrawnego”? Stare panny, jak złośliwi utrzymują, mają manię swatów i żenienia ludzi. Nie sądzę, żebym i ja ulegała tej słabości, a jednak upatrzyłam dla niego młodą osobę, naszą daleką krewną, księżniczkę Bołkońską, która ma być najnieszczęśliwszą przy boku ojca, niesłychanego dziwaka.

Książę Wasilij nic na to nie rzekł, jednak pewien ruch głową dowodził, że decyduje się szybko. Szybkość ową posiadają bardzo często ludzie światowi. Namyślają się w jednej chwili, dochodząc natychmiast do tej lub owej konkluzji.

– Czy wiesz, pani, że ten mój hultaj, Anatol, kosztuje mnie czterdzieści tysięcy rubli rocznie? – westchnął, wypowiadając głośno nurtujące go smutne myśli. – Cóż to będzie za lat pięć, jeżeli pohula tak dalej? Oto cały zysk z tytułu ojcowskiego... Czy bogata ta twoja księżniczka?

– Ojciec jej pan z milionami, w dodatku skąpiec zawołany! To ten sam sławny książę Bołkoński, któremu kazano porzucić służbę wojskową za życia nieboszczyka cara i którego nazywano „królem pruskim”. Ma być bardzo rozumny, ale dziwaczny i nader trudny, prawie nie do zniesienia w codziennym pożyciu. Biedną dziewczynę ponoć na śmierć zamęcza. Jest ich tylko dwoje. Jej brat ożenił się niedawno z Lizą Meinen i mianowano go adiutantem Kutuzowa** (Michaił I. Kutuzow (właśc. Goleniszczew-Kutuzow, 1745-1813) - rosyjski generał-feldmarszałek; wsławił się podczas zdobycia twierdzy tureckiej Izmaił w 1790 r. Od 1805 r. dowódca wojsk rosyjskich; po klęsce pod Austerlitz usunięty ze stanowiska; głównodowodzący w wojnie z Napoleonem w 1812 r.; dzięki przemyślnej strategii doprowadził do jego całkowitej klęski). Lizę zobaczysz, książę, za chwilę.

– Moja droga Anno – książę pochwycił nagle pannę Scherer za obie ręce – wyświadczyłabyś mi największą łaskę, doprowadzając do skutku te swaty, i zostałbym na całe życie twoim najwierniejszym rabem... jak zwykł podpisywać się na każdym raporcie mój rządca. Jest z dobrego rodu i bogata. Tego mi właśnie potrzeba.

Po czym ruchem wytwornie poufałym, charakterystycznym dla niego, ucałował rękę damy dworu, ściskając ją czule w swojej dłoni. Dokonawszy tego, rozparł się wygodniej i spojrzał w inną stronę.

– Dobrze... posłuchaj mnie, książę – odparła Anna Pawłowna. – Jeszcze dziś wieczór porozmawiam o tym z Lizą Bołkońską. Kto wie? Może to się da zrobić. W interesie twojej rodziny zacznę przyuczać się do staropanieńskiego rzemiosła i zabiorę się na serio do swatów.II

Salon Anny Pawłowny zapełniał się z wolna. Zbierał się tam sam kwiat petersburskiego towarzystwa. Wprawdzie towarzystwo składało się z osób różniących się między sobą tak wiekiem, jak i usposobieniem, wszyscy jednak wyszli, jak to mówią, spod jednego stempla. Córka księcia Bazylego, piękna Helena, właśnie przybyła, aby zabrać ojca na bal do ambasady angielskiej. Była w stroju balowym, ze złotą liczbą na ramieniu, jako frejlina** (Frejlina (z niem.) - dawn. dama dworu) carowej. Nie brakło tam również kobietki najponętniejszej z całego Petersburga, drobnej i ślicznej, młodziutkiej księżnej Bołkońskiej. Wyszła za mąż zeszłej zimy. Obecnie, będąc w stanie błogosławionym, nie mogła pokazywać się na wielkich balach, bywała jednak tu i ówdzie na mniejszych zebraniach, w domach dobrych znajomych. Był również w salonie Anny Pawłowny książę Hipolit, starszy syn księcia Bazylego. Wszedł jednocześnie z Mortemartem, którego przedstawiał wszystkim swoim znajomym. Przybył też ksiądz Morio i wielu, wielu innych...

– Widzieliście moją ciotkę? Nie znacie jeszcze mojej ciotki? – powtarzała każdemu z zaproszonych Anna Pawłowna, prowadząc ich do małej, niskiej staruszki z olbrzymim aksamitnym tokiem na głowie, która zjawiła się właśnie w salonie. Panna Scherer przenosiła z wolna powłóczyste spojrzenie z przedstawianego na ową ciocię i odchodziła natychmiast, aby przyprowadzić kogoś nowego. Wszyscy dopełniali obowiązkowej ceremonii przy tej ciotce nikomu nieznanej, nikomu na nic nieprzydatnej, która wszystkich na śmierć zanudzała. Anna Pawłowna słuchała i przytakiwała wymianie grzeczności z obu stron, z miną uroczystą i smętną jednocześnie. Ciotunia zaś używała niezmiennie tych samych frazesów. Zapytywała troskliwie o zdrowie każdej przedstawionej jej osoby, następnie wspominała mimochodem o własnym zdrowiu i o zdrowiu najjaśniejszej pani, „które dzięki niebu polepszyło się znacznie”. Z grzeczności starano się nie okazywać zbytniego pośpiechu i nie zmykać natychmiast, ale wystrzegano się jak ognia, żeby nie znaleźć się powtórnie w ciągu wieczora w bliskości nudnej staruszki. Młodziutka księżna Bołkońska przyniosła jakąś robótkę w aksamitnej, złotem haftowanej torebce, którą (jak wszystko zresztą) nazywano z francuska ridicule’em. Jej górna warga, prześliczna, malutka, a pełna i pąsowa jak wisienka, pokryta lekkim, ciemnym meszkiem, nie mogła nigdy, mimo widocznego usiłowania, złączyć się ściśle z wargą niższą. Ten wybryk natury nadawał jej pewne piętno oryginalności, czyniąc ją tym ponętniejszą. Na pół otwarte usta były jednym więcej urokiem tej ślicznej i najmilszej osóbki. Każdy podziwiał młodziutką kobietę, pełną życia i zdrowia, która mając wkrótce zostać matką, znosiła tak lekko i swobodnie ten wielki ciężar. Zamieniwszy z nią słów kilka, wszyscy, czy to młodzi, znudzeni i zblazowani, czy starcy w humorze ponurym z powodu męczącej ich podagry lub jakiejś innej choroby, nieodłącznej w wieku sędziwym, wyobrażali sobie, że są do niej podobni lub że umieli być dla niej szczególniej przyjemni, tak potrafiła ująć i oczarować każdego dowcipnymi słówkami i swoim rozkosznym uśmiechem, przy którym błyszczały jej bielutkie ząbki.

Drobniutka i malutka księżna obeszła stół wkoło chwiejnym, kołyszącym krokiem i zasiadła na kanapie obok samowara z miną osoby, która tylko o tym myślała, żeby sprawić przyjemność tak sobie, jak innym.

– Przyniosłam moją robótkę – przemówiła, otwierając torebeczkę i zwracając się z tym niejako do całego towarzystwa. – Strzeż się, Anno, mojego srogiego odwetu; widzę, żeś mi spłatała nie lada figla. Napisałaś, że twój wieczorek będzie złożony z kilku zaledwie zaufanych osób, i oto ubrałam się jak nietoperz...

Wyciągnęła przed siebie ramiona, jakby chciała lepiej pokazać elegancką popielatą suknię jedwabną, obszytą koronkami i związaną od niechcenia poniżej piersi szerokim pasem.

– Bądź spokojna, Lizo, będziesz zawsze najpiękniejsza.

– Czy wiecie państwo, że mąż mnie porzuca? – mówiła dalej, zwracając się tym samym tonem do całego towarzystwa. – Chce gwałtem dać się zabić! Po co też ta straszna wojna? – spytała księcia Bazylego. Nie czekając na jego odpowiedź, rozpoczęła rozmowę z córką księcia, piękną Heleną.

– Co też to za miła osóbka, ta malutka księżna – szepnął książę Wasilij na ucho Annie Pawłownie.

W chwilę później zjawił się w salonie nowy gość. Był nim młody człowiek, otyły i ciężki, z włosami obciętymi przy samej głowie. Nosił okulary. Był ubrany według ostatniej mody, w jasne pantalony, z olbrzymim żabotem na piersiach, w wierzchnim ubraniu barwy brązowej. Był on naturalnym synem hrabiego Bezuchowa, wielkiego pana grającego wybitną rolę za czasów Katarzyny, który teraz dogorywał w Moskwie. Młodzieniec ten nie obrał sobie dotąd żadnego zawodu; wracał obecnie z zagranicy, gdzie go kształcono, i po raz pierwszy pokazywał się w wyższym towarzystwie. Anna Pawłowna przyjęła go owym ukłonem, którym obdarzała gości najmniej u niej znaczących. Na widok Piotra jednakże, mimo że mu ledwie głową skinęła, w jej twarzy odbił się niepokój połączony z trwogą, jakiej doznajemy, patrząc na przedmiot olbrzymich rozmiarów, który nie został ustawiony we właściwym miejscu. Piotr rzeczywiście górował nad całym towarzystwem. Niepokój Anny Pawłowny miał jeszcze inną przyczynę: lękała się tego poczciwego i nieśmiałego wzroku, patrzącego jednak bystro i oceniającego wszystko szczerze, czym wyróżniał się spośród zgromadzonych.

– Bardzo to grzecznie z twojej strony, panie Piotrze, żeś przyszedł odwiedzić biedną chorą – bąknęła, zamieniając z ciotką, w chwili gdy jej przedstawiała nowo przybyłego, spojrzenie pełne zmieszania.

Piotr wycedził nawzajem kilka niezrozumiałych słów, dalej wodząc wkoło oczyma. Nagle uśmiechnął się wesoło, poufale skinął głową malutkiej księżnej, którą znał dobrze, skłonił się sztywno ciotuni i nie czekając nawet na koniec tradycyjnego frazesu o zdrowiu najjaśniejszej pani, drapnął czym prędzej. Nie na darmo czuła Anna Pawłowna instynktowną trwogę na widok tego olbrzyma. Zatrzymała go przerażona:

– Znasz pan księdza Morio? – spytała. – Człowiek niesłychanie interesujący...

– Słyszałem o nim i o jego projekcie wieczystego pokoju – paradoks przedstawiony nader dowcipnie... ale, niestety, niewykonalny.

– Tak pan sądzisz? – wtrąciła Anna bezmyślnie, byle coś odpowiedzieć i nie wyjść z roli uprzejmej gospodyni.

Piotr popełnił natychmiast drugi błąd, postępując wbrew przyjętym formom, w doborowym towarzystwie porzucił bowiem za prędko rozmawiającą z nim osobę, nie czekając końca zdania, a teraz znowu zatrzymywał tamtą, która pragnęła skończyć z nim i odejść. Tłumaczył jej obszernie i długo, z nogami rozstawionymi i jakby przykutymi do posadzki, dlaczego projekt księdza Morio jest wprost niemożliwy.

– Porozmawiamy o tym później – przerwała mu z uśmiechem Anna.

Skoro udało się jej pozbyć młodego człowieka, niemającego wyobrażenia o delikatnych światowych formach, wróciła do swoich zajęć. Odtąd patrzyła i nadsłuchiwała, gotowa przyjść z pomocą słabszym i podtrzymać rozmowę urywającą się z braku zajmującego tematu. Naśladowała w tym podmajstra w przędzalni. Ten, przechadzając się pomiędzy robotnikami, zwraca baczną uwagę tak na ruchy, jak i ton fałszywy, niezwykły, wrzecion u kołowrotków. Stara się on bądź zatrzymać je, bądź też puścić w ruch na nowo we właściwym tempie. I Anna Pawłowna, przechadzając się po swoim salonie, zbliżała się kolejna do kółka zupełnie milczącego lub zbyt głośno rozprawiającego. Słówko z jej ust rzucone od niechcenia, zręczne i umiejętne przestawienie osób w inne miejsce ożywiały rozmowę albo uspakajały nadto gorącą dysputę i znowu szło wszystko spokojnie, przyzwoicie, aż miło! Strach, którego jej Piotr napędził, był i teraz widoczny wśród innych trosk i kłopotów gospodyni domu. Śledząc go niespokojnym wzrokiem, widziała, że zbliża się do osób otaczających Mortemarta, a później zaś nadsłuchuje, co mówią w kółku księdza Morio. Co się tyczy Piotra, wychowanego za granicą, był to jego pierwszy wieczór w Petersburgu i w ogóle w Rosji. Wiedział, że znajduje się w gronie ludzi najbardziej inteligentnych z całej stolicy. Nie można się było dziwić, że wytrzeszczał oczy, szybko przenosząc wzrok z jednych na drugich, jak dziecko wprowadzone po raz pierwszy do wielkiego magazynu z zabawkami, i lękał się utracić choćby jedno słówko z dowcipnych i mądrych rozmów, które w salonie prowadzono. Patrząc na te osoby pełne dystynkcji i pewności siebie, oczekiwał od każdej z nich słowa bystrego, dowcipnego i rozumnego. Rozmowa księdza Morio wydała mu się interesująca. Zatrzymał się więc, czekając na dobrą sposobność, żeby wystąpić z własnym zdaniem: jest to poniekąd słabostka wszystkich młodzików.III

Wieczór panny Scherer był w pełnym biegu. Wrzeciona pracowały bez ustanku we wszystkich kątach salonu, gładko i równo. Jedyny wyjątek stanowiła ciotunia, siedząca obok damy także już niemłodej, z twarzą żółtą, pomarszczoną, z oczami wyblakłymi od łez, która była dziwnie zmieszana i nieswoja w tym świetnym towarzystwie. Utworzyły się w salonie trzy odrębne kółka. W środku pierwszego, gdzie przeważała płeć męska, stał żywo rozprawiający ksiądz Morio. W drugim, złożonym z samej młodzieży, błyszczała jak meteor piękna Helena Bazylówna, obsypywana jak zwykle składanymi u jej stóp hołdami, a dodawała mu pieprzyku i pewnego zacięcia milutka i dowcipna księżna Bołkońska, mimo poważnego stanu świeża i ponętna jak róża. W trzecim kółku prezydowała panna Scherer, z nieodstępującym od jej boku wicehrabią Mortemartem.

Wicehrabia, o rysach łagodnych i wytwornych, prawdziwie salonowych manierach, pozował na człowieka sławnego. Dla przyzwoitości jedynie zostawiał towarzystwu, które go otaczało, staranie, żeby mu oddawać należną cześć, sam zaś usuwał się skromnie z pierwszego planu. Anna Pawłowna używała go i wyzyskiwała jego osobę jak wprawny w służbie kamerdyner, który zaleca pewne wyborowe i smakowite potrawy. To samo przyrządzone innymi rękami byłoby może nie do zjedzenia. W ten sposób potraktowała swoich gości najpierw Mortemartem, następnie księdzem Morio, dwoma kąskami niesłychanie delikatnego smaku. Wkoło Mortemarta rozprawiano o zamordowaniu księcia d’Enghien** (Louis A.H. de Bourbon Condé D’Enghien (1772-1804) - książę, ostatni z rodu Kondeuszy; w 1789 r. emigrował, walczył przeciw rewolucji francuskiej. Podejrzany o spisek przeciw Napoleonowi, został na jego rozkaz porwany i rozstrzelany).. Wicehrabia utrzymywał, że książę zginął z własnej winy, przez zbytek szlachetności, Bonaparte zaś miał osobiste przyczyny, dla których go znienawidził.

– Ach tak! Opowiedz nam to, hrabio – zawołała wesoło Anna Pawłowna, której ten francuski frazes: contez-nous cela** (Contez-nous cela (fr.) - Opowiedz nam to) wydał się czymś przypominającym czasy Ludwika XV.

Hrabia uśmiechnął się ze słodyczą i skinął głową na znak przyzwolenia. Utworzono koło, Anna Pawłowna zaś zachęcała wszystkich do słuchania ze skupieniem.

– Hrabia – rzekła cichutko do jednego z najbliższych sąsiadów – znał księcia osobiście. Hrabia – powtórzyła drugiemu – opowiada cudownie! Hrabia – szepnęła na ucho komuś trzeciemu – należy do sfer najwyższych; widzi się to na pierwszy rzut oka.

Oto, w jaki sposób hrabia został podany zgromadzonej publiczności, jako nader wytworna zwierzynka. Trzeba przyznać, że przedstawiano go w sposób dystyngowany i zachęcający. Uśmiechnął się znowu znacząco, zanim rozpoczął opowiadanie.

– Usiądź tu bliżej przy mnie, kochana Helenko – przemówiła czule Anna Pawłowna do młodej osoby, która stanowiła centrum innej grupy.

Księżniczka Helena, wstając zachowała ten sam niewzruszony uśmiech, który igrał na jej ustach, odkąd weszła do salonu. Był on niejako dopełnieniem tej tryumfującej i niemającej sobie równej piękności. Po drodze zaledwie dotykając mężczyzn swoją białą suknią z gazy, przybraną nenufarami i trawami morskimi (mężczyźni zresztą usuwali się pospiesznie, aby jej zrobić miejsce), szła z wolna, cała lśniąca blaskiem pereł i brylantów, połyskiem włosów i prześlicznych oczu, alabastrową białością szyi i ramion, obnażonych, jak tego wymagała toaleta balowa. Nie patrzyła właściwie na nikogo, uśmiechała się jednak do wszystkich. Zdawała się niejako udzielać każdemu prawa podziwiania jej wspaniałej kibici, toczonych ramion i biustu mocno odsłoniętego według ówczesnej mody. Helena była tak cudownie piękna, że nie miała w sobie cienia zalotności. Przeciwnie, czuła się prawie zażenowana pięknością tak doskonałą i tryumfującą. Rada by była prawie osłabić to wrażenie, ale nie mogła tego dokonać.

– Jaka czarująca! Jaka piękna! – wykrzykiwano mimowolnie, spojrzawszy na nią.

Hrabia drgnął nieznacznie i spuścił powieki, jakby nie mógł znieść blasku tej uroczej postaci, tego nadziemskiego zjawiska, gdy Helena siadała naprzeciw, oświetlając go swoim nieśmiertelnym uśmiechem.

– Jestem zupełnie onieśmielony – rzekł – podobnym audytorium.

Z ramieniem opartym na marmurowym stoliczku, z główką na dłoni, Helena nie uznała za potrzebne odpowiedzieć cokolwiek na ten komplement. Uśmiechnęła się i czekała. Dopóki trwało opowiadanie, siedziała sztywno wyprostowana, spoglądając niekiedy to na piękną i pulchną rękę, to na gors jeszcze ponętniejszy. Bawiła się przy tym perłami na szyi, brylantową bransoletą, układając także suknię, aby nie zmięła się przypadkiem. W miejscach szczególnie dramatycznych spoglądała ukradkiem na Annę Pawłownę, aby naśladować wyraz jej twarzy, po czym wracała czym prędzej do swojego spokojnego i bezmyślnego uśmiechu.

I malutka księżna Bołkońska wyszła spoza herbacianego stołu:

– Zaczekajcie chwilkę, moi państwo... wezmę tylko moją robótkę. Nad czymże, książę, tak się zamyśliłeś? – rzuciła od niechcenia Hipolitowi Wasilijewiczowi. – Proszę, przynieś mi mój ridicule.

Księżna, szczebiocąc i śmiejąc się głośno, spowodowała ogólne poruszenie.

– Bardzo mi tu dobrze – mówiła dalej, usiadłszy na fotelu, który podsunął jej książę Hipolit, jednocześnie oddając torebeczkę.

Czarujący Hipcio był uderzająco podobny do siostry „piękniejszej od najpiękniejszych”, pomimo że był uderzająco brzydki. Rysy były prawie te same, tylko u siostry przeistoczone i opromienione uśmiechem rozkosznym, młodzieńczym, pełnym zadowolenia, i klasyczną doskonałością tak linii w twarzyczce, jak i w całej budowie ciała. Przeciwnie, w fizjonomii brata odbijał się prawie idiotyzm, połączony z humorem wiecznie kwaśnym i nadąsanym. Postać jego była wątła i chuda jak szczapa; oczy, nos, usta zdawały się łączyć w jedno skrzywienie, nieokreślone i znudzone, podczas gdy jego długie nogi i jeszcze dłuższe ręce skręcały się, przybierając kształty iście niemożliwe.

– Czy to będzie historia o upiorach? – spytał przez nos, wkładając na nos lorgnon** ( Lorgnon (fr.) - szkła do oczu z rączką do trzymania), jakby to mu miało ułatwić czy to wysłowienie się, czy też zrozumienie przedmiotu, o którym będzie mowa.

– Bynajmniej – bąknął osłupiały hrabia.

– Bo podobnych rzeczy nie znoszę! – dodał Hipcio z miną, z której można było poznać, że odczuł poniewczasie całą doniosłość swoich słów. Mówił jednak zawsze z taką pewnością i naciskiem, że pytano się za każdym razem, gdy się z czymś wyrwał, czy to było proste głupstwo, czy też głupstwo zręcznie przysłonięte dowcipem. Młody książę był ubrany w ciemnozielony frak z długimi połami, w pantalony koloru ciała przestraszonej nimfy (jak sam się o nich wyrażał); na nogach miał płytkie trzewiki z brylantowymi sprzączkami.

Hrabia gładko i przyjemnie opowiadał powtarzaną w Paryżu z ust do ust anegdotę o księciu d’Enghien. Miał on udać się potajemnie do Paryża na schadzkę z panną George i spotkał się tam z Bonapartem, dla którego znakomita artystka była również łaskawa... Wskutek tego nieszczęśliwego zbiegu okoliczności Napoleon dostał jednego z owych ataków nerwowych, którym czasem podlegał, a które obezwładniały go na kilka godzin. Był więc rzucony na pastwę swojemu rywalowi. Książę jednak nie skorzystał z tej sposobności, Bonaparte zaś następnie tak odwdzięczył mu się za jego wspaniałomyślność, że kazał go najnikczemniej zamordować. Opowiadanie prowadzone zręcznie, stawało się szczególnie dramatyczne w chwili spotkania dwóch rywali u sławnej aktorki. Słuchające damy były do głębi wzruszone.

– Cudowne! – szepnęła Anna Pawłowna, badając spojrzeniem małą księżnę.

– Niesłychanie zajmujące! – powtórzyła Liza niby echo, wpinając igłę w robotę na znak, że czar opowiadania tak jej myśl przykuwa, iż nie jest w stanie dłużej haftować.

Hrabiemu pochlebiało niezmiernie to nieme uznanie i gotował się mówić dalej, gdy Anna, niespuszczająca z oka strasznego dla niej Piotra, widząc go, jak o czymś żywo i głośno rozprawia z księdzem Morio, podbiegła ku nim, aby wcześniej zażegnać możliwe niebezpieczeństwo. Piotrowi rzeczywiście udało się wciągnąć księdza w rozmowę o równowadze politycznej i księżunio, zachwycony naiwnym zapałem młodego słuchacza, rozwijał przed nim szeroko i długo projekt czule przezeń dopieszczony. Obaj mówili głośno, z żywością i uniesieniem, co właśnie nie podobało się pannie Scherer.

– Jakim sposobem, pytasz, hrabio? Ależ równowaga polityczna to odwieczne prawo ludzkości! – ksiądz zapalał się coraz bardziej. – Niech jedno państwo tak silne jak Rosja, używająca sławy zacofanej i barbarzyńskiej, stanie uczciwie i szczerze na czele przymierza mającego na celu równowagę Europy, a świat będzie uratowany.

– Jakże jednak można byłoby ugruntować ową równowagę? – zauważył Piotr w tej samej chwili, kiedy Anna Pawłowna, zmierzywszy go surowym wzrokiem, spytała nagle Włocha, jak znosi mroźny klimat Północy. Twarz księdza zmieniła się natychmiast; przybrał wyraz słodziutko-czułostkowy, który go nigdy nie opuszczał, gdy mówił z kobietami.

– Odczuwam nadto żywo czar inteligencji i rozumu towarzystwa pań, do którego mam zaszczyt należeć, abym miał czas zastanawiać się nad tutejszym ostrym klimatem – odparł uprzejmie, podczas gdy panna Scherer usiłowała zbliżyć obu i wcielić niejako do swego kółka, aby nie tracić ich z oczu.

Do salonu Anny wszedł jeszcze jeden gość: był nim młody książę Bołkoński, mąż milutkiej Lizy, przystojny mężczyzna, wzrostu średniego, z rysami wybitnymi, z ostrym i surowym wyrazem twarzy. Wszystko w nim, począwszy od wiecznie zamglonego i zmęczonego wzroku, a skończywszy na równym i spokojnym chodzie, stanowiło uderzający kontrast z jego drobniutką żoneczką, tak żywą i ruchliwą. Znał całe zgromadzone w salonie towarzystwo. Wszyscy nudzili go na śmierć i chętnie drogo opłaciłby możliwość niewidzenia i niesłyszenia nikogo spomiędzy nich, nie wyłączając nawet własnej żony. Zdawać się mogło, że do niej miał szczególniejszą antypatię, odwrócił się bowiem od niej z takim skrzywieniem, że prawie zbrzydła jego wcale piękna i wyrazista twarz. Pocałował w rękę Annę Pawłownę, spojrzawszy wkoło chmurnie, ze ściągniętymi brwiami.

– Gotujesz się, książę, do wojny? – spytała.

– Generał Kutuzow raczył przyjąć mnie na swego adiutanta – odparł Bołkoński, akcentując mocno rosyjską sylabę „zow”.

– A twoja żona?

– Pojedzie na wieś.

– Że też nie wstydzisz się, książę, pozbawiać nas towarzystwa twojej najmilszej, zachwycającej żoneczki.

– Jędrusiu! – zawołała malutka księżna, tak samo kokietująca męża, jak i wszystkich zresztą – gdybyś wiedział, jaką nam tu wicehrabia opowiadał interesującą historyjkę o pannie George i Bonapartem.

Książę Andrzej skrzywił się znowu niemiłosiernie i odszedł, nie oglądnąwszy się nawet.

Piotr, czatujący na niego, odkąd wszedł, i ścigający go wesołym i pełnym przychylności wzrokiem, zbliżył się teraz, aby mu podać dłoń do uścisku. Teraz dopiero, gdy spojrzał w uśmiechniętą i poczciwą twarz Piotra, rozchmurzyło się czoło księcia i jego twarz nagle wypiękniała, opromieniona równie szczerym i serdecznym uśmiechem.

– Ejże! I ty zatem należysz do naszego wielkiego świata.

– Wiedziałem, że ty tu będziesz. Rad bym pójść do ciebie na kolację, czy mogę? – dodał Piotr cichuteńko, żeby nie przeszkadzać wicehrabiemu, który dotąd jeszcze nie skończył opowiadania.

– Nie, nie możesz! – roześmiał się w głos Bołkoński, dając mu do zrozumienia ciepłym uściskiem ręki, jak niepotrzebne wydało mu się owo ceremonialne pytanie ze strony przyjaciela.

Chciał mu jeszcze coś powiedzieć, gdy powstali książę Wasilij i jego córka. Zaczęto się usuwać, aby im utorować drogę do głównych drzwi.

– Chciej nam wybaczyć, drogi wicehrabio – przemówił książę Wasilij, zmuszając ugrzecznionego Mortemarta, żeby nie ruszał się wcale z fotela. – Ten nieszczęsny bal w poselstwie angielskim pozbawia nas największej przyjemności i musimy przerwać twoje tak zajmujące opowiadanie. Ze szczerym żalem opuszczamy twój najmilszy wieczór, droga Anno Pawłowno!

Jego córka przesunęła się pomiędzy krzesłami, jedną ręką przytrzymując suknię, z wiecznym uśmiechem na ustach. Piotr wytrzeszczył oczy na tę olśniewającą piękność, z zachwytem pomieszanym z rodzajem zabobonnej trwogi.

– Prześliczna! – bąknął książę Andrzej od niechcenia.

– Bez wątpienia! – odparł Piotr.

Książę Wasilij uścisnął dłoń obu, przechodząc obok nich.

– Zlituj się, pani!– zwrócił się błagalnie do Anny Pawłowny. – Okrzesaj mi trochę tego niedźwiadka. Mieszka u mnie miesiąc blisko, a pierwszy raz widzę go w porządnym towarzystwie. Nic zaś tak nie kształci i nie cywilizuje młodego człowieka, jak towarzystwo dystyngowanych dam.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: