Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wojna oszukanych - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Sierpień 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Wojna oszukanych - ebook

Druga wojna światowa skończyła się dwa lata temu. Dla wielu była klęską. Społeczeństwa Zachodu chcą pokoju, który nie jest dany znajdującym się pod radzieckim butem Polakom. Część z nich ciągle walczy. W osamotnieniu, bez fanfar, chwały, a czasem i nadziei. Sierżant amerykańskiej armii Charlie Zielinski ma okazję wrócić do ojczyzny w ważnej i niebezpiecznej misji. Będzie musiał stawić czoło zagrożeniom nowej, perfidnej wojny. Zmierzy się z przebiegłym wrogiem, mistrzem kłamstwa i mistyfikacji. Stanie po stronie osamotnionych sojuszników i powróci do spraw z przeszłości, by walczyć o przyszłość.

Langenfeld to marka świetnych militarnych opisów oraz szczegółowej wiedzy historycznej. W połączeniu z gawędziarskim talentem gwarantuje kilka godzin świetnej, prowokującej do myślenia rozrywki.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64523-88-5
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Je­stem prze­ra­żo­ny. Wy­wiad na Ro­sję nie ist­nie­je ani w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, ani w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Wszyst­ko to są po­glą­dy, opi­nie i oso­bi­ste zda­nia ge­ne­ra­łów, po­li­ty­ków i szta­bow­ców. Do­świad­cze­nia uczą, że oso­bi­ste zda­nia nie opar­te na kon­kret­nych, ści­słych in­for­ma­cjach, pre­cy­zyj­nej kal­ku­la­cji, pro­wa­dzą do ka­ta­stro­fy. Wy­wia­da­mi an­glo-sa­ski­mi na Ro­sję So­wiec­ką kie­ru­je dzi­siaj wy­wiad so­wiec­ki”.

Z li­stu ka­pi­ta­na Je­rze­go Nie­zbrzyc­kie­go – ofi­ce­ra Od­dzia­łu II, by­łe­go kie­row­ni­ka Re­fe­ra­tu Wschód – do ge­ne­ra­ła An­der­sa, z kwiet­nia 1950 roku.Prolog

Maj 1945

Po­śród pól po­kry­wa­ją­cych oko­licz­ne wzgó­rza, tuż przy as­fal­to­wej szo­sie rósł nie­wiel­ki las. Dro­gą, kie­dyś ru­chli­wą, nikt nie po­dró­żo­wał – nie było sa­mo­cho­dów, wo­zów kon­nych czy na­wet woj­sko­wych trans­por­tów. Ci­sza w tej oko­li­cy, po­kry­tej zie­lo­ny­mi jesz­cze zbo­ża­mi, po­ra­sta­ją­cy­mi mo­re­no­we wznie­sie­nia, trwa­ła od po­przed­nie­go wie­czo­ru.

Sier­żant szta­bo­wy Chriss biegł po­chy­lo­ny wzdłuż dro­gi. To­wa­rzy­szył mu – sa­pią­cy pod cię­ża­rem sta­lo­wej skrzy­ni – ra­dio­ope­ra­tor, któ­ry nie opusz­czał go na krok. Odra­pa­na lor­net­ka dyn­da­ła sier­żan­to­wi na szyi, szar­piąc rze­mień, na któ­rym była za­wie­szo­na. Pod­ofi­cer wy­lą­do­wał na zie­mi przy Char­liem „Gre­en­ma­nie” Zie­lin­skym i ostroż­nie, wol­no, wal­cząc ze świsz­czą­cym od­de­chem, za­czął przy­glą­dać się oko­li­cy.

Za wzgór­kiem, w nie­wi­docz­nym z ich miej­sca punk­cie, tra­fio­ny czołg pło­nął jak ża­giew. Słup smo­li­ste­go ognia rósł wy­so­ko, po­nad pola, bę­dąc ja­snym sy­gna­łem, że dro­ga jest za­mknię­ta.

Blo­ko­wa­ły ją miny, a da­lej znaj­do­wał się nie­wiel­ki za­gaj­nik – zie­lo­na po­szar­pa­na pla­ma na ma­pie, w któ­rej nie­mal na sto pro­cent kry­li się tam­ci.

– Moź­dzie­rze go­to­we – za­ko­mu­ni­ko­wał Tom, cały czas trzy­ma­jąc słu­chaw­kę ra­dia przy uchu.

– Po­wiedz im, że za­czy­na­ją za pół mi­nu­ty – roz­ka­zał Chriss, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z peł­ne­go Niem­ców lasu. – Zresz­tą dam znać.

Ro­zej­rzał się po przed­po­lu. Nie chciał żad­nych nie­spo­dzia­nek, kie­dy ru­szą. Spraw­dził po­bież­nie wła­sne szy­ki. Nie lu­bił tej chwi­li, po pro­stu nie­na­wi­dził. Bez wzglę­du na to, jak by się nie szy­ko­wał, był pe­wien, że któ­ryś z jego lu­dzi nie wyj­dzie z tego żywy.

– OK… – Zer­k­nął jesz­cze na ze­ga­rek. – Mogą za­czy­nać – po­wie­dział spo­koj­nie. Uda­wał, że to, co ich cze­ka, nie robi na nim żad­ne­go wra­że­nia, i znów przy­kle­ił się do lor­net­ki.

– Daj­cie głos – po­wie­dział do słu­chaw­ki rów­nie spo­koj­ny Tom.

Sal­wa czte­rech moź­dzie­rzy 81 mm gruch­nę­ła z głu­chym echem. Za­nim gra­na­ty do­się­gły celu, za­ło­gi strze­li­ły jesz­cze raz.

Sza­ro­brą­zo­we ob­łocz­ki eks­plo­zji za­kry­ły pole przed za­gaj­ni­kiem, za­sła­nia­jąc kom­plet­nie drze­wa. Chriss nie wi­dział do­kład­nie re­zul­ta­tu, ale prze­czu­wał, wie­dzio­ny pa­ro­let­nim do­świad­cze­niem, że nie tra­fi­li w cel.

– O pięć­dzie­siąt me­trów do przo­du – in­stru­ował jak gdy­by ni­g­dy nic Tom.

Mi­nę­ła chwi­la, za­nim wpro­wa­dzo­no po­praw­ki. Ko­lej­ny huk.

Char­lie pod­niósł się na mo­ment, choć swo­im lu­dziom ka­zał sie­dzieć ni­sko. Wy­bu­chy po­roz­ry­wa­ły zie­leń lasu, ła­miąc kil­ka drzew. Pła­skie ob­ło­ki ro­sły je­den po dru­gim.

– Do­brze idzie! – krzyk­nął z uśmie­chem Gre­en­man. Kie­dy moź­dzie­rze tłu­kły, w po­bli­żu jego po­zy­cji, w siwo-żół­tym ob­ło­ku spa­lin i ku­rzu prze­to­czył się wiel­ki, ma­je­sta­tycz­ny Sher­man. Sta­nął nie­co z tyłu, w zbo­żu, wy­pusz­cza­jąc co rusz nową por­cję spa­lin w kie­run­ku nie­ba.

Zo­stał ob­ło­żo­ny wor­ka­mi pia­chu i kil­ko­ma bel­ka­mi drew­na – to była jego ochro­na przed po­ci­ska­mi Pan­zer­fau­stów. Do­wód­ca ostroż­nie wy­glą­dał przez wie­żę, wy­pa­tru­jąc ce­lów.

Char­lie pod­biegł na tył ma­szy­ny, otwo­rzył me­ta­lo­wą pusz­kę z ukry­tym w środ­ku te­le­fo­nem i gwizd­nął dwa razy.

– Pa­no­wie! – krzyk­nął do za­ło­gi, le­d­wo sły­sząc sa­me­go sie­bie w ka­no­na­dzie i dud­nie­niu mo­to­ru. – Tyl­ko uwa­żaj­cie, do kogo strze­la­cie. Idzie­my za wami, po­tem skok i ru­sza­my przo­dem. Ja­sne?

Do­wód­ca wy­chy­lił się z wie­ży i krzyk­nął coś w od­po­wie­dzi, ale Gre­en­man zro­zu­miał z tego tyl­ko gest unie­sio­ne­go kciu­ka.

– Do­bra, Char­lie. – Bob Chriss wska­zał ręką na pod­wład­ne­go. – Do­kop­cie im!

– Chło­pa­ki! Trzy­mać gło­wy ni­sko i nie wy­ła­zić przed sze­reg – za­ko­men­de­ro­wał Gre­en­man i prze­ła­do­wał swój pi­sto­let M3.

Wy­sko­czy­li schy­le­ni, nie­pew­ni i ostroż­ni. Po­twor­nie prze­ra­że­ni. Tyl­ko dud­nie­nie czoł­gu i po­krzy­ki­wa­nia pod­ofi­ce­rów do­da­wa­ły nie­co otu­chy.

Sher­man wy­rwał do przo­du jak na­ro­wi­sty źre­bak, jak­by jego szo­fer sam chciał wy­grać to star­cie. Za­raz jed­nak zwol­nił, za­pew­ne zru­ga­ny przez do­wód­cę.

Se­ria smu­go­wych po­ci­sków prze­szła po zie­mi. Wy­da­wa­ła się bez­gło­śna, unio­sła za sobą tyl­ko reszt­ki ro­ślin. Dwóch lu­dzi z gru­py Char­lie­go za­chwia­ło się i pa­dło.

Me­dy­cy do­sko­czy­li do nich mo­men­tal­nie, ale Gre­en­man nie miał cza­su spraw­dzać, kto do­stał i z ja­kim skut­kiem.

Skrzy­pią­cy gą­sie­ni­ca­mi Sher­man nie dał się dłu­go pro­sić o po­moc. Za­ter­ko­ta­ły jego ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we. Prze­cze­sy­wa­ły za­gaj­nik ja­skra­wy­mi li­nia­mi po­ci­sków – od pra­wej do le­wej, z mro­żą­cym krew dźwię­kiem, któ­ry temu to­wa­rzy­szył.

Char­lie po­pę­dzał lu­dzi, któ­rzy te­raz bie­gli przez pła­skie i otwar­te pole. Do celu mie­li kil­ka­set me­trów. Niem­cy strze­la­li spo­ra­dycz­nie: kil­ka Mau­se­rów, ja­kiś ka­ra­bin ma­szy­no­wy. Z da­le­ka brzmia­ło to jak mo­kre chlap­nię­cia. Cią­gle wal­czy­li.

Puls przy­spie­szał – tak z wy­sił­ku, jak i z prze­ra­że­nia. Nogi z tru­dem po­ko­ny­wa­ły ko­lej­ne me­try, jak­by umysł ha­mo­wał bieg po pew­ną śmierć i na­ka­zy­wał ra­czej paść na zie­mię i prze­cze­kać. Nikt jed­nak się na to nie od­wa­żył. Wie­dzie­li, że te­raz było już za póź­no, by sta­nąć.

Do­wód­ca czoł­gu po­sta­no­wił koń­czyć za­ba­wę. Sher­man wal­nął ze swo­je­go dzia­ła tak, że ci, któ­rzy szli naj­bli­żej, sku­li­li się, nie­mal po­wa­le­ni po­twor­nym bó­lem uszu. Ja­sny błysk roz­szedł się po la­sku, uno­sząc jed­no­cze­śnie za sobą czar­ny dym.

Moź­dzie­rze daw­no prze­sta­ły strze­lać. Albo skoń­czy­ła się amu­ni­cja, albo pie­cho­ta szła za szyb­ko i ktoś prze­stra­szył się, że tra­fi swo­ich.

– Ognia! – wrza­snął Char­lie. Dłu­go nie cze­kał, jego lu­dzie za­czę­li strze­lać, lek­ko zwal­nia­jąc. Dru­ży­na Tony’ego sie­dzia­ła z le­wej i nie szczę­dzi­ła amu­ni­cji, żeby wes­przeć ata­ku­ją­cych.

Ame­ry­kań­skie po­ci­ski le­cia­ły z kil­ku stron, wpa­da­jąc w prze­trze­bio­ną gę­stwi­nę za­gaj­ni­ka. Szo­są ru­szy­ły trzy czoł­gi, któ­rym do­stę­pu do lasu do tej pory bro­ni­ły dzia­ła i nie­wiel­kie pole mi­no­we. Sa­pe­rzy, któ­rzy za­kła­da­li ła­dun­ki, mu­sie­li być zmę­cze­ni i przez to za­pew­ne pra­co­wa­li nie­do­kład­nie, bo miny nie wy­rzą­dzi­ły żad­nej szko­dy.

Tam­tym mu­sia­ło być już wszyst­ko jed­no. Mie­li dość. Z ich stro­ny za­mil­kły wszel­kie od­gło­sy. Nie mi­nę­ło pół mi­nu­ty, kie­dy z czar­nej, dy­mią­cej pla­my lasu za­czę­ły wy­ła­niać się pierw­sze syl­wet­ki. Nie­śmia­ło, ostroż­nie, ma­cha­jąc unie­sio­ny­mi rę­ka­mi.

– Prze­rwać ogień! Prze­rwać ogień! – pi­ło­wał gar­dło Char­lie, choć sam przy­ci­snął moc­niej broń, nie­mal pew­ny, że wciąż coś się może wy­da­rzyć.

Ale spo­mię­dzy drzew wy­szło jesz­cze wię­cej Niem­ców. Szli rów­no, w za­ska­ku­ją­co spraw­nym po­rząd­ku, jak­by już ćwi­czy­li tę sce­nę. Krzy­cze­li coś pi­skli­wy­mi gło­sa­mi, choć z po­cząt­ku nie bar­dzo było wia­do­mo, co kon­kret­nie.

Gre­en­man zro­zu­miał ich do­pie­ro wte­dy, gdy zo­sta­wił z tyłu dud­nią­cy czołg.

– Ka­me­ra­den, Hi­tler ka­putt! – Do­le­cia­ła go plą­ta­ni­na gło­sów, rów­na, jak­by to chór za­śpie­wał.

Lu­dzie Gre­en­ma­na, rów­nie mło­dzi co ich prze­ciw­ni­cy, choć nie­co bar­dziej ru­mia­ni i wy­żsi, z bły­skiem w oczach za­czę­li prze­szu­ki­wać wy­chu­dzo­nych jeń­ców. Ro­bi­li to z wiel­ką gor­li­wo­ścią, co rusz klnąc, wy­krzy­ku­jąc coś w pod­nie­ce­niu i dy­sząc cięż­ko po dłu­gim bie­gu.

Sier­żant Zie­lin­sky roz­ka­zał słać Szwa­bów na tyły i wy­zna­czył kil­ku lu­dzi eskor­ty, tak jak­by Niem­cy mo­gli się jesz­cze roz­my­ślić. Mło­dzi pod­wład­ni, któ­rzy do­sta­li to za­da­nie, nie byli z tego po­wo­du za­do­wo­le­ni. Za to na twa­rzach in­nych po­ja­wił się uśmiech, kie­dy do­tar­ło do nich, że od­nie­śli pierw­sze w ży­ciu zwy­cię­stwo. Poj­ma­li pierw­szych w ży­ciu jeń­ców. Strach scho­dził z nich mo­men­tal­nie, prze­ista­cza­jąc się w ner­wo­we sal­wy śmie­chu i wi­wa­tów.

Roz­e­mo­cjo­no­wa­ny pod­od­dział do­tarł do po­kry­te­go le­ja­mi, za­sło­nię­te­go gry­zą­cym oczy dy­mem la­sku, któ­ry te­raz wy­glą­dał jak spa­lo­ny skład drew­na.

– Uwa­żaj­cie na sie­bie, dur­nie! – Zie­lin­sky nie wy­trzy­mał. – Uwa­żaj­cie na miny i skur­wie­li, któ­rzy może się gdzieś skry­li! – Ga­sił tę przed­wcze­sną ra­dość.

Sam sta­nął przy je­dy­nym Niem­cu, któ­ry albo nie chciał, albo nie miał sił iść do nie­wo­li. Wy­ce­lo­wał lufę M3 w pierś fa­ce­ta. Uniósł hełm i otarł spo­co­ne czo­ło. Czuł, jak weł­nia­na ko­szu­la klei mu się do cia­ła.

Nie­miec bez pro­te­stu pod­niósł się wol­no, spoj­rzał du­ży­mi ocza­mi na Po­la­ka i za­sa­lu­to­wał. Char­lie za­sko­czo­ny od­dał nie­dba­le ho­no­ry i zer­k­nął wo­kół, czy aby na pew­no ten sa­lut skie­ro­wa­ny zo­stał do nie­go. Był zdzi­wio­ny, że jego prze­ciw­nik wy­glą­da na nie­wie­le star­sze­go niż gnoj­ki z jego plu­to­nu. Twarz miał ko­ści­stą, szy­ję dłu­gą, a jego sta­lo­wy mun­dur Luft­waf­fe i po­licz­ki po­kry­wa­ła gru­ba war­stwa sa­dzy i ku­rzu.

Nie­miec się­gnął spo­koj­nie do ka­bu­ry, wy­cią­gnął pi­sto­let i po­dał go Gre­en­ma­no­wi, po­chy­la­jąc gło­wę.

– Sur­ren­der – po­wie­dział nie­wy­raź­nie wy­schnię­ty­mi usta­mi i uniósł drżą­ce ręce do góry. Char­lie po­pa­trzył na swe tro­feum, nie­miec­kie­go Lu­ge­ra. Spoj­rzał jesz­cze na nie­miec­kie­go pod­po­rucz­ni­ka, mie­rząc go od stóp do po­czer­nia­łej gło­wy. Nie bar­dzo wie­dząc, co ro­bić i jak się za­cho­wać, jak gdy­by ni­g­dy nic po pro­stu ru­szył da­lej.

Bi­twa, a ra­czej po­tycz­ka, ja­kich ostat­nio było wie­le, bar­dzo wie­le, wy­brzmia­ła daw­no. Wszyst­ko się pa­li­ło, wo­kół roz­no­si­ła się przy­kra woń i ciem­ny, tłu­sty, du­szą­cy dym. Gdzieś nie­opo­dal dud­ni­ły mo­to­ry czoł­gów, do­da­ją­ce do dusz­nej mie­szan­ki ob­ło­ki nie­bie­ska­wych spa­lin. Ame­ry­ka­nie krzą­ta­li się po po­bo­jo­wi­sku, szu­ka­jąc pa­mią­tek, me­dy­cy opa­try­wa­li ję­czą­cych ci­cho ran­nych Niem­ców. Ja­kiś mło­dy Szwab, zszo­ko­wa­ny wi­do­kiem, jak­by nie­wi­dzial­ny, nie nie­po­ko­jo­ny przez Ame­ry­ka­nów sie­dział na ka­mie­niu, wpa­trzo­ny w pło­ną­ce wra­ki kil­ku po­jaz­dów. Chy­ba nie do­tar­ło do nie­go, że jego woj­na się koń­czy­ła. Po­szło gład­ko, szyb­ko. Wszyst­ko trwa­ło kró­cej niż kwa­drans.

Char­lie ga­pił się na po­bo­jo­wi­sko, co rusz rzu­ca­jąc okiem na swój łup i na jego po­przed­nie­go wła­ści­cie­la, któ­ry jak pa­jac cią­gle stał z rę­ka­mi w gó­rze.

– Cze­cho­sło­wa­cja – po­wie­dział do sie­bie, krzy­wiąc usta w smut­nym uśmie­chu. – Do­brze się za­czy­na. ■Rozdział 1

Rok 1947

Smo­li­ście czar­ne, wcze­sno­je­sien­ne nie­bo, po­kry­te po­tęż­ny­mi chmu­ra­mi, zle­wa­ło się w jed­ną ca­łość z ciem­ną po­wierzch­nią grun­tu. Mimo ni­skie­go pu­ła­pu zie­mia – wi­dzia­na z ka­bi­ny pi­lo­tów nie­mło­de­go już i wy­eks­plo­ato­wa­ne­go do gra­nic uży­wal­no­ści trans­por­to­we­go C-47 – wy­da­wa­ła się dziw­nie od­le­gła i wy­lud­nio­na.

Już daw­no mi­nę­li li­nię brze­go­wą, ale na­dal w dole nie zo­ba­czy­li ni­cze­go wię­cej niż kil­ka li­chych świa­teł ma­łych mia­ste­czek i wsi. Od do­brych kil­ku­na­stu mi­nut pi­lo­to­wi zda­wa­ło się, że leci nad ja­kąś bez­lud­ną wy­spą. Czter­dzie­sto­la­tek i jego o sześć lat młod­szy ko­le­ga, zaj­mu­ją­cy fo­tel dru­gie­go pi­lo­ta, do­pie­ro po raz dru­gi po­ko­ny­wa­li tę tra­sę i za nic nie mo­gli do­pa­trzeć się na dole śla­dów ja­kich­kol­wiek więk­szych ludz­kich sie­dzib.

– Ja­sna cho­le­ra – sap­nął pi­lot. – Ciem­no jak w du­pie.

Dru­gi z męż­czyzn, nie od­ry­wa­jąc oczu od wi­do­ku za plek­si­gla­sem, tyl­ko kiw­nął gło­wą.

– Mia­ło być ła­twiej. – Pi­lo­to­wi ta tra­sa nie po­do­ba­ła się już na od­pra­wie. Nic tyl­ko lasy i mo­kra­dła, i zde­cy­do­wa­nie zbyt dużo jed­no­stek woj­sko­wych.

Pa­mię­tał do­brze jed­ną taką noc. Po­dob­ny te­ren. Też było ci­cho, a po­tem… Do dziś nie mógł roz­są­dzić, co zmu­si­ło jego – sta­re­go i opa­no­wa­ne­go lot­ni­ka – do wpusz­cze­nia na po­kład roz­krzy­cza­nych spa­do­chro­nia­rzy. Co­raz bar­dziej dziu­ra­wy ka­dłub jego ma­szy­ny – je­den z efek­tów huku eks­plo­du­ją­cych po­ci­sków – czy kur­czą­cy się za­pas pa­li­wa?

– Te­raz przy­naj­mniej nie strze­la­ją – wy­po­wie­dział na głos myśl, jed­no­cze­śnie szu­ka­jąc dło­nią mapy.

– Co mó­wisz? – Ock­nął się mło­dy, jak­by stwier­dze­nie było skie­ro­wa­ne do nie­go.

– Nic, nie­waż­ne. Po pro­stu coś mi się zda­je, że tro­chę so­bie tu po­la­ta­my. – Pi­lot, mru­żąc oczy w sła­bym czer­wo­nym świe­tle, pró­bo­wał wy­pa­trzeć co­kol­wiek, co po­mo­gło­by mu upew­nić się, że jesz­cze się nie zgu­bił. Szyb­ko dał za wy­gra­ną – za oknem cią­gle nie było nic wi­dać.

– A co, my­śla­łeś, że będą nas wi­tać jak na ja­kimś lot­ni­sku w Pa­ry­żu? – Za­chi­cho­tał młod­szy. – Trzy­maj­my kurs, to się uda.

„Bo to ta­kie, kur­wa, pro­ste” – po­my­ślał pi­lot, rzu­ca­jąc ko­le­dze chmur­ne spoj­rze­nie. Wner­wia­li go ci mło­dzi mą­dra­le, co przy­szli szu­kać przy­go­dy i te­raz, po rap­tem kil­ku lo­tach, „wie­dzie­li” wszyst­ko.

W ła­dow­ni, wy­peł­nio­nej smro­dem sma­rów i ha­ła­sem dwóch sil­ni­ków, znaj­do­wa­ło się trzech męż­czyzn w zie­lo­nych kom­bi­ne­zo­nach. Oni też ner­wo­wo roz­glą­da­li się po oko­li­cy i – tak samo jak pi­lo­ci – nie­wie­le po­tra­fi­li do­strzec.

– No to so­bie pan wy­brał dzień na wy­ciecz­kę – pró­bo­wał za­żar­to­wać mło­dziut­ki, może dwu­dzie­sto­let­ni, szczu­pły tech­nik po­kła­do­wy. Od kil­ku­dzie­się­ciu już mi­nut ster­czał obok lamp­ki przy drzwiach i po­chy­lał się nad oknem.

– Ja prze­ży­ję – od­po­wie­dział spo­koj­nie o wie­le od nie­go star­szy męż­czy­zna o szpa­ko­wa­tych wło­sach za­cze­sa­nych do tyłu i po­cią­głej twa­rzy z dość wy­dat­nym no­sem.

Miał sze­ro­kie jak na swój wiek ra­mio­na i atle­tycz­ną syl­wet­kę. Tech­nik po­dej­rze­wał, że le­d­wo zmie­ścił się w kom­bi­ne­zon, któ­re­go man­kie­ty koń­czy­ły się wy­so­ko nad dłoń­mi.

– Go­rzej bę­dzie z tobą, Max. – Star­szy męż­czy­zna spoj­rzał obo­jęt­nie na fa­ce­ta, któ­ry – z na­ło­żo­nym spa­do­chro­nem i du­żym zie­lo­nym wor­kiem obok nogi – sie­dział na­prze­ciw­ko. Temu spod zie­lo­ne­go ska­fan­dra wy­sta­wał koł­nierz ja­snej ko­szu­li i li­chy, źle za­wią­za­ny kra­wat. Na gło­wie miał skó­rza­ny hełm, po­dob­ny do tych uży­wa­nych nie­gdyś­przez fut­bo­li­stów. Na tę uwa­gę nie od­po­wie­dział nic, tyl­ko mach­nął ręką i jesz­cze bar­dziej przy­warł do okien­ka.

Star­szy męż­czy­zna za­uwa­żył, że mimo po­zor­nie nie­wzru­szo­nej pozy sko­czek ner­wo­wo wy­bi­ja nogą ja­kiś rytm, któ­re­go tem­po nio­sło się po me­ta­lo­wej pod­ło­dze ma­szy­ny.

– Po­wi­nie­neś przy­wyk­nąć, Max. Prze­cież to two­ja trze­cia pró­ba. – Męż­czy­zna wy­krzy­wił ką­ci­ki ust w nie­śmia­łym uśmie­chu.

– Wi­dzę znak! – za­wo­łał przez drzwi ka­bi­ny wy­raź­nie za­do­wo­lo­ny pi­lot. – Zro­bi­my dwa okrą­że­nia i za­czy­na­my!

Sa­mo­lo­tem szarp­nę­ło i wy­słu­żo­ny C-47 po­chy­lił się na lewe skrzy­dło.

– Czy­li do trzech razy sztu­ka, jak to tu­taj mó­wią. – Uśmiech­nął się ner­wo­wo Max.

– Rze­czy­wi­ście jest! – Ucie­szył się star­szy, wi­dząc w od­da­li nie­po­zor­ne po­ma­rań­czo­we bły­ski. Wi­do­my znak pa­lą­cych się ognisk.

– Do­bra. Pa­nie Max czy jak tam… Przy­go­to­wać się – na­ka­zał po­waż­nym gło­sem tech­nik.

Max ze­rwał się, jak­by nie mógł wy­trzy­mać na­pię­cia. Jesz­cze za­nim pa­dła ko­men­da, za­ha­czył lin­kę spa­do­chro­nu o me­ta­lo­wy prze­wód u su­fi­tu.

Tech­nik za­czął otwie­rać drzwi.

Sa­mo­lot cały czas krą­żył, a świa­tła ognisk zro­bi­ły się jak­by wy­raź­niej­sze. Całą trój­ką rzu­ca­ło raz w pra­wo, raz w lewo, ale nie był to prze­cież luk­su­so­wy sa­mo­lot li­nio­wy. Tech­nik upo­rał się z drzwia­mi i do środ­ka wpa­dło lo­do­wa­te, wil­got­ne po­wie­trze. Star­szy męż­czy­zna po­sta­wił koł­nierz kurt­ki i wstał, trzy­ma­jąc się ścia­nek.

– Po­wo­dze­nia! – krzyk­nął i klep­nął Maxa w ra­mię.

– Dzię­ki – od­po­wie­dział nie­wy­raź­nie sko­czek, po­pra­wia­jąc już chy­ba dzie­sią­ty raz pa­sek heł­mu pod bro­dą. Za­pa­li­ła się czer­wo­na lamp­ka i sa­mo­lot mo­men­tal­nie wy­rów­nał lot.

Tech­nik ge­stem na­ka­zał spa­do­chro­nia­rzo­wi po­dejść do drzwi. Nie było to ła­twe, zwa­żyw­szy na wiel­ki wór przy­tro­czo­ny do jego nogi. Max oparł się dłoń­mi o kra­wędź sa­mo­lo­tu i nie sły­sząc już nic, ogłu­szo­ny szu­mem wia­tru i dźwię­kiem sil­ni­ków, pa­trzył w ciem­ną dal, jak­by bał się spoj­rzeć w dół.

Za­pa­li­ła się zie­lo­na lamp­ka i tech­nik zde­cy­do­wa­nie pchnął skocz­ka, któ­ry od­bił się od kra­wę­dzi i po­szy­bo­wał w bok, a po­tem na dół. Spraw­nie wy­mi­nął przy tym ogon ma­szy­ny. Po­zo­sta­li na po­kła­dzie męż­czyź­ni wy­sta­wi­li gło­wy za drzwi, mo­dląc się, żeby spa­do­chron się otwo­rzył. Kie­dy ich oczy przy­wy­kły do ciem­no­ści i na tle nie­wy­raź­nej zie­mi uj­rze­li roz­pię­tą cza­szę, ode­tchnę­li z ulgą.

– To co, do domu?! – krzyk­nął pi­lot z wy­raź­nie sły­szal­ną ulgą w gło­sie. W tej sa­mej chwi­li ma­szy­na prze­chy­li­ła się, tym ra­zem na pra­we skrzy­dło.

– Ko­lej­ny raz OK – oznaj­mił tech­nik, za­my­ka­jąc drzwi.

Dru­gi pa­sa­żer jesz­cze przez mo­ment ob­ser­wo­wał, jak nik­ną i ga­sną ognie na zie­mi.

– Rze­czy­wi­ście, uda­ło się – wy­mam­ro­tał i na­gle po­czuł ogar­nia­ją­ce go zmę­cze­nie.

Opadł na ław­kę pod bur­tą, zdzi­wio­ny, że mimo tak wie­lu lat w tym za­wo­dzie ad­re­na­li­na nie od­pusz­cza, a stres na­dal do­pa­da or­ga­nizm, któ­ry do­ma­ga się snu. A prze­cież spał pół dnia, szy­ku­jąc się na ten lot, pierw­szy, w ja­kim miał wziąć udział od za­koń­cze­nia woj­ny. I mimo tego miał do­syć.

„Oj, za dużo sie­dzisz za biur­kiem” – zru­gał sam sie­bie w my­ślach. „Na­wet bie­gi już nie wy­star­czą, sta­ry pier­do­ło. Za­po­mnia­łeś, co to ak­cja”. Ziew­nął, za­mknął oczy, wy­god­niej uło­żył nogi i po­wo­li za­czął za­sy­piać.

Sen, któ­ry przy­szedł, był dziw­ny. Znaj­do­wał się w ciem­nym po­ko­ju, w któ­rym ktoś ude­rzał czymś cięż­kim w sta­lo­we wia­dro, a nie­przy­jem­ny i świ­dru­ją­cy dźwięk po­wo­do­wał, że aż się wzdry­gał. Na­gle po­czuł ostry swąd i wte­dy obu­dził go gło­śny huk.

Nie wie­dział, na jak dłu­go od­pły­nął, nie wie­dział, co się dzie­je. Swąd spa­le­ni­zny nie znik­nął ra­zem z kosz­ma­rem, a sa­mo­lot tań­czył, prze­chy­la­jąc się z jed­ne­go skrzy­dła na dru­gie.

Męż­czy­zna mo­men­tal­nie się ock­nął. Za oknem ja­śniał po­ma­rań­czo­wy pło­mień głasz­czą­cy sil­nik ma­szy­ny. Tech­nik wrzesz­czał coś, trzy­ma­jąc się za oko­li­ce oboj­czy­ka. Za­ję­ło mu kil­ka se­kund, za­nim zo­rien­to­wał się, że chło­pak bro­czy krwią.

– Nie damy rady! – krzy­czał przez drzwi pi­lot, ni to do nie­go, ni do sie­bie.

– Skąd le­ciał?! Ilu?! – py­tał dru­gi głos w ka­bi­nie.

– Nie wi­dzia­łem, nie wi­dzia­łem… – W gło­sie pierw­sze­go pi­lo­ta za­dźwię­cza­ła bez­rad­ność.

Pa­sa­żer do­sko­czył do tech­ni­ka i ostroż­nie po­ło­żył go na drga­ją­cej jak cały sa­mo­lot ław­ce. Do­pie­ro te­raz uj­rzał wiel­ką dziu­rę w jego ra­mie­niu.

– Boże… – wy­szep­tał, wpa­trzo­ny w ga­sną­ce oczy chło­pa­ka.

– Za­ła­twi­li nas – wy­szep­tał tech­nik i w tej sa­mej se­kun­dzie gło­śny ha­łas, przy­po­mi­na­ją­cy huk ka­mie­ni, wy­peł­nił wnę­trze ma­szy­ny.

Coś ja­sne­go, z ostrym, gło­śnym gwiz­dem, mi­gnę­ło kil­ka cen­ty­me­trów nad gło­wą męż­czy­zny.

– Strzela­ją! – W prze­ra­że­niu krzyk­nął sam do sie­bie. Znów po­czuł zim­ne po­wie­trze, tym ra­zem wpa­da­ją­ce przez po­szar­pa­ne po­szy­cie.

Po­tem na­stą­pił strasz­ny wstrząs. Męż­czy­zna spoj­rzał na bla­dą twarz tech­ni­ka i po­czuł, że coś cie­płe­go leje mu się po gło­wie. Wszyst­ko jak­by zwol­ni­ło, a on prze­stał wi­dzieć.

– Krew… – jęk­nął i do­pie­ro te­raz do jego świa­do­mo­ści do­tarł ból.

Sły­szał jesz­cze wo­ła­nia pi­lo­tów – co­raz słab­sze, jak­by do­cho­dzą­ce z od­da­li.

– Na siód­mej… Wi­dzę go…

– Mają nas, nie damy rady…

Ma­szy­na pod­sko­czy­ła jesz­cze kil­ka razy i po­chy­li­ła się ostro do przo­du, tak że męż­czy­zna upadł na pod­ło­gę jak szma­cia­na lal­ka i prze­tur­lał się kil­ka me­trów. Po­tem nad­szedł jesz­cze więk­szy ból gło­wy, ostat­ni roz­błysk świa­do­mo­ści i za­pa­dła ciem­ność…

*

Chłod­ny wiatr gnał po­żół­kłe li­ście po be­to­no­wym pod­jeź­dzie ob­sta­wio­ne­go au­ta­mi ga­ra­żu. Był to pierw­szy tak chłod­ny, a za­ra­zem bar­dzo sło­necz­ny dzień tej je­sie­ni w Jer­sey City. Lu­dzie, przy­trzy­mu­jąc ka­pe­lu­sze i koł­nie­rze, prze­my­ka­li uli­ca­mi szyb­ko, byle tyl­ko ukryć się przed zim­nem. Domy go­to­we były na Hal­lo­we­en – wszę­dzie do­oko­ła wi­dać było upior­ne gło­wy, szkie­le­ty i wy­drą­żo­ne dy­nie.

Ob­szer­ne wnę­trze warsz­ta­tu „Gre­en­man’s Me­cha­nics” wy­peł­nia­ła gło­śna mu­zy­ka wy­do­by­wa­ją­ca się z ra­dia. Jej dźwię­ki za­głu­sza­ły trza­ska­nie na­rzę­dzi, war­kot sil­ni­ków i cięż­kie dow­ci­py wy­mie­nia­ne przez pra­cow­ni­ków. Ścia­ny po­kry­wa­ły po­sza­rza­łe ze sta­ro­ści pla­ka­ty re­kla­mo­we chy­ba wszyst­kich do­stęp­nych w Sta­nach ole­jów sil­ni­ko­wych oraz nie­zwy­kle ko­lo­ro­we wi­zu­ali­za­cje kil­ku naj­po­pu­lar­niej­szych mo­de­li ame­ry­kań­skich aut. W rogu, tak żeby nie gor­szyć co wraż­liw­szych klien­tów, zna­la­zło swo­je miej­sce kil­ka pla­ka­tów z dziew­czę­ta­mi – kwin­te­sen­cją sty­lu pin-up. Ubru­dze­ni me­cha­ni­cy przy­tu­py­wa­li w takt skocz­nych dźwię­ków, prze­ska­ku­jąc zwin­nie od po­jaz­dów umiej­sco­wio­nych na pod­no­śni­kach do pó­łek na­rzę­dzio­wych, wi­szą­cych nad sze­ro­ki­mi sto­ła­mi.

Ka­rol Zie­lin­sky stał przy oknie w swo­im nie­du­żym, skrom­nie urzą­dzo­nym biu­rze. Prze­szklo­ne do po­ło­wy ścia­ny dzia­ło­we po­zwa­la­ły mu ob­ser­wo­wać, co dzie­je się u chło­pa­ków. Biur­ko ude­ko­ro­wa­ne było nie­pa­su­ją­cy­mi do za­tę­chłe­go warsz­ta­tu pol­sko-ame­ry­kań­ski­mi fla­ga­mi, a pod du­żym ze­ga­rem znaj­do­wa­ło się jego zdję­cie – woj­sko­we­go w mun­du­rze ar­mii USA, zro­bio­ne kil­ka lat temu w Eu­ro­pie. Obok, w brą­zo­wej ram­ce, wi­sia­ła na­szyw­ka z Czer­wo­ną Je­dyn­ką, od­pru­ta z któ­rejś z jego kur­tek.

Wię­cej pa­mią­tek z tego okre­su w swo­im ży­ciu nie eks­po­no­wał, ale te dwie rze­czy mia­ły uświa­da­miać pra­cow­ni­kom i klien­tom, zwłasz­cza tym ocią­ga­ją­cym się z płat­no­ścia­mi, że swo­je prze­żył i nie da się cwa­nia­kom. Poza tym Char­lie był bar­dzo dum­ny z tego okre­su. Cza­su, któ­ry zmie­nił jego ży­cie.

– Ka­rol… – ob­le­pio­ny sma­rem, wy­cie­ra­ją­cy ręce w szma­tę rudy me­cha­nik za­pu­kał nogą w otwar­te drzwi.

– Su­kin­sy­ny… – za­klął pod no­sem Zie­lin­sky, rzu­ca­jąc na blat ga­ze­tę. – Co jest?

– Wyj­rzyj przez okno, sze­fie. – Rudy wska­zał gło­wą na czer­wo­ne­go na­sha, któ­ry chwi­lę temu za­par­ko­wał na i tak zdro­wo już za­pcha­nym pod­jeź­dzie.

Przed ma­ską stał star­szy czło­wiek o ide­al­nie pro­stej syl­wet­ce, w nie­ska­zi­tel­nie skro­jo­nym, gra­na­to­wym gar­ni­tu­rze i nie­co sta­ro­mod­nym ka­pe­lu­szu. Wpa­try­wał się w otwar­te drzwi ga­ra­żu, a pod jego si­wym wą­sem ma­lo­wał się sze­ro­ki uśmiech.

– Nie. Zno­wu? – jęk­nął Ka­rol, po­pra­wia­jąc pa­sek – Któ­ry to raz?

– Trze­ci, pa­nie sze­fie, trze­ci w cią­gu dwóch mie­się­cy – oznaj­mił rudy, zu­peł­nie jak­by pro­wa­dził do­kład­ne sta­ty­sty­ki.

– Ech, ja­sna cho­le­ra. Za do­brzy je­ste­śmy dla nie­go – wes­tchnął Zie­lin­sky.

– Nie my! To szef jest za do­bry dla tego fa­ce­ta… Tacy jak on, i w do­dat­ku w tym wie­ku, nie po­win­ni pro­wa­dzić sa­mo­cho­dów.

– Mar­cin, pil­nuj ro­bo­ty, co? – Ka­rol zmie­nił ton. – Ten fa­cet tro­chę w ży­ciu prze­szedł i…

– Wiem, wiem… Za­słu­żo­ny pan re­dak­tor, kum­pel może i sa­me­go Pia­sta Ko­ło­dzie­ja. Że wal­czył i tu, i tam… Szef lubi ta­kie hi­sto­rie.

– No! – uśmiech­nął się Ka­rol. – Wi­dzia­łeś to, pa­nie mą­dra­lo? – Pod­niósł z biur­ka po­mię­tą ga­ze­tę. – Ko­mu­chy ro­bią pie­przo­ny wiec! – Pod­niósł nie­świa­do­mie głos. – Z oka­zji pie­przo­nej re­wo­lu­cji z sie­dem­na­ste­go roku.

– Cze­goś nie wiem czy mamy wol­ny kraj?

– Gów­no tam, nie wol­ny. – Zie­lin­sky ude­rzył otwar­tą dło­nią w blat. – Te su­kin­sy­ny nie za­słu­gu­ją na to… Dwa lata po woj­nie… O, a tu… – Wska­zał pal­cem na ja­kiś mały ar­ty­kuł. – Ko­lej­ny aresz­to­wa­ny. Pi­szą „wy­da­lo­ny ze służ­by”, a ja ci mó­wię, to pew­no szpieg. Mam nosa. – Za­czy­nał się na­krę­cać.

– Ka­rol… – Mar­cin stęk­nął, a ra­czej ła­god­nie wark­nął. – Klient cze­ka – rzu­cił znu­dzo­ny ko­lej­ną ty­ra­dą sze­fa. – Może zió­łek ja­kichś chcesz? Tak jak mó­wisz, już daw­no jest po woj­nie. Auta na­pra­wiasz, kur­czę pie­czo­ne. Re­flek­tor w sa­mo­cho­dzie to nie pla­ża Oma­ha.

– Wiesz ty co…? – Zie­lin­sky uniósł pa­lec w spo­sób, któ­ry we­dług nie­go miał być groź­ny. – Wiesz…? A, gów­no wiesz.

– Do­bra, do­bra. – Na Mar­ci­nie mało co ro­bi­ło wra­że­nie. – Pój­dziesz tam? – spy­tał, choć nie­wie­le go to ob­cho­dzi­ło. Ra­czej bał się ja­kiejś roz­ró­by. – Na ten wiec, ma się ro­zu­mieć.

– A jak my­ślisz? – Oczy Zie­lin­sky’ego roz­bły­sły. – Może to nie Oma­ha, ale za­wsze ja­kaś roz­ryw­ka, nie?

– Oj, wi­dzę, że cię nosi, sier­żan­cie – skon­sta­to­wał po­nu­ro me­cha­nik. – Ka­ś­ce się to nie spodo­ba.

– „Ka­ś­ce”? – za­śmiał się Ka­rol, cią­gle nie mo­gąc przy­wyk­nąć do spo­lsz­czo­ne­go imie­nia swo­jej żony, Kat­ty. – „Kaś­ka”, jak o niej mó­wisz, nie musi o tym wie­dzieć. Ja­sne?! – Znów po­gro­ził Mar­ci­no­wi pal­cem i za­raz pu­ścił oko.

– Tak, tak. Co z tym dziad­kiem? Ro­bi­my go czy jak? Bo nam tu za­mar­z­nie na tym pod­jeź­dzie.

– Ro­bi­my – od­parł z wes­tchnie­niem Zie­lin­sky, nie­chęt­nie wra­ca­jąc do przy­ziem­nych spraw. – Da­waj go na dwój­kę. – Wstał z krze­sła i za­rzu­cił ma­ry­nar­kę. – Idę się przy­wi­tać.

Po dru­giej stro­nie uli­cy w za­ło­mie muru stał czło­wiek w ciem­nym płasz­czu i sza­rym ka­pe­lu­szu. Nikt nie zwra­cał na nie­go uwa­gi, nie ob­ser­wo­wał, jak dłu­go stał i przy­glą­dał się warsz­ta­to­wi „Gre­en­man’s Me­cha­nics”. Męż­czy­zna mu­siał w koń­cu uznać, że ma dość, bo wsiadł do bu­ic­ka, włą­czył sil­nik i ru­szył w stro­nę No­we­go Jor­ku. Ale tego też nikt nie do­strzegł.

*

Cięż­kie, nie­mal czar­ne chmu­ry wi­sia­ły nad par­tow­skim ryn­kiem już od rana, zu­peł­nie jak­by cze­ka­ły na ja­kiś znak. W ta­kiej opra­wie pod­nisz­czo­ne domy sen­ne­go mia­stecz­ka wy­glą­da­ły jesz­cze bar­dziej po­nu­ro niż za­zwy­czaj. Wra­że­nia tego nie zmie­niał na­wet gwar na pla­cu – peł­nym koń­skich fur­ma­nek, wo­zów i róż­ne­go ro­dza­ju stra­ga­nów. Ko­lek­ty­wi­za­cja (lub jak kto wo­lał – spół­dziel­czość) po­wo­li da­wa­ła się miesz­kań­com we zna­ki i kto mógł, szu­kał spo­so­bów, żeby za­opa­trzyć się „u chło­pa” na co­ty­go­dnio­wych tar­go­wi­skach. Gru­pa han­dlu­ją­cych, za­chwa­la­ją­ca do­no­śnie przy­wie­zio­ne świ­nie, kieł­ba­sy i jaj­ka, garn­ki, my­dło i po­wi­dło, wy­mie­sza­ła się z grup­ka­mi tych, któ­rzy po za­koń­cze­niu in­te­re­sów po­pi­ja­li ta­nią go­rzał­kę, za­gry­za­jąc ją ra­zo­wym chle­bem i – je­śli ko­goś było na to stać – swoj­ską wę­dli­ną.

Spo­koj­ne, jak się od ja­kie­goś cza­su wy­da­wa­ło, pod­lu­bel­skie mia­stecz­ko roz­brzmie­wa­ło stu­ko­tem ko­pyt pod­ku­tych koni, krzy­ka­mi lu­dzi i klak­so­na­mi nie­licz­nych aut.

Mło­dy, ale w wi­docz­ny spo­sób zmę­czo­ny chło­pak w prze­tar­tym ja­snym płasz­czu i brą­zo­wej cy­kli­stów­ce cze­kał na rogu. Niby to wpa­try­wał się w wi­try­ny skle­pów, niby ob­ser­wo­wał har­mi­der na ryn­ku, niby za­pa­lał pa­pie­ro­sa. Wie­dział do­brze, że im dłu­żej tak ster­czy, tym bar­dziej po­dej­rza­nie wy­glą­da. Obej­rzał już wszyst­ko, co było do obej­rze­nia, i od po­nad go­dzi­ny stał jak ten ko­łek. Czuł, jak mimo zim­na za­czy­na się po­cić z ner­wów. Po­sta­wił koł­nierz płasz­cza, są­dząc, że tak le­piej uchro­ni się przed ewen­tu­al­nym roz­po­zna­niem.

– Może zro­bić run­dę do­oko­ła? – spy­tał ci­cho sam sie­bie, ale za­raz po­rzu­cił ten po­mysł. Roz­kaz był ja­sny: stać na czuj­ce, dać znak resz­cie. „Bie­nek” przy­wo­łał w my­ślach plan. „Jak wja­dą, zdjąć czap­kę i prze­trzeć czo­ło dło­nią. Ale jak oni mnie do­strze­gą w tym ba­ła­ga­nie?” – prze­ra­ził się, za­po­mi­na­jąc o spo­rym do­świad­cze­niu swo­ich ko­le­gów w tej za­ba­wie. „Nie moja spra­wa, mu­szą so­bie ra­dzić”.

– Pa­nie sza­now­ny, daj pan ognia, je­śli ła­ska. – Chło­pak usły­szał wy­so­ki, nie­co beł­ko­tli­wy głos za ple­ca­mi. Ser­ce pod­sko­czy­ło mu do gar­dła.

Od­wró­cił się wol­no i zo­ba­czył ma­łe­go, pulch­ne­go męż­czy­znę w ma­ry­nar­ce wy­tar­tej jesz­cze bar­dziej niż jego płaszcz i w za ma­łym ka­pe­lu­szu. Fa­cet po­cił się ob­wi­cie mimo zią­bu i roz­cheł­sta­nej ko­szu­li.

– Pa­nie sza­now­ny, ognia – po­na­glił go męż­czy­zna, wy­pusz­cza­jąc z sie­bie woń nie­prze­tra­wio­ne­go al­ko­ho­lu.

Chło­pak bez sło­wa po­dał mu za­pał­ki.

– Dzię­ku­ję. – Pi­ja­czek uchy­lił ka­pe­lu­sza, za­pa­lił pa­pie­ro­sa zro­bio­ne­go z ja­kiejś ga­ze­ty i ru­szył w tłum, oglą­da­jąc się jesz­cze za sie­bie, jak­by tak­so­wał „Bien­ka” uważ­nym spoj­rze­niem.

Chło­pak wes­tchnął cięż­ko. Wy­ma­cał w kie­sze­ni pi­sto­let – to nie­co go uspo­ko­iło.

„Co da­lej? Ach tak… Gdy wyj­dą z auta, wal­nąć tego, co idzie z tyłu, za­brać mu splu­wę i osła­niać chło­pa­ków, póki nie skoń­czą w środ­ku” – po­wta­rzał w my­ślach plan. „Ła­two po­wie­dzieć”. Spoj­rzał w pra­wo, w stro­nę brud­ne­go, po­kry­te­go pła­ta­mi od­pa­da­ją­cej far­by po­ste­run­ku mi­li­cji, i doj­rzał czło­wie­ka w nie­bie­skiej blu­zie wy­cho­dzą­ce­go przed drzwi.

„Też cze­ka­ją…” – przy­gryzł war­gi.

Na dru­gim koń­cu ryn­ku mi­li­cjant prze­cią­gał się le­ni­wie, ob­rzu­ca­jąc tłum su­ro­wym spoj­rze­niem, ni­czym su­ro­wy wład­ca swo­ich pod­da­nych. Mo­men­tal­nie wo­kół schod­ków, na któ­rych stał, zro­bi­ło się luź­niej. „Au­to­ry­tet” lu­do­wej wła­dzy, a ra­czej jego wy­su­szo­na twarz i ka­bu­ra, w któ­rą zna­czą­co stu­kał pal­ca­mi, sta­no­wi­ły ja­sny prze­kaz.

Temu bę­cwa­ło­wi przed po­ste­run­kiem przy­glą­dał się ktoś jesz­cze. Wy­so­ki, szczu­pły męż­czy­zna o spor­to­wej syl­wet­ce i do­brze za­ry­so­wa­nej żu­chwie, po­kry­tej dwu­dnio­wym za­ro­stem, ubra­ny po­dob­nie jak „Bie­nek” – w dłu­gi płaszcz, spod któ­re­go wy­sta­wa­ły obu­te w ofi­cer­ki nogi.

– Ty ła­chu… – po­wie­dział ci­cho po­rucz­nik Ma­ciej Gła­dy­szak. „Jesz­cze rok temu bał­byś się wy­leźć z nory, żeby ci chło­pa­ki z lasu nie od­strze­li­li ku­pra” – po­my­ślał. Pod­cią­gnął sza­lik wy­żej na nos, pra­wie pod oczy, jak­by zro­bi­ło się mu zim­niej.

Chy­ba pod­świa­do­mie przy­wo­łał mi­li­cjan­ta, bo ten spoj­rzał w jego kie­run­ku z taką wyż­szo­ścią, po­par­tą no­szo­ną przy boku te­tet­ką, że Gła­dy­szak mimo woli uśmiech­nął się za­że­no­wa­ny. W tej chwi­li przy­po­mniał so­bie, że prze­cież to „Bien­ka” miał ob­ser­wo­wać. Ten uniósł czap­kę i za­czął nie­na­tu­ral­nie gła­dzić się po twa­rzy. Za kil­ka chwil zza rogu wy­je­cha­ła, pyr­ko­cząc gło­śno, ame­ry­kań­ska pół­cię­ża­rów­ka, tak zwa­na „do­dżka”. Za nią mknął so­wiec­ki gaz z po­sta­wio­ną budą.

– Oho, auto i ob­sta­wa – oce­nił sy­tu­ację Gła­dy­szak. Uniósł czap­kę, jak­by ko­muś się kła­niał. Sta­ry spo­sób z nie­miec­kiej kon­spi­ra­cji. „Bie­nek” już zmie­rzał w jego kie­run­ku. Ale chło­pa­ków z ryn­ku ofi­cer jesz­cze nie wi­dział. Może po pro­stu tak do­brze wto­pi­li się w tłum.

– Co wy tacy opa­tu­le­ni…? – usły­szał na­gle cie­kaw­ski głos.

Ofi­cer spoj­rzał przez ra­mię. Obok stał niż­szy o gło­wę mi­li­cjant, któ­ry naj­wy­raź­niej uznał, że się tu z nie­go żar­tu­je, na co nie mógł po­zwo­lić.

– Po­każ­cie no do­ku­men­ty – za­żą­dał, uno­sząc gło­wę i przy­bie­ra­jąc groź­ną, jak się mu zda­wa­ło, minę. Zlu­stro­wał zmru­żo­ny­mi ocza­mi za­kry­tą twarz ofi­ce­ra.

Zro­bił to tak w tak sztucz­ny, a za­ra­zem ko­micz­ny spo­sób, że Gła­dy­szak zno­wu się uśmiech­nął.

– Głu­si je­ste­ście?! – krzyk­nął funk­cjo­na­riusz, ści­ska­jąc ka­bu­rę. Lu­dzie na pla­cu od­su­nę­li się jesz­cze da­lej, pa­trząc, co się wy­da­rzy.

– Zdzi­siu się zde­ner­wo­wał… – wy­szep­ta­ła za ple­ca­mi ofi­ce­ra ja­kaś ko­bie­ci­na.

– No, albo znów kac go mę­czy i po­ka­zu­je, co to on nie jest – do­dał inny, tym ra­zem mę­ski głos.

Gła­dy­szak wi­dział, jak mi­ja­ją go dwa po­jaz­dy, skrę­ca­ją w lewo i par­ku­ją ka­wa­łek przed po­ste­run­kiem MO. Kie­dy mi­li­cjant na chwi­lę od­wró­cił wzrok i po­ma­chał do gra­mo­lą­cych się z auta kon­wo­jen­tów, ofi­cer udał, że szu­ka do­ku­men­tów w kie­sze­ni.

Po­czuł ulu­bio­ny i do­brze zna­ny chwyt Visa. Wy­cią­gnął go tak szyb­ko i spraw­nie, że mi­li­cjant nic nie za­uwa­żył, a je­dy­nie po­czuł, jak lufa wbi­ja mu się głę­bo­ko w wy­chu­dły brzuch. Oczy nie­mal wy­szły mu z or­bit, a szczę­ka opa­dła w dół.

– Pi­śnij – szep­nął przez przy­mknię­te usta ofi­cer w taki spo­sób, że nie wia­do­mo było, czy roz­ka­zu­je, czy za­ka­zu­je.

Funk­cjo­na­riusz wi­dział te­raz zim­ne czar­ne oczy wpa­trzo­ne w nie­go i po­czuł się jak ofia­ra hip­no­ty­zo­wa­na przez węża. Ko­la­na się pod nim ugię­ły i nie był w sta­nie się po­ru­szyć. Przez krót­ką chwi­lę bał się na­wet ode­tchnąć. Lufa Visa wbi­ła się jesz­cze głę­biej, mię­dzy pas a że­bra.

– Ru­szaj! – wark­nął Gła­dy­szak, wi­dząc, jak mija go „Bie­nek”.

Dwóch lu­dzi, zbroj­nych w pi­sto­le­ty ma­szy­no­we PPS, umun­du­ro­wa­nych, jak przy­sta­ło na funk­cjo­na­riu­szy Wo­je­wódz­kie­go Urzę­du Bez­pie­czeń­stwa Pu­blicz­ne­go, wy­sia­dło już z Do­dge’a. Trze­ci ocią­gał się nie­co i wy­nu­rzył się z auta po dłuż­szej chwi­li, nio­sąc ja­kąś me­ta­lo­wą ka­set­kę.

Pchnię­ty przez Gła­dy­sza­ka mi­li­cjant ru­szył w stro­nę po­ste­run­ku i na­wet nie po­czuł, jak ofi­cer wy­cią­ga mu z ka­bu­ry pi­sto­let.

„Bie­nek”, jak było na­ka­za­ne, do­sko­czył do ostat­nie­go w ko­lum­nie ube­ka prze­ci­ska­ją­ce­go się przez tłum. Wy­szar­pał z kie­sze­ni pi­sto­let, za­mach­nął się i łup­nął nim z ca­łej siły w kark funk­cjo­na­riu­sza. Ubek za­ci­snął zęby, syk­nął i osu­nął się na zie­mię. Kil­ka ko­biet w po­bli­żu wrza­snę­ło dzi­ko i lu­dzie – jak na ko­men­dę – za­czę­li ucie­kać, każ­dy w inną stro­nę.

Mi­li­cjant o imie­niu Zdzi­siu w ob­li­czu dzie­ją­cej się przed jego ocza­mi prze­mo­cy po­czuł chwi­lo­wy przy­pływ od­wa­gi.

– Re­akc… – pró­bo­wał krzy­czeć, ale za­raz za­mro­czył go cios za­da­ny jego wła­sną bro­nią.

Pierw­szy z ube­ków od­wró­cił się gwał­tow­nie, ale oto­czo­ny spa­ni­ko­wa­nym tłu­mem nie był w sta­nie wy­cią­gnąć pi­sto­le­tu. Se­ria kil­ku strza­łów od­bi­ła się echem po ryn­ku. Ktoś wy­sko­czył z te­re­no­we­go gaza, resz­ta gru­py do­łą­czy­ła do eskor­ty.

„Do­brze” – po­my­ślał Gła­dy­szak. „Czas w koń­cu zro­bić uży­tek z pra­wie pię­ciu lat ćwi­czeń” – za­śmiał się w du­chu.

Ubek sto­ją­cy na scho­dach pod­niósł kol­bę PPS-a, ale trzy strza­ły „Bien­ka” po­wa­li­ły go na zie­mię. Echo wy­strza­łu wy­mie­sza­ło się z wrza­skiem prze­ku­pek. Funk­cjo­na­riusz z ka­set­ką ru­szył bie­giem do wej­ścia, któ­re – jak na złość – było za­mknię­te. Sil­na dłoń ko­lej­ne­go z lu­dzi po­rucz­ni­ka chwy­ci­ła go za koł­nierz i przy­gię­ła do zie­mi, jak­by był szma­cia­ną lal­ką. Po­tem do­stał w twarz że­la­zem bro­ni i prze­stał się ru­szać. Gła­dy­szak scho­wał swo­je dwa pi­sto­le­ty do kie­sze­ni, roz­piął płaszcz i spraw­nym ru­chem wy­do­był ma­szy­no­we­go MP40.

W kil­ku sko­kach zna­lazł się przy wej­ściu do MO i se­rią prze­je­chał po drzwiach.

„Bie­nek” klę­czał przy ja­kimś stra­ga­nie, po któ­re­go dru­giej stro­nie znaj­do­wał się chło­pak o ksyw­ce „Po­le­szuk”. „Leon” i szef mie­li wy­czy­ścić wnę­trze. Wszyst­ko szło tak, jak za­pla­no­wa­li. Nie­spo­dzie­wa­nie „Bien­ko­wi” mi­gnę­ła przed oczy­ma twarz, któ­rą już gdzieś wi­dział.

„Zwi­dy…” – prze­szło mu przez gło­wę.

A jed­nak nie, nie my­lił się. Pulch­ny pi­ja­czek, któ­re­go czę­sto­wał ogniem, parł w prze­ciw­ną stro­nę niż po­tok ostat­nich ucho­dzą­cych fur­ma­nek i roz­hi­ste­ry­zo­wa­nych bab. Biegł do po­ste­run­ku, dy­sząc i wy­cią­ga­jąc coś spod ma­ry­nar­ki. „Bie­nek” ką­tem oka doj­rzał jesz­cze dwóch lu­dzi, któ­rzy pę­dzi­li w jego stro­nę.

Gła­dy­szak stał na środ­ku po­nu­re­go, po­ma­lo­wa­ne­go sza­ro-zie­lo­ną far­bą i cuch­ną­ce­go stę­chli­zną po­ste­run­ku, ce­lu­jąc do trzech prze­ra­żo­nych obrzę­pa­łów, któ­rych – po ostat­nich wal­kach z in­ny­mi od­dzia­ła­mi i stra­ta­mi, któ­re wy­wo­ła­ły – mia­no­wa­no przed­sta­wi­cie­la­mi wła­dzy.

– Cela! – wy­darł się ofi­cer i prze­je­chał po su­fi­cie se­rią z MP40, aż po­sy­pał się tynk.

„Wła­dza” nie za­re­ago­wa­ła, tyl­ko jak­by bar­dziej sku­li­ła się, trzę­sąc się ze stra­chu.

– „Leon”!

Mło­dzik w kasz­kie­cie kry­ją­cym buj­ną czu­pry­nę i ja­snym pro­chow­cu, opa­sa­ny na twa­rzy szma­tą, chwy­cił za pas naj­bli­żej sto­ją­ce­go mi­li­cjan­ta. Twarz męż­czy­zny, no­szą­ca śla­dy dłu­gie­go nad­uży­wa­nia miej­sco­we­go bim­bru, wy­krzy­wi­ła się w prze­ra­że­niu. „Leon” za­brał mu broń i ze­rwał pęk klu­czy z haka ster­czą­ce­go za kon­tu­arem, któ­rzy dzie­lił to ob­skur­ne po­miesz­cze­nie na dwie czę­ści. Pchnię­ty lufą Ste­na mi­li­cjant zro­zu­miał, co ma ro­bić, i ru­szył wą­skim ko­ry­ta­rzy­kiem do ciem­nych cel po­ste­run­ku.

– Od­da­wać broń! – na­ka­zał su­ro­wo ofi­cer, nie spusz­cza­jąc lufy z po­zo­sta­łych dwóch zzie­le­nia­łych ze stra­chu funk­cjo­na­riu­szy. Po­słusz­nie i po­wo­li po­ło­ży­li na bla­cie dwa so­wiec­kie pi­sto­le­ty. Ma­ciej szyb­ko we­pchnął zdo­bycz do prze­peł­nio­nych już kie­sze­ni płasz­cza. Na sto­ja­ku, za biur­kiem dy­żur­ne­go, stał wie­ko­wy Mo­sin.

– Psia­mać – za­klął, gdy zro­zu­miał, że je­den z ce­lów ata­ku, czy­li zdo­by­cie bro­ni, po­zo­sta­nie nie­zre­ali­zo­wa­ny.

Se­ria kil­ku strza­łów na ryn­ku od­cią­gnę­ła jego uwa­gę od nie­we­so­łych roz­wa­żań. Pod­szedł ostroż­nie do za­kra­to­wa­ne­go okna i doj­rzał kil­ku swo­ich lu­dzi sku­lo­nych przy ubec­kim Do­dge’u. Inni z ko­lei kry­li się przy po­wyw­ra­ca­nych stra­ga­nach.

„Bie­nek” przy­ci­skał do ra­mie­nia PPS-a po za­bi­tym ube­ku i pruł po kil­ka na­bo­jów w stro­nę taj­nia­ków, któ­rzy nie wia­do­mo skąd wzię­li się na ryn­ku. Jed­ne­go tra­fił, bo ten le­żał twa­rzą na bru­ku, bez ja­kich­kol­wiek oznak ży­cia. Jego kum­ple ukry­li się za ja­kąś fur­man­ką, z któ­rej zwiał woź­ni­ca, a koń, wi­docz­nie nie­przy­wy­kły do strze­la­ni­ny w dzień tar­go­wy, mio­tał się w uprzę­ży.

– Nie ma! – wrza­snął „Leon”, wy­cho­dząc z ko­ry­ta­rzy­ka i od­ry­wa­jąc do­wód­cę od po­dzi­wia­na wi­do­ków.

– Jak to? – spy­tał za­sko­czo­ny Gła­dy­szak i sku­lił się mo­men­tal­nie, bo ja­kaś kula ry­ko­sze­tem stłu­kła luf­cik w oknie.

– Cela pu­sta! Ży­wej du­szy! – wrzesz­czał po­chy­lo­ny „Leon”, ostroż­nie pod­cho­dząc pod okno.

– Miał być. – Gła­dy­szak wska­zał lufą na pierw­sze­go z le­wej mi­li­cjan­ta. Głu­che echo se­rii z bro­ni ma­szy­no­wej prze­szło za oknem.

– Nic nie wiem, pa­nie ofi­ce­rze – mam­ro­tał funk­cjo­na­riusz, przy­my­ka­jąc oczy przy każ­dym sły­sza­nym strza­le. – Więź­niów za­bra­li do Lu­bli­na ja­kieś pięć dni temu…

– Jak to za­bra­li?! – wrza­snął Ma­ciej i mi­mo­wol­nie za­ci­snął pa­lec na spu­ście. W ostat­niej chwi­li uniósł lufę i po­ci­ski zdru­zgo­ta­ły ob­li­cze Bie­ru­ta wi­szą­ce w brą­zo­wej ram­ce.

– Przy­je­chał taki je­den… chy­ba z Lu­bli­na. Ka­pi­tan – za­czął mó­wić dru­gi funk­cjo­na­riusz. Jego czar­ne wło­sy lśni­ły od nad­mia­ru bry­lan­ty­ny. – Przy­wiózł ja­kie­goś ta­kie­go, ubrał go w cy­wil­ne ła­chy, że niby zwy­kły wię­zień. Po­tem żar­cie ka­zał no­sić i roz­ga­dy­wa­li, że mają jed­ne­go z ban­dy… z od­dzia­łu – po­pra­wił się, wi­dząc, jak Gła­dy­szak w zło­ści za­ci­ska dło­nie na bro­ni – „Piel­grzy­ma”.

– Mie­li­śmy ga­dać po mia­stecz­ku, że to „Oczko” – wtrą­cił dru­gi, ku­ląc się pod spoj­rze­niem Gła­dy­sza­ka.

Kil­ka ko­lej­nych kul ze świ­stem prze­le­cia­ło przez po­miesz­cze­nie, nio­sąc za sobą odłam­ki tłu­czo­ne­go szkła i roz­łu­pu­jąc tynk. Mi­li­cjan­ci pa­dli na zie­mie.

– Co z bro­nią? – Gła­dy­szak wska­zał na pra­wie pu­sty sto­jak, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na brzę­czą­ce po­ci­ski.

– Za­bra­li! – krzyk­nął z pod­ło­gi czar­no­wło­sy mi­li­cjant, na­kry­wa­jąc gło­wę rę­ka­mi.

Gła­dy­szak rzu­cił swo­je­mu ko­le­dze wy­stra­szo­ne spoj­rze­nie.

– Wie­je­my. Spró­bu­je­my in­nym ra­zem – oznaj­mił trzeź­wo „Leon” i kiw­nął gło­wą w stro­nę okna. – Go­rą­co się robi – po­wie­dział, wi­dząc, że na ryn­ku po­ja­wi­ło się kil­ku męż­czyzn w woj­sko­wych płasz­czach. – KBW czy ube­cja? – Nie mia­ło to w za­sa­dzie więk­sze­go zna­cze­nia. Stłukł szy­bę w oknie i po­cią­gnął dłu­gą se­rią w kie­run­ku idą­cych funk­cjo­na­riu­szy. Dwóch mun­du­ro­wych za­ha­mo­wa­ło gwał­tow­nie, śli­zga­jąc się pod­ku­ty­mi bu­ta­mi po bru­ku, i przy­pa­dło do zie­mi.

– Cho­le­ra, wie­dzie­li o nas! – wrza­snął „Piel­grzym” Gła­dy­szak i splu­nął na po­sadz­kę. – „Leon”!

– Tak jest! – Mło­dy prze­stał strze­lać.

– Gdzie ten trze­ci?

– Za­pra­wi­łem go, leży w celi. – Chło­pak wy­da­wał się nie­zwy­kle za­do­wo­lo­ny.

– Do­bra. Tych dwóch zwią­zać – roz­ka­zał ofi­cer, mie­rząc przez okno w stro­nę ryn­ku. Jego lu­dzie na ze­wnątrz strze­la­li co­raz oszczęd­niej i ja­sne było, że za­raz skoń­czą się im na­bo­je.

„Leon” nie po­tra­fił zna­leźć ani liny, ani ni­cze­go po­dob­ne­go, więc ka­zał mi­li­cjan­tom skuć się kaj­dan­ka­mi i za­ci­snął jed­ną z bran­so­le­tek na ru­rze bie­gną­cej do ka­lo­ry­fe­ra.

– Go­tów! – wrza­snął i sku­lił się w po­zie po­lu­ją­ce­go dra­pież­ni­ka. Przed sobą, na wy­so­ko­ści ra­mie­nia…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: