Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wołyń. Siła traumy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wołyń. Siła traumy - ebook

Miłość do ziemi, rachunek krzywd i demony nienawiści.
Dwa narody, dwie ojczyzny, wspólna tragedia.

Siedmioro świadków, trzech komentatorów, dziesiątki spisanych relacji. Ponad siedemdziesiąt lat po rzezi wołyńskiej (1943-44) wracają oni do tamtych wydarzeń, jako ciągle żywej traumy na poziomie jednostkowym i zbiorowym, lokalnym i narodowym. Opowiadają o osobistych doświadczeniach,  ukazując niewyobrażalne okrucieństwo wydarzeń oraz ich tło historyczne i społeczne. Relacje po latach nie pokazują czarno-białego obrazu rzezi wołyńskiej. Jednych świadków stać na refleksję, że rzeź była sterowana przez ukraińskich polityków, inni twierdzą, że była aktem długo tłumionej etnicznej nienawiści ukraińskich sąsiadów. Wspomnienia i komentarze układają się w ciąg chronologiczny, od „sielskich” obrazów Wołynia sprzed II wojny światowej, poprzez rozgrywanie ukraińskich nadziei narodowych przez okupanta sowieckiego i niemieckiego, aż do obrazów ukraińskiej nienawiści skierowanej na Polaków w 1942 r. Temat wołyński wpisuje się we współczesność – nienawiść etniczną, podziały na lepszych i gorszych, pamięć o krzywdach i nierozliczonych traumach – oraz w zapowiedzianą na wrzesień premierę filmu Wojciecha Smarzowskiego Wołyń, który ukazuje ten czas poprzez tragiczne losy polsko-ukraińskiej rodziny.

Maria Fredro-Boniecka (1972) – dziennikarka, redaktorka i tłumaczka. Pracowała dla miesięczników: „Zwierciadło”, „Sens”, „Voyage” i „Harper’s Bazaar”. Obecnie publikuje w dwumiesięczniku „Esquire”. Nakładem W.A.B. ukazały się jej bestsellerowe Łączniczki.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3361-0
Rozmiar pliku: 10 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Wołyń jest to kraj, który przeszedł wiele, bardzo wiele zmian . Wołyń zaludniony jest przez różne narodowości, religie i języki. Jeżeli ludzie nie będą sobie okazywać szacunku i zaufania, to stan dzisiejszy się nie ostanie.

Tylko współpraca wszystkich wyznań, stanów i narodowości może go utrzymać, powiedział marszałek Józef Piłsudski w Łucku 20 stycznia 1920 roku.”

„Rocznik Wołyński”, 1935, t. 4, Równe 1935

KREON

Dzielnemu równość ze złym nie przystoi.

ANTYGONA

Któż wie, czy takie wśród zmarłych są prawa?

KREON

Wróg i po śmierci nie stanie się miłym.

Sofokles, AntygonaWstęp

Edward Fredro-Boniecki, mój pradziadek, w 1894 roku objął majątek na Podolu. Miał wówczas dwadzieścia sześć lat. Zamieszkał z rodziną w kilkunastopokojowym dworze, z werandą obrośniętą winoroślą i stajnią krytymi strzechą. Gdy pradziadek wzniósł nowy murowany pałac osłonięty dachówką, w dworze znajdowało się biuro majątku, a potem siedziba założonych przez niego: banku oszczędnościowego i kółka rolniczego.

Pradziadek miał wielkie plany związane z nowym pałacem. Choć nie wszystko udało mu się zrealizować, efekty były imponujące. Okazały front z górną kolumnadą, półkolista oficyna, czterdzieści pokoi, wielki hol z rzeźbionymi boazeriami zwieńczonymi herbami, ściany zdobione rodzinnymi portretami. W sąsiedniej sali ściany udekorowane były gobelinami – jeden pochodził z warsztatu Ludwika XIV – w pałacowej kaplicy stanęły dwie statuy sprowadzone z Francji: Matki Boskiej z Lourdes i św. Józefa.

Pałac miał wodociągi, kanalizację i centralne ogrzewanie. Sieć telefoniczna łączyła wszystkie folwarki, leśniczówkę, ogrody, dworską stajnię i warsztaty. Centrala mieściła się w pałacu przy pokojach służby. A tej było bardzo dużo. Furmani i służący mieszkali na końcu parku w bardzo porządnych murowanych domach krytych dachówką.

Kuchnia gotowała dwa odmienne menu dziennie: stół pański i stół służby. Skład posiłków był jednakowy, różnił się tylko wyborem potraw. Do drugiego stołu należały: marszałkowa, panna służąca, kamerdyner, służący osobisty pradziadka – mieli oni specjalną jadalnię dla siebie.

Klucznica, przez sentyment prababci sprowadzona z Wileńszczyzny, miała pod opieką chlewy, kurniki, piekarnię, wędzarnie. Zarządzała też trzecim stołem dla reszty służby, w oddzielnym budynku z kuchnią, jadalnią i mieszkaniem klucznicy. Stół ten był obfity i tłusty, odpowiadający miejscowym gustom.

Nowoczesne, murowane dworskie chlewy i kurniki podlegały jurysdykcji prababci i służyły potrzebom dworu.

Nowa, obszerna stajnia wyjazdowa była wybudowana z granitu i kryta dachówką. Na dachu osadzono wskaźnik wiatru w postaci konia jednoroga, wyciętego z blachy według rysunku Wojciecha Kossaka z naszego herbu. Stajnia odpowiadała wszelkim nowoczesnym wymogom i higienie koni. Była wysoka, przewiewna, z bieżącą wodą i połączona z dużą wozownią i myjnią powozów. Obok, również zbudowana z granitu, stała stajnia gościnna z wozownią i mieszkaniem dla przyjezdnych furmanów. Całość podwórza stajennego otoczona była murem i zamknięta bramą. W parku znajdowała się ujeżdżalnia koni.

Do pałacu wjeżdżało się przez piękną bramę z rodzinnymi herbami na słupach (Bończa i Leliwa). Stąd do pałacowego podjazdu jechało się przez park ponad dwieście metrów. Park był częściowo angielski, a częściowo francuski. Od strony ogrodu schodziło się czterema tarasami. Park słynął ze wspaniałych alei bzów i grabów. Szpalery były pięknie strzyżone. Część parku tworzyły rozległe łąki z kępami pięknych drzew. Tarasy rozdzielone były szpalerami dzikiego wina. W lecie rogi tarasów zdobione były pięknymi dywanami kwiatów, drzewami pomarańczowymi i cytrynowymi oraz palmami w donicach. W lewym rogu parku znajdował się sad i ogród warzywny. Część sadu nazywana rajem miała najlepsze gatunki drzew owocowych i winogron. Za specjalnym ogrodzeniem znajdował się dom ogrodnika i liczne oranżerie, szklarnie i inspekty.

Warto też wspomnieć o technice uprawiania wielkich areałów bardzo żyznej ziemi. Początkowo do orki używano wołów, a później wprowadzono pługi parowe. Na dwóch krańcach pola ustawiano dwie lokomobile poruszające wielkie koła zębate, na które nawijała się lub rozkręcała metalowa lina ciągnąca cztero– lub pięcioskibowy pług. Po przejściu pługa w jedną stronę obie lokomobile przesuwano końmi tak, aby następne skiby układały się równo obok poprzednich.

Pradziadek cieszył się opinią wybitnego rolnika i organizatora pracy na wsi. Majątek na Podolu doprowadził do stanu kwitnącego. Założył dwa młyny na Bohu, przemysłową gorzelnię, suszarnię jarzyn i owoców.

Po małej rewolucji z lat 1904–1905 przekonał miejscowych gospodarzy do konieczności podniesienia poziomu gospodarki rolnej i zawiązania w tym celu organizacji spółdzielczych. Powstało kółko rolnicze, bank oszczędnościowo-pożyczkowy, sklep spółdzielczy. Kółko rolnicze tak się rozwinęło, że co dwa lata urządzało wystawy i jako jednostka gospodarcza brało udział w wystawach krajowych i w wystawie wszechrosyjskiej w Kijowie w roku 1913.

Wykorzystując powstałe warunki polityczne, pradziadek postawił na wszystkich skrzyżowaniach dróg w granicach majątku krzyże, uzyskał również zgodę władz na budowę kościoła rzymskokatolickiego we wsi Samczyńce w powiecie bracławskim, zamieszkanej przez szlachtę zagrodową. Kościół wybudowano z podolskiego granitu. Pradziadek, jako wiceprezes, brał też udział w pracach Podolskiego Towarzystwa Rolniczego w Winnicy. W wyniku jego starań i nakładów powstały w powiecie szkoły ludowe.

Po wybuchu wojny w 1914 roku pradziadek powołany został na prezesa Komitetu Polskiego w powiecie hajsyńskim, zaangażował się także w pracę Czerwonego Krzyża i Macierzy Szkolnej.

Gdy w 1919 roku przybył do Warszawy, otrzymał propozycję objęcia funkcji ministra spraw wewnętrznych, jednak odmówił. Był wyczerpany przeżyciami ostatnich miesięcy. Po kolejnych namowach przyjął stanowisko delegata Naczelnego Wodza na Wołyń i Podole (równoznaczne z pozycją wojewody). Dostał stopień generała dywizji. Oficjalnie pozostał na tym stanowisku do roku 1920. Gdy Symon Petlura przejął rządy na Podolu w 1919 roku, Polacy zaczęli masowo wyjeżdżać na zachód. Pradziadek uparcie pozostawał w majątku, aż nadeszła wiadomość, że Petlura wydał na niego wyrok śmierci. Zaczął się ukrywać. W końcu chory i zniechęcony, również intrygami endecji, podał się do dymisji i osiadł w majątku w powiecie radomskim. Na pożegnanie marszałek Józef Piłsudski (którego skądinąd Symon Petlura był wielkim sojusznikiem) powiedział mojemu pradziadkowi: „Pan przynajmniej mnie rozumie, jak trudną rzeczą jest rządzić Polakami”¹.

Gdy mój dziadek Michał, syn Edwarda, walcząc z bolszewikami na Podolu w 1920 roku dotarł do rodzinnego majątku, zastał pałac, zabudowania gospodarcze, stajnie i park zrównane z ziemią.

Wychowałam się na opowieściach rodzinnych zarówno, wspaniałych, bajkowych, jak ta o majątku podolskim, jak i koszmarnych z czasów wojennych i powojennych. Przesiąknięta tymi historiami, nie zastanawiałam się, co się działo przy tym drugim i trzecim stole w kuchni, jak wyglądało życie poza murami pałacu. Nie przyszło mi do głowy wyobrażać sobie, jak miejscowi mogli reagować na stawianie krzyży na każdym skrzyżowaniu i budowę rzymskokatolickiego kościoła. Nie obchodziło mnie, czy w oczach miejscowych mój pradziadek był tak „dobrym panem”, jak go sobie malowałam.

Gdy zaczęłam czytać o wojewodzie wołyńskim Henryku Józewskim, który z ramienia rządu polskiego zrobił tak dużo dobrego dla ukraińskich współobywateli w czasie dwudziestolecia międzywojennego, odkryłam, że wielu ukraińskich patriotów i tak czuło się zawiedzionych. Przecież w jednym szeregu z Polakami walczyli z bolszewikami, a Druga Rzeczpospolita odwróciła się od ich marzeń o własnym państwie i dogadała się z Sowietami. Ukraina nie odzyskała niepodległości i nie zgadzała się na taki stan rzeczy. Ukraińcy chcieli za wszelką cenę pozbyć się polskiego okupanta.

Prawdopodobnie, gdyby pradziadek nie przeniósł się w 1920 roku w Radomskie, Petlura nie wydałby na niego wyroku, a majątku nie zniszczyliby bolszewicy, zrobiliby to po dwudziestu paru latach ukraińscy nacjonaliści, nie oszczędzając rodziny – tak jak po brutalnych mordach na Wołyniu w 1943 roku w następnym roku rozprawiali się z innymi wsiami i miejscowościami na Podolu.

Zbierając materiały do książki, czytając i słuchając o rzezi wołyńskiej od świadków, z każdym dniem utwierdzałam się w przekonaniu – może brzmi to naiwnie – że nic w tym kawałku historii nie jest czarno-białe. Każdego dnia mnożyły się kolejne pytania, pojawiało się zdziwienie, niezrozumienie.

Bohaterowie książki opowiadali mi o życiu na Wołyniu przed wojną, o relacjach sąsiedzkich. Każdy z nich ma dobre i złe wspomnienia. Każdy z nich doświadczył pomocy od sąsiada Ukraińca, jak i przemocy od ukraińskich nacjonalistów. Ale każdy z nich opowiada też o różnym traktowaniu Ukraińców przez Polaków, o odwetach. Każdy z nich podkreśla, jaką podłą rolę w tym kawałku naszej historii odegrali Niemcy i Sowieci. Żaden z nich nie rozumie do dziś okrucieństwa, z jakim dokonywano mordów na ich bliskich czy polskich sąsiadach. Bo tego pojąć się nie da. Każdy z nich ciągle, po siedemdziesięciu paru latach, boryka się zarówno ze swoją traumą indywidualną, jak i zbiorową.

Wołyń. Siła traumy nie jest w żadnym wypadku książką historyczną. To opowieść o emocjach, bólu, cierpieniu, złu, zezwierzęceniu, okrucieństwie, o trudzie wybaczania i pojednania. O próbie zrozumienia.

Dziękuję moim bohaterom za czas i szczerość. Dziękuję pani Marii Berny, pani Michalinie Pawłowskiej, pani Antoninie Kowalskiej, panu profesorowi Władysławowi Filarowi, panu Tadeuszowi Wolakowi, panu Romanowi Lipieckiemu. Dziękuję za podzielenie się swoimi doświadczeniami przy wieloletnim zbieraniu relacji świadków rzezi wołyńskiej historykowi panu doktorowi Leonowi Popkowi. Dziękuję historykom: panu profesorowi Grzegorzowi Motyce i panu doktorowi Ołeksandrowi Zinczence za komentarze historyczne. Dziękuję pani doktor psychologii Bognie Szymkiewicz za próbę wyjaśnienia mi, czym jest trauma zbiorowa i indywidualna, dlaczego człowiek jest zdolny do bestialskiego mordowania i dlaczego człowiek jest żądny odwetu.

W książce występują:

Władysław Filar – ur. w 1924 roku w Iwaniczach Nowych na Wołyniu. Uczestnik konspiracji niepodległościowej i żołnierz kompanii „Motyla” I/50 pp. 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Po wojnie w Wojsku Polskim. Ukończył Akademię Sztabu Generalnego (w 1990 roku przekształconą w Akademię Obrony Narodowej), gdzie kontynuował karierę naukową i był wykładowcą; zrobił doktorat z historii, habilitację z informatyki, później uzyskał tytuł profesorski.

Maria Berny – ur. w 1932 roku w Trościance na Wołyniu. Po studiach pedagogicznych pracowała w szkołach podstawowych, w Komitecie Dzielnicowym PZPR Wrocław–Stare Miasto, w Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki we Wrocławiu oraz w BWA Wrocław. Była senatorem RP przez dwie kadencje.

Tadeusz Wolak – ur. w 1922 roku w Tarażu na Wołyniu. Prezes Zarządu Okręgu Wołyńskiego Światowego Związku Żołnierzy AK; w czasie wojny w wywiadzie ZWZ-AK na Wołyniu, walczył w polskiej samoobronie w Przebrażu, potem żołnierz 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK, następnie w 1. Armii WP gen. Berlinga, w czasie Powstania Warszawskiego desantowany na Czerniakowie. Z rąk Ukraińców zginął jego cioteczny brat.

Roman Lipiecki – ur. w 1933 roku w Toruniu. Dzieciństwo spędził w Krzemieńcu na Wołyniu. Wołyń opuścił z rodziną w 1943 roku i nigdy więcej tam nie wrócił. Mieszka w Toruniu.

Michalina Pawłowska – ur. w 1920 roku w Turopinie na Wołyniu. We Włodzimierzu wyszła za mąż i tam urodziła dziecko. Ukraińcy zabili jej wujka. Na początku 1944 roku wyjechała do Hrubieszowa. Po wojnie zamieszkała w Lublinie, a od 1951 roku w Legionowie pod Warszawą.

Antonina Kowalska – ur. w 1936 roku w Żytomierzu. Od 1947 roku mieszka we Lwowie. Ukraińcy zabili dwóch jej braci.

Leon Popek – ur. w 1958 roku w Karolinowie. Syn Wołyniaków. Dr historii, pracownik IPN w Lublinie. Od 1992 roku prezes Towarzystwa Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Podolskiej w Lublinie. Uczestniczył w ekshumacjach masowych grobów pomordowanych przez Ukraińców mieszkańców wsi Wola Ostrowiecka. Od 1990 roku organizuje wycieczki i pielgrzymki na wołyńskie cmentarze. Autor książek o Wołyniu.

Komentują:

Bogna Szymkiewicz – dr psychologii, pracuje w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. Prowadzi badania nad transformacją negatywnych emocji i poczuciem zranienia. Ma licencję terapeutyczną i trenerską wydaną przez Research Society of Process Oriented Psychology w Zurychu. Współprowadziła cykl warsztatów w różnych krajach Europy, których celem było uzdrawianie wzajemnych relacji naznaczonych trudną przeszłością (Druga Wojna Światowa, okres transformacji po upadku Związku Radzieckiego, a także nieprzepracowana trauma i kwestie związane z Holokaustem).

Grzegorz Motyka – ur. w 1967 roku w Ośnicy. Profesor, absolwent historii na KUL-u; pracownik Instytutu Studiów Politycznych PAN, pracował w Biurze Edukacji Publicznej IPN; specjalizuje się w tematyce ukraińskiej; autor licznych publikacji i książek o stosunkach polsko-ukraińskich i Wołyniu.

Ołeksandr Zinczenko – ur. w 1977 roku w Charkowie na Ukrainie. Doktor historii Uniwersytetu im. Hryhorija Skoworody w Charkowie, dziennikarz i publicysta. Pracuje w Ukraińskim Instytucie Pamięci Narodowej.Rozdział 1 Prawo do pochówku

Każdy ma prawo do pamięci. Każdy ma prawo do pochówku, do krzyża i do żałoby.

Wiosna 2011 roku. Chłodno, pochmurno, pada deszcz. W Woli Ostrowieckiej, położonej w dawnym powiecie lubomelskim, województwie wołyńskim na zarośniętym, a teraz rozkopanym kawałku ziemi, zwanym przez miejscowych Ukraińców: Trupie Pole, członkowie kilkunastoosobowej ekipy archeologów, lekarzy, historyków i wolontariuszy w płaszczach przeciwdeszczowych cierpliwie, z precyzją chirurgów wydobywają ludzkie szczątki, opisują, katalogują, zabezpieczają ślady. Stąd pochodzi rodzina dr. Leona Popka, który dziś nadzoruje ekipę. Po niemal dwudziestu latach od pierwszej ekshumacji mogił (1992 rok) tutaj i na terenie dawnej szkoły we wsi Wola Ostrowiecka udaje się odnaleźć kolejną mogiłę. 30 sierpnia 1943 roku ukraińscy nacjonaliści zamordowali co najmniej 568 mieszkańców Woli Ostrowieckiej (66% całej populacji) i 474 osoby z Ostrówek (70% wszystkich mieszkańców); w większości były to dzieci – około 430. Ekipa pracuje w trudnych warunkach. Odnalezione i wydobyte szczątki – co najmniej 231 osób na Trupim Polu – źle się zachowały, bo ciała, zanim je zakopano, leżały około dziesięciu dni niepochowane i zdążyły się częściowo rozłożyć. Do tego zwierzęta, kruki, wrony zrobiły swoje, urządzając sobie z tego miejsca żerowisko. Gdy grzebano zabitych, zwłoki prawdopodobnie wrzucano do wykopanego dołu za pomocą chwytaków, bosaków; już wtedy odrywały się kończyny, włosy. Widok musiał być makabryczny. Potem przez czterdzieści lat na terenie prowizorycznej mogiły uprawiano zboże, orano ziemię, a płytko zakopane szczątki rolnicy niechcący wydobywali na wierzch pługami. Posadzono tam więc las. Zachowaniu szczątków nie sprzyjała też przepuszczalna gleba i przechodzący tędy ciek wodny. Ulegały stałemu rozkładowi.

Ekipa pracuje nieprzerwanie. Każdy pochopny ruch czy manewr może zniweczyć godziny wysiłku. Ze szczątków najmłodszych dzieci – tych do trzech, czterech lat – praktycznie nic nie zostało. Kości całkowicie się zmineralizowały albo rozpuściły. Po odsłonięciu warstwy ziemi badacze natykają raz po raz na „negatywy” szkieletów, jakby ktoś brązowym flamastrem namalował na piasku zarys kości małego człowieka. Przy jakiejkolwiek próbie wydobycia resztek ciał, wszystko się rozsypuje. Gdy zaczyna padać deszcz, zarys się rozmywa, zostaje tylko brunatna woda, która natychmiast wsiąka w piaszczystą glebę.

W mogile znajdują się szczątki krewnych dr. Leona Popka: ciotki Zofii Lewczuk z d. Szwed i jej dwójki kilkuletnich dzieci – Janka i Bolka.

Leon Popek: Kończymy ekshumację. Niebawem mamy się już szykować do powrotu do Polski. Czekam na kolegów, aż się zbiorą, zapakują. Nagle dopada mnie myśl, wizja, nie wiem skąd. Czy gdyby w tej chwili pojawił się przede mną morderca mojej cioci i jej dzieci, tobym mu wybaczył? Gdyby upadł na kolana – widzę go niczym na jawie – i prosił o wybaczenie? Nie! Pytam siebie po raz drugi. Czy umiałbym wybaczyć? Po raz drugi w mojej głowie wybrzmiewa: nie! Jestem przerażony. Nie mogę opędzić się od tej myśli. Nie umiem sobie dać z tym rady. Po powrocie do Polski ciągle o tym rozmyślam. Odwiedzam znajomego księdza, który jest dla mnie autorytetem duchowym i moralnym. Jak to: ja, człowiek, który się uważa za osobę wierzącą, chodzi na msze, spowiada się, przyjmuje komunię, a innym mówi, że trzeba wybaczać, nie umie poradzić sobie z własnymi uczuciami? Skąd u mnie takie zapiekłe serce, że nie umiem wybaczyć? I po jakimś czasie dociera do mnie, że wybaczanie nie zawsze zależy od nas. To nie wystarczy, że ja chcę. Z wybaczaniem jest jak z wiarą. To jest łaska. Albo się ją otrzymuje, albo nie. Trzeba o nią prosić. Dziś lepiej rozumiem ludzi, którzy widzieli śmierć swoich bliskich, byli świadkami okrutnej śmierci rodziców, brata, siostry, męża, żony, dzieci. Proszę posłuchać, jak napisał Wojciech Kejne w swoim wierszu:

Biegliśmy z kamiennymi od grozy oczyma

Wśród kikutów kominów ścian czarnych ułomków,

lecz śmierć niełatwo było w pochodzie zatrzymać

Często miewała bliżej, gdy szła od współziomków.

Wy, których białe kości spod wołyńskiej ziemi,

krzyczą do nas o pomstę na plemię siepaczy,

proście Pana za nami, tu zgromadzonymi,

by nam kiedyś pozwolił oprawcom przebaczyć.

Bo zatruło nam serca tamto szkło bolesne –

obraz dni umazanych we krwi naszych braci.

Tym wspomnieniem kalekie, są ziemskie, doczesne,

a winny być anielskie, by nie chcieć odpłacić.

My o was pamiętamy. Pamiętajcie o nas.

Niech to, co niemożliwe, przez Pana się ziści.

Proście, by nam pozwolił chęć zemsty pokonać

i zdeptać w sobie czarny płomień nienawiści.

To z jej sztandarem przyszło mordować i palić

zło, mrokiem podłej duszy urągając słońcu.

Nam nie zostało dane przed nim was ocalić.

Wy możecie ocalić nas, waszych obrońców.

Wyście już wybaczyli, bo w Niebieskich progach

dość miłości na winy wszelkiej odpuszczenie.

W nas wciąż gniewna zapiekłość, więc uproście Boga,

żeby łaskę miłości zesłał nam na Ziemię²

Dr Leon Popek, syn ocalałych z mordów wołyńskich, historyk, bada tragedię wołyńską od ponad czterdziestu lat. Jego matka Helena Popek, z domu Szwed, pochodziła z Woli Ostrowieckiej, ojciec Mieczysław Popek – z Gaju w powiecie kowelskim. 30 sierpnia 1943 roku, jednego dnia o tej samej porze, rodziny zarówno ze strony matki, jak i ojca tracą najbliższych. Ze strony matki giną jej ojciec, siostra z dwójką dzieci, szwagier i jeszcze około trzydziestu dalszych krewnych. Ze strony ojca – jego ojciec Mikołaj i cztery siostry: Zofia, Helena, Kazimiera i Marysia. Jedna z nich, Helena, zostaje zabita razem z kilkumiesięcznym dzieckiem Antosiem. Leon Popek jako młody chłopak wzrasta w atmosferze tamtych wydarzeń. Wspomnienia ożywają zwłaszcza przy okazji świąt i rodzinnych uroczystości.

Leon Popek: W Zaduszki widziałem na twarzach bliskich smutek, marzyli o tym, żeby pojechać na groby, zapalić świeczkę, pomodlić się, wziąć garść ziemi z mogiły. Na weselach, chrzcinach, pogrzebach zawsze wspominali. Słyszałem te same historie po raz kolejny. Padały pytania: czy ten a ten żyje? W jaki sposób ktoś ocalał? Gdzie mieszka? Nieraz te informacje docierały po wielu latach.

Nagle okazywało się, że ktoś żyje, choć przez lata nie było o nim słychać, że ocalał. Mocno to przeżywałem. Postanowiłem, że się dowiem, jak do tego doszło, dlaczego to się stało. Że znajdę odpowiedź, dodatkowe źródła, dokumenty, że zrozumiem. Dlatego studiowałem historię. Chciałem zdobyć narzędzia i warsztat, by pewnego dnia odpowiedzieć na pytania: dlaczego oni nas mordowali, dlaczego zdecydowali się nas wypędzić, obrabować? Moi rodzice, znajomi bez przerwy pytali. We wsi, w której się urodziłem, w Karolinowie, dziewięćdziesiąt procent mieszkańców to byli ludzie zza Buga, z Wołynia. Byli ludzie z Ostrówek, Woli Ostrowieckiej, Jankowic, Kątów, Równego. Więc sąsiedzi. Przed wojną i po wojnie sąsiedzi.

Na pierwszym roku studiów na KUL-u Popek słyszy od swojego profesora Jerzego Kłoczowskiego: „Leon, musisz zbierać relacje tych, którzy przeżyli. Zacznij od tych, którzy byli jedynymi świadkami, oni nie będą żyli wiecznie. Spisuj, aż przyjdzie taki dzień, kiedy będzie można to opracować. To potrzebne dla historii, dla przyszłych pokoleń, prawda o tych ludziach nie może zaginąć”.

Przez lata Popkowi udało się zebrać około dwóch i pół tysiąca relacji od byłych mieszkańców Wołynia. Na początku jeździł z mamą, która znała ludzi, pomagała nawiązać z nimi kontakty, przekonywać ich, że mówienie o tamtych wydarzeniach jest ważne.

Leon Popek: Kupiłem magnetofon kasetowy marki Grundig, jeździłem i nagrywałem. Oni się bali, że ktoś ich nagrywa. Nie miałem żadnego doświadczenia, popełniałem błędy. Później zdawałem sobie sprawę, o co nie spytałem. Pierwsze relacje mocno przeżywałem, pomijałem na przykład opowieści, co się stawało z ciałami: czy zostały zakopane, przez kogo, na cmentarzu czy gdzieś pod lasem, a może wrzucone do studni. Czy potem ktoś próbował je wyciągać, ekshumować, czy ktoś postawił tam krzyż. Te pytania zacząłem zadawać później. Prosiłem o robienie szkiców. Dopytywałem o charakterystyczne miejsca, by umiejscowić mogiły. Słyszałem: To jest przy skrzyżowaniu dróg po lewej stronie. Tam był kiedyś krzyż. Rozmówcy zaznaczali na szkicach charakterystyczne budynki jak szkoła, kuźnia, dwór. To bardzo ważne. Żałuję, że tak późno na to wpadłem. Część relacji zbierałem, ogłaszając się, apelując. Na zjazdach kresowian, 27. Dywizji, w czasie konferencji, spotkań, prelekcji, na antenie Radia Maryja. W relacjach pojawia się około ośmiu tysięcy nazwisk. Jedyny dziś ślad po tych ludziach.

Te wspomnienia są tak okrutne i straszne, że mogą podnieść ciśnienie u rozmówcy, i rzeczywiście miałem dwa takie przypadki, że po nagraniu relacji opowiadający szybko zmarli. Miałem wyrzuty sumienia, że pojechałem do jednej osoby i dwa, trzy tygodnie po spotkaniu jej już nie ma. Wybrałem się do kolejnej i dwa miesiące później też umiera. Wahałem się, czy jechać do następnych. Ale rozgrzeszyłem się, tłumacząc sobie, że te osoby były w starszym wieku, a po drugie – czego wielokrotnie doświadczałem – że czekały na przekazanie swojej historii, nie chciały zabierać do grobu tej tajemnicy, tych strasznych przeżyć. Kiedy oddawały ciążący na nich balast, odczuwały ulgę. Potrafiły powiedzieć: teraz mogę już spokojnie umrzeć, bo moja historia ujrzy światło dzienne.

Dr Leon Popek od dwudziestu kilku lat organizuje wyjazdy na groby do rodzinnych Ostrówek i Woli Ostrowieckiej z okazji dnia Wszystkich Świętych. Bywało, że namawiał ludzi. Napotykał na opór: po co mam jechać, tam są Ukraińcy, nie wiadomo, jak do nas nastawieni, jeszcze będą mordować, przecież nie ma już naszej wsi, nie ma domu. Tłumaczył cierpliwie, że przecież tam leżą szczątki, kości najbliższych: rodziców, siostry, brata, i że to chrześcijański obowiązek odwiedzić ich mogiłę, pójść na cmentarz, pomodlić się.

Leon Popek: W tych ludziach jest lęk, bo jest trauma. Szanuję to i rozumiem. Ale gdy już pojadą, wezmą udział w modlitwie, zbiorą do jakiegoś woreczka trochę ziemi, to za rok jadą ponownie, zabierając swoje dzieci. Opór i lęk zamienia się we wdzięczność. I słyszę: Jak to dobrze, Leon, że ty mnie wtedy zmusiłeś, że mnie przekonałeś. Na początku pomagała mi mama, która znała tych ludzi osobiście, miała u nich mir i była poważana. Przekonywała ich, ja byłem, co przyznaję, często mniej delikatny, nie potrafiłem znaleźć właściwego klucza, by otworzyć zamek niechęci. Mama umiała w prosty, szczery i serdeczny sposób do nich trafić:

– Jak to: nie masz po co tam jechać? Przecież tam leżą twoi. Kiedy byłaś na grobie swoich rodziców?

– Ano nie byłam, nie byłem – słyszała.

– A nie uważasz, że to najwyższy czas, żeby pojechać?

W społecznej świadomości mało jest zrozumienia dla traumy. Tu mamy do czynienia z traumą na poziomie jednostkowym i zbiorowym. Z traumą zmagamy się, gdy wydarza się coś złego, co przerasta mechanizmy obronne człowieka. Gdy dzieją się normalne wydarzenia, odpowiadamy na nie. Gdy dzieje się coś groźnego, uruchamiają się zwierzęce mechanizmy walki lub ucieczki. Przy traumie walka czy ucieczka nie jest możliwa. Jesteśmy bez możliwości zareagowania na to, co się dzieje. Tworzy się wyrwa w ciągłości doświadczenia – tłumaczy Bogna Szymkiewicz, dr psychologii z Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW, prowadząca badania nad transformacją negatywnych emocji i poczuciem zranienia. – Pamięć traumatycznych wydarzeń często nie jest pamięcią werbalną; w takich momentach aktywizują się inne obszary w mózgu, nie te, które są odpowiedzialne za słowa. Strzępy wspomnień, uczucia, obrazy zapisują się w ciele. Trauma zasysa, tworzą się psychologiczne blokady. Niedokończone reakcje zasysają taką osobę od środka.

Wyjście z traumy jest trudne. Nieruszona, robi z nami, co chce. Pamięć o traumatycznym doświadczeniu nie jest przypominaniem sobie, ale przeniesieniem do tamtego miejsca. Towarzyszą jej różne uczucia: zarówno bólu, lęku, zranienia, jak i złości – mówi psycholożka. – Żeby przejść przez traumę, trzeba dotknąć tych uczuć, by je poznać, przeżyć i doświadczyć w bezpiecznych warunkach. Częścią tego procesu jest żałoba. Jeśli nie ma pochówku, tym bardziej po stracie potrzebujemy przejść ten cykl, jak w Antygonie. To archetypowy proces. Oddanie hołdu, pożegnanie z pewnością nie wystarcza. Inaczej można by powiedzieć, że na przykład gdyby wszyscy powstańcy warszawscy mieli groby, nie mitologizowalibyśmy tego wydarzenia. Tak łatwo to nie działa, ale możliwość przeżycia straty to jeden z elementów, którego brak może wzmacniać zamrożenie. Jeśli złość, furia i nienawiść nie są wyrażone, uznane i zaakceptowane, nie można przejść dalej. Obserwujemy to w zbiorowych traumach. Wokół tego zatrzymania, zamrożenia buduje się tożsamość zbiorową.

Trzydziestego sierpnia 1992 roku Jesionczakowie, Jesionkowie, Kuwałkowie, Łysiakowie, Muzykowie, Szwedowie, Trusiukowie, Ulewiczowie – byli mieszkańcy Ostrówek i Woli Ostrowieckiej, ich dzieci i wnuki – jadą na drugą stronę Bugu. Z Lublina do dawnych rodzinnych wsi mają zaledwie sto piętnaście kilometrów. Blisko i daleko – bo po kilkuset latach istnienia wsie zrównano z ziemią pod kołchozy. Dziś przywrócono wygląd cmentarza w Ostrówkach. Stoi solidne ogrodzenie. Dawni mieszkańcy przyjeżdżają na uroczystości pogrzebowe swoich bliskich, zamordowanych równo czterdzieści dziewięć lat temu.

Przyjeżdżają też historycy, oficjele zarówno ze strony polskiej, jak i ukraińskiej, a także przedstawiciele stowarzyszeń kresowych i 27. Wołyńskiej Dywizji Piechoty AK. Bo to wyjątkowa okazja. Niespełna dwa tygodnie wcześniej dwudziestopięcioosobowa ekipa z dr. Leonem Popkiem i biegłym z zakresu medycyny sądowej doc. dr. hab. Romanem Mądro ekshumowała szczątki z dwóch zbiorowych mogił. Z mogiły w Woli Ostrowieckiej wydobyto szczątki 243, a w Ostrówkach – 81 osób.

Na cmentarz przychodzą też miejscowi. Dawni sąsiedzi rozmawiają ze sobą po latach. Nie ma złości, nienawiści, zadawnionych emocji, chęci zemsty. Dziennikarze relacjonujący wydarzenie biegają z kamerami i mikrofonami. Pytają Ukraińców:

– Polacy, wiadomo, przyjechali, by pogrzebać swoich, a po co wy tu przychodzicie?

– Przyszliśmy na pogrzeb, to byli nasi sąsiedzi, dobrzy ludzie – odpowiadają zdziwieni takim pytaniem. Taki jest zwyczaj, że chodzi się na pogrzeby, by pożegnać sąsiada, nawet po latach. Przecież znali ich, albo rodzice ich znali.

Leon Popek: Gdy wracamy do Polski, słyszę od uczestników: „No proszę, ja myślałam, że oni są tacy źli, tacy nienawistni, a oni są takimi samymi ludźmi, jak my”. Przychodzi ulga. To jest wzruszające. Jeśli ktoś ma już osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt lat, często jedzie tam po to, żeby przed śmiercią się pojednać; nie chce umrzeć z nienawiścią, złością. Za to pragnie opłakać bliskich i uczcić ich pamięć, bo wcześniej nie było to możliwe.

Pogrzeby po latach, gdzie jest czas na modlitwę i żałobę, są dla tych, co ocaleli, i dla tych, którzy zostali zabici, domknięciem tamtych doświadczeń. Każdy ma prawo do pochówku, do pamięci, każdy ma prawo do modlitwy i do krzyża. Prawo do pochówku ma też esesman i banderowiec. Bo to też są ludzie. Czasem jestem niezrozumiany, gdy tak mówię. Oni nie mają prawa do wystawnych pomników gloryfikujących zbrodnię, ale do krzyża, modlitwy i pochówku – mają. Każdy człowiek ma takie prawo bez względu na to, kim był i co zrobił. My jako chrześcijanie mamy tu wielkie pole do działania.

Roman Lipiecki: Po wojnie nigdy nie pojechałem na Ukrainę. Nie czułem ani chęci, ani potrzeby. Choć w dzieciństwie przyjaźniłem się tylko z Ukraińcami. Dzieciaki nie były wrogami dla siebie. Miałem sześć lat, gdy w 1939 roku Sowieci wkroczyli do Krzemieńca. Byłem gówniarzem, co mogłem widzieć. Pamiętam głównie, jak psociłem. Ale pamiętam też strach.

Mój ojciec zmarł przedwcześnie w 1952 roku. Do śmierci nic nie mówił, co działo się w Krzemieńcu, bał się UB. Wcześniej bał się NKWD, że nas wywiozą. Sowieci nieraz w nocy wyciągali go z łóżka na przesłuchania. Znał dobrze rosyjski, zawsze potrafił jakoś wybrnąć. Ale nawet gdy w czterdziestym trzecim uciekliśmy z Wołynia, strach go nie opuścił. Ojciec miał rodzeństwo, dwie siostry. Zostały na Wołyniu. Napisał do nich list. Siostra odpowiedziała, żeby więcej nie pisał, bo mają przez to wielkie nieprzyjemności. Ojciec przestał. Do śmierci nic nie mówił, bo wierzył, że ściany mają uszy. I umarł w tym milczeniu. Z siostrami nigdy się nie odnalazł. Nie wiemy, jak potoczyło się ich życie. Czy zostały wywiezione, zamordowane, czy założyły rodziny i ich potomkowie żyją gdzieś po drugiej stronie Bugu? Nic nie wiemy.

Antonina Kowalska: Po latach, gdy już się to wszystko uspokoiło, prosiłam starszą siostrę Jadzię, by zawiozła mnie tam, gdzie znalazła Stefana. Chciałam zobaczyć to miejsce. „Dobrze, pojedziemy”, mówiła. Ale nigdy nie pojechałyśmy, Jadzia zmarła na serce. I nic nie wiem. Gdzie leży mój brat, czy został pogrzebany, co z tym grobem, i czy w ogóle jest grób?

Antonina Kowalska nie wróciła do Polski po wojnie. Z Żytomierza, gdzie się urodziła, uciekła z ojcem do Lwowa. Została. Była najmłodsza z dziesięciorga rodzeństwa. Dziś żyje tylko ona. W 1943 roku miała sześć lat. Nie pamięta, a może nie chce pamiętać. Boi się, bo tak jak przyjaciółka, która nam towarzyszy w rozmowie, uważa, że dziś za mówienie źle o banderowcach można pójść do więzienia.

Czuję, że obie panie naprawdę się boją. Pani Antonina ucieka od zadawanych przeze mnie pytań, trudno ją namówić do wspomnień. Odcina się od traumatycznej przeszłości.

Antonina Kowalska: Było nas dużo, rodzice nie mogli wszystkich wykarmić. Starszych braci Władzia i Stefana wysłali do pracy jako pomoc domową. Siostra Jadzia też pracowała. Od niej wiem, że Stefan miał złote ręce, nawet naprawiał biżuterię. Pewnego dnia podjeżdża fura z Ukraińcami; zatrzymuje się koło tego domu, gdzie pracował. Pytają: Stefan Kowalski, Polak? To ja jestem, mówi Stefan. Od razu związali ręce do tyłu i powieźli. Jadzia poprosiła sąsiadki, by zaprowadziły ją tam, gdzie pojechali. Co ujrzała? Wykopaną jamę, a w niej Stefan klęczący na jednym kolanie, twarz miał zmasakrowaną, można go było poznać po kruczych włosach. Co mogła zrobić? Jak go miała pogrzebać? Nakryła tylko prześcieradłem. Potem poszła do gospodarza, u którego pracował drugi brat. Mówi, że Stefana zamordowano, żeby puścił Władzia do domu. Gospodarz odparł po ukraińsku: My jego wyrudali do domu – to znaczy wyposażyli. A co, nie trafił do domu? Nie trafił. I na tym koniec. Na pewno z Władziem zrobili to samo.

Rodzice nigdy nie opowiadali o wydarzeniach na Wołyniu. Gdy ja sama już jako dorosła chciałam o tym mówić i pisać, zaczęłam ich pytać. Usłyszałam od ojca: staraliśmy się ciebie tym nie zatruć – mówi dziś osiemdziesięcioczteroletnia Maria Berny.

– Czasem w dzieciństwie słyszałam, jak rodzice rozmawiali, co się dzieje ze znajomymi, z sąsiadami. Moja córka i wnuczka dowiedziały się o tamtych doświadczeniach dopiero z mojej książki³. Nie chciałam, żeby przez pryzmat moich przeżyć wyrabiały sobie stosunek do Ukrainy i Ukraińców. Bo wtedy trudno o bycie obiektywnym – dodaje.

Wie, że pamięć jest zawodna, a każdy może pamiętać inaczej. Spisując swoje wspomnienia, starała się opowiadać o Wołyniu tak, jak widziała to będąc dziewczynką, nie uzupełniając swojej historii o fakty, dokumenty, relacje, które zna dziś. Chciała stworzyć rzeczywisty zapis tamtych lat.

Maria Berny: Ktoś komuś opowiada, a potem ten ktoś komuś przekazuje. Grzegorz Motyka w swojej książce⁴ o Wołyniu napisał o transporcie ludności z Kołek do Przebraża. Czytam, że transport był eskortowany przez Niemców. To nieprawda, ja tym transportem jechałam i był eskortowany przez przebrażan.

Czy pani zauważyła, że my w tych opowiadaniach zawsze mamy bohaterów umęczonych a nie bohaterów zwycięskich? Kto bardziej cierpiał, ten jest ważniejszy. Kresowianie często opowiadają historie prawdziwe, ale coś zdarzyło się raz, a trzydziestu mówi, że oni to przeżyli.

Berny wraca na Wołyń po raz pierwszy w 2003 roku. Jedzie służbowo. Odbiera telefon z kancelarii prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego z propozycją wyjazdu do Pawliwki. Nie wierzy, że pojednanie może dokonać się dzięki państwowym uroczystościom. To raczej długi proces współpracy obu narodów, wieloletnie dyskusje historyków. Poza tym nazwa Pawliwka wiele jej nie mówi.

Okazuje się, że Pawliwka to dawny Poryck, wieś położona osiem kilometrów od jej rodzinnych Iwanicz. Tam jadła pierwsze w życiu lody waniliowe.

W czasie uroczystości idzie za polskim sztandarem drogą, którą przemierzała kilkadziesiąt lat temu. „Wzdłuż drogi stali miejscowi ludzie, patrzyli na nas w milczeniu, słuchali wiązanki marszów wojskowych, które grała nasza orkiestra. Zastanawiałam się nad tym, co myślą. Mimo łez widziałam transparenty, które trzymali, a na nich hasło: «Pamiętajmy, żeby nie wróciło»” – opisuje w swojej książce⁵.

Na miejscu rozmawia z mieszkańcami, ale to inni ludzie, inne pokolenie; nie wiedzą, że kiedyś z Porycka do Iwanicz można było dojechać konną kolejką wąskotorową – a ona ją pamięta. Spotyka się też z innymi reakcjami.

Maria Berny: Trafiliśmy na kordon policji. Za nim drugi kordon i grupy młodszych oraz starszych mężczyzn z czerwono-czarnymi flagami, czarnymi transparentami z tryzubami i okrzyki: Rezeh Lachich!

W 2014 roku, kończąc pracę nad książką Wołynianka, Maria Berny znów postanawia pojechać na Wołyń. Szuka zakończenia swojej opowieści. Odwiedza Trościankę, gdzie się urodziła, Iwanicze, gdzie spędziła wczesne dzieciństwo, Kołki, gdzie chodziła do szkoły. Dociera też do Przebraża, dokąd z Kołek razem z rodzicami w 1943 roku uciekała przed rzezią. Dziś miejscowość nazywa się Hajowe.

„Jest tam cmentarz – pomnik poświęcony tym, którzy w tej słynnej samoobronie zginęli w starciach z bandami, szczególnie tym, którzy polegli w strasznej lipcowej bitwie w 1943 roku. Chodziłam pomiędzy krzyżami, po nieskoszonej, bujnej trawie. Słońce prześwitywało przez liście drzew. Było cicho, tylko las szumiał, bo las ten cmentarz otacza.

Mimo świadomości, że leżą tu prochy tych, którzy przecież bronili także mnie, mimo pamięci o tamtych strasznych dniach, chodziłam między tymi grobami wyciszona, pełna pokoju. Właśnie pokoju, a nie tylko spokoju. Całe to otoczenie, nawet powietrze, lekki powiew wiatru, plamy światła słonecznego na krzyżach i wielkiej, czarnej płycie nagrobnej, zapach traw i lasu, śpiew ptaków, to wszystko było wyrazem pokoju. Budziło się tu we mnie uczucie przebaczenia, jakiegoś pozytywnego w wyrazie człowieczeństwa. Nie umiem tego nazwać, ale wydaje mi się, że wychodziłam z tego cmentarza jakby trochę lepsza” – pisze po powrocie w Wołyniance⁶.

Łuck, najstarsze miasto Wołynia II RP. Według legend istniało już w VII wieku, w kronikach pojawia się w XI wieku. Jest koniec maja 2003 roku. Na Wołyńskim Państwowym Uniwersytecie im. Łesi Ukrainki odbywa się konferencja „Ukraińsko-polski konflikt na Wołyniu w latach drugiej wojny światowej: geneza, charakter, przebieg i następstwa”. Uczestniczy w niej 184 przedstawicieli instytucji naukowych i administracji państwowej Ukrainy i Polski, historycy z USA, Niemiec i Francji. Wśród nich profesor Władysław Filar, od ponad trzydziestu lat badający – jak sam to określa – wydarzenia wołyńskie. Jest inicjatorem serii seminariów polsko-ukraińskich – zorganizował ich ponad dwadzieścia.

Teraz ma obawy, bo konferencja w Łucku odbywa się tuż przed obchodami sześćdziesiątej rocznicy rzezi na Wołyniu. Wygłasza referat na temat ukraińsko-polskiej konfrontacji zbrojnej na tym terenie. Powołuje się na liczne dokumenty archiwalne: meldunki, rozkazy, sprawozdania. Przedstawia strategię OUN (Organizacja Ukraińskich Nacjonalistów) i UPA (Ukraińska Powstańcza Armia) w sprawie polskiej, przytacza liczne zbrodnie popełnione na Polakach. Konferencja przebiega w poprawnej atmosferze, z nadzieją, że obie strony przystąpią do dalszych prac badawczych z nową energią.

Gdy oficjalna część dobiega końca, Filar w towarzystwie ukraińskich kolegów, profesorów uniwersyteckich, jedzie odwiedzić rodzinne Iwanicze. Tam się urodził i mieszkał. Po sześćdziesięciu latach nie ma kłopotu ze znalezieniem drogi do domu dziadków. Nie istnieje już szkoła, remiza, nie ma alei bzów ani dworu pana Iwanickiego. Ale nadal stoi słup z bocianim gniazdem.

Władysław Filar: Proszę sobie wyobrazić, że na tym słupie, w tym samym miejscu, bociany nadal wiją gniazda. Widziałem bocianichę. Ile to pokoleń bocianich musiało się zmienić przez tych sześćdziesiąt lat. Ciągle wracają do rodzinnych stron. A ja nie mogę.

Na podwórzu pracują dwie kobiety. Przedstawia się. Pamiętają jego ojca, był tu nauczycielem. Niespodziewanie pojawia się sąsiadka. Patrzą na siebie, a ona nagle woła do niego: Dusiek, to ty?! Tak do Władysława Filara zwracali się rodzice. Nawet jego dzieci o tym nie wiedzą. Stoi przed nim szkolna koleżanka jego młodszej siostry, Eleonory.

Władysław Filar: Pani Pryśniocha mnie rozpoznała, bo na starość jestem bardzo podobny do ojca. Ja jej nie pamiętałem tak dobrze. Rozmawialiśmy o wszystkim. O młodości, wojnie, rodzinach. Zostawiłem w dawnym domu moich dziadków wizytówkę. Chciałem korespondować z tymi kobietami, ale im zakazano. Bały się. Po kilku tygodniach dzwoni telefon. Nie mogłem uwierzyć. Dzwonił Jarema Krasowski, syn mojego najlepszego przyjaciela i towarzysza Jerzego. Razem uciekaliśmy przed upowcami. Jerzy był kilka lat starszy, zdążył się już ożenić. Z Ukrainką Olą miał dwumiesięcznego synka. Wojna ich rozdzieliła. Na zawsze. Po wojnie Jerzy próbował się dowiedzieć, co stało się z jego najbliższymi. Dotarły do niego wieści, że żonę i synka rozstrzelali. Ola też szukała męża. Była pewna, że zginął. Sama przeżyła koszmar; jej ojca, który ukrywał Polaków, zamordowali. Jaremę prześladowały władze sowieckie za ojca Polaka. Nazywali go Polaczok. Wstąpił do radzieckiej marynarki wojennej. Potem został w Rosji, ożenił się. Przyjeżdżał do Iwanicz tylko na grób matki i dziadków. Teraz do mnie dzwoni, że był na grobie matki i dowiedział się o mojej wizycie w Iwaniczach. „Czy pan wie, czy mój ojciec żyje, a jeśli tak, to gdzie przebywa?” – pyta. Wiedziałem. Zadzwoniłem do Jerzego. Jerzy pamiętał malutkiego syna. Jarema miał już wtedy sześćdziesiąt lat. I tak przyczyniłem się do spotkania ojca z synem, po sześćdziesięciu latach. Jeszcze tej samej jesieni dostałem list od Jerzego:

26.X.2003

Drogi Profesorze i przyjacielu Władku,

Nawiązując do naszej rozmowy telefonicznej w dniu 23 b.m., posyłam ci opracowanie pisemne Jaremy w języku rosyjskim. Znam treść tekstu. Dotyczy on śmierci Aleksiego Finiaka i okropnych tortur zadanych przez Banderowców z Galicji.

Jarema opowiadał mi o pochówku zwłok ojca Oli . Ludzie, którzy byli świadkami, poinformowali siostrę Oli o miejscu zakopania zwłok. Po różnych perypetiach pochowano storturowane ciało (poobcinane uszy, wydłubane oczy, odrąbane ręce i nogi) na cmentarzu w Nowych Iwaniczach. Obok tego grobu pochowani zostali: Martyniuk Andrzej i Ola.

Jarema odwiedzi Iwanicze i prześle mi zdjęcia tych grobów.

Wczoraj Jarema odjechał kupionym samochodem. Był zadowolony z pobytu w Polsce. Bardzo podobał mu się Szczecin i jego zabytki, m.in. Wały Chrobrego.

Wyrażał chęć przeniesienia się do Polski z żoną – ale jest to w obecnych czasach niemożliwe. Ponieważ jest brak mieszkań i pracy dla repatriantów Polaków, szczególnie z Rosji i Kazachstanu.

Warunki życia w Polsce a w Rosji, to jak niebo i ziemia. Zacofanie ekonomiczne jest bardzo duże w Rosji. Dlatego niektórzy Rosjanie chcieliby powrotu do ZSRR-u. Mafia w Rosji jest na pierwszym miejscu.

To jest skrót najważniejszych wiadomości, które przekazał mi Jarema. Ostrzegł mnie, bym nie jechał do Iwanicz, bo Banderowcy w dalszym ciągu nienawiścią pałają do Polaków. Dlatego, mój przyjacielu, zachowaj dużo ostrożności w podjęciu decyzji o podróży do Iwanicz.

Opowiedział mi również o powrocie z Syberii Haliny – siostrzenicy popa Roszkowskiego, która była nauczycielką Jaremy i zmarła po trzech latach na gruźlicę.

Kończąc moje niezwykłe wrażenia z pobytu odnalezionego po sześćdziesięciu latach syna, ślę Tobie serdeczne życzenia zdrowia i pomyślności w rozwiązywaniu trudnych, historycznych zagadek Wołyńskich.

Ściskam Cię serdecznie,

Jerzy Krasowski

Dr Leon Popek mówi, że tylko trzy procent zamordowanych w rzeziach wołyńskich doczekało się pochówków. Wśród nich znalazło się dziewiętnastu mieszkańców Taraża w powiecie włodzimierskim. W wiosenną sobotę 1943 roku świadkiem ataku ukraińskich nacjonalistów na swoją rodzinną wieś jest Tadeusz Wolak. Następnego dnia była Niedziela Palmowa.

„Niedzieli tej nie świętowano nie tylko ze względu na niebezpieczeństwo, ale również dlatego, że wszyscy Polacy zajęci byli przygotowywaniem pogrzebów. Aby nie prowokować bandytów, zdecydowano wszystkich pomordowanych pogrzebać na miejscu we wsi, a nie na parafialnym cmentarzu w Kołkach. Od samego niedzielnego ranka, zaczęto przygotowania do tego smutnego obrzędu. Kto tylko potrafił, pomagał stolarzowi robić trumny. Robiono je z solidnych sosnowych i dębowych nieheblowanych desek. Inni kopali na wybranym pagórku obszerną wspólną mogiłę dla dziewiętnastu osób. Tyle było ofiar, łącznie z zamordowanymi w lesie koło Rudnik. Z grubych dębowych równych pni ociosano jeden krzyż. Pogrzeb odbył się skromnie, bez uroczystych ceremonii, nie dzwoniły dzwony, nie było wieńców ani kwiatów. Paliło się kilka wydobytych z kufrów lub zza obrazów gromnic, które wedle obyczaju były przeznaczone dla konających lub dla zażegnywania burzy, piorunów, pożarów i innych kataklizmów. Leciutki powiew wiatru kołysał nikłymi płomykami, unosząc błękitny, ledwie zauważalny dymek i zapach wosku, przypominając wonią kościelne świece. Unosząc się nad rozległymi polami, dzwoniły skowronki, niejako uczestnicząc w tej smutnej, bolesnej uroczystości. Trumny ustawiono w dwa rzędy, po pięć w każdym, następnie jeden nad drugim; nad mogiłą wspólnie odmówiono modlitwę i odśpiewano nabożną pogrzebową pieśń, której fragmenty dotąd pozostały mi w pamięci: «Zmarły człowiecze, przyjm dar smutny, który składamy na grób twój, trochę porzuconej gliny od twych przyjaciół i rodziny». Po pogrzebowych ceremoniach tę ogromną mogiłę zasypano ziemią i usypano nieduży mogilny kopiec. Nad mogiłą postawiono pokaźny, z dala widoczny dębowy krzyż, który odtąd w swe ramiona przejął opiekę nad spoczywającymi tu wiecznie mieszkańcami ziemi wołyńskiej. Na krzyżu zawieszono biało-czerwoną szarfę” – napisał Wolak w relacji z tamtych dni.

Tadeusz Wolak nie umie wyzbyć się rozgoryczenia i nienawiści. Nie wierzy w pojednanie.

Tadeusz Wolak: To były straszne czasy. Jak można ćwiartować ludzi na żywca? A tak, niestety, ginęli nasi rodacy. Ja w ogóle Ukraińców nie lubię. Żal mi obecnej sytuacji, gdy porządni, przyzwoici, niewinni Ukraińcy giną – bo ta ich wojna jest bezsensowna. Ale nie mam wybaczenia ani zrozumienia dla nich. Może to nie po katolicku, nie po chrześcijańsku. Po tym, co widziałem, nie dochodzi do mnie myśl o przebaczeniu. Dla mnie nie ma też zapomnienia. To są ludzie, którzy chyba nie potrafią się zmienić. Jestem wrogiem tego, że nasi im teraz pomagają, że biorą udział w demonstracjach na Majdanie, obiecują. Rozumiem Ukraińców jako naród, jako ludzi, i wiem, że nie powinno tak być. Ale gdy myślę o tym, co oni wyrabiali, to może nie cieszę się z tego, nie jestem z tego zadowolony, ale dobrze im tak, że dziś doświadczają takiego losu.

Co mają wspólnego ze sobą rzeź wołyńska i dzisiejsza wojna na Ukrainie? Jak głęboko musi tkwić w człowieku nienawiść, jak ogromna musi przepełniać go gorycz, żeby tak mocne słowa wypowiadać z taką łatwością, by zatarła się granica między tym, co wydarzyło się ponad siedemdziesiąt lat temu, a tym co dzieje się dziś – trzy pokolenia później – za naszą wschodnią granicą?

Psycholog Bogna Szymkiewicz odpowiada:

– Na poziomie faktów to zupełnie inni ludzie, ale w zbiorowej tożsamości jesteśmy na poziomie ról i duchów. Ukrainiec jest Ukraińcem, odgrywa rolę, którą człowiek w traumie zdefiniował sobie siedemdziesiąt lat temu i nie jest istotne, że to odrębna, żywa jednostka. Ofiara reaguje na rolę, na ducha, na symbol. Nie myśli, że żołnierze, poborowi, którzy dziś biorą udział w wojnie, urodzili się w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: