Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wrocławska Madonna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wrocławska Madonna - ebook

Inspiracją do napisania powieści stało się zagadkowe, nagłośnione w 1961 roku, zniknięcie z kaplicy Arcybiskupa Wrocławskiego na Ostrowie Tumskim, cennego obrazu Łukasza Cranacha Młodszego „Madonna Pod Jodłami”, zwanego ‘Wrocławską Madonną’. Przez dziesięciolecia wydawało się, że jest on dla Polski bezpowrotnie stracony. Kiedy Autorka książki w lipcu br. złożyła w wydawnictwie maszynopis powieści osnutej na tych wydarzeniach, całą Polskę obiegła sensacyjna wiadomość - do posiadania „Madonny” przyznał się Kościół Katolicki w Szwajcarii i wart kilka milionów dolarów obraz zwrócił Polsce. Czy pisarka trafnie przewidziała koleje losu i kres wędrówki obrazu? Czy przewidziała rzecz niemożliwą – jego powrót do Polski? A może wyobraźnia podsunęła Jej inne, ciekawsze niż rzeczywistość, rozwiązanie? Na to pytanie Czytelnik znajdzie odpowiedź w powieści. Śledząc losy jej bohaterów odnajdzie także odpryski głośnej operacji polskich służb specjalnych PRL-u o kryptonimie „Żelazo”.

Marek Wolski, wrocławski historyk sztuki, poproszony o pomoc w rozwiązaniu zagadki przez swego przyjaciela sekretarza Kurii Arcybiskupiej we Wrocławiu, bez zgody polskich władz, wyrusza na poszukiwanie zaginionego obrazu „Madonna Pod Palmami”. Poprzez Drezno i Wiedeń, ścigany przez agentów służb specjalnych, tropi wymykający się wciąż obraz. Sprawę dodatkowo komplikuje pojawienie się pięknej kobiety. Wolskiemu zagraża śmiertelne niebezpieczeństwo, któremu nie może zapobiec nawet powrót do Polski.

Akcja powieści toczy się wartko, zaskakując bohatera i Czytelników wciąż nowymi przeciwnościami losu, z którymi musi sobie radzić wykorzystując cały swój spryt, inteligencję i urok osobisty. Tę książkę, napisaną ciekawie, soczystym, żywym językiem, z postaciami ‘z krwi i kości’, osadzoną w konkretnych realiach historycznych, czyta się przysłowiowym ‘jednym tchem’. Znajdziemy w niej i zbrodnię i przemoc i bezwzględność służb specjalnych, ale także seks, przyjaźń i prawdziwą miłość.

Cenniejszym od „Madonny Pod Jodłami” jest jedynie obraz Rafaela „Portret Młodzieńca”, zaginiony podczas drugiej wojny światowej i do dziś nieodnaleziony. O próbie odszukania obrazu i dramatycznych wydarzeniach z tym związanych opowiada kolejna powieść sensacyjna Jolanty Marii Kalety zatytułowana „Operacja Kustosz”.

Książki Jolanty Marii Kalety objęte są patronatem medialnym serwisu TuWroclaw.com

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63548-17-9
Rozmiar pliku: 738 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FESTUNG BRESLAU. 1945 r. PROLOG

Gdy kolejna bomba wybuchła tuż obok, sypiąc na głowy ludzi siedzących w piwnicy pył, kurz i piach, ksiądz Alfred Tepper wznowił głośne odmawianie „Zdrowaś Mario”. Starsza pani Lose wtórowała mu dzielnie, a dziewczynki od Millerów, Helga i Greta, mocniej przytuliły do siebie swoje szmaciane lalki. Ich matka siedziała milcząca ze szklanym wzrokiem utkwionym w księdzu, jakby od niego oczekiwała wydania rozkazu zaprzestania bombardowań tego dogorywającego miasta.

Od trzech dni ilość rosyjskich nalotów znacznie wzrosła. Jak niosła plotka, szeptem podawana z ust do ust, były one wynikiem braku zgody komendanta twierdzy Breslau generała Niehofa na kapitulację. Był szósty maj, Hitler od kilku dni już nie żył, a generał wciąż nie chciał poddać miasta. Ci, którzy z różnych przyczyn nie zdecydowali się na ucieczkę z twierdzy w styczniu ‘45 roku, bądź wrócili do niej kilka tygodni później, od lutego przeżywali prawdziwe piekło. Codzienne bombardowania, ostrzał artyleryjski, pożary, brak prądu, gazu i wody. Mieszkańcy, a byli to przeważnie ludzie starsi, kobiety i dzieci poniżej 12 roku życia przemykali się pomiędzy płonącymi kikutami murów jak szczury.

Wiosną Rosjanie wdarli się w obręb miasta od strony południowej i walki toczyły się o każdy dom, każdą ulicę. Wśród ruin poniewierały się fragmenty ludzkich ciał, które to potworne wybuchy rozrzucały na wszystkie strony. Nie wożono już zmarłych i zabitych na cmentarz. Grzebano ich tam gdzie zginęli. Powszechne stało się pijaństwo i rozpasanie obyczajowe. Nikt przecież nie znał dnia ani godziny swojej śmierci i wielu chciało zakosztować wszystkiego zanim ona nadejdzie. Niektórzy woleli nie czekać i popełniali samobójstwo.

Nieliczni skupili się przy garstce kapłanów, którym komendant twierdzy pozwolił pozostać w Breslau. Taką trzódkę prowadził poprzez morze ognia i krwi ksiądz Tepper. Pośród kanonady radzieckich dział błagał swego Boga, aby zakończył tę bezsensowną walkę o miasto, które już przestało istnieć.

Nagle upiorna kanonada ucichła. Ciszę zakłócały jedynie słowa modlitwy szeptane zaschniętymi ustami starej pani Lose:

- ….i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy…

Po godzinie oczekiwania, nie wiadomo właściwie na co, grupka ludzi ukrytych w piwnicy kamienicy przy ulicy Mathiasstrasse 24 z niedowierzaniem wsłuchiwała się w głos płynący z bardzo odległego, niemożliwego do zlokalizowania głośnika. Informował on, że miasto skapitulowało. Po chwili ten sam głos mówił coś w bardzo obco brzmiącym języku.

- To koniec – powiedział ksiądz Alfred Tepper – koniec walk. Rosjanie nadają komunikat o kapitulacji.

- Boże…- szepnęła pani Millerowa – Bóg w końcu wysłuchał księdza…

Otrzepując się z kurzu i pyłu przecisnęli się ciasnym, zawalonym gruzem korytarzem do wyjścia na ulicę. Przywitał ich wszechobecny od miesięcy swąd pożarów i gęsty dym. W ciepłym majowym powietrzu szczególnie dokuczliwy, wciskający się do ust i gryzący w oczy. Siedzący przez kilkanaście godzin razem z księdzem parafianie Św. Bonifacego ucałowali jego chudą dłoń i pospieszyli w kierunku ruin, które nie tak dawno były ich domem.

Ksiądz chwilkę stał rozglądając się niepewnie, jakby nie wiedział, w którą stronę powinien się udać. Gdy zobaczył w oddali dwie ocalałe wieże kościelne, uśmiech rozjaśnił jego wymizerowaną twarz, pokrytą ciemną szczeciną kilkudniowego zarostu. Dom Boży, w którym był nauczycielem religii jeszcze przed wojną ocalał. Zamiatając i tak już okropnie brudną sutanną pył z chodnika, szybkim krokiem skierował się w tamtą stronę. Z oddali dobiegła go skoczna melodia grana na harmonii i obce, rosyjskie słowa piosenki śpiewanej przez zwycięskich żołnierzy. Kiedy do jego uszu dotarł warkot silnika samochodowego skrył się w najbliższych ruinach kamienicy i dyskretnie obserwował co działo się na ulicy.

Na pace ciężarówki pokrytej błotem, pyłem i kurzem siedziało kilku żołnierzy w brudnych i poszarpanych szynelach. Jeden z nich grał na harmonii, a pozostali pijąc, zapewne wódkę wprost z butelki, ochoczo śpiewali. W pewnym momencie dostrzegli w oknie na parterze pod numerem 18 coś, co ich zainteresowało. Zaczęli walić pięściami w dach szoferki, dając kierowcy znak, aby się zatrzymał. Zeskoczyli z samochodu i wbiegli do bramy. Po chwili dały się słyszeć głośne krzyki kobiet i ordynarny, sprośny rechot żołnierzy.

- To pani Heffnerowa i jej córki – przemknęło księdzu przez głowę.

Klęczał wśród ruin bezradny wsłuchując się w odgłosy brutalnego gwałtu, który przez ponad dwie godziny dokonywał się na jego bezbronnych parafiankach. Młodsza panna Heffnerówna widać wyrwała się oprawcom, bo nagle wybiegła przed bramę prawie całkiem naga.
Za chwilę jeden z żołnierzy dopadł ją, chwycił z tyłu za włosy i przewrócił na ziemię. Podbiegł drugi i trzymając dziewczynę za ramiona śmiał się, kiedy kolega szeroko rozłożył jej nogi i gwałcił. Potem zamienili się rolami. Jeszcze ten drugi nie skończył, kiedy z mieszkania wyszedł kolejny żołnierz, doskoczył do dziewczyny i obmacując jej piersi czekał na swoją kolej ze spuszczonymi poniżej kolan spodniami. Rechotał przy tym lubieżnie i lżył leżącą dziewczynę najgorszymi przekleństwami, jakie tylko mowa rosyjska stworzyła.

Jedyne co pozostało bezradnemu księdzu to modlitwa do Boga o skrócenie cierpień tych kobiet. Widać jego słowa zostały wysłuchane, bo po chwili usłyszał kilka strzałów z karabinu i krzyki kobiet w mieszkaniu ucichły. Młodszej córce Heffnerowej żołnierz, gdy tylko zapiął rozporek, przyłożył pistolet maszynowy do krocza i nacisnął spust. Drobnym dziewczęcym ciałkiem wstrząsały śmiertelne drgawki w rytm oddawanych strzałów .

Kilka tygodni później razem z sędziwym proboszczem Georgiem Hauptfleichem kończyli porządkowanie dokumentów kościelnych, które wydobyto spod gruzów domu parafialnego. Obydwaj cieszyli się, że w tym przypadku nie użyto bomb zapalających, tylko zwykłe, burzące. W przeciwnym razie z ksiąg metrykalnych, liczących kilkadziesiąt lat zostałby tylko popiół. Wierni parafianie, którym jak sądzili Bóg w łaskawości swojej zezwolił przeżyć koszmar wojny, wśród ruin znaleźli także szaty liturgiczne proboszcza, Biblię i kielichy mszalne. Te ostatnie niestety nie nadawały się na razie do użytku. Wysprzątano też kościół i ksiądz Georg mógł na drzwiach świątyni wywiesić ogłoszenie o godzinach odprawiania nabożeństw.

Miał przed sobą trudny obowiązek pokierowania swoimi wiernymi w tych ciężkich dla nich wszystkich chwilach. Nowe władze miasta, Polacy, zajmowali ocalałe budynki, a ich, Niemców wyrzucali dosłownie na bruk. Mimo to ci, którzy przeżyli ten straszny czas oblężenia nie kwapili się do wyjazdu w nieznane, do czego ich zachęcano. Część z tych, którzy uciekli w styczniu i cudem przeżyli, teraz wracała. Jak błędnie sądzili, do siebie.

Ksiądz Alfred nie miał żadnych złudzeń – Breslau to nie było już ich miasto. Przemianowano go na Wrocław i miał należeć do Polski. Świadczyły o tym nie tylko nazwy ulic, którym po kolei każdego dnia zmieniano patrona na jakiegoś polskiego, ale także coraz większa ilość polskich osadników przybywających do miasta. W jego wieku, a miał już ponad czterdzieści lat, trudno tak szybko pojąć i zaakceptować zachodzące zmiany. Gdyby to od niego zależało opuściłby to morze ruin już dziś. Ale był potrzebny. Nie tylko swoim parafianom, bo to zrozumiałe, ale ci Polacy nie wypuszczali potrzebnych im do pracy Niemców. On od jutra musiał zostawić swoją parafię i pomóc przy porządkowaniu budynków należących do kurii arcybiskupiej. W innych okolicznościach uznałby to za awans, ale obecnie, w jego mniemaniu, będzie to wysługiwanie się okupantom. Nie wziął pod uwagę, że doktor Engelbert mówił o pracy na rzecz katolików i kościoła.

Nie jeździły tramwaje, nadal wybuchały pożary, a brakowało wody, sprzętu i rąk do ich gaszenia. Czarny, gryzący dym wisiał nad tym umarłym miastem. Ludzie wymizerowani, brudni, przemykali się wzdłuż murów w poszukiwaniu jedzenia, odzieży i ocalałych, nadających się do użytku mieszkań. W niewiele lepszej sytuacji znaleźli się pierwsi polscy osadnicy. Lokali mieszkalnych brakowało, grabieże ubogiego i tak, tułaczego mienia były na porządku dziennym.

Ksiądz Tepper nie mógł w najmniejszym stopniu zrozumieć co ich przygnało do tego zburzonego miasta.

- Chyba przyjechali rabować to co jeszcze pozostało – mawiał swoim parafianom.

Nie chciał uwierzyć, że tym osadnikom, decyzją jakiejś konferencji, odebrano rodzinną ziemię, domy i kazano tu przyjechać, do miasta które przestało być niemieckie. Nikt jednak nie zadbał, aby poczuli się w nim jak u siebie w domu, aby stało się polskie.

Bardzo powoli, lecz uparcie życie wracało na tę wypaloną i zrujnowaną ziemię. Idąc ulicami, z których usuwano gruz ksiądz Alfred cieszył się widząc, że nadal miasto należy do nich. Polskie władze chcąc ich upokorzyć kazały Niemcom nosić białe opaski na ramieniu. Dzięki temu widać było wyraźnie kto mieszkał w Breslau. Większość to Niemcy.

Pewnego lipcowego popołudnia, idąc Gneisenaustrasse w kierunku tego, co pozostało z budynków arcybiskupstwa ksiądz Tepper usłyszał, że ktoś go wołał:

- Księże Alfredzie! Księże Alfredzie!

Zatrzymał się i odwrócił. W jego kierunku biegł, lekko utykając, bardzo młody mężczyzna, jeszcze chłopak w zasadzie. Wychudzony, jak oni wszyscy po tej strasznej wojnie, z bardzo krótko obciętymi jasnymi włosami, w wojskowych spodniach żołnierza Wermachtu, ale w cywilnej flanelowej koszuli w kratę. Skądś go znał, ale nie mógł sobie przypomnieć okoliczności.

- To ja, Franz Lissner! Wasz uczeń z lekcji religii!

Teraz sobie przypomniał. Franz Lissner. Uroczy wyrostek, rozmiłowany w malarstwie, niezwykle uzdolniony. Po naukach katechizmu przychodził do zakrystii, gdzie razem szkicowali widoczne z okien zabytkowe kamienice. Czasami szli w okolice katedry i rysowali jej monumentalną bryłę. Chwycił go w objęcia i zapłakał.

- Franz, mój drogi chłopcze! Ty żyjesz…

Pamiętał, że w ’43 roku jego młodziutki przyjaciel jako siedemnastolatek został wcielony do Wermachtu i wyruszył na front. Po dwóch miesiącach przyszedł od niego pierwszy i zarazem ostatni list.

- Żyję, proszę księdza, żyję…. I rodzice przeżyli… Byłem ranny. W nogę. Ale nie groźnie – opowiadał chlipiąc i pociągając nosem, bo łzy wylewały się z niego nieprzerwanie.

- Jak wam się żyje? Nie głodujecie?

- Nie więcej niż pozostali. Zarabiam u Polaków malowaniem tabliczek z nowymi nazwami ulic. Na chleb wystarcza.

- Zaraz napiszesz podanie o zapomogę do księdza Engelbrandta. Z pewnością tobie nie odmówi.

Objęci, cały czas opowiadając sobie nawzajem miniony koszmar, poszli razem, jak kiedyś w stronę okaleczonej przez bomby katedry.

Kilka dni później, ksiądz z dumą wręczył Franzowi ocalały blok rysunkowy, pudełko kolorowej kredy, opakowanie farbek olejnych i kilkanaście pędzli.

- Znalazłem w gruzach, przy Kunst Schule – oznajmił z dumą.

- Boże! Proszę księdza! To istne skarby! Dziękuję! – wołał rozradowany chłopak kładąc przybory rysunkowe na stole w maleńkiej salce katechetycznej kościółka Św. Bonifacego.

- Pamiętasz te stare deski z ołtarza w zburzonym Petrskirche? Te jodłowe? Będziesz na nich mógł malować.

- Ja nie znam techniki takiego malowania – zaoponował Franz.

- Ale poznasz – triumfalnie zawołał Tepper – Popatrz co dostałem!

W ręku trzymał egzemplarz podręcznika autorstwa Maxa Doerna „Materiał malarski i jego zastosowanie”.

- Będziemy mogli teraz naprawdę uczyć się malowania. Zwłaszcza, że dostałem do naprawy i konserwacji kilka wybitnych dzieł. Pewno jeszcze ich nie oglądałeś – z wypiekami na policzkach radował się duchowny. – Nie ma to jak dobre wzorce do naśladowania.

- O czym ksiądz mówi? Przecież zbiory muzealne wywieźli. Ponoć Hanke osobiście kierował akcją?

- Tak, tak. Z muzeów powywoził, ale z kurii ksiądz biskup sam zarządził ewakuację do klasztoru w Heinrichau, jeszcze w czterdziestym trzecim, jak tylko zaczęli nas bombardować ci zbrodniarze z Anglii. Teraz doktor Engelbert wszystko przywiózł. W zeszłym tygodniu pomagałem mu wypakowywać – opowiadał podekscytowany. Zresztą, sam jutro zobaczysz.

Gdy następnego dnia, zgodnie z obietnicą, położył przed nim na stole dwa kawałki drewnianej deski, które niegdyś tworzyły całość, Franzowi zaparło dech w piersiach. Przed nim leżał obraz namalowany przecudnymi kolorami na lipowej desce. W centralnej części obrazu święta Madonna trzymała na kolanach nagie dzieciątko. Jej ciemne włosy lśniły i falowały spływając na ciemnoniebieską suknię. Prawie czarna, aksamitna poduszka, na której spoczywało dzieciątko, ozdobiona była niezwykle kunsztownie namalowanymi frędzlami. Z niezwykłą czułością spoglądała na maleństwo pięknymi, czarnymi oczyma. Drugie tło tworzył pagórkowaty pejzaż, w którym dominowały dwie duże pochylone nad Madonną palmy, dając ożywczy cień jej i dziecięciu.

- Przenajświętsza panienka… Jak żywa… - szepnął oszołomiony urodą dzieła. – Kto tak pięknie malował?

- Łukasz Cranach. Nasz niemiecki malarz epoki Renesansu – z pychą nieuchodzącą duchownemu wyjaśnił ksiądz.

- Dlaczego jest w dwóch kawałkach? Czy ktoś to zrobił celowo? – dopytywał się Franz nie odrywając oczu od obrazu. Pokochał go od pierwszego wejrzenia, jakby był piękną kobietą.

- To chyba ze starości. Ma prawie pięćset lat. Żebyś ty widział w jakich warunkach te wszystkie dzieła sztuki wożono w tę i z powrotem, jak je składowano i przerzucano z jednego kąta w drugi, aby tylko nie wpadły w ręce tych słowiańskich barbarzyńców – wyjaśniał ze łzami w oczach.

- I tak wszystko na marne.

- Jak to? Nie rozumiem? – Franz spojrzał na niego zdziwiony.

- Mówił mi dr Engelbert, że nas niedługo stąd wyrzucą, a wszystko to – wskazał ręką na leżący na stole obraz – musimy zostawić tym … polaczkom.

*****

Kustosz Muzeum Archidiecezjalnego, ksiądz Walerian Łukasik, wyjął z szuflady biurka stojącego w jego gabinecie, w budynku muzeum przy ulicy Kanonia na Ostrowie Tumskim, nożyk do papieru. Srebrny, z pięknie toczoną rączką i wygrawerowaną łacińską sentencją na ostrzu. Zanim użył go do rozcięcia białej, eleganckiej koperty chwilę kontemplował jego misterne wykonanie. Po czym wzrok przeniósł na list, który wraz z poranną pocztą siostra Józefa położyła na jego biurku. Znaczek przedstawiał Wieżę Eiffla.

- Z Francji… - zadziwił się. – Nie przypominam sobie, żebyśmy z kimś świeckim w tym kraju utrzymywali stosunki.

Jednym, szybkim ruchem rozciął kopertę i wyjął list. Był napisany na jasno błękitnym firmowym papierze instytucji Larusse w Paryżu. Tak przynajmniej wynikało z granatowych liter w nagłówku pisma. To znane francuskie wydawnictwo zwracało się z prośbą do Muzeum o nadesłanie kolorowej fotografii znajdującego się w zbiorach kurii obrazu Łukasza Cranacha „Madonna Pod Palmami”. Przygotowują do druku album i jest ona im niezbędna.

Ksiądz Walerian westchnął głęboko. Dopiero co zjadł obiad, a obraz wisiał w prywatnej kaplicy jego ekscelencji arcybiskupa. Wiodły do niej dwa długie korytarze i dość strome schodki. Zamknął starannie drzwi na klucz, swoim zwyczajem splótł dłonie za plecami i poszedł oglądnąć dzieło renesansowego mistrza. Po drodze usiłował sobie przypomnieć kiedy to ostatnio miał je w ręku, ale nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Po kilku minutach miał je przed oczyma.

- Przenajświętsza Panienko… – jęknął szeptem – a co to za pęknięcia…?

Istotnie. Przez całą długość obrazu biegła brzydka rysa, wzdłuż słojów drewna i to akurat tak nieszczęśliwie, że delikatny uśmiech Madonny został rozdarty na dwoje. Drugie, równie długie pęknięcie znajdowało się nieco z boku i deformowało rysunek palmy.

- W takiej postaci nie mogę zrobić zdjęcia – pomyślał patrząc zmartwiony na obraz. – Trzeba dać go najpierw do konserwacji. Tylko ile to będzie kosztowało? Czy zechcą zrobić za Bóg zapłać, jak się przynależy Kościołowi?

Wrócił do gabinetu na piętrze i spojrzał w kalendarz. Na jutrzejszy poranek nie miał nic pilnego zaplanowane, mógł zatem pofatygować się do Muzeum Śląskiego i porozmawiać na temat konserwacji Madonny.

Gdy kierowniczka pracowni konserwacji zabytków, pani magister Maria Kempisty, wzięła obraz z rąk księdza Waleriana i odwinęła papier, w który był zapakowany coś ją tknęło. Nigdy w swoim życiu nie widziała tego obrazu w oryginale. Nie było takiej możliwości. Przez ostanie dwadzieścia pięć lat, czyli od końca wojny, wisiał w prywatnej kaplicy arcybiskupa wrocławskiego, gdzie zwykli śmiertelnicy nie mieli dostępu.
Znała go natomiast z fotografii, które oglądała już na studiach i później w swojej pracy zawodowej. A mimo to coś w tym obrazie jej się nie spodobało.

Szybko zmierzyła jego wymiary. Nie zgadzały się z tymi podanymi w katalogu dzieł Cranacha, opracowanym jeszcze grubo przed wojną.
Leżący przed nią obraz był o trzy centymetry mniejszy. Zarówno na długości jak i na szerokości. Popatrzyła na sygnaturę. Powinna być umieszczona w lewym dolnym rogu, w niebieskim oczku pierścienia namalowanego prawdziwą, złotą farbą. Niestety, zobaczyła jedynie jakąś niestarannie pacniętą pędzlem żółtą plamę, a na niej bohomazy w niczym nie przypominające starannych inicjałów mistrza Cranacha. Spojrzała wymownie w oczy pobladłego, bo przeczuwającego coś złego, księdza Łukasika.

- Proszę księdza – zaczęła niepewnym głosem – obawiam się, że ten obraz to kopia, nie oryginał.

- Niemożliwe. Pani się myli – zaprotestował.

- Raczej nie. Ale jest oczywiste, że dokonamy szczegółowej ekspertyzy. Bardzo oczywiste. Zaraz zbierze się cały zespół i zaczniemy badanie – zapewniała roztrzęsionym głosem.

Kto jak kto, ale ona doskonale zdawała sobie sprawę jaka jest wartość, nie tylko artystyczna tego dzieła, ale także i materialna. O wydźwięku politycznym sprawy, gdyby jej przypuszczenia okazały się słuszne, wolała nawet nie myśleć. Przecież to w rękach Kościoła było to wspaniałe dzieło i on ponosił odpowiedzialność za jego bezpieczeństwo.

Dwa miesiące później werdykt był jednoznaczny. Obraz Madonny przyniesiony przez księdza kustosza z Muzeum Archidiecezjalnego był kopią. Wykonaną co prawda na desce pochodzącej ze średniowiecza, ale wykonaną współcześnie. Wskazywało na to szereg elementów.
Deska, którą użyto do wykonania kopii była jodłowa a nie lipowa jak w oryginale. Brak było grubej warstwy podkładu z zaprawy klejowej, która nie tylko czyniła niewidocznymi słoje drewna, ale także dawała
po latach charakterystyczne pęknięcia. Kopista nie był także w stanie oddać niezwykłego czaru i słodyczy, którymi obdarzył twarz Madonny mistrz Cranach. A starannie i ze szczegółami namalowane przez niego listki palmy zwieszające się nad panną z dzieciątkiem, kopista zastąpił prostackimi maźnięciami pędzla.

Za zgodą Kurii obraz został wysłany do stolicy w celu poddania go kolejnej ekspertyzie. Gdy kilka miesięcy później ksiądz kustosz otwierał kopertę z Muzeum Narodowego w Warszawie, ręce mu drżały, a na skroniach pojawiły się kropelki potu. Zanim spojrzał na pismo zmówił w duchu modlitwę do Świętego Antoniego, patrona rzeczy zaginionych. On chyba jednak pozostał głuchy na te prośby, bo z pisma jasno wynikało, że dostarczony do ekspertyzy obraz Cranacha to kopia. Z ciężkim sercem udał się na rozmowę do sekretarza arcybiskupa, księdza Jana Bednarskiego.

- Jest pismo z Warszawy – rzekł od progu. – Niestety. To kopia.

- Pokaż – siedzący za biurkiem ksiądz, w średnim wieku, ale już lekko szpakowaty wyciągnął szczupłą rękę po list.

Nałożył na nos grube szkła i zatopił się w czytaniu. Po kilku minutach złożył kartkę na czworo i wrzucił do szuflady. Wpatrywał się w księdza Waleriana, starszego znacznie od siebie, zmęczonego życiem kustosza, którego siły ta sprawa przerastała.

Po chwili wstał i zaczął przechadzać się w poprzek swojego obszernego gabinetu. Od okna wychodzącego na Kanonię, do ściany, na której wisiał zgrabny krucyfiks. Za każdym razem kiedy podchodził do okna chwilę patrzył na ludzi idących chodnikiem. Z wysoka, z drugiego piętra wydawali się tacy malutcy i bezradni, a jednak to któryś z nich dopuścił się takiego świętokradztwa. Kiedy podchodził do krucyfiksu zawieszał wzrok na Zbawicielu i szeptem odmawiał modlitwę o wsparcie w tej trudnej dla Kościoła chwili.

Ksiądz Łukasik siedział na krześle przy biurku i wodził wzrokiem za swoim przełożonym. Zdawało mu się, że minęły długie godziny zanim sekretarz usiadł po drugiej stronie dębowego, solidnego biurka i otworzył dolną szufladę. Wyjął z niej „Gazetę Robotniczą” i podał Walerianowi.

- Przeczytaj co piszą.

Ksiądz kustosz spojrzał na pierwszą stronę i poczuł okropną suchość w ustach. Z trudem przeczytał tytuł artykułu:

- „Polscy księża wyprzedają dobra narodowe Niemcom”.

Autor tekstu podpisany tajemniczo inicjałami A.D. sugerował jakoby to urzędnicy Kurii samowolnie wywieźli do Niemiec Zachodnich dzieło Cranacha, a może jeszcze wiele innych i tam sprzedali, a pieniądze zatrzymali dla siebie.

- Przecież to nieprawda – zaoponował Łukasik.

- To wiemy tylko my, a oni korzystają z okazji, aby Kościół oskarżyć o najgorsze zbrodnie. Byleby tylko nas poniżyć w oczach wiernych.

- To może powinienem złożyć formalne zawiadomienie do prokuratury o kradzieży? – spytał z nadzieją w głosie.

Sekretarz chwilę milczał, po czym odrzekł krótko, lecz stanowczo:

- Nie. Dopóki nie ma zgłoszenia na milicję i do prokuratury, to informacje o kradzieży mogą uchodzić za plotki. Jak zgłosimy to rozpęta się burza, nie tylko w „Słowie” i „Robotniczej”, ale na całą Polskę. Dla Kościoła może to mieć fatalne skutki. Pomyślę o innym rozwiązaniu… Z Bożą pomocą.

*****

Zapadł już zmierzch, gdy Marek Wolski zamknął starannie drzwi salonu Desy i skierował się na przystanek tramwajowy przy Świerczewskiego. Nieliczne latarnie i światła pustych witryn sklepowych rozświetlały ciemności grudniowego wieczoru. Idąc arkadami zatrzymał się przy księgarni. Chwilę przyglądał się rozłożonym wydawnictwom, ale poszukiwanego albumu polskiego malarstwa okresu Młodej Polski nie dostrzegł. Szumnie zapowiadany od miesiąca, nadal w sklepach był niedostępny. Zrezygnowany machnął ręką i przyspieszył kroku. Z daleka usłyszał znajomy turkot tramwaju. Jeżeli ucieknie mu „czwórka” to spędzi na przystanku pół godziny czekając na kolejną. Dopadł tylnego pomostu w ostatniej chwili.

Wysiadł na pętli na Biskupinie i cichą uliczką Norblina zmierzał w stronę swojego bloku przy Sempołowskiej. Nowiutki, wybudowany kilka lat temu w enklawie domków jednorodzinnych, spełniał wszystkie wymogi nowoczesnego budownictwa. Centralne ogrzewanie dostarczane przez miasto wprost z elektrociepłowni, w łazience bieżąca gorąca i zimna woda, winda, balkon. Na podłogach mozaika parkietowa. Drzwi lakierowane na biało. Było maleńkie, tylko dwa pokoje, ale mieszkał w nim sam.

Ani się spostrzegł, jak pochłaniająca go praca wypłoszyła wszystkie jego sympatie. Kiedy one oczekiwały, że pójdą z nim do kina albo na dancing, on ślęczał nad pracami swoich leniwych studentów, albo pisał kolejną rozprawę naukową. Odchodziły, a następne także nie rozumiały dlaczego muszą czekać samotnie wieczorem, aż on ukończy swoją pracę doktorską. A promotor, profesor Kozubek, miał ciągle nowe zastrzeżenia. Zły na Wolskiego, że nie chciał doktoryzować się z socrealizmu w Związku Radzieckim, tylko uparł się przy Cranachu, stale rzucał mu kłody pod nogi. Zresztą on nie szukał dziewczyny na stałe. Ograniczał się do przelotnych znajomości, co to do niczego nie zobowiązują, ale też nie dają prawa do zadawania pytań w rodzaju:

- Dlaczego wczoraj nie przyszedłeś? Kiedy będę mogła przedstawić ciebie rodzicom? Czy masz wobec mnie poważne zamiary?

Gdy tylko któraś, nawet bardzo ładna, zadała choć jedno takie pytanie, oznaczało ono koniec znajomości.

Jednak od kilku miesięcy czuł się wolnym człowiekiem. Obronił doktorat, a profesor Kozubek przeszedł na emeryturę. W Instytucie Historii Sztuki, gdzie Wolski był asystentem zapanowała radość. Nowy dziekan, choć partyjny, był przede wszystkim historykiem sztuki, a dopiero później komunistą. Tylko, że ładnych dziewczyn chętnych na spędzanie czasu we dwoje zrobiło się znacznie mniej. Jego rówieśnice powychodziły za mąż i urodziły dzieci. Dostrzegał powłóczyste spojrzenia studentek, ale „te smarkate”, jak je nazywał, nie budziły jego zainteresowania.

Miał czterdzieści lat i na tyle wyglądał. Raczej wysoki niż niski, raczej szczupły niż gruby, choć o męskiej sylwetce. Bardziej brunet niż szatyn. Tylko oczy wyraziste. Brązowe, okolone czarnymi rzęsami, gęstymi jak u panienki. Przed laty to właśnie one wzbudzały największy zachwyt u dziewczyn. Długie i kręcone kiedyś włosy, teraz obcinał króciutko, żeby wydawały się gęściejsze, choć o zakolach jeszcze nie było mowy.
Tylko trochę srebrnych nitek na skroniach. Nawet okularów do czytania nie musiał zakładać. Ubierał się swobodnie. Żadnych garniturów. Spodnie i sweter. Zgrabna, sportowa sylwetka, typowy „chłopak śląski – w barach szeroki, w tyłku wąski”, jak mówiły kiedyś jego ciotki.

Rozmiłowany w malarstwie nie miał na tyle talentu, żeby dostać się do WSSP, więc skończyło się na historii sztuki. Bardzo pracowity i o głębokiej wiedzy z zakresu malarstwa, po studiach został na uczelni, ale wolne chwile poświęcał szkicowaniu lub malowaniu akwarel. Lubił czas spędzać na interesującej rozmowie, w teatrze czy sali wystawowej, a nie w klubie studenckim przy głośnej muzyce.

O ile jeszcze kilka lat temu serce potrafiło mu podskoczyć w charakterystyczny sposób, dając wyraźnie do zrozumienia, że się zakochał, tak teraz żadna kobieta nie wzbudzała w nim takich uczuć, jedynie fizyczne zainteresowanie. A to według niego nie mogło być podstawą do zamieszkania razem, a tym bardziej do zawarcia małżeństwa. Dlatego nadal mieszkał sam.

Po kolacji włączył radio i chwilę kręcił potencjometrem szukając znajomego sygnału. Jak zwykle głośne szumy i charakterystyczny charkot skutecznie zagłuszały fale. Wolski nie poddawał się. Koniecznie chciał usłyszeć rzetelny komentarz do podpisanego kilka dni temu układu granicznego między Polską a RFN. Polscy dziennikarze, chodzący na pasku rządzących zgodnie piali w zachwycie nad sukcesem obozu socjalistycznego. Cierpliwość opłaciła się i z radia popłynął głos spikerki:

- Tu rozgłośnia polska Radia Wolna Europa.

Siedząc na wersalce z nogami opartymi na stoliku, palił papierosa i co jakiś czas głośno komentował trwającą w radiowym studio dyskusję.

Ostry dźwięk dzwonka telefonu przywołał go do peerelowskiej rzeczywistości:

- Kogo to znowu diabli niosą o tej porze? – burknął pod nosem sięgając po słuchawkę.

Po chwili jego twarz rozjaśniła się i bez żalu ściszył radio.

- Witam księdza doktora! Chyba u was radość, bo doczekaliście się owoców z dawno zasianego ziarna? – spytał wyraźnie ucieszony.

- Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – odparł rozmówca. – Przez pięć lat jeżdżono na nas jak na łysej kobyle, nie przymierzając. Jednak teraz przez gardło im nie przeszło, że to Kościół zrobił zaczyn. Może kolejne pokolenia należycie docenią inicjatywę naszego arcybiskupa.

- Wiem, wiem. Należy mieć nadzieję, ale u mnie jej jakby coraz mniej – zmarkotniał Wolski.

- A u mnie wręcz odwrotnie. Dzwonię do ciebie, bo właśnie mam nadzieję, że nam pomożesz.

- Nam? – zdziwił się

- Kościołowi – enigmatycznie odpowiedział ksiądz.

- O! Brzmi bardzo tajemniczo. A jaśniej nie możesz?

- Nie mogę. Kiedy znajdziesz chwilkę, żeby nawiedzić mnie w kancelarii?

- Nawet jutro. Przed południem. Wiesz, że jestem wolnym człowiekiem, odkąd Kozubek na emeryturze.

- To czekam o jedenastej.

Wolski zaintrygowany rozmową z sekretarzem kurii, narzucił na ramiona kożuch i z papierosem wyszedł na balkon. Ze swojego dziesiątego piętra spoglądał na pogrążające się we śnie Sępolno i Biskupin. Bezśnieżna jak na razie zima nie była atrakcyjna. Czarne, bezlistne drzewa wyglądały jak martwe kikuty. Niebo zasnute szarymi, ciężkimi chmurami i snujące się przy ziemi dymy z niedogaszonych ognisk, w których za dnia palono resztki jesiennych liści, stwarzały ponurą atmosferę. Ciemności rozpraszały nieliczne o tej porze światła w oknach i kilka latarni na wewnętrznym podwórku. Świeciły się tylko trzy, bo w pozostałych chuliganeria potłukła żarówki. Zapewne z nudów.

Zapatrzony w dalekie światełka przy Olszewskiego zastanawiał się jak ważna sprawa skierowała do niego księdza Jana Bednarskiego. Znali się jeszcze sprzed wojny, ze Lwowa. Chodzili razem do szkoły podstawowej. W trzydziesty dziewiątym, gdy wybuchła wojna mieli po 9-10 lat. Ojciec Marka zginął podczas kampanii wrześniowej. Ojciec Janka zmarł jeszcze przed wojną. Kiedy do Lwowa weszli bolszewicy nastały dla nich trudne czasy. Matka Marka pracowała w fabryce szyjącej mundury, a on z młodszą siostrą chodzili do szkoły. Teoretycznie polskiej, ale z podręcznikami w języku rosyjskim. Starsza siostra, żona oficera KOP-u została wywieziona z dziećmi i teściami zimą czterdziestego roku na Syberię, a jej mąż zginął w Katyniu. Ale o tym dowiedzieli się dopiero po latach. Matka Janka też pracowała w fabryce i to uchroniło ich przed wywózką. Byli biedni i nie zaliczono ich do wrogów klasowych.

Jako wyrostki, z rodzinami, w wagonach towarowych przyjechali do Wrocławia już jesienią 1945 roku. Razem zdali maturę. Łączyły ich wspomnienia uprzątania gruzów, przemierzania morza ruin na piechotę, bo nie wszędzie jeździły tramwaje. Trudności życia codziennego w mieście, gdzie jeszcze przez kilka lat na każdym kroku spotykało się wrogo nastawionych Niemców. Brak mieszkań, braki w zaopatrzeniu w żywność, zabijające ludzi niewypały. Ale byli młodzi i cieszyli się, że żyją. Ani się spostrzegli jak minęło dwadzieścia pięć lat.

Zgasił papierosa w doniczce z uschniętą pelargonią i wszedł do mieszkania. Z ciemnych, granatowych chmur zaczęły spadać na ziemię pierwsze płatki śniegu.

*****
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: