Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Wspomnienia biskupa Adama Stanisława Krasińskiego. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wspomnienia biskupa Adama Stanisława Krasińskiego. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. CZA­SY DZIE­CIŃ­STWA.

Uro­dzi­łem się na Wo­ły­niu w r. 1810 dnia 24 grud­nia, w po­wie­cie Du­bień­skim we wsi Weł­ni­czach nad rze­ką Sty­rem. Oj­cem moim był Ste­fan Kra­siń­ski, syn Jana, wnuk Mi­cha­ła, a pra­wnuk Ja­kó­ba sta­ro­sty No­wo­miej­skie­go, któ­ry po­cho­dził z li­nii Ol­brach­ta Kra­siń­skie­go. Mat­ką była Agniesz­ka z Wisz­niew­skich Kra­siń­ska. Chrzcił mnie przy­ja­ciel ojca, prze­or Do­mi­ni­ka­nów Tar­go­wic­kich, ksiądz Win­cen­ty Bal­bus. Na dzień uro­dze­nia i ra­zem Wi­gi­lii Bo­że­go Na­ro­dze­nia uda­ło się ojcu ry­bo­ło­stwo, bo zło­wił ogrom­nej wiel­ko­ści su­mów 24, tak, że każ­dy zaj­mo­wał całe sa­nie. Mat­ka pie­ści­ła mnie nad­zwy­czaj, tak, że nim się na­uczy­łem czy­tać, kil­ku się gu­wer­ne­rów a jak wów­czas na­zy­wa­no "dy­rek­to­rów" zmie­ni­ło. Pa­mię­tam, że je­den z nich uczył mnie czu­ba na­cie­rać, mó­wiąc: że to wiel­ki ro­zum ozna­cza. Od nie­go też na­uczy­łem się z pa­mię­ci dwóch ba­jek, jed­nej "Wro­na", a dru­giej "Pta­szek i Frak", cho­ciaż nie­wie­dzia­łem, że to baj­ki Gó­rec­kie­go.

W domu u nas był "Ku­ry­er Li­tew­ski", "Szlach­cic na ło­pa­cie" i sta­ra edy­cya grec­kim dru­kiem "Ży­wo­tów Skar­gi". Oj­ciec uczył mnie aryt­me­ty­ki i pa­mię­tam, że mi na­pi­sał wier­szyk na po­wi­ta­nie go­ści, któ­ry się za­czy­nał od słów:

Ja mały Adam

Z pań­stwem po­ga­dam.

Oj­ciec mój chrzest­ny ksiądz ka­no­nik i dzie­kan unic­ki, Ma­le­wicz, ulu­bie­niec ca­łej ary­sto­kra­cyi wo­łyń­skiej do­syć czę­sto mo­ich ro­dzi­ców od­wie­dzał. Rad by­łem się ba­wić jego ka­no­ni­czym łań­cu­chem. Był to czło­wiek nad­zwy­czaj­ne­go, choć czę­sto gru­be­go dow­ci­pu. Tłu­ste jego kon­cep­ta śmie­szy­ły pa­nie wo­łyń­skie, u któ­rych był to­tum­fac­kim.

Raz na­przy­kład w Bo­rem­lu, gdzie był cu­dow­ny ob­raz Pana Je­zu­sa, pod­czas od­pu­stu wsz­czę­ła się dys­pu­ta mię­dzy Niem­cem – pro­te­stan­tem i Po­la­kiem – ka­to­li­kiem, któ­ry po­wie­dział Niem­co­wi, że w nie­bie nie­ma żad­ne­go Niem­ca. Ksiądz ka­no­nik na to po­wia­da:

"A jako żywo, jest. Ale po­słu­chaj­cie, jak to było. Umarł je­den Nie­miec, ro­zu­mie się bez Sa­kra­men­tów; ubra­li go po nie­miec­ku, to jest, kuso, we fracz­ku, w poń­czosz­kach, w trze­wicz­kach. Ru­sza tedy pro­sto do nie­ba i stuk, stuk we drzwi. Świę­ty Piotr pyta się: kto tam? on od­po­wia­da po nie­miec­ku: Ich (ja). Świę­ty Piotr sta­ry, tro­chę nie do­sły­szy, więc my­ślał, że mnich. Drzwi otwo­rzył i Nie­miec wle­ciał do nie­ba. Świę­ty Piotr jak zo­ba­czył, że coś ku­se­go wle­cia­ło, my­ślał, że dja­beł, więc za dys­cy­pli­nę i da­lej go­nić Niem­ca. Aż Pan Bóg za­py­tał: "Pie­trze, Pie­trze, co ro­bisz?" A świę­ty Piotr na to: "Ach Pa­nie Boże! dja­beł wle­ciał do nie­ba!" "Nie, nie, – mówi Pan Bóg – to Nie­miec, jesz­cze żad­ne­go kpa nie było w nie­bie; niech choć je­den bę­dzie. "

Roz­śmie­li się wszy­scy, a bied­ny Nie­miec księ­dzu ka­no­ni­ko­wi za taką obro­nę za­pew­ne nie po­dzię­ko­wał.

Oj­ciec mój tak­że mnó­stwo aneg­dot sy­pał, jak z rę­ka­wa i ztąd był bar­dzo po­pu­lar­ny mię­dzy szlach­tą i du­cho­wień­stwem a miał tyle za­ufa­nia, że się na nie­go na kom­pro­mis bar­dzo czę­sto za­pi­sy­wa­no.

Gdym się już czy­tać na­uczył, od­da­no mnie do szko­ły ba­zy­liań­skiej w Husz­czy, gdzie sta­łem w kon­wik­cie pod opie­ką księ­dza Teo­do­ze­go Fur­se­wi­cza, któ­ry mnie do­kład­nie kon­ju­ga­cyi i de­kli­na­cyi na­uczył. Husz­cza, mia­stecz­ko Len­kie­wi­czów, w Do­wie­cie Ostrog­skim, było nie­gdyś wła­sno­ścią Hoj­skich. We­dług tra­dy­cyi, tu się miał ho­do­wać Dy­mitr zwa­ny Sa­mo­zwa­niec, nim do Brze­ścia do szkół Je­zu­ic­kich od­da­ny zo­stał. – W Brze­ścia po­ka­zy­wa­no po­kój, w któ­rym miał miesz­kać Dy­mitr, gdy się uczył u Je­zu­itów. – W cza­sie prze­śla­do­wa­nia Uni­tów za Ka­ta­rzy­ny, ko­ściół w Husz­czy bar­dzo pięk­ny, ode­bra­no Ba­zy­lia­nom, i od­da­no pra­wo­sław­ne­mu du­cho­wień­stwu na cer­kiew, w któ­rej le­d­wie raz w rok od­by­wa­ło się na­bo­żeń­stwo.

W skle­pach pod tą cer­kwią za­cho­wa­ne było w trum­nie cia­ło nie­na­ru­szo­ne może od lat sta, bo naj­star­si lo­dzie nic o niem po­wie­dzieć nie mogł. Strój na niem był dłu­gi, bia­ły, gro­de­ni­ro­wy, a na­zy­wa­no go "Kor­sa­kiem".

Lu­bi­łem od dziec­ka słu­chać opo­wia­da­nych ba­jek, to o jabł­ka zło­tem, to o trzech bra­ciach, z któ­rych dwaj byli ro­zum­ni a trze­ci głu­pi, to o cza­row­ni­cach, to o po­dró­ży na tam­ten świat, to o bez­dusz­nym Ca­rze, któ­re raz po­sły­szaw­szy, pa­mię­ta­łem do­kład­nie i ko­le­gom pod­czas za­ba­wy opo­wia­da­łem. Mia­łem też w pa­mię­ci nie­ma­ło pie­śni lu­do­wych rów­nie pol­skich, jak ru­siń­skich, jak np: "Sta­ła się nam no­wi­na, pani pana za­bi­ła". "Oj tam w polu stud­nia", "A kto chce roz­ko­szy użyć, niech idzie do woj­ska słu­żyć", "Odzie­ję żu­pan, odzie­ję kon­tusz, sza­blę przy­pa­szę", "Oj wzią­łeś mnie od ojca od mat­ki", "Już mie­siąc ze­szedł", "Ne cho­dy Hry­cin", "Oj w łuzi, w łuzi, maty syna ho­do­wa­ła", "Ej w ze­łe­no­mu haju" i wie­le in­nych, któ­re za po­karm dla mło­dej ima­gi­na­cyi słu­ży­ły.

U Ba­zy­lia­nów na­uczy­łem się do­brze de­kli­na­cyi i kon­ju­ga­cyi ła­ciń­skich, a do tego umia­łem na pa­mięć od de­ski do de­ski hi­stor­ję bi­blij­ną Fleu­re­go, na­ukę mo­ral­ną Po­pław­skie­go, gra­ma­ty­kę na pierw­szą kla­sę Kop­czyń­skie­go, geo­gra­fię Szac­fa­je­ra i gra­ma­ty­kę ro­syj­ską Ma­gnic­kie­go. Z tym za­pa­sem wia­do­mo­ści od­da­ny zo­sta­łem do Mię­dzy­rze­cza.II. SZKO­ŁA W MIĘ­DZY­RZE­CZU.

Była to szko­ła po­wia­to­wa na stop­nia gim­na­zy­um, utrzy­my­wa­na przez księ­ży Pi­ja­rów. Klas mia­ła sześć, to jest trzy niż­sze i trzy wyż­sze i oprócz tego kla­sę po­czy­na­ją­cą, któ­rą zwy­czaj­nie na­zy­wa­no par­wą (pa­rva). – Po wa­ka­cy­ach, któ­re trwa­ły od 4 lip­ca do 8 wrze­śnia, przy­wiózł mię oj­ciec do Mię­dzy­rze­cza i po­sta­wił na stan­cyi u Ho­ło­wiń­skiej. Pre­fek­tem szko­ły, do któ­re­go na­le­żał cały do­zór jej i kie­ru­nek, był ksiądz Hi­la­ry­on Że­brow­ski. Za­pro­wa­dził mnie oj­ciec do Pre­fek­ta, gdzie zo­sta­łem za­pi­sa­ny w licz­bę uczniów i przy­ję­ty do kla­sy dro­giej. Mia­stecz­ko Mię­dzy­rzecz-Ko­rec­ki, ma­jęt­ność i re­zy­den­cya Jó­ze­fa Stec­kie­go, jed­ne­go z pierw­szych ma­gna­tów Wo­łyń­skich, było miej­scem na szko­łę bar­dzo do­god­nem. Ten Mię­dzy­rzecz zwał się Ko­rec­kim, bo był o 20 wiorst od­da­lo­ny od Kor­ca. – Oko­ło Ostro­ga zaś był Mię­dzy­rzecz Ostrog­ski, w któ­rym był klasz­tor Fran­cisz­ka­nów. Kol­le­gium księ­ży Pi­ja­rów w czwo­ro­bok zbu­do­wa­ne, łą­czy­ło się z ko­ścio­łem. Rek­to­rem był po­waż­ny we­te­ran ksiądz An­drzej Gra­bow­ski, któ­ry lat 23 rzą­dził klasz­to­rem i szko­lą. W tem kol­le­gium miesz­ka­ło kil­ku­na­stu pro­fe­so­rów Pi­ja­rów, cy­wil­ny pro­fe­sor nie­miec­kie­go i grec­kie­go ję­zy­ka Zaj­del i od sześć­dzie­się­ciu do siedm­dzie­się­ciu kon­wik­to­rów, to jest sy­nów bo­gat­szej szlach­ty, któ­rzy sta­li u pro­fe­so­rów i byli pod ich szcze­gól­nym do­zo­rem. Ho­no­ro­wym Do­zor­cą czy­li Ku­ra­to­rem szko­ły był Mar­sza­łek Wa­cław Bo­rej­ko.

Kla­sy zaj­mo­wa­ły je­den ko­ry­tarz dol­ny, sześć sal ma­ją­cy, a nad nim było miesz­ka­nie Pre­fek­ta Że­brow­skie­go i kon­wikt. Dwie wiel­kie pod ką­tem pro­stym mu­ro­wa­ne bu­do­wy opa­sy­wa­ły ko­ściół, w od­le­gło­ści kil­ku­dzie­się­ciu kro­ków i na­zy­wa­ły się ofi­cy­na­mi. W nich miesz­ka­ły go­spo­dy­nie, któ­re za każ­dą ofi­cy­nę pła­ci­ły po ru­bli ośm­na­ście na rok i w nich utrzy­my­wa­ły uczniów, z cze­go i same mia­ły spo­sób do ży­cia i dzie­ci swo­je wy­cho­wy­wać mo­gły. Tak n… p. Ho­ło­wiń­ska, u któ­rej sta­łem na stan­cyi, trzech sy­nów wy­cho­wa­ła., Ode drzwi ko­ściel­nych po­mię­dzy ofi­cy­na­mi, prze­cho­dzi­ło się przez most mu­ro­wa­ny na ry­nek, czy­li plac wiel­ki, któ­ry ze trzech stron ota­cza­ły po­rząd­ne drew­nia­ne dwor­ki, wy­łącz­nie zaj­mo­wa­ne przez uczniów. Dwor­ków ta­kich było szes­na­ście, przed każ­dym z fron­tu mały ogró­dek kwia­to­wy i dwie to­po­le pi­ra­mi­dal­ne, z tyłu ogród wa­rzyw­ny. Za pla­cem cią­gnę­ło się mia­stecz­ko za­lud­nio­ne ży­da­mi, domy za­jezd­ne, ra­tusz i kra­my.

W każ­dym dwor­ku i ofi­cy­nie, czy­li, jak na­zy­wa­no na każ­dej stan­cyi, sta­ło mniej wię­cej oko­ło dzie­się­ciu uczniów i przy nich do­zor­ca do­mo­wy. Taki do­zor­ca do­mo­wy, był to uczeń kla­sy szó­stej lub pią­tej, do któ­re­go na­le­ża­ło kor­re­pe­to­wać uczniom lek­cye, pro­wa­dzić ich co­dzień do ko­ścio­ła na Mszę świę­tą, do kla­sy i z kla­sy, pro­wa­dzić na prze­chadz­kę, słu­chać uczniów lek­cyi w domu, pil­no­wać, żeby roz­kład cza­su przy­bi­ty na drzwiach w każ­dej stan­cyi był ści­śle za­cho­wy­wa­ny, być nie­od­stęp­nym stró­żem uczniów pod jego do­zo­rem bę­dą­cych, i co mie­siąc o każ­dym za­pi­sy­wać zda­nie do ogól­nej księ­gi. Ucznio­wie ci pła­ci­li zwy­czaj­nie do­zor­cy do­mo­we­mu po dwa lub trzy ru­ble na kwar­tał i sta­no­wi­li, jak na­zy­wa­no, jego kon­dy­cyą. Był to wy­raz miej­sco­wy i mó­wio­no zwy­czaj­nie: kon­dy­cya ta­kie­go do­zor­cy po­szła na prze­chadz­kę lub do ką­pie­li.

Dwa razy na ty­dzień ksiądz Pre­fekt ob­cho­dził wszyst­kie stan­cye uczniów z dys­cy­pli­ną za pa­sem. Dwa też razy ob­cho­dzi­li stan­cye pro­fe­so­ro­wie, za­glą­da­jąc nie­raz do ku­fer­ków i do łó­że­czek stu­denc­kich. A tak i ucznio­wie i do­zor­cy do­mo­wi byli pod ści­słą kon­tro­lą i do­zór był cią­gły.

Do­mi­ni­ka Ho­ło­wiń­ska, u któ­rej po­sta­wio­ny by­łem na stan­cyi, miesz­ka­ła w ofi­cy­nie ro­go­wej, tuż na­prze­ciw drzwi ko­ściel­nych. U niej w dwóch po­ko­ikach mie­ści­ło się nas dzie­wię­ciu i z nami do­zor­ca do­mo­wy, na­przód Kre­pi­nie­wicz, a po­tem Sta­ni­sław Za­le­ski i Ty­szec­ki, póź­niej­szy ar­chi­tekt w Wil­nie. Oko­ło ścian sta­ło łóż­ko obok łóż­ka, a każ­de­go pra­wie ku­fe­rek pod łóż­kiem się mie­ścił. W licz­bie tej był Igna­cy Ho­ło­wiń­ski, syn go­spo­dy­ni, któ­ry po upły­wie lat 28 od tego cza­su zo­stał Ar­cy­bi­sku­pem Mo­hy­lew­skim. Utrzy­ma­nie w szko­łach było tak ta­nie, że dziś pra­wie uwie­rzyć trud­no. Da­wa­no go­spo­dy­ni or­dy­na­ryą za stół, a za stan­cyą po trzy ru­ble na kwar­tał, co w ogó­le mo­gło wy­no­sić od 15 do 20 ru­bli na rok cały. Za to mie­li­śmy śnia­da­nie go­to­wa­ne z rana, obiad na czte­ry po­tra­wy o go­dzi­nie 12, pod­wie­czo­rek o czwar­tej, i ko­la­cyą na trzy po­tra­wy o siód­mej. Her­ba­ta i kawa nie była jesz­cze w uży­ciu. Do tego go­spo­dy­ni da­wa­ła jesz­cze stół dar­mo do­zor­cy do­mo­we­mu. Za szko­ły nic nie pła­ci­li­śmy, tyl­ko przy wpi­sie wno­sił uczeń na drwa, świa­tło i dok­to­ra rocz­nie jed­ne­go ru­bla sre­brem. Ubo­dzy ucznio­wie i tego nie pła­ci­li.

Za­moż­niej­szych oby­wa­te­li sy­no­wie miesz­ka­li w kon­wik­cie pi­jar­skim pod do­zo­rem pro­fe­so­rów. Kon­wik­to­ro­wie mie­li tę do­god­ność, że miesz­ka­jąc w kol­le­gium pi­jar­skiem, prze­cho­dzi­li do ko­ścio­ła i do kla­sy nie za­mo­czyw­szy nogi. Nad­to wpra­wia­ni byli do roz­mo­wy fran­cu­skiej. Ogól­nym nad nimi zwierzch­ni­kiem był Re­gens Bęcz­kow­ski. – Było ich od sześć­dzie­się­ciu do siedm­dzie­się­ciu za mo­ich cza­sów, ale ra­zem ze wszyst­ki­mi do klas cho­dzi­li. Każ­dy kon­wik­tor pła­cił na rok po 150

ru­bli, a że z nich bar­dzo wie­lu mia­ło swo­ich po­ko­jow­ców, to za po­ko­jow­ca do­pła­ca­no na rok po 30 ru­bli. Ten po­ko­jo­wiec był to zwy­kle syn ja­kie­goś słu­gi. Wy­czy­ściw­szy suk­nie i buty swe­mu pa­ni­czo­wi, cho­dził z nim ra­zem do szko­ły i mógł się nie­raz le­piej od pa­ni­cza uczyć. Kto chciał się uczyć mu­zy­ki, kon­nej jaz­dy i fech­tun­ku, ten mu­siał pła­cić osob­no.

W kla­sie mię­dzy kon­wik­to­ra­mi a resz­tą uczniów nie ro­bio­no róż­ni­cy. Ten miał pierw­szeń­stwo, kto się le­piej uczył. – Ró­zga i dys­cy­pli­na była w czę­stem uży­ciu za nie­dbal­stwo i swa­wo­lę. Miał jej pra­wo uży­wać pre­fekt szko­ły, pro­fe­so­ro­wie, a na­wet do­zor­ca do­mo­wy, ale tyl­ko w niż­szych kla­sach. To jed­nak nie od­bie­ra­ło uczniom po­czu­cia swo­jej god­no­ści. Było bo­wiem szkol­ne przy­sło­wie: pie­czo­no, go­to­wa­no w smo­le, nie po­wia­daj, co się dzie­je w szko­le. Naj­więk­szą jed­nak karą było klę­cze­nie pod lam­pą, któ­ra się za­wsze w ko­ście­le przed wiel­kim oł­ta­rzem pa­li­ła.III. JAK TO DAW­NIEJ UCZO­NO?

Kla­sy dzie­li­ły się na niż­sze i wyż­sze. Niż­sze­mi była pierw­sza, dru­ga i trze­cia, a wyż­sze­mi czwar­ta, pią­ta i szó­sta. – Z tej ostat­niej moż­na było iść wprost do uni­wer­sy­te­tu. Niż­sze kla­sy mia­ły od­dziel­nych pro­fe­so­rów, a wyż­sze od­dziel­nych. – W niż­szych było trzech na­uczy­cie­li, to jest je­den na­uczy­ciel re­li­gii, na­uki mo­ral­nej i geo­gra­fii; aryt­me­ty­ki dru­gi; a na­uczy­ciel pol­skie­go i ła­ciń­skie­go ję­zy­ka trze­ci.

Książ­ki ele­men­tar­ne na­zna­czał Uni­wer­sy­tet Wi­leń­ski, pod któ­re­go ju­rys­dyk­cyą były wszyst­kie szko­ły w Li­twie, na Wo­ły­niu, na Po­do­lu i na Bia­łej Rusi, to jest w dzie­wię­ciu Gu­ber­niach. Żeby zaś te książ­ki były ta­nie, Uni­wer­sy­tet za­warł kon­trakt z Ema­nu­elem Glüks­ber­giem, da­jąc mu wy­łącz­ny przy­wi­lej do­star­cza­nia ksią­żek szkol­nych dla 25. 000 uczniów, wpraw­dzie na bi­bu­le, ale po ce­nach sta­le ozna­czo­nych, któ­re dla przy­kła­du przy­ta­czam. I tak: gra­ma­ty­ka Kop­czyń­skie­go na pierw­szą kla­sę kosz­to­wa­ła gr. pol­skich dwa­dzie­ścia, czy­li 10 ko­pie­jek; wy­pi­sy ła­ciń­skie gro­szy pięt­na­ście czy­li siedm i pół ko­pie­jek; na­uka mo­ral­na pięć kop.; geo­gra­fia Szac­fa­je­ra pięt­na­ście gro­szy czy­li siedm kop. i pół; ka­te­chizm Fleu­re­go na dwie kla­sy kop. pięt­na­ście. To były wszyst­kie książ­ki na kla­sę pierw­szą; po­mi­mo to Glüks­berg na nich do­brze wy­cho­dził, bo się ty­sią­ce eg­zem­pla­rzy co roku roz­cho­dzi­ły. W wyż­szych kla­sach były książ­ki nie­co droż­sze. Geo­me­trya Eu­kli­de­sa z 25 ta­bli­ca­mi kosz­to­wa­ła ru­bel 20 kop., ale to na trzy kla­sy i nie każ­dy uczeń mu­siał ją ku­po­wać.

W roku 1824 za­bro­nio­na zo­sta­ła gra­ma­ty­ka Kop­czyń­skie­go i ka­za­no ją ode­brać od wszyst­kich uczniów. Za­bro­nio­ny też zo­stał " Wy­bór mowy wol­nej" Sza­niaw­skie­go "Pra­wo przy­ro­dzo­ne" Stroj­now­skie­go, któ­re do­tąd były szkol­ne­mi pod­ręcz­ni­ka­mi. Wten­czas bra­no od wszyst­kich uczniów i od trzy­na­sto­let­nie­go jak ja mal­ca pod­pi­sy, że nie na­le­ży­my do ma­so­nów.

Roz­kład cza­su przy­bi­ty na drzwiach w każ­dej stan­cyi za pod­pi­sem pre­fek­ta był na­stę­pu­ją­cy:

O go­dzi­nie pią­tej z rana: wstać, umyć się, ubrać się i za­raz wspól­nie z do­zor­cą do­mo­wym od­mó­wić pa­cierz. Do go­dzi­ny 7 uczyć się lek­cyi i wy­dać ją przed do­zor­cą. O 7-mej szli­śmy na Mszą św. do ko­ścio­ła, w któ­rym każ­da kla­sa klę­cza­ła w or­dyn­ku i każ­da mia­ła z po­mię­dzy sie­bie na – zna­czo­nych no­ta­to­rów, któ­rzy zna­czy­li w ka­ta­lo­gu z wy­ci­na­ne­mi ząb­ka­mi, je­śli kto na Mszy nie był, roz­ma­wiał, śmiał się, oglą­dał się lub nie miał książ­ki do na­bo­żeń­stwa. No­ta­to­ro­wie ci nie byli ta­jem­ni, ale pu­blicz­nie wy­zna­cze­ni przez pro­fe­so­ra, go­spo­da­rza kla­sy z naj­lep­szych a czę­sto i ze star­szych uczniów, któ­rzy na­wet sami do­bry wpływ na ko­le­gów mieć mo­gli. Po Mszy wra­ca­li­śmy na śnia­da­nie, po któ­rem szli­śmy do kla­sy. – Tu od pierw­sze­go dzwo­nie­nia do dru­gie­go, to jest: od pól do ósmej, zbie­ra­li się ucznio­wie. Au­dy­to­ro­ro­wie słu­cha­li lek­cyi i dyk­to­wa­li Im­pe­ra­to­ro­wi, któ­ry do er­ra­ty za­pi­sy­wał sc… to zna­czy­ło umie (scit), ntc… nie cał­kiem umie (non to­tum scit), nb… me do­brze (non bene) i sc… pod­kre­ślo­ne, co na mocy uka­zu zna­czy­ło sub du­bin, pod wąt­pie­niem.

Naj­pierw­szy w kla­sie uczeń na­zna­czo­ny był przez pro­fe­so­ra im­pe­ra­to­rem. Ten utrzy­my­wał li­stę uczniów, zwa­ną er­ra­ta, spi­sa­ną na ar­ku­szu po­ry­go­wa­nym i za­pi­sy­wał w ru­bry­ce każ­de­go ucznia, czy umiał i jak umiał lek­cyą Im­pe­ra­tor sie­dział na pierw­szem miej­scu w kla­sie, a czę­sto stał przy ka­te­drze pro­fe­sor­skiej. Po nim szli dwaj wice-im­pe­ra­to­ro­wie, a za nimi Au­dy­to­ro­wie. Im­pe­ra­tor słu­chał lek­cyi wice-im­pe­ra­to­rów, ci au­dy­to­rów, a au­dy­tor każ­dy miał na­zna­czo­nych kil­ku uczniów, któ­rych obo­wią­za­ny był lek­cyi wy­słu­chać i do er­ra­ty po­dyk­to­wać. Był też Cen­zor, któ­ry po­rząd­ku pil­no­wał.

O go­dzi­nie 8ej dzwo­nio­no po raz dru­gi. Wten­czas wszy­scy ucznio­wie już po­win­ni byli sie­dzieć na swo­ich miej­scach. Wcho­dził pro­fe­sor i za­siadł­szy w ka­te­drze prze­pa­try­wał na­przód er­ra­tę i na­zna­czał po­ku­tę, to jest: albo ka­zał klę­czeć, albo po­sy­łał do osłow­skiej ław­ki, albo ka­rał dys­cy­pli­ną tych, któ­rzy lek­cyi nie umie­li. Na­stęp­nie sam za­ry­wał kil­ku uczniów, bo zda­rza­ło się, że któ­ry au­dy­tor, do­staw­szy buł­kę, lub co po­dob­ne­go od ucznia, któ­re­go słu­chał lek­cyi, za­pi­sał, że umie lek­cyą, cho­ciaż on jej nie umiał. Co zwy­czaj­nie nie ucho­dzi­ło au­dy­to­ro­wi na su­cho, je­śli się wy­kry­ło. Na­ko­niec za­da­wał pro­fe­sor i ob­ja­śniał lek­cye na­stęp­ną, któ­rą po­tem w domu po­wi­nien był po­wta­rzać do­zor­ca do­mo­wy.

We wto­rek i we czwar­tek po po­łu­dniu lek­cyj nie było. Więc ucznio­wie obo­wiąz­ko­wo szli z do­zor­cą do­mo­wym na prze­chadz­kę po któ­rej na­stę­po­wa­ły kor­re­pe­ty­cye, i pi­sa­nie ćwi­czeń. Że zaś dla geo­gra­fii mapa była tyl­ko jed­na u pro­fe­so­ra, prze­to ją ob­no­szo­no od jed­nej stan­cyi do dru­giej, aże­by wszy­scy ucznio­wie za­da­nej lek­cyi na ma­pie się na­uczy­li.

Lek­cya była jed­na z rana od 8 do 10 go­dzi­ny. Dru­ga po po­łu­dniu od 2 do 4, nad­to od 10 do 12 i od 4 do 6, po go­dzi­nie były lek­cye ję­zy­ka ro­syj­skie­go, fran­cu­skie­go, nie­miec­kie­go i grec­kie­go, ale na te cho­dzi­li tyl­ko ci ucznio­wie, któ­rzy się z do­brej woli za­pi­sa­li, – a do pro­mo­cyi te ję­zy­ki nie na­le­ża­ły. Dla za­chę­ce­nia pil­nych uczniów były na­gro­dy i za­chę­ty. 1 tak nie­tyl­ko, że lep­si ucznio­wie zaj­mo­wa­li wyż­sze miej­sca w kla­sie, nie­tyl­ko każ­dy miał pra­wo wy­zwać dru­gie­go o wyż­sze miej­sce, i za­jąć je, je­że­li się oka­zał god­niej­szym; ale nad­to po­zwa­la­no uczniom ce­lu­ją­cym no­sić wstę­gi, uczniom bar­dzo do­brym ko­kar­dy, a do­brym znacz­ki, to jest ka­wał­ki wstą­żek, któ­re były trzech ko­lo­rów. Ko­lor czer­wo­ny ozna­czał re­li­gią, błę­kit­ny ła­ci­nę, a żół­ty aryt­me­ty­kę. – Nic dziw­ne­go, że to było za­chę­tą dla dzie­ci. Pa­mię­tam jaka to ra­dość była, kie­dym z trze­ma wstę­ga­mi przy­je­chał na świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia do domu. Eg­za­mi­na od­by­wa­ły się co kwar­tał. Nad­to przy koń­cu roku, oprócz pro­mo­cyj do wyż­szej kla­sy, da­wa­no li­sty po­chwal­ne;

a jed­ne­go, dwóch a cza­sem i trzech za­pi­sy­wa­no do zło­tej księ­gi, i to pu­blicz­nie czy­ta­no przy zgro­ma­dze­niu kil­ku­set osób przy­by­łe­go oby­wa­tel­stwa, a nie­raz wła­snych ro­dzi­ców lub krew­nych.

Uni­wer­sy­tet Wi­leń­ski, pod któ­re­go zwierzch­no­ścią były szko­ły dzie­wię­ciu Gu­ber­nij, a w nich 25. 000 uczą­cej się mło­dzie­ży, prze­zna­czał tak na­zwa­nych Wi­zy­ta­to­rów, któ­rzy wi­zy­to­wa­li szko­łę, pre­ry­do­wa­li na eg­za­mi­nie, pod­pi­sy­wa­li li­sty po­chwal­ne i przed­sta­wia­li Uni­wer­sy­te­to­wi ra­por­ta o sta­nie każ­dej szko­ły. Rek­tor Uni­wer­sy­te­tu Jan Śnia­dec­ki nie­raz chwa­lił pu­blicz­nie szko­lę Mię­dzy­rzec­ką Pi­ja­ro­wie w pro­win­cyi li­tew­skiej mie­li dwa­na­ście szkół, a żad­na nie kosz­to­wa­ła rzą­du ani jed­ne­go gro­sza. Szko­ła Mię­dzy­rzec­ka sta­ła z nich naj­wy­żej.

Za mo­ich cza­sów Wi­zy­ta­to­rem na trzy Gu­ber­nie: Wo­łyń­ską, Po­dol­ską i Ki­jow­ską, był Jan Ne­po­mu­cen Wy­le­żyń­ski, któ­re­go drob­ne wier­szy­ki dru­ko­wa­ne były w pi­smach war­szaw­skich.

Wi­zy­ta­tor dla szko­ły był fi­gu­rą nie­zmier­nie waż­ną, a po­pi­sy w jego obec­no­ści od­by­wa­ły się z ogrom­ną uro­czy­sto­ścią. W ogrom­nej sali łą­czą­cej kol­le­gium z za­kry­styą zgro­ma­dza­ła się cała szko­ła, Wi­zy­ta­tor w mun­du­rze z ha­fto­wa­nym zło­tem koł­nie­rzem, przy szpa­dzie w sto­so­wa­nym ka­pe­lu­szu wcho­dził i za­sia­dał na krze­śle, przy któ­rem stał sto­lik dy­wa­nem lub czer­wo­nem suk­nem na­kry­ty. – Obok nie­go za­sia­dał Rek­tor, Pre­fekt i wszy­scy pro­fe­so­ro­wie, i tak uro­czy­ście od­by­wa­ły się eg­za­mi­na.

Z po­wo­du tego opo­wiem aneg­do­tę. Na Wo­ły­niu w jed­nym z klasz­to­rów Ba­zy­liań­skich, gdzie była szko­ła, miesz­ka­ło dwóch ba­zy­liań­skich Opa­tów, o któ­rych opo­wia­da­no, że się z sobą kłó­cą, na­wet nie­raz z pu­blicz­nem zgor­sze­niem. Przy­by­wa wi­zy­ta­tor Wy­le­żyń­ski na wi­zy­tę szko­ły. Zbie­ra­ją się w wiel­kiej sali ucznio­wie. Za­sia­da na pa­rad­nem krze­śle wi­zy­ta­tor, obok nie­go z dwóch stron, dwaj Opa­ci i cała star­szy­zna Ba­zy­liań­ska. Eg­za­min roz­po­czy­na się jak zwy­kle od na­uki re­li­gii. – Wi­zy­ta­tor po­strze­gł­szy mię­dzy ucznia­mi pierw­szej kla­sy ma­łe­go bar­dzo chłop­czy­ka, wzy­wa go na śro­dek przed sie­bie, ma­lec nie­zmię­sza­ny, a może i ura­do­wa­ny, że na nie­go zwró­cił uwa­gę wi­zy­ta­tor, wy­cho­dzi śmia­ło, sta­je przed sto­li­kiem, a wi­zy­ta­tor za­da­je mu py­ta­nie: po­wiedz mi moje dzie­cię, wie­le jest Bo­gów? Ma­lec od­po­wia­da nie zde­to­no­wa­ny: Je­den tyl­ko", wów­czas wi­zy­ta­tor za­py­tu­je: "a cze­muż nie dwóch". Na tu ma­lec nie na­my­śla­jąc się ani chwi­li, rze­cze: Bo gdy­by było dwóch Bo­gów, toby się tak kłó­ci­li, jak nasi Opa­ci. Śmiech na­peł­nił salę, a bied­ni Opa­ci mało z krze­seł nie po­spa­da­li. Wi­zy­ta­to­ro­wi tak się po­do­ba­ła od­po­wiedź mal­ca, że mu dal list po­chwal­ny.

Pa­mię­tam co to za ra­dość była, kie­dym sam otrzy­mał list po­chwal­ny z pod­pi­sem wi­zy­ta­to­ra Wy­le­żyń­skie­go, w któ­rym było na­pi­sa­no, żem uka­zał się uczniem na­dziei.

Szko­ła po­wia­to­wa Mię­dzy­rzec­ka w r. 1826 za sta­ra­niem dzie­dzi­ca Mię­dzy­rze­cza, Jó­ze­fa Stec­kie­go, mar­szał­ka, prze­ro­bio­na zo­sta­ła na gim­na­zy­um. Przy­by­ło trzech no­wych pro­fe­so­rów, X. Leon Szum­kow­ski, li­te­ra­tu­ry pol­skiej; An­to­ni Ho­ro­dec­ki ma­te­ma­ty­ki i Bud­kie­wicz fi­zy­ki. Wszy­scy trzej z Uni­wer­sy­te­tu Wi­leń­skie­go. – Szum­kow­ski słyn­ny de­kla­ma­tor, wy­kła­dał hi­sto­ryę li­te­ra­tu­ry po­dług Sło­wac­kie­go i lo­gi­kę; Ho­ro­dec­ki wy­kła­dał geo­me­tryę ana­li­tycz­ną i ra­chu­nek róż­nicz­ko­wy a Bud­kie­wicz od­zna­cza­ją­cy się rzad­kim da­rem tłu­ma­cze­nia się, wy­kła­dał fi­zy­kę po­dług Drze­wiń­skie­go i hi­sto­ryą na­tu­ral­ną.

Otwar­cie gim­na­zy­um od­by­ło się bar­dzo uro­czy­ście na po­cząt­ku roku szkol­ne­go 1826 we wrze­śniu. Za­pro­szo­ny był Gu­ber­na­tor Wo­łyń­ski An­drzej­ko­wicz. Sala eg­za­mi­na­cyj­na obok za­kry­styi była przy­bra­na wspa­nia­le. Tron Ce­sar­ski ja­śniał na cze­le, a nad nim por­tret Ce­sa­rza. Obok tro­nu po le­wej stro­nie Gu­ber­na­tor w mun­du­rze i ze wstę­gą. Po le­wej też stro­nie rzęd krze­seł, na któ­rych za­sia­dał ku­ra­tor ho­no­ro­wy Mar­sza­łek Bo­rej­ko, Rek­tor Gra­bow­ski i pro­fe­so­ro­wie. W po­środ­ku ich ka­te­dra dla mów­cy. Po pra­wej stro­nie za­sia­da­li oby­wa­te­le, a na ich cze­le do­bro­czyń­ca szko­ły Mar­sza­łek Jó­zef Stec­ki. W głę­bi ucznio­wie kla­sa­mi. Po od­czy­ta­niu aktu i prze­mo­wie p. Bo­rej­ki wszedł na ka­te­drę X. Leon Szum­kow­ski i czy­tał roz­pra­wę o wy­kła­dzie nauk w Gim­na­zy­um Mię­dzy­rzec­kiem. Glos jego po­tęż­ny, de­kla­ma­cya prze­cią­gła brzmia­ła w uszach słu­cha­czów bli­sko go­dzi­nę, ogól­nie się po­do­ba­ła, ale nie było jesz­cze wów­czas we zwy­cza­ju da­wać okla­ski.

Po nim wszedł na ka­te­drę pro­fe­sor fi­zy­ki X. Bud­kie­wicz. Ten czy­tał uczo­ną roz­pra­wę o ży­łach krusz­co­wych.

Po za­koń­czo­nym ob­rzę­dzie prze­szli wszy­scy do ko­ścio­ła, gdzie od­śpie­wa­no Te Deum, a po­tem go­ście i pro­fe­so­ro­wie byli po­dej­mo­wa­ni w pa­ła­cu u Stec­kie­go.

Pa­łac Stec­kie­go był wspa­nia­ły, dwu­pię­tro­wy, na wzgór­ku, z du­żym ogro­dem, z wi­do­kiem na mia­stecz­ko. Bu­dyn­ki go­spo­dar­skie, staj­nie, wszyst­ko mu­ro­wa­ne. – Mu­zy­ka z 36 ar­ty­stów zło­żo­na, te­atr do­mo­wy, kuch­mistrz wy­bor­ny i dwu­na­stu ku­cha­rzy. Tu dwa przy­najm­niej razy na rok cały Wo­łyń się zbie­rał, a go­ście po parę ty­go­dni nie­raz ba­wi­li. Tu do­dam uwa­gę, że go­ścin­ność Stec­kie­go nie była na Wo­ły­niu czemś wy­jąt­ko­wem, Wo­łyń był bo­wiem kra­iną, w któ­rej bar­dzo wie­lu ma­gna­tów mia­ło wów­czas swo­je re­zy­den­cye. – Wziąw­szy na­przy­kład Mię­dzy­rzecz za punkt środ­ko­wy, to w czte­rech mi­lach wo­ko­ło miesz­ka­ło kil­ku­na­stu ma­gna­tów, z któ­rych każ­dy miał od dwu­dzie­stu do trzy­dzie­stu mi­lio­nów.

Tak o dwie wior­sty od Mię­dzy­rze­cza Jó­zef Lu­bo­mir­ski w Nie­wier­ko­wie, oko­ło trzy­dzie­stu mi­lio­nów. Ksią­żę San­gusz­ko w Sła­wu­cie o mil czte­ry, kil­ka­dzie­siąt mi­lio­nów; ksią­żę Ja­bło­now­ski w Krze­wi­nie o mil trzy, ksią­żę Ja­bło­now­ski w An­no­po­lu, ksią­żę­ta Lu­bo­mir­scy w Rów­nem i w Ostro­gu, ksią­żę­ta Czar­to­ry­scy w Kor­cu i w Kle­wa­niu, ksią­żę­ta Ra­dzi­wił­ło­wie w Po­dłuż­nem i w Szpa­no­wie, Wa­lew­scy w Tu­czy­nie, ma­ło­co da­lej Chod­kie­wicz w Mły­no­wie, Iliń­ski w Ro­ma­no­wie, Kar­wic­ki w Mi­zo­czu, ksią­żę­ta Cze­twer­tyń­scy, Oli­za­ro­wie, Len­kie­wi­czo­wie, nie li­cząc Pru­szyń­skich, Je­lo­wic­kich, Pau­szów, Hu­le­wi­czów i wie­lu in­nycb.

Pa­łac tedy Stec­kich był i dla Pi­ja­rów nie­tyl­ko mi­łem to­wa­rzy­stwem, ale ra­zem szko­łą ży­cia sa­lo­no­we­go, bo bar­dzo czę­sto za­pra­sza­no księ­ży pro­fe­so­rów i star­szych kon­wik­to­rów.

W roku 1825 przy­je­chał Pe­li­kan, Rek­tor Uni­wer­sy­te­tu Wi­leń­skie­go nie­spo­dzie­wa­nie do Mię­dzy­rze­cza, ma­jąc z sobą se­kre­te­rza Uni­wer­sy­te­tu, Mie­rze­jew­skie­go, i wprost wszedł­szy do klas, eg­za­mi­no­wał uczniów, zna­lazł wszyst­ko w do­brym po­rząd­ku i w Krze­mień­cu za wzór po­da­wał pro­fe­so­rów Mię­dzy­rzec­kich. Stec­ki na­tych­miast za­pro­sił go do pa­ła­cu, przy­jął po pań­sku, da­ro­wał mu pięk­ne­go ko­nia i po­słał jesz­cze dla nie­go pięk­ny ser­wis do Wil­na. Pe­li­kan, wy­wdzię­cza­jąc się, zro­bił go ho­no­ro­wym człon­kiem Uni­wer­sy­te­tu Wi­leń­skie­go i wy­ro­bił mu or­der na szy­ję z bry­lan­ta­mi, z cze­go Stec­ki bar­dzo był ura­do­wa­ny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: