Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie randki Stelli Grey - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 stycznia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszystkie randki Stelli Grey - ebook

Na miłość nigdy nie jest za późno!

Stella Grey jest duchową kuzynką Bridget Jones i opisuje swoje sercowe porażki z lekkością, ironią i pysznym humorem.
Długoletnie małżeństwo Stelli kończy się gwałtownie – mąż odchodzi
do młodszej partnerki, wspólny dom zostaje sprzedany, a samotna kobieta wpada w dołek, na którego dnie czają się butelki z winem i wielkie pudełka lodów, romantyczne komedie na DVD oraz absolutny kryzys poczucia własnej wartości… Kiedy jednak pierwsza faza smutku mija, Stella postanawia poszukać nowego partnera za pośrednictwem internetowych serwisów randkowych. Zakłada konta na kilku portalach i rozpoczyna polowanie. Czy zakończy się ono sukcesem?
Wciągająca bez reszty, boleśnie prawdziwa i pełna ironicznego humoru – dla wszystkich, którzy szukają miłości na nowo.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4303-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

***

Chociaż niektóre opisane przeze mnie rozmowy i wydarzenia mogą się wydawać nie z tej ziemi, to w ciągu dwóch minionych lat naprawdę miały miejsce. Ta książka nie jest powieścią i niczego nie zmyśliłam (rozumiem jednak, że chwilami trudno w to uwierzyć). Pozmieniałam tylko imiona i niektóre szczegóły, żeby chronić prywatność opisanych osób, w tym moją własną. „Stella Grey” to także pseudonim.

Chciałabym podziękować wszystkim, którzy pomogli mi opowiedzieć tę historię. Harriet Green, naczelnej dodatku „Guardian Family”, która namówiła mnie na pisanie felietonów, od których wszystko się zaczęło. Clare, mojej redaktorce z „Guardiana”. Nicholasowi Pearsonowi, mojemu redaktorowi w wydawnictwie 4th Estate, który zaproponował mi wydanie książki. Przyjaciołom dodającym mi otuchy w trakcie tej podróży, od których otrzymałam bezwarunkowe i emocjonalne wsparcie. Rodzinie, która sprawia, że robi mi się ciepło na sercu. Mojemu agentowi literackiemu, który zawsze lojalnie stoi po mojej stronie. Wszystkim kobietom i mężczyznom, którzy dzielili się ze mną swoimi historiami randkowania online – niektóre bardzo przypominały moje własne – w sieci i w listach.

I wreszcie, na ostatnim miejscu (ale nie w hierarchii ważności)… musicie przeczytać książkę do końca, żeby się dowiedzieć, dla kogo są te podziękowania.Na początku

Koniec mojego małżeństwa nastąpił nagle i niespodziewanie. To było niczym scena z Obcego, w której John Hurt jak gdyby nigdy nic zajada spaghetti razem z pozostałymi członkami załogi „Nostromo”, gdy nagle mały potworek wydziera się z jego brzucha, a wszyscy siedzą, wstrząśnięci, obryzgani krwią i tak dalej. Mój były mąż zakochał się w kimś innym, zwyczajnie i po prostu. To znaczy teraz mogę powiedzieć: „zwyczajnie i po prostu”, ale nie będę udawać – musiało upłynąć wiele czasu i musiałam pokonać wiele gór i dołów, zanim dotarłam do miejsca, w którym mogę tak mówić. Wtedy miałam wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę; byliśmy małżeństwem przez wiele lat. Potem, kiedy zaczęłam swoją przygodę z randkowaniem w Internecie, z nadzieją na jakąś pociechę, wszystko stało się jeszcze bardziej dziwaczne. Zupełnie jakbym zabłądziła do Krainy Czarów. Sami zresztą zobaczycie. Podróż, w którą wyruszyłam – bo właśnie tak myślę o tym projekcie, jak o podróży – była osobliwa, śmieszna, trudna, wprawiająca w osłupienie, stresująca, aż wreszcie… Nie, nie będę zdradzać zakończenia. Korzystałam z serwisów randkowych przez niemal dwa lata i wcale nie przesadzę, kiedy powiem, że to doświadczenie w pewnym sensie mnie ukształtowało. Pod wieloma względami stałam się inna niż kiedyś. I nawet wolę siebie teraźniejszą od tamtej dawnej.

Randkowanie miało być lekarstwem na rozpaczliwy smutek. Z trudem przyszło mi nakreślić linię zamykającą lata małżeństwa i wyznaczającą początek samotnego życia. Owszem, faza picia do lustra też mnie nie ominęła. Kiedy ktoś nagle ci oznajmia, że odchodzi, całe ciało doznaje szoku, który zaczyna się w głowie i rozchodzi po wszystkich kościach. Jakby się człowiek dowiedział, że cierpi na śmiertelną chorobę (która w rzeczywistości jest całkowicie wyleczalna, a samopoczucie z czasem się poprawia) – najpierw pojawia się zaprzeczenie, później gniew, a na końcu pogodzenie z losem. Zaprzeczenie jest podstępne i próbuje całkowicie opanować twój umysł. Gniew jest jak pisklę kukułki, wiecznie nienasycony. Na szczęście potem przychodzi akceptacja: powoli wraca ochota, by wstać z łóżka i zrobić z nowym dniem coś sensownego. Później może przyjść odrodzenie. Odrodzenie bywa bolesnym doświadczeniem. Oznacza powrót do prawdziwego życia, do ufności i otwarcia na innych, a to może być trudne.

Nadszedł więc moment, kiedy zagoiły się pierwsze rany i wyszłam z etapu wódki o najróżniejszych porach dnia (oraz jedzenia pół litra lodów na raz i płakania przy programach o kupowaniu domów – tak było. Wolałabym być bardziej oryginalna, ale cóż). Moment, w którym pomyślałam: No dobra, to co dalej?

„Co dalej?” jest dobrym znakiem. Zwiastuje pierwszy dzień spoglądania przed siebie zamiast ciągłego rozpamiętywania przeszłości. Nie żebym od razu przestała wspominać, ale zaczęłam też patrzeć w przyszłość i zastanawiać się, jak ułożyć sobie życie. Zawsze myślałam, że spędzę kolejne lata z mężem, a teraz czekało na mnie wiele dróg, które rozgałęziały się, biegły wzgórzami i dolinami, by zniknąć za nieznanym horyzontem. Po raz pierwszy dotarło też do mnie, że wcale nie muszę być nieszczęśliwa do końca życia. Aha, pomyślałam, mój los jest w moich rękach. Rzuciłam więc wódkę, lody oraz telewizję. Poszłam do fryzjera, obcięłam i ufarbowałam włosy. Kupiłam sukienkę i wybrałam się do księgarni. A kiedy usiadłam na ławce w parku z torbą pełną nowych książek (nie wszystkie były poradnikami życiowej samopomocy!) i wystawiłam twarz na wczesne wiosenne słońce, postanowiłam, że muszę poznać trochę nowych ludzi – to znaczy, nowych mężczyzn.

Świat był pełen kochających się par i ja też chciałam współtworzyć jedną z nich. Taką wyznaczyłam sobie misję. Ktoś złamał mi serce i potrzebowałam lekarstwa. Lekarstwa na serce. Wszędzie widziałam ludzi zajętych swoim szczęściem. Młodzi – tacy, co obściskują się w kolejce do kina – nie poruszali mnie zbytnio. Bardziej doskwierał mi widok par w średnim wieku, a już zwłaszcza tych siwych, zamożnych, trzymających się za ręce na ulicy. Modelowy przykład miałam w kafejce, w której bywałam w weekendy: była to para, która właśnie wróciła z wakacji. Opowiadali chętnie, jak tęsknią za południowym niebem i basenem w ogrodzie. Ona miała na ręce bransoletkę, prezent od niego, odcinającą się pięknym turkusem od opalonego ramienia. Zresztą niezamożni emeryci również mnie niepokoili, bo świat wydawał się pełen także zwykłych, nieopalonych, kiepsko ubranych i generalnie nieatrakcyjnych starszych par, które miały zamiar pozostać razem aż do śmierci – i ta prosta wierność wzruszała mnie do łez. Człowiek ze złamanym sercem czuje się jak na hormonalnej huśtawce, jak w stanie permanentnego PMS-u. Z trudem przychodziło mi rozsądnie myśleć o szansach na znalezienie faceta, z którym czułabym się tak naturalnie i swojsko jak kiedyś z mężem. Ale musiałam zacząć coś robić, nawet gdyby miał to być tylko etap na drodze do znalezienia szczęścia w życiu singielki.

Przyjaciółka poradziła mi internetowe serwisy randkowe. Ona się odważyła i spotkała kogoś naprawdę fajnego. „Większość mężczyzn w otchłani Internetu to nudziarze, dziwadła, wariaci albo maniacy seksualni – powiedziała (uznałam, że przesadza) – ale to i tak lepsze niż długie wieczory w kapciach, z butelką wina, sudoku i psem do towarzystwa”. Też coś, randki w Internecie! To nie dla mnie. Nie byłam osobą tego typu, z całą pewnością. Czytałam przecież krążące w sieci koszmarne historie, niektóre słyszałam nawet z pierwszej ręki – o targowiskach ludzkim towarem, cwanych graczach i rozpustnikach, kryptożonatych, psycholach i oszustach. Ale z drugiej strony, co mi szkodziło sprawdzić? Zaczęłam więc przyglądać się różnym portalom (większość ogłaszała: „Zarejestruj się za darmo!” – niestety, wszystko poza rejestracją było już płatne). Zaglądałam na razie z zewnątrz, z ukrycia, równie przerażona, co zafascynowana. Ta fascynacja mnie zaskoczyła. Zobaczyłam profile różnych interesujących mężczyzn: z miłą twarzą, rozczochranych, dowcipnych, którym jakoś udało się pokonać problemy z poczuciem własnej godności (w procesie autoreklamy godność jest najbardziej narażona na szwank) i się zarejestrować. Kiedy i mnie się w końcu udało, ogarnęło mnie silne poczucie przynależności. Było to naprawdę przejmujące: jakbym stała się częścią wielkiego pochodu ludzi poturbowanych przez życie, nietracących jednak odwagi i z determinacją szukających prawdziwej miłości w ten nowomodny cyfrowy sposób, narażając się przy tym na upokorzenia, porażki i śmieszność. Byłam w pełni świadoma, że właśnie to może mnie spotkać: upokorzenie, porażka, ośmieszenie – ale czułam się samotna. Nie tylko dlatego, że brakowało mi mężczyzny. Czułam się samotna w ogóle; smutek to stan wielkiej samotności. Nie mogłam już dłużej roztrząsać wszystkiego w głowie, krążąc w kółko, bez wyjścia. Musiałam wyrwać się z zaklętego kręgu swojego nieszczęścia, przeżyć coś nowego, zacząć nowe życie. Cudaczny proces wybierania potencjalnych sympatii i partnerów z czegoś w rodzaju internetowego katalogu powinien, już sam w sobie, radykalnie poszerzyć horyzonty mojego zawężającego się świata – i o to chodziło, potrzebowałam radykalnych posunięć. Czegoś solidnie odwracającego uwagę. Czy można znaleźć prawdziwą miłość drugi raz w życiu? Czy w ogóle można znaleźć nowego życiowego partnera za pośrednictwem portalu randkowego dla singli? Nie miałam większych złudzeń. Ale co innego mogłam robić: siedzieć w domu, czując się coraz gorzej, obżerać się byle czym i oglądać seriale o pannie Marple?

Krótko mówiąc, zdecydowałam się spróbować. W końcu cóż miałam do stracenia? Zarejestrowałam się na największym bezpłatnym portalu, wypełniłam kwestionariusz, dodałam zdjęcie z inteligentnym wyrazem twarzy i poświęciłam dwie godziny na komponowanie i redagowanie profilu, upychając swoje zainteresowania i życiowe doświadczenia w krótkie notki, przyciągające uwagę i sugerujące wewnętrzną głębię (jak mi się wydawało). Ku mojej satysfakcji już pół godziny później dostałam dwie wiadomości. Pierwsza brzmiała: „Halo, ślicznotko. Wyglądasz bardzo przytulaśnie. Po pierwsze chcę zapytać, czy jesz mięso. Nie mógłbym całować kogoś, kto zjada ciała torturowanych zwierząt”. Druga: „Cześć. Widzę po twojej twarzy, że na sercu masz głęboki cień. Mogę ci pomóc”. Kliknęłam ODPOWIEDZ i zapytałam, w jaki sposób ów ktoś by to zrobił. „Oświecę cię wielkim światłem” – odparł. Wylogowałam się i siedziałam przez dłuższą chwilę, wpatrując się niemo w ekran. Potem zalogowałam się znowu, żeby zobaczyć, czy może napisał jeszcze ktoś inny. I rzeczywiście, już czekała wiadomość od niejakiego Freddiego, zawierająca jedynie: „Cześć” i dziewięć całusów (oznaczonych symbolicznie iksami). Wyświetliłam więc profil Freddiego i okazało się, że składał się z dwóch zdań: „Uczciwy, troskliwy, spragniony bliskości mężczyzna, poszukujący zmysłowej kobiety. Uprzejmie proszę, żadnych poszukiwaczek przygód, kasy, kłamczuch i oszustek”.

Doszłam do wniosku, że chyba powinnam wypróbować też inne portale. Zarejestrowałam się więc na wszystkich, które wyglądały w miarę przyzwoicie i na które było mnie stać, w sumie na dziewięciu (z czasem ograniczyłam tę liczbę do czterech, odwiedzając też czasami piąty i szósty; potem, w następnej fazie, w desperacji dodałam kolejnych osiem). Nie było to tanie przedsięwzięcie. Serwisy randkowe to całkiem niezły interes, pieczone gołąbki, które same wpadają do gąbki. Wystarczy stworzyć witrynę internetową, a klienci sami przychodzą – wyszukiwarka, czat, system powiadomień i można usiąść wygodnie, pozwalając ludziom znajdować się nawzajem. To jak wielka sala taneczna, chociaż bez tańczenia i bez orkiestry. I bez sali. Płaci się w zasadzie za dostęp do bazy danych zgromadzonych przez serwis, chociaż niektóre portale utrzymują, że ciężko pracują, pomagając klientom i dobierając ich „naukowo” dzięki drobiazgowym kwestionariuszom (metoda, która w moim przypadku okazała się kompletną klapą, jak sami zobaczycie).

Stwierdziłam, że muszę przyjąć nieco bardziej aktywną postawę i sama zainicjować kontakt, zamiast siedzieć z założonymi rękami i czekać na księcia. Tym bardziej że żadni książęta się nie zgłaszali. Wkroczyłam w świat internetowego randkowania, spodziewając się wywrzeć jakieś wrażenie, ale nic podobnego nie nastąpiło. Zupełnie jakbym zjawiła się wystrojona i wyfiokowana na przyjęciu, powtarzając w myślach listę zabawnych tematów do rozmowy i wołając: „TADAM!”, a nikt by nawet nie spojrzał w moją stronę (no, poza świrami proszącymi wszystkich o rozebrane fotki i adresy mailowe, ale ich nie da się zaliczyć do sukcesów). Musiałam wziąć sprawy w swoje ręce.

Zaczęłam od facetów z mojego miasta, mniej więcej w tym samym wieku, z podobnym wykształceniem i poglądami i… nie poszło mi najlepiej. Okazało się, że ostatnią rzeczą, jakiej szukają rozwiedzeni mężczyźni, jest rówieśnica z podobnym wykształceniem i poglądami. Możecie oczywiście zaprotestować: co za krzywdzące uogólnienie. No cóż, z mojego doświadczenia wynika, że mają oni o wiele wyższe wymagania, zwłaszcza że kobiet jest w tym środowisku znacznie więcej. Ale wtedy nic jeszcze nie wiedziałam. Byłam jak labrador spuszczony ze smyczy w parku i skaczący na ludzi z czystej przyjaźni. Wysłałam rozgadanego, przydługiego zapoznawczego maila do dwunastu kandydatów mieszkających w promieniu kilku kilometrów, a kiedy nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, uznałam, że chyba padł system powiadomień. Potem zorientowałam się, że jeden z moich milczących kandydatów usunął ze swojej listy upodobań trzy rzeczy, które ja także wymieniłam jako ulubione: film Withnail i ja, gorzką czekoladę i spływy kajakowe. Wyrzucił wszystkie trzy. Jeszcze inny po prostu mnie zablokował. To, muszę powiedzieć, naprawdę mnie zraniło. Zraniło mnie na wskroś. Nie miałam pojęcia, że randkowanie w sieci to taka twarda gra.

Po pierwszym rozczarowaniu doznałam pierwszego olśnienia. Znalazłam profil faceta, który był po prostu dla mnie stworzony; tak, to właśnie TEN. Graham miał przemiłą twarz, na której malowała się także atrakcyjna powaga (jak przystało na urzędnika państwowego wyższego szczebla). Dobrze pisał i mieszkał zaledwie parę kilometrów ode mnie. Jego profil pasował do mojego idealnie – wszystkie informacje, przekonania, pragnienia. Byliśmy w stu procentach kompatybilni. Nie mając żadnego doświadczenia, byłam przekonana, że on ujrzy mnie w takim samym świetle. Myślałam: Udało się, znalazłam, to On, oczywiście, jasne jak słońce! Napisałam więc długą wiadomość o sobie, właściwie cały list, podkreślając podobieństwa między nami i rozpoczynając tym samym ożywioną, jak sądziłam, korespondencję. Z podniecenia prawie kręciło mi się w głowie. Byłam pewna, że zaraz zacznie się w moim życiu coś wspaniałego! Ale myliłam się, myliłam się całkowicie.

To nie był początek niczego. Graham nie raczył nawet odpowiedzieć. Nie zdawałam sobie sprawy, że można zignorować kogoś, kto do nas pasuje i kto zadał sobie trud napisania długiego listu (naprawdę ludzie tak robią?), więc przez następne czterdzieści osiem godzin co chwila sprawdzałam skrzynkę pocztową. Bez wątpienia jedynym powodem jego milczenia (a raczej opóźnienia w entuzjastycznej odpowiedzi) było to, że: a) wyjechał, albo: b) był wciąż pochłonięty pisaniem do mnie. Niestety. Graham przeczytał mój list i zwyczajnie go zlekceważył. Nigdy się do mnie nie odezwał, ani słowem – chociaż przyjrzał mi się. Dwa razy. Obejrzał mój profil, przeczytał, co napisałam o sobie, popatrzył na zdjęcie, a potem wrócił, żeby przyjrzeć się jeszcze raz, po czym postanowił mnie zignorować. Tak więc pierwsza rzecz, jakiej się nauczyłam, brzmiała: „Faceci, którzy mi się podobają i którzy wydają się w porządku, mogą okazać się dupkami”. To była Lekcja nr 1.

Ponieważ nakręciłam się do tego stopnia, że czułam się niemal zakochana, a do tego włożyłam tyle serca w nieszczęsny list zapoznawczy, milczenie Grahama naprawdę mnie przygnębiło. Oto ktoś właśnie stwierdził, że nie jestem warta, by mi odpowiadać. Po raz pierwszy dotarło do mnie, że w tym środowisku można zostać potraktowanym jak towar, niekoniecznie interesujący. To zabolało. Uraziło moje uczucia. Wirtualne internetowe przedsięwzięcie wywoływało realne emocje, jakich wcale nie chciałam przeżywać. Kłopot z randkowaniem w sieci jest taki, że może służyć tak samo ludziom, którzy traktują innych niczym przedmioty, jak i tym prawdziwie szczerym czy romantycznym. Algorytm, jak zawsze, jest bezduszny. Dzięki niemu ludzie mogą się ukryć, trzymać dystans i zachować anonimowość, bo system został stworzony, by ich chronić; można go jednak wykorzystać i nadużyć.

Moją reakcją na pierwsze rozczarowania było obniżenie oczekiwań. Zaczęłam pisać krótsze wiadomości, chociaż nadal starałam się, by miały wyraźnie osobisty charakter: „Cześć. Chciałam tylko powiedzieć, że z przyjemnością przejrzałam twój profil i że książka, o której napisałeś, że nigdy ci się nie znudzi, jest też moją ulubioną książką. Czytałeś drugą część?”. Adresat jednak nie odpowiedział. Nigdy.

Zdumiały mnie nie tylko obyczaje panujące na portalach randkowych, ale także to, co ludzie pisali o sobie. Może to wina mediów społecznościowych, że wielu facetów uwierzyło w potęgę złotych myśli? U niektórych przy każdym podpisie pojawiały się różne głębokie sentencje w charakterze sygnaturki (Jason „Kochaj życie, chwytaj je i czerp pełnymi garściami każdego dnia xxx”). Niektóre profile sprawiały wrażenie, że napisała je czternastoletnia siostra zainteresowanego. „Najbardziej lubię szelest jesiennych liści pod stopami i śpiew ptaków po deszczu”. „Nie dbam o urodę – napisał ktoś inny. – Jeśli tylko masz piękną duszę, odezwij się do mnie”. Czarujące. Odezwałam się więc, pisząc, że jestem oczarowana. Niestety, pan nie odpowiedział; może poszukiwał wewnętrznego piękna wyłącznie w pakiecie z trzydziestoletnim ciałem. Jeszcze innego rozgniewała moja skłonność do wysokich mężczyzn. Przysłał mi jedno zdanie: „Twoje wymagania, żeby spotykać się z facetami powyżej 1,80 m to zwykła dyskryminacja na tle wzrostu”.

Wyjaśniłam więc, że w butach mam więcej niż metr osiemdziesiąt. „Jestem wysoką kobietą – napisałam. – Przykro mi, jeśli uważasz, że w seksie wszyscy powinni mieć równe szanse, ale osobiście lubię spoglądać w górę, kiedy całuję się z facetem. To takie moje upodobanie i nie widzę w nim nic złego. Sorry, jeżeli czujesz się urażony”.

„Wiesz dobrze, że przeciętny wzrost mężczyzn w UK to 1,78 m, może nie” – odpisał. Akurat tak się złożyło, że sam miał metr siedemdziesiąt osiem.

„Na szczęście nie interesują mnie rzeczy przeciętne” – odparłam.

„Równie dobrze możesz szukać albinosa, który jest do tego milionerem” – dogryzł mi.

Nie przychodziła mi do głowy żadna dobra odpowiedź na coś takiego, więc nie odpowiedziałam. Zawsze odpisywałam na pierwszą wiadomość, o ile nie była ewidentnie paskudna, ale nie czułam się w obowiązku odpowiadać na każdą ripostę, zwłaszcza osobom, którym odmówiłam znajomości. Inaczej niektóre bezsensowne rozmowy ciągnęłyby się w nieskończoność.

Zatrzymałam się na chwilę przy uśmiechniętej twarzy mężczyzny imieniem Dave, który mieszkał w Kent. „Cześć, jestem Dave, zwykły facet, lat 43, gotowy na poważny związek”. Zwróciłam uwagę, że Dave ma 52 lata. Wiek w nagłówku zmieniał się automatycznie zgodnie z datą urodzenia, chociaż Dave nie uaktualnił informacji pojawiających się poniżej. Musiał pisać o sobie dziewięć lat temu!

– O Boże – powiedziałam na głos. – Dave siedzi tu już od dziewięciu lat. Biedak.

Po chwili dodałam:

– Mam nadzieję, że wkrótce znajdziesz sobie kogoś, Dave. No chyba że jesteś podłą świnią, oczywiście, a w takim wypadku kobiety najwyraźniej poznały się na tobie i lepiej będzie, jak sobie odpuścisz.

Profile większości ludzi na portalach randkowych mówią niewiele o swoich właścicielach. Czasami ci, którzy są naprawdę interesujący w realu, zupełnie nie mają talentu do pisania o sobie i poprzestają na banałach; czasem specjalnie zamieszczają tylko ogólniki; czasem są faktycznie tak nudni jak ich autoprezentacje. Trudno zgadnąć, z którym przypadkiem masz do czynienia, nawet po dłuższym zastanowieniu. Niektórzy pozornie piszą bardzo dużo, ale niewiele zdradzają o sobie. Każdy lubi wakacje, muzykę, filmy i jedzenie oraz oczywiście podróże. Każdy ma poczucie humoru, umie ciężko pracować, a na weekendy lubi wyjeżdżać za miasto. A także siedzieć na kanapie, obejrzeć film i napić się dobrego wina.

Poza tym jest też problem uczciwości: niektóre rzeczy mogą okazać się dalekie od prawdy. Na przykład stan cywilny, wiek, miejsce zamieszkania czy intencje (albo wzrost). „Szukam bratniej duszy” wcale nie musi znaczyć dokładnie tego – czasami takie stwierdzenie należy rozumieć jako: „Nie szukam żadnej bratniej duszy, ale babki lubią czytać takie rzeczy”. Stając przed anonimową bazą danych, nie trzeba wierzyć wszystkim na słowo. Może nie ma podstaw do ciągłej paranoi, ale nauczyłam się czujności. Na samym początku nawiązałam kontakt z adiunktem pewnego uniwersytetu, ale kiedy sprawdziłam jego nazwisko na stronie uczelni, okazało się, że wcale tam nie figuruje. Poproszony o wyjaśnienia, fałszywy adiunkt skasował profil i przestał odpowiadać na maile. Opowiedziałam o tym przyjaciółce, która także randkowała w necie, a ona skwitowała:

„Z reguły czuję się dość pewnie, ale czasami spotkać się z facetem z drugiej ręki to jak pójść do schroniska i wziąć psa znajdę. Nie masz pojęcia, co ten pies przeżył ani jak może zareagować, kiedy się przestraszy”.

Oczywiście nie wszyscy mają takie doświadczenia z randkowaniem w necie. Znam przecież szczęśliwe małżeństwa z sieci… No dobra, jedno. I trzeba przyznać, że szczęśliwa małżonka jest prawdziwą boginią. Boginie, te szczupłe, z regularnymi rysami i długimi włosami falującymi na wietrze, pewnie zasypywane są ofertami. Jeśli chodzi o mnie, to wszyscy bogowie portali randkowych (wysocy, wykształceni, odnoszący sukcesy zawodowe, obyci w świecie; nie muszą nawet być przystojni) mijali mnie obojętnie.

Poprosiłam przyjaciela, Jacka, o męską ocenę mojego profilu. Przeczytał i powiedział, że jest bardzo fajny, tak jak ja. To mnie zmartwiło i zażądałam wyjaśnień.

– No wiesz – powiedział. – Masz duże oczekiwania. Nie ukrywasz, że interesują cię tylko mądrzy, zabawni faceci, którzy coś sobą reprezentują.

– Nie piszę nic o reprezentowaniu. Nigdzie ani słowa.

– Dajesz to wyraźnie do zrozumienia. I widać od razu, że jesteś samicą alfa. Faceci tego nie lubią. Tak tylko mówię, żebyś wiedziała.

– Więc co powinnam zrobić? Udawać, że jestem stewardessą i bardzo lubię nosić pończochy ze szwem?

– O, od razu przyciągnęłabyś uwagę. Ale trzeba by jakoś podtrzymywać to kłamstwo.

– Musiałabym studiować rozkłady lotów British Airways i wspominać o ciągłym zatrzymywaniu się na jedną noc w hotelach.

– Faceci na całym świecie fantazjują o zatrzymywaniu się na jedną noc w hotelach – powiedział Jack rozmarzonym głosem.

Pomógł mi na nowo zredagować profil, żeby brzmiał bardziej zabawnie (chociaż nie aż tak zabawnie, jak by chciał). Efekt był natychmiastowy: w mojej skrzynce pojawiła się nowa wiadomość. „Czytając między wierszami, dochodzę do wniosku, że oczekujesz czegoś niezwykłego – napisał ktoś. – Jeśli chodzi o mnie, jestem bardzo nietypowy. Po pierwsze, nie mam telewizora. Wcześniej ciągle na niego wrzeszczałem”. Odpowiedziałam, że ja też wysiadam nerwowo przy programach publicystycznych. „Nie, nie – odpisał. – Na przykład tacy Milionerzy. Milionerzy to naprawdę wkurzający teleturniej”. Spytałam, co porabia wieczorami. Odpowiedział, że spędza wiele czasu ze swoimi jaszczurkami.

To był ponury wtorkowy wieczór, z deszczem lejącym jak z cebra. Postanowiłam poszukać kogoś bardziej przyjacielskiego. Była masa facetów utrzymujących, że są duszą i ciałem każdego towarzystwa, ale jeden w drugiego wyglądali jak bohaterowie kronik policyjnych. (Na ogół wykorzystanie w profilu kiepskiej fotografii paszportowej nie jest najlepszym pomysłem). Zaczęłam przeglądać dane pierwszych pięciu kandydatów, których podsunął mi system. „Fakty naukowe nigdy nie są prawdziwe. Jeżeli wiesz, dlaczego fakty naukowe nigdy nie są prawdziwe, być może jesteś dziewczyną dla mnie”. „Wciąż szukam tej jedynej, kobiety, która nie będzie chciała mnie mieć na każde zawołanie”. „Facet z drugiej ręki, w całkiem dobrym stanie, mimo niedbałej poprzedniej właścicielki”. „Mam skomplikowaną osobowość, zbyt skomplikowaną, żeby ją tutaj opisać, jak stu różnych mężczyzn złączonych w jednym. Jeśli chcesz nudnego życia, tracisz czas. Przeglądaj dalej, tu nic ciekawego nie znajdziesz”. „Szukam inteligencji, współpracy i naturalnej blondynki”. (Współpracy?).

Pomyślałam sobie, że może powinnam zawęzić trochę kryteria, zaznaczając kilka opcji filtra „Zainteresowania”. Wyszukiwanie po kliknięciu „Polityka i aktualne wydarzenia” wyrzuciło mi na ekran całą gamę facetów świętszych od papieża. „Jestem całkowicie oddany dążeniu do powszechnej sprawiedliwości i nienawidzę nieuczciwości w polityce”. „Trzy rzeczy, jakich nienawidzę najbardziej na świecie, to kłamcy, oszustwa i wojny”. (Z czego zapewne wynika, że cała reszta ludzkości nie ma nic przeciwko wojnom i kłamaniu). Potem nawiązałam krótką konwersację z facetem, który twierdził, że kocha kino światowe. Napisałam do niego, pytając, jakie filmy lubi. Nadeszła odpowiedź: „Cześć, dzięki za pytanie, moje ulubione filmy to Teksańska masakra piłą mechaniczną, Kryjówka białego węża, Nadzy i rozszarpani, Bez litości, Kabaret i Krwawa panna młoda”.

Pierwsze zaproszenie na kolację dostałam od Trevora, Amerykanina mieszkającego w Londynie. Trevora porzuciła partnerka i właśnie przechodził z fazy zaprzeczenia w fazę akceptacji, jak sam powiedział. Przykładał się do pracy (miał na myśli terapeutyczną pracę nad sobą), ale nie było łatwo. Po tym stwierdzeniu nastąpiło cztery tysiące słów opisujących jego historię, a ja w rewanżu opisałam mu swoją. Kilka godzin później nadszedł kolejny wielki, długaśny mail z filozoficznymi przemyśleniami o życiu i cytatami z literatury. To było czarujące, naprawdę wzruszające; odwzajemniłam się własnymi myślami i innymi cytatami. Wszystko było ustalone. Aż raptem, dzień przed naszą kolacją, Trevor odwołał spotkanie. W ostatnim zdaniu napisał: „Jeśli mam być szczery, nie szukam kobiety, która dorównuje mi intelektem”. (Wiem, że to wydaje się zmyślone, ale niestety, taka jest prawda). Dodał jeszcze, że jego zdaniem szczerość to najlepsza strategia. Nie chciałam mu mówić, jaka była moja strategia, ale w tamtym momencie chętnie przyłożyłabym mu w głowę wałkiem do ciasta.

Pierwszą randką w realu było spotkanie na popołudniowej kawie ze specjalistą od zarządzania zasobami ludzkimi, pomiędzy jego służbowymi obowiązkami – krótka, rzeczowa rozmowa kwalifikacyjna, podczas której zostałam zweryfikowana negatywnie. Nie przejęłam się zbytnio. Mój współrandkowicz miał zaciśnięte usta, włosy ufarbowane na czarno, zachowywał się powściągliwie i wyglądał wampirycznie. Z mocnym postanowieniem zatarcia złego wrażenia po nieudanym spotkaniu zgodziłam się z marszu na kolejne, ze specjalistą od prawa podatkowego, który przedstawiał się jako osoba pełna życia. Najpierw w kolejce po kawę stanął przede mną, po czym zamówił cappuccino i ciastko tylko dla siebie, a ja musiałam złożyć zamówienie osobno, następnie przez dwadzieścia minut opowiadał mi, ile razy słyszał U2 na żywo, relacjonując każdy koncert z osobna. Zanim skończył, moja filiżanka była pusta. Miałam wrażenie, że pustki dookoła mnie było znacznie więcej.

Nie tylko kiepskie randki kończyły się źle. Zdarzyła mi się fantastyczna randka, która także zakończyła się fatalnie – był to oszałamiający sukces: kolacja, a potem tańce, spacer nad rzeką i wspaniałe pocałunki na do widzenia; do tego stopnia, że nie mogłam potem zasnąć, tylko leżałam, wyobrażając sobie nasze dalsze wspólne życie. Piękna fantazja, tyle że zakończona jak nożem uciął, bo pan już się więcej nie odezwał. Czasami ludzie przeżywają jedną świetną randkę z kimś poznanym w sieci i to w zupełności im wystarcza. Ciąg udanych pierwszych spotkań spełnia ich oczekiwania, niczego więcej nie chcą. Nie spodziewałam się czegoś takiego. Dorastałam w prostszej, tradycyjnej kulturze randkowania, w której ludzie poznawali się na imprezach i przez wspólnych przyjaciół, a kiedy się sobie spodobali, zostawali razem przez jakiś czas. Dawniej byliśmy bardziej otwarci i miłość wydawała się prostsza.

Postanowiłam, że zanim spotkam się z kimś w realu, spróbuję najpierw zaprzyjaźnić się z nim mailowo, w SMS-ach i może nawet w rozmowach telefonicznych (nigdy nie lubiłam gadać przez telefon). Wzbudzanie zainteresowania przed spotkaniem – tutaj Internet może okazać się niezrównany. To może być narzędzie działające na korzyść kobiety w średnim wieku, zmniejszające szok spowodowany jej wyglądem u mężczyzny, który widzi ją po raz pierwszy.

Bez wątpienia mój widok był szokiem dla niektórych facetów poznanych w sieci i wcale nie byłam tutaj wyjątkiem (naprawdę, nie jestem jakąś szczególną maszkarą). Rozmawiałam z wieloma kobietami w podobnym wieku, które miały takie same doświadczenia. Oczywiście zdarzały się godne odnotowania (oraz w ogóle godne) wyjątki, ale zazwyczaj mężczyźni najwyraźniej zakładali, że kobieta, która „się wystawia”, powinna z poświęceniem inwestować czas, wysiłek oraz pieniądze w swój wygląd, by stanąć w szranki z innymi kandydatkami. Są faceci, którzy uważają, że cała fizyczna strona kobiecej egzystencji na naszej planecie powinna polegać na ciągłych staraniach, by cieszyć męskie oko, oraz że wszystkie dziko rywalizujemy ze sobą w tej konkurencji. Niektórzy sądzą, że o to właśnie chodzi w nakładaniu szminki. Prasa bulwarowa podaje, że o to właśnie chodzi w ubieraniu się, i bezustannie dzieli kobiety na takie i siakie, na te bez gustu i te popisujące się biegłością w dobieraniu strojów. W czasie randkowania w sieci spotkałam mężczyzn zwyczajnie oburzonych tym, że nie usiłuję wyglądać młodziej.

Jack powtarzał mi wiele razy: „Mężczyźni są wzrokowcami”. Moja strategia Szeherezady, polegająca na opowiadaniu jak najwięcej o sobie i oczarowywaniu mężczyzn mailowo, nie wzbudziła jego entuzjazmu. Postanowiłam jednak ją wypróbować i być oryginalna, dowcipna oraz nie ukrywać swojej niezależności i prawdziwego wieku, aż do skutku. Nie dam się zniechęcić początkowym rozczarowaniom. Zwyciężę bezduszny system i znajdę faceta, z którym będę chciała spędzić resztę życia. Miałam tylko nadzieję, że nie zajmie mi to kolejnych tysiąca i jednej nocy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: