Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Wszystkie stare noże - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
2 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Wszystkie stare noże - ebook

Sześć lat temu grupa terrorystów porwała ponad stu zakładników. Próba ich odbicia skończyła się katastrofą. Tragedia rozegrała się na oczach wiedeńskiej delegatury CIA, która zbierała dane od informatorów i analizowała bieżące fakty, również te przekazywane od agenta lecącego porwanym samolotem. Kiedy wszystko wyszło na jaw, pojawiło się pytanie: czy ktoś zdradził tożsamość agenta i w jaki sposób to zrobił?

Dwoje pracujących w Wiedniu oficerów prowadzących, Henry Pelham i Celia Harrison, było wtedy kochankami. W tym samym czasie, kiedy rozgrywał się dramat zakładników, Celia postanowiła odejść z pracy. Wyszła za mąż, urodziła dzieci i do dziś prowadzi zwykłe życie nad oceanem. Henry, który wciąż jest oficerem, wybiera się do Kalifornii, żeby spotkać się z Celią jeszcze raz. Być może chce rozgrzebać przeszłość, a może raz na zawsze się od niej uwolnić.

Jedno jest pewne – oboje nie potrafią zapomnieć o tym, co się stało. Dręczy ich pyatnie, kto zdradził agenta i jaką rolę wtedy odegrali.

Wszystkie stare noże to jak dotąd najbardziej subtelna, najinteligentniejsza i najbardziej wstrząsająca powieść Olena Steinhauera, autora z listy bestsellerów „New York Timesa”.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-067-6
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Podziękowania

Ziarno niniejszej historii zostało zasiane w Kalifornii, kiedy oglądałem w telewizji adaptację The Song of Lunch, cudownego poematu Christophera Reida. Oczarowany grą aktorską Alana Rickmana i Emmy Thompson zastanawiałem się, czy umiałbym napisać opowieść szpiegowską, której akcja rozgrywałaby się w całości przy stoliku w restauracji (jak się okazało – nie całkowicie, ale w znacznej mierze).

Trochę to jednak trwało. Zacząłem od zanotowania kilku pomysłów, ale musiałem wrócić do pracy nad książką, którą wtedy pisałem (The Cairo Affair). Rok później spędzałem upalny sierpień u teściów w serbskim Nowym Sadzie i natrafiłem na stare notatki. Historia widocznie przez rok dojrzewała w mojej podświadomości, bo w jednej chwili stanęła mi przed oczami. Tak więc kiedy zacząłem pisać, nie mogłem przestać. I przez następny miesiąc nie przestałem.

Z doświadczenia wiem, że takie chwile inspiracji są niemal niespotykane. Pisarz chcący je wykorzystać potrzebuje wsparcia, żeby móc na miesiąc oderwać się od rzeczywistości.

Dlatego pragnę podziękować swojemu teściowi, Gavrze Pilicowi, bo to w jego domu powstała ta powieść, oraz swoim bliskim, którzy widzieli, że dzieje się ze mną coś dziwnego, i postanowili dać mi się z tym zmierzyć.1

W San Francisco mamy opóźnienie, podejrzewam, że spowodowane przeciążeniem lotniska, ale nikt nam nic nie mówi. Kiedy tak człowiek siedzi w samolocie tkwiącym nieruchomo na płycie, łatwo mu wpaść w nastrój apokaliptyczny – lotniska pękające w szwach, autostrady zatkane SUV-ami wiozącymi ludzi w stanie zapaści nerwowej, komunikaty o zanieczyszczeniu powietrza, oblężone izby przyjęć, korytarze pełne krwawiących ofiar wypadków. W Kalifornii podobne wizje przybierają rozmiary spektakularne. Człowiek zaraz sobie wyobraża, że ziemia się rozstępuje i spycha do morza cały ten rozbuchany jarmark, wszystkie te telefony komórkowe, nadmorskie wille i uśmiechnięte głupio celebrytki. Nie taka znowu tragedia.

A może tylko ja tak mam? Zdaje się, że opóźnienie zostało wywołane przez jakieś komplikacje techniczne. Z głośników płyną przeprosiny, „prosimy o cierpliwość”, i co jakiś czas wychodzą do nas znużeni stewardzi linii SkyWest, którzy odpowiadają na pytania wzruszeniem ramion i żonglują słowem „przepraszamy”, jakby było łatwiejsze niż wydech. Kobieta siedząca obok mnie wachluje się broszurą parku Presidio. Kątem oka widzę mocno zazielenione sekwoje, od których lecą w moją stronę lekkie podmuchy stęchłego powietrza. Kobieta mówi:

– Zawsze jakiś problem.

– Otóż to.

– Ktoś tutaj przyniósł złą karmę.

Uśmiecham się, ale nie ufam sobie aż tak, by odpowiedzieć na głos.

Samolot jest niewielki, turbośmigłowy embraer, który mieści trzydziestu pasażerów. Dzisiaj na pokładzie jest najwyżej dwadzieścia osób i wszystkie esemesują do swoich bliskich w Monterey. Moja sąsiadka wyciąga telefon i wstukuje swoją wiadomość, coś, co zaczyna się od: „Nie uwierzysz…”.

Mój aparat jest wyłączony. Po piętnastu godzinach lotu i zbiorowej psychozie amerykańskiej kontroli paszportów mało mnie obchodzi dokładna godzina przylotu.

Gdybym był młodszy, może miałbym inne podejście. Dawniej międzynarodowe podróże samolotem były okazją do wypoczęcia przed nadchodzącą przygodą, ale w pewnym momencie straciłem zdolność spania w powietrzu – chyba w 2006 roku, niedługo po trzydziestych dziewiątych urodzinach. A tak naprawdę po Flughafen. Jeżeli człowiek widział na wideo w wysokiej rozdzielczości sto dwadzieścia trupów w samolocie, trudno mu się potem odprężyć, kiedy sam znajdzie się na pokładzie. Więc gdy wreszcie docieramy do Kalifornii, jestem wyczerpany. Moje palce wydają mi się krótsze i grubsze niż zwykle, policzki są na zmianę ciepłe i zimne. Podkoszulek co chwila nasiąka zimnym potem.

Staram się nie myśleć za dużo o samolotach, skupiam się więc na celu podróży. Celia Favreau, z domu Harrison. Będzie na mnie czekała albo nie. Na chwilę udaje mi się nawet przekonać samego siebie, że nie robi mi to większej różnicy. Na szczęście nie mam teraz serca, więc nie można mi go złamać. Jeśli nie zastanę jej w restauracji, po prostu zamówię martini i jakieś smażone skorupiaki, podumam sobie o niechybnym upadku cywilizacji i wrócę na lotnisko, żeby kupić wieczorny bilet do San Francisco. Stamtąd zadzwonię ostatni raz, żeby być absolutnie pewnym, a potem już tylko lot do Wiednia, gdzie wreszcie będę mógł paść na twarz. Zbyt wiele w życiu podróżowałem, w dodatku w dużo gorszych warunkach, żeby się przejmować drobnymi komplikacjami. Poza tym moja praca i moje życie staną się znacznie łatwiejsze, jeśli nie będę musiał spojrzeć jej w oczy.

Kiedy w końcu startujemy, jest w pół do piątej – trzydzieści minut po czasie. Za oknem wyją śmigła, moja sąsiadka wyjmuje kindle’a. Pytam, co czyta, i wdajemy się w dyskusję o zaletach i wadach współczesnej powieści szpiegowskiej. Kobieta jest w połowie starej książki Lena Deightona, w której polowanie na zdrajcę prowadzi narratora na trop własnej żony.

– Teraz nikt już nie pisze takich historii – mówi moja sąsiadka z żalem w głosie. – Kiedyś wiadomo było, kto jest zły, a dzisiaj…

Próbuję jej pomóc.

– Radykalny islam?

– No właśnie. Co to w ogóle za wróg?

Nieuchwytny, mam ochotę powiedzieć. Ale znów postanawiam milczeć.

Godzinę później, kiedy lądujemy, wiem o niej całkiem sporo. Nazywa się Barbara Jakes. Dorastała w Seat–tle, ale przeprowadziła się do Monterey z mężem, który potem zwiał do Los Angeles z kelnerką z Salinas. Po kilku miesiącach kelnerka rzuciła go dla producenta filmowego. On ciągle dzwoni i błaga, żeby się z nim pogodziła, ale Barbara ma nowego męża i dwóch synów – diabłów wcielonych, jak ich nazywa – i pracuje w branży zdrowotnej. W wolnym czasie czyta stare thrillery i ogląda z chłopcami futbol. Od niedawna podejrzewa, że nowy mąż ją zdradza.

– W pewnym momencie zaczynasz się zastanawiać – mówi mi – czy to aby nie twoja wina, że tak od ciebie odchodzą.

Stanowczo kręcę głową.

– Oskarżanie ofiary. Nie wpadaj w tę pułapkę.

Dawno nie byłem w Stanach i zdążyłem zapomnieć, jak łatwo Amerykanie się otwierają. Znamy się godzinę, a ta kobieta już przyjmuje ode mnie porady życiowe. Wydaje mi się to niedorzeczne, ale może się mylę. Może tylko ludzie, którzy nas nie znają, są w stanie naprawdę nas zrozumieć. Może obcy są naszymi najlepszymi przyjaciółmi.

W Monterey widzę jej męża. Jest mężczyzną, którego ciało ukształtowały miękkie krzesła biurowe. Dokumenty nosi w opasującej jego brzuch nerce, jakby bez niej jego sportowe ubranie nie było dostatecznie idiotyczne. Z daleka próbuję oszacować prawdopodobieństwo, że faktycznie zdradza Barbarę. Obserwuję, jak podnosi jej torbę, całuje ją w usta i prowadzi w kierunku parkingu. Jakoś w to nie wierzę. Chyba Barbara wyciąga zbyt pochopne wnioski. Być może cierpi na paranoję po doświadczeniach z pierwszym mężem. Zastanawiam się – i wiem, ile w tym projekcji – czy aby jej życiowe blizny nie zaczęły ropieć i czy wkrótce nie zatrują życia jej bliskim.

W kolejce do wypożyczalni samochodów stoi przede mną tylko jedna osoba. Biznesmen z nadwagą, szorstka łysina, sześćdziesiąt parę lat. Nie pamiętam go z samolotu. Tam moją uwagę zajęły problemy życiowe Barbary, no i starałem się nie myśleć o podróży. Teraz biznesmen wykłóca się o ukryte koszty hatchbacka – ubezpieczenie, podatki, opłaty – i pracownik Hertza, który jest wcieleniem kalifornijskiej gościnności, tłumaczy mu wszystko jak dziecku. W końcu facet odchodzi z kompletem kluczyków, niosąc tylko jedną torbę. Chłopak rzuca mi nieprzekonujący uśmiech.

– W czym mogę pomóc?

Przeglądam dostępne samochody i zamawiam chevy impalę, ale chwilę potem pytam, ile kosztowałby kabriolet z klasy premium, volvo C70. Dwa razy tyle. Chłopak czeka z buddyjską cierpliwością, aż się namyślę. W końcu wzruszam ramionami.

– Kabriolet.

– Tak jest.

Podpisuję jakieś papiery, legitymuję się starym prawem jazdy z Teksasu i płacę za wszystko firmową kartą. Niedługo potem wychodzę na zewnątrz. Nad głową mam zachmurzone październikowe niebo, ale jest wystarczająco ciepło, żeby zdjąć marynarkę. Otwieram auto pilotem. Kilka zderzaków dalej biznesmen z nadwagą kłóci się z kimś przez telefon, siedząc w nieruchomym hatchbacku. Ma zamkniętą szybę, więc nie słyszę, o co idzie spór.

Wyjmuję z kieszeni i włączam telefon. Po chwili aparat łączy się z siecią i widzę, że dostałem wiadomość. Mimo upływu pięciu lat i zamiaru, z jakim tu przyjechałem, serce na chwilę przestaje mi bić, kiedy widzę jej imię na ekranie. Więc jednak wciąż mam serce.

Rozumiem, że będziesz na miejscu? Napisz tak czy siak.

Wysyłam Celii tylko literę „T” i wsiadam do auta. Silnik zapala na dotyk.2

Od: Henry Pelham

Data: 28 września 2012

Do: Celia Favreau

Temat: Hej

C,

Słyszałem od Sary, że mieszkasz na Zachodnim Wybrzeżu, jesteś zajęta rodzeniem genialnych dzieci i robisz niezły harmider w jakiejś spokojnej okolicy. Wiedeń jest taki jak zawsze – nic Cię nie omija. Jake prosił, żeby Cię pozdrowić. Powiedziałem mu, że nie będziesz go pamiętała, więc nie udawaj, że wiesz, o kim mowa. Klaus Heller mówi, że jest Ci winien pieniądze za jakąś kaucję. Austriacy są uczciwi do bólu, pod tym względem nic się nie zmieniło. Urocze.

Co u Drew? Dochodziły nas słuchy o operacji serca, ale mam nadzieję, że to tylko plotki. Hanna pokazała mi zdjęcia Evana i Ginny, byłem zaszokowany. Jak Ci się udało mieć takie piękne dzieci… z Drew?? Ginny jest podobna do ciebie.

Za kilka tygodni będę w twojej okolicy. Jakaś impreza firmowa w Santa Cruz. Ale we wtorek 16 października będę miał wolny dzień i chciałbym ci postawić kolację. Wskaż miejsce, a rząd amerykański zapłaci rachunek. Jeśli chcesz, poproszę Klausa, żeby wypisał ci czek. Wygląda na to, że gwiazdy sprzyjają twojej sytuacji finansowej.

Ściskam,

H3

Jestem sam. Dociera to do mnie, kiedy wjeżdżam z opuszczonym dachem na autostradę. Na poboczu kwitną drzewa, przede mną ciągną się góry Środkowego Wybrzeża. Jakiś czas temu zauważyłem, że na tle pięknego krajobrazu samotność jest bardziej bolesna. Może to dlatego, że człowiek nie ma się z kim podzielić wrażeniami? Sam nie wiem.

Pogłaśniam radio. Robert Plant zawodzi coś o krainie lodu i śniegu.

Choć moje auto spokojnie dałoby radę pokonać dystans w krótkim czasie, zjeżdżam na prawy pas i jadę bez pośpiechu, a wiatr owiewa mnie ze wszystkich stron. To bardzo wygodna trasa, dużo przyjemniejsza niż wszystkie drogi, którymi jeżdżę od dziesięciu lat – wietrzne, zakorkowane pasy europejskich jezdni z samochodami zaparkowanymi przy chodnikach pod takim kątem, że trzeba być zawodowcem, żeby ich nie zarysować. Poza tym tutaj pełno jest kalifornijskich kierowców, wyluzowanych i cierpliwych, zupełnie innych od europejskich mężczyzn w ich ciasnych samochodzikach, którzy jeżdżą człowiekowi na ogonie, żeby pokazać, jacy to oni są twardzi. Łatwo się tu jeździ, pewnie też łatwo żyje. Rozumiem, dlaczego ona tu osiadła.

Vick powiedział to samo w swoim biurze na piątym piętrze ambasady, wysoko nad Boltzmanngasse.

– Odeszła. Jest szczęśliwa. Marnujesz czas.

Co miałem na to odpowiedzieć?

– Wiem, Vick. W końcu dwójka dzieci…

– Wcale nie jestem pewien, czy wiesz. Myślę, że ciągle masz nadzieję.

Vick nigdy nie wybaczył Celii jej nagłego opuszczenia posterunku i dlatego rzadko wypowiada jej imię.

– Ciągle się przyjaźnimy – powiedziałem.

Vick się zaśmiał. Z okna za jego plecami widać było jasne austriackie niebo. Samolot sunął niskim kursem na Flughafen Wien, gdzie nazajutrz miałem przemierzać korytarze z torbą na ramieniu i podziwiać, jak zawsze, austriacką skuteczność w całkowitym zaleczeniu traumy po wydarzeniach z 2006 roku.

– Nie – odezwał się Vick. – Nie przyjaźnicie się. Rozstania tak nie działają. I ona, tak samo jak ja, będzie widziała na kilometr, że jesteś w niej zakochany. Po pięciu latach, wyjściu za mąż i urodzeniu dwójki dzieci nie będzie miała najmniejszej ochoty, żeby się z tobą spotkać.

– Myślę, że masz wypaczoną wizję miłości, Vick.

Tym przynajmniej udało mi się go rozbawić.

– Wyślijmy do niej Macka. Dasz mu pytania, a on przywiezie ci odpowiedzi. Ładnie opakowane. Nie musisz jechać.

– Mack nie będzie wiedział, czy Celia kłamie.

– Zna się na swoim fachu.

– Ale nie na niej.

– Ty też. Już nie.

Nie wiedziałem, jak odeprzeć ten argument. Nie mogłem powiedzieć, dlaczego musiałem osobiście się z nią spotkać, mimo to powinienem był mieć gotowe wytłumaczenie, coś racjonalnego i niepodważalnego, czym mógłbym mu zamknąć usta. Fakt, że niczego takiego nie przygotowałem, dowodził zanikania jakichś moich umiejętności.

– Zdobędzie sądowy zakaz zbliżania się – powiedział.

– Nie wygłupiaj się.

– Na jej miejscu bym to zrobił.

Przez chwilę milczeliśmy. Samolot zniknął z pola widzenia. Powiedziałem:

– Słuchaj, dla mnie to okazja, żeby na kilka dni wyleźć z piwnicy. Zobaczę się ze starą znajomą. Zadam jej parę pytań o Franklera. Za kolację zapłaci Wujek Sam.

– I potem zamkniesz sprawę? – spytał. – Mam na myśli Franklera.

„Frankler” to kryptonim śledztwa, przez które tkwiłem w piwnicy przez ostatnie dwa miesiące. Znowu okłamałem Vicka, jak to miałem w zwyczaju przez lata naszej znajomości:

– To skomplikowane. Chcemy się zabezpieczyć, więc upewniam się, że nic nas nie zaskoczy.

– Ciągle nie masz podejrzanego, tak? Ani dowodów przestępstwa?

– Tylko zeznania jednego człowieka.

– Terrorysty.

Wzruszyłem ramionami.

– Który chwilę później utonął w wiadrze z wodą – dodał Vick. – Więc nie zobaczymy go na rozprawie.

– Zgadza się.

– No to zamknij wreszcie śledztwo. Napisz, że mieliśmy pecha.

Jemu jeszcze bardziej niż mnie zależało na tym, żeby to zakończyć.

– Dowiem się, czy Celia ma coś do dodania, i po powrocie pociągnę jeszcze z tydzień. Okej? I wtedy będziemy mogli zamknąć akta.

– Nadwerężasz nasz budżet.

– Serio? Całymi dniami włóczę się po piwnicy i wyciągam z szaf stare teczki.

– I latasz.

– Dwa razy. Przez dwa miesiące dwa razy poleciałem na spotkanie z dawnymi pracownikami. Bill Compton i Gene Wilcox. Nie nazwałbym tego rozrzutnością.

Wlepił we mnie ten swój leniwy wzrok i po chwili wahania powiedział:

– Zastanawiałeś się w ogóle, co zrobisz, kiedy znajdziesz winnego?

O niczym innym nie myślałem. Ale odparłem:

– Może ty mi powiedz, co powinienem zrobić.

Vick westchnął. Znam go od początku swojego austriackiego kontraktu. Facet wzdycha wtedy, kiedy inni strzelają kostkami dłoni albo palą szluga za szlugiem.

– Znasz sytuację, Henry. Nie możemy sobie pozwolić na publiczny akt oskarżenia, wymiany więźniów z dżihadystami też nie zrobimy. Byłoby najlepiej, gdyby Langley w ogóle o tym nie wiedziało.

– Czy dobrze rozumiem, że chcesz, żebym zabił zdrajcę?

Nachmurzył się.

– Nic takiego nie powiedziałem.

Przez chwilę bacznie się sobie przyglądaliśmy i wreszcie powiedziałem:

– No to miejmy nadzieję, że nie znajdę kozła ofiarnego.

Znowu westchnął i spojrzał na moje dłonie. Włożyłem je do kieszeni.

– Co mówi Daniels? – zapytał.

Larry Daniels jako pierwszy przedstawił aktualną teorię. Dwa miesiące temu przyleciał z Langley, żeby się spotkać z Vickiem i porozmawiać o nowych faktach, które podał niejaki Ilyas Shishani, jeden z więźniów w Guantanamo schwytany w Afganistanie. Wśród licznych informacji, jakimi się podzielił z przesłuchującymi go agentami, znalazła się i ta, że katastrofa na lotnisku w Wiedniu była możliwa dzięki wsparciu kogoś z ambasady amerykańskiej. Wszyscy tam wtedy pracowaliśmy: Vick, ja, Celia, Gene i Bill, przełożony Celii. Wysłuchawszy doniesień Larry’ego, Vick poprosił, żebym poprowadził śledztwo. Nadał mu kryptonim „Frankler”.

– Larry ma dwadzieścia osiem lat – przypomniałem mu dokładnie tak samo jak wtedy, gdy zlecał mi śledztwo. – Buduje całe dochodzenie na dezinformacji dokonywanej przez terrorystę. Oprócz tego buduje swoje CV.

– W takim razie zakopmy całą sprawę. Wkurzymy tym Danielsa, ale jego przełożeni z chęcią strącą go kilka stopni w dół i przy okazji unikną skandalu.

Też rozważałem takie rozwiązanie przez ostatnie dwa miesiące. Nie polubiłem Larry’ego Danielsa. Podobnie jak większość osób, które go poznały podczas jego nielicznych wizyt w Wiedniu. Był drobny, wyglądał niesympatycznie, miał tłuste włosy i zgrzytliwy głos. Zawsze biło od niego przekonanie, że jest najmądrzejszy z obecnych. Ale był też inteligentny i jeśli zamiótłbym Franklera pod dywan, Daniels by go wyciągnął i narobił przy tym sporo hałasu. Przede wszystkim odebrałby mi nadzór nad śledztwem, do czego absolutnie nie mogłem dopuścić.

Powiedziałem:

– Jak byśmy wyglądali, gdyby Daniels zaczął robić aferę w Langley? Muszę doprowadzić sprawę tak daleko, jak tylko się da. Jeśli nie pogadam z Celią, w śledztwie zostanie wielka dziura. I on nas w nią zepchnie.

Kolejne westchnienie.

– Tylko nie przeciągaj tego, dobra? Przyszłość jest zbyt niepewna, żebyśmy tracili czas na rozgrzebywanie przeszłości. Pamiętaj o tym, dręcząc swoją eks.

Tego już nie musiał mi mówić. Domknięcie Franklera jest powodem, dla którego zwalniam właśnie w gęstniejącym korku i gapię się na znaki drogowe – wszystko, byle tylko nie myśleć o Celii ani o tym, jakiego spotkania może się spodziewać. Kilka godzin wspominek i trochę formalności czy… coś ciekawszego?

W radiu didżej mówi mi, że przez najbliższy kwadrans będzie sobie wyciągał ołów z mózgu, a ja się dziwię, że trzy dekady, które minęły, odkąd jako uczeń liceum słuchałem w sypialni radia tranzystorowego, nie wystarczyły prezenterom do wymyślenia nowego sposobu manifestowania ich miłości do Led Zeppelin¹. Później didżej zapowiada całą godzinę z Beatlesami.

Serio? Czy to możliwe, że radio komercyjne wspięło się na szczyt pomysłowości w 1982 roku? Bez żalu je wyłączam.

Po mojej lewej jest liceum, po prawej tabliczka, która prowadzi mnie w stronę zadrzewionej Ocean Avenue opadającej ku wybrzeżu i przecinającej Carmel-by-the-Sea na pół. Jest ograniczenie prędkości do czterdziestu kilometrów, więc sunę leniwie między dwoma tuningowanymi SUV-ami. Dawno temu zlikwidowano tu sygnalizację świetlną, więc co kilka przecznic między zielenią stoi znak stopu. Czuję się, jakbym połknął delikatny środek uspokajający. Nigdy w życiu nie oddychałem czystszym powietrzem.

Wreszcie kończy się dzielnica domków ukrytych między drzewami i wjeżdżam do części handlowej. Główną ulicę dzieli pas zieleni, po obu stronach ciągną się lokalne sklepiki. Wielkie sieci nie mają prawa tu działać i centrum wygląda jak filmowa wersja starej angielskiej wioski. Nie jakiejś zwyczajnej angielskiej wioski, ale takiej, w której panna Marple znajduje zwłoki między zakurzonymi antykami. Jadę nad ocean. Mijam emerytów ubranych w stroje golfowe przechadzających się z pieskami. Z piaszczystej pętli na końcu drogi patrzę przez moment na czystą, białą plażę i zmierzwione fale oświetlone szybko gasnącymi promieniami słońca. Za mną jadą jacyś turyści, więc spokój się kończy. Kieruję samochód do centrum.

Parkuję przy rogu z Lincoln Street i siedzę za kierownicą, czekając na nadejście wieczoru. Chodnikami przechadzają się miejscowi i turyści. Znalazłem się nie tyle w rzeczywistej miejscowości nadmorskiej, ile w jej wyidealizowanej wersji. To nawet nie obrazek, ale kopia obrazka, czyli najlepsze miejsce do życia dla tych, którzy pragną zacząć wszystko od nowa.

Podoba mi się tu i zastanawiam się, czy nie powinienem był zarezerwować noclegu zamiast biletu powrotnego do San Francisco. Widzę siebie, jak idę o świcie uliczkami i przyłączam się do golfistów udających się na przechadzkę dla zdrowia brzegiem oceanu. Poranna bryza, morze – doskonały zestaw na oczyszczenie się po dekadzie spędzonej w wiedeńskiej ambasadzie. Kąpiel solna dla duszy.

Cóż, po dzisiejszym wieczorze widok ślicznej plaży nie wystarczy do obmycia mojej duszy i podejrzewam, że wsiadając do samolotu, będę chciał jak najprędzej uciec z miasteczka Carmel-by-the-Sea.

Zamykam dach auta i wyciągam z torby telefon. To stary siemens z klawiaturą, którego porzuciłem lata temu zwabiony przez modele z ekranem dotykowym. Nie błyszczy ani nie zaprojektował go minimalista, ale ma świetny mikrofon, dzięki któremu czasem dyskretnie nagrywam rozmowy. Włączam go, sprawdzam poziom baterii i ustawiam funkcję nagrywania. Należę do ludzi, którzy lubią zapisywać swoje życie. Jeśli nie dla potomnych, to przynajmniej dla świętego spokoju.

Jeszcze w Wiedniu zapłaciłem gotówką za naładowanie karty SIM i teraz wybieram numer, na który dzwoniłem tydzień temu. Poprzednio korzystałem z niego ponad trzy lata temu, kiedy to dzwoniłem w sprawie Billa Comptona, dawnego przełożonego Celii. Po trzech sygnałach słyszę burkliwy męski głos. Nigdy nie widziałem tego człowieka, więc nie staje mi przed oczami jego twarz.

– Czy to Treble?

Zastanawia się przez chwilę. Jego pseudonim zmienia się w zależności od tego, kto dzwoni, więc w głowie (albo na starej kopercie przy szafce nocnej) sprawdza teraz całą listę nazwisk. „Treble” oznacza, że rozmawia z…

– Witaj, Piccolo. Jak się masz?

– Jesteśmy umówieni?

– Mały roadster – mówi. – Bardzo kobiecy. W Carmel.

– Zgadza się.

Treble się waha.

– Wspominałeś też o dwóch motocyklach i starym chevrolecie.

– Tak, ale w końcu nie trzeba ich naprawiać.

– Okej, okej – z jego głosu nie bije pewność siebie.

Zastanawiam się, ile mój rozmówca ma lat.

– Wszystko jasne. Już tu jestem – dodaje.

– W Carmel?

– Tak.

Nie spodziewałem się, że tak szybko się tu zjawi.

– Na kiedy odbiór, przypomnij mi – prosi.

– Nie od razu, ale za kilka dni.

– W porządku.

– Istnieje szansa – mówię szybko, bo nie jestem pewien, czy pamięta – że nie trzeba będzie nic robić.

– Tak, wspominałeś.

– W takim przypadku pokryję koszty podróży i połowę wynagrodzenia.

– Wiem. Może być.

– No, dobra. Niedługo zadzwonię.

– Do zobaczenia – mówi.

Rozłączył się, a ja odpowiadam w duchu: Mam nadzieję, że nie.5

Od: Celia Favreau

Data: 1 października 2012

Do: Henry Pelham

Temat: RE: Hej

Drogi H,

Co za niespodzianka! Spodziewałam się, że będziesz już w Waszyngtonie albo w Szwajcarii. Zawsze miałeś hopla na punkcie tych ich gór. Tak, spotkajmy się. Za długo żyję pod kloszem, który sobie skonstruowałam. Czas wpuścić do niego odrobinę świeżego powietrza.

Co u Matty? Zmusiła Cię już do małżeństwa? Plotki na temat Drew są w połowie prawdziwe, jak większość plotek. Pojechał na pogotowie i na miejscu okazało się, że miał tylko szmery w sercu. Bierze jakieś leki – kto nie bierze? – ale poza tym ma kondycję pięćdziesięciolatka. Zdrowego pięćdziesięciolatka.

Dzieci są cudowne. Pewnie wszystkie dzieci są takie, ale moje najbardziej. Evan zaczął tańczyć w tutejszej akademii i jest najlepszy na swoim roku. Ginny kilka dni temu narysowała prawie idealną twarz, a nie ma jeszcze dwóch latek! Ewidentnie obydwoje są geniuszami najwyższej próby.

Powiedz Klausowi, żeby zainwestował zaliczkę w swoją rodzinę. Powinno go to uszczęśliwić.

Jaki Jake?

Restauracja: Dolores przy Szóstej. Proponuję dziewiętnastą, a jak już przylecisz, ewentualnie przesuniemy.

Nie mogę się doczekać!

Ściskam,

C6

Dzieci. Mąż. Klaus. Nawet Matty, na litość boską. Wszystko, byle tylko nie rozmawiać o tym, co naprawdę istotne. Byle odwrócić uwagę od faktu, że prędzej czy później padniemy na glebę i umrzemy. Jakby to nie miało znaczenia, a przecież tylko to się liczy.

W swoim pierwszym mailu powinienem był napisać: „Celio, kiedy gaśnie światło, widzę tylko Ciebie. Widzę wszystkie części Ciebie, analizuję je, każdą osobno, i na nowo z nich buduję. Są dowodami w moim osobistym śledztwie: nadgarstki, szyja, kostki. I więcej: ucho, podbródek, sutki, wgłębienie nad tyłkiem. Przez ostatnie pięć lat nieraz cię bezcześciłem. Wiedziałaś? Nachodziły cię zimne dreszcze około dziesiątej wieczorem czasu wiedeńskiego? W Kalifornii to około pierwszej po południu – odpoczywałaś w domu, szykowałaś kolację dla rodziny, pracowałaś w teatrze albo robiłaś zdjęcia drobnym biznesmenom. A może czytałaś „New Yorkera” na iPadzie, tęskniąc za stymulacją intelektualną, i nagle czułaś mój lodowaty napór? Jak się wtedy czułaś? Miałaś mdłości czy jednak łaskotało cię u podstawy kręgosłupa, gdzie kiedyś cię dotykałem? Czy to wrażenie towarzyszyło ci jeszcze później, w trakcie rodzinnej kolacji? Dręczyło cię, kiedy podawałaś gotowaną kapustę i pieczonego kurczaka, i wreszcie bez reszty cię pochłaniało, gdy wszyscy już spali, nawet ten starszy mężczyzna, z którym dzielisz łóżko? Czy twoje smukłe palce wędrowały w dół, żeby opanować to wewnętrzne drżenie? Możliwe, że od czasu do czasu to ty analizowałaś każdą część mnie osobno. Północ u ciebie to u mnie dziewiąta rano. Nigdy niczego takiego nie czułem, ale może nie zwracałem uwagi”.

Mój kieliszek jest pusty. Powinienem iść do toalety. Ostatni raz opróżniałem pęcherz na wysokości sześciu kilometrów nad Carson City w Nevadzie. Kombinacja wina i grzesznych myśli skupia moją uwagę na tym szczególe mojej anatomii. Ostrożnie zsuwam się ze stołka i kiedy się odwracam, staję twarzą w twarz z uśmiechniętą, pulchną kobietą. Ciemne oczy, przekrzywiona głowa, okrągłe policzki i białe kolczyki.

– Mam nadzieję, że nie jesteś już wstawiony – mówi do mnie.

– Celia. A niech mnie.

Głośno się śmieje i kręci głową.

– Wiem, że przytyłam, ale nie aż tak.

Jestem zdezorientowany. Celia błędnie odczytała moje myśli. Jak zawsze.

– Wyglądasz cudownie – mówię i nachylam się, żeby ją przytulić i pocałować w oba policzki.

Minęło pięć lat i wyraźnie wypadła z wprawy. Próbuję ją pocałować w lewy policzek, ale moje wargi lądują na kąciku jej ust. Rozłączamy się zmieszani.

– Przepraszam – mamroczę pod nosem.

– Henry – mówi Celia dobitnie i odsuwa się na długość ręki, kompletnie ignorując moją niezręczność. – Nic się nie zmieniłeś? Jak to robisz?

Pięknie kłamie. Owszem, schudłem, ale w wyniku choroby. A siwizna, która kiedyś subtelnie pojawiała się w moich włosach, dwa lata temu przeprowadziła atak frontalny.

– Piję martini – odpowiadam. – Ale wygląda na to, że tutaj to verboten.

Celia z uprzejmości lekko się marszczy.

– Wybrałam zły lokal.

– Daj spokój. Usiądźmy.

Patrzę na nią, jak idzie w stronę kelnerki. Macierzyństwo ją zmieniło, nie jest już tamtą wysoką, gibką kobietą, która łamała serca w Austrii, ale miłość nie poddaje się tak łatwo. Ta szyja. Te nadgarstki. Te kostki. Te oczy i usta, dzisiaj pełniejsze, bardziej ponętne.

– Gapisz się?

– Podziwiam twoje piękno, skarbie.

Kelnerka prowadzi nas krętą drogą do stolika obok okna. Wpadam na zielone krzesło, bo głowę ciągle mam pełną erotycznych wspomnień. Zadziwia mnie stopień mojego rozkojarzenia. Czyżbym aż tak się zestarzał? Czy jestem trzęsącym się, durnym starcem?

Tak, to możliwe. Ale nie, myślę, że to przez Celię. Znowu jest przy mnie. Tak blisko, że mógłbym ją porwać.

Miesiąc temu, kiedy spotkałem się z Billem Comptonem, byłem w pełni sił. Ściągnąłem go do pubu, który ja wybrałem, i ani na chwilę nie dałem się nabrać na jego wykręty i uniki. Pod koniec rozmowy uszedł z niego cały profesjonalizm. Dopijając piwo, trzymał szklankę trzęsącą się ręką. Zanim go zostawiłem, był w stanie daleko posuniętej paniki. I nie tylko dlatego, że wspomniałem o Flughafen. Stał się wrakiem, bo ja byłem przeciwieństwem wraku. Działałem jak maszyna. Całkowicie panowałem nad zmysłami i za pomocą twardych faktów rozgniatałem każdą jego wymówkę.

Ale Celia? Nie wyobrażam sobie, że mógłbym z nią rozmawiać w ten sposób. Nie po jednym kieliszku wina i z pełnym pęcherzem. Nie z zawrotem głowy, którego dostałem na widok jej ucha, jej kasztanowych włosów do ramion, jej ramion. Chryste, te ramiona!

Kelnerka proponuje wino. Celia zamawia syrah i nagle uwaga obu kobiet kieruje się na mnie. Czego one ode mnie chcą?

– Henry? – pyta Celia.

Dopiero jej głos, łagodny, znajomy i prowokacyjny, wytrąca mnie z otępienia.

Pokazuję na bar.

– To samo, co tam piłem. Chardonnay… Nie wiem. Proszę zapytać barmana. Tego z bródką.

Kelnerka się uśmiecha i wycofuje.

– Wyglądasz na zmęczonego – mówi Celia. – Konferencja cię nudzi?

Znowu się waham, ale w końcu przypominam sobie swoje kłamstwo: Santa Cruz.

– Kodowanie w sieci. Techniki komunikacyjne Al-Kaidy. Wiesz. JPEG róży okazuje się być komunikatem dżihadystów. Tego typu rzeczy.

– Już śpię.

– Otóż to.

– Jesteś tam z kimś? Kimś, kogo znam?

Kręcę głową. Nie mam siły, żeby jeszcze bardziej komplikować wymyśloną przykrywkę. Dzisiaj wyraźnie odczuwam swoje ograniczenia. Za oknem jest już noc, z wnętrz sklepików bije słabe światło, które wydobywa z ciemności tylko sylwetki przechodniów. My dzielimy wnętrze restauracji tylko z tą jedną starszą parą.

– To popularne miejsce?

Celia śledzi mój wzrok.

– W weekendy są turyści i wtedy nie dostaniesz stolika. W tygodniu zawsze jest puste. – Unosi porozumiewawczo brwi. – Dlatego je wybrałam.

Przytakuję z fałszywą wdzięcznością, ale natychmiast popełniam błąd i rzucam wyświechtane:

– Musi być ci tutaj dobrze. Carmel wygląda na miejsce, w którym łatwo być szczęśliwym.

Celia przekrzywia lekko głowę. Jej twarz jest dzisiaj trochę bardziej okrągła niż kiedyś – skutek dekadencji beztroskiego życia.

– To fakt. I naprawdę takie jest. Zupełnie inne.

– Od Wiednia?

– No pewnie. Ale i od Los Angeles, od San Francisco. Inne niż większość miast. Ludzie nie przyjeżdżają tu w poszukiwaniu wrażeń.

– Tylko żeby od nich odpocząć.

Pod jej podbródkiem otwierają się dłonie połączone w przegubach. Mam rację. Przynajmniej częściowo.

– Nie nudzisz się? – pytam.

– Mam co robić. Spytaj któregokolwiek rodzica. Z dziećmi nie ma czasu na nudę.

– Ani na refleksję?

Uśmiecha się i kręci głową.

– Nie zapędzisz mnie w kozi róg.

Myślę: Nie masz czasu, żeby zauważyć ten zimny dreszcz o pierwszej po południu? Ze smutkiem stwierdzam, że pewnie wytłumaczyłaby go sobie nadchodzącym przeziębieniem i wzięłaby multiwitaminę albo wypiła napar z żeń-szenia, żeby obronić się przed moim atakiem. Ale i tak by się nie obroniła. Nic nie mogło jej pomóc.

– Naprawdę nie ma za bardzo o czym mówić – ciągnie Celia. – Widziałeś to w filmach, czytałeś o tym w książkach. Macierzyństwo to praca czterdzieści godzin w tygodniu plus kolejne czterdzieści nadgodzin. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byliśmy w kinie.

Powiedziała „my”. Teraz to już „my”.

A co w tym dziwnego?

– Życie towarzyskie?

– Matki poznają inne matki. Rozmawiamy o byciu matkami. Myślimy tylko o swoim zdrowiu i o zdrowiu swoich dzieci.

– Naprawdę to zrobiłaś.

– To?

– Zostawiłaś wszystko za sobą.

Zniżyła głowę, a jej twarz nagle przybrała poważny wyraz. Zrozumiałem, że moja uwaga nie była tak lekka, jak chciałem. Po chwili mroczna zasłona opada, uśmiech wraca, Celia przechyla głowę i przez trzy pełne sekundy gapi się w ramę okna obok nas. W końcu patrzy znów na mnie.

– Na to wygląda. Wszystkie te sprawy, Wiedeń, Agencja, wszystko, co tam robiliśmy… Tutaj tego nie ma. Jakbym żyła w zupełnie innym wszechświecie.

Zawiesza głos, więc wtrącam:

– I?

– I chcę, żeby tak zostało.7

Kelnerka wraca z kieliszkami, mój jest oszroniony. Dziewczyna rzuca mi nieśmiały uśmiech, prawie jak zaproszenie do flirtu. Ale nie, to bardziej wyraz litości. Domyślam się, że barman powiedział jej o moim niezrealizowanym marzeniu. Wylądowałem w mieście, w którym miłośnicy ginu zasługują na litość.

Celia bierze drobny łyk swojego syraha i z wprawą rozprowadza go językiem po kubkach wrażliwych na goryczkę i słodycz. Staram się nie poddawać skojarzeniom, ale przegrywam tę walkę. Żłopię swoje chardonnay jak dzikus. Celia mówi:

– Nie odpowiedziałeś mi na pytanie o Matty.

– Owszem.

– No więc?

Matty pojawiła się w moim życiu na tydzień przed tym, jak Celia spakowała manatki i wszystkich nas porzuciła. Austriaczka, dwadzieścia sześć lat, metr pięćdziesiąt siedem wzrostu. Poziom energii zaprzeczający wszelkim prawom fizyki, maniaczka bez okresów depresji.

– Wyczerpała mnie.

Celia lekko się odchyla i bacznie mi przygląda.

– Faktycznie była absorbująca. Lubiła mówić.

– Do tego scjentolożka.

To ją wbija w ziemię. Celia chwyta oburącz krawędź stolika.

– Żartujesz.

– Bardzo chciała zostać Thetanem Operacyjnym. Wpadłem na nią kilka tygodni temu. Powiedziała, że osiągnęła coś, co się nazywa Ścianą Ognia. Domyślam się, że teraz porozumiewa się z kosmitami.

Na to zareagowała opanowanym śmiechem.

– Ktoś jeszcze w życiu Henry’ego?

No pewnie, myślę. Była Greta i Stella, Marianne i Linda. Każda z nich na trzy noce, nie więcej. Po każdej zostawały mi wizje żony i dzieci w Kalifornii. Mówię:

– Nie.

– Mam nadzieję, że nie jesteś oficjalnym kawalerem.

– Najwyżej półoficjalnym.

– A co w biurze? – pyta, zgrabnie oddalając się od bolesnych tematów.

– Pod kierownictwem Vicka pełen feudalizm. Nic się nie zmienia.

– Co z Billem?

Bill Compton był jej zwierzchnikiem prawie cały czas, który spędziła w Wiedniu. Kiedy pracowała w terenie, do niego trafiały jej sprawozdania, kiedy wylądowała w biurze, stał się jej mentorem, może nawet kimś w rodzaju ojca.

– Ponad rok temu przeszedł na emeryturę. Nie wiedziałaś?

Nareszcie błysk czegoś, co przypomina zakłopotanie. Coś, co może osłabić jej samozadowolenie.

– Nie mamy kontaktu.

Czuję ulgę, ale skrzętnie to ukrywam. Obawiałem się, że Bill do niej zadzwonił. Fakt, że tego nie zrobił, bardzo ułatwia mi zadanie. Celia jest nieprzygotowana.

– Mieszka w Londynie – mówię.

– Założę się, że to pomysł Sally.

– Tak. On cierpi.

– Anglofilska zołza.

Nie znam Sally tak dobrze, żeby odpowiedzieć, ale jad w głosie Celii mnie zaskakuje. Po pięciu latach wciąż nienawidzi żony Billa. Widać dawne życie nie odchodzi tak łatwo.

Celia zmienia temat.

– Ciągle pracujesz w terenie?

– Już nie – mówię. – Jestem całkiem udomowiony.

– To musi być miłe.

– Bezpieczne.

– Pamiętam, że mi ta zmiana dużo dała. Ale ja nigdy nie byłam dobra w grach ulicznych.

– Fałszywa skromność.

Celia kręci głową.

– Dzisiaj – mówię – marnuję czas na przeglądanie starych akt. Vick kazał mi zbadać Flughafen.

Ona mruga, prostuje plecy, a po chwili znowu się odpręża i pyta:

– Rozkazy z Langley?

Kręcę przecząco głową i zaczynam nowe kłamstwo.

– Jakiś nowy jastrząb z Interpolu robi aferę. Uważa, że powinniśmy się nad sobą poważnie zastanowić.

Zastąpiłem Langley Interpolem, żeby nie brzmiało to tak poważnie. Chciałem w ten sposób uśpić jej czujność. Ale najwyraźniej słowo „Flughafen” wystarczyło, żeby jej twarz poszarzała. Do tego skrzywienie warg, zmarszczka przy prawym oku.

– Wydawało mi się, że już wtedy poważnie się nad sobą zastanowiliśmy – mówi. – Pamiętasz?

Przytakuję.

– To było polowanie na czarownice.

Nie mogę się nie zgodzić.

– Ledwo uszliśmy z życiem. A teraz mówisz mi, że jakiś palant z Lyonu chce to wszystko na nowo rozgrzebać?

– Uważa się za historyka. Szuka nieścisłości.

– Historia jest pełna nieścisłości. Ile ma lat?

– Młody. Trafiłaś w sedno: nie wyrósł z nienawiści do ludzkich sprzeczności.

– Tego nie powiedziałam.

– Ale ja tak. Jeszcze się nauczy. Tymczasem dostałem zadanie przedstawienia mu szczegółowej analizy naszych sukcesów i porażek. Wszystkiego po trochu. A skoro tu jestem, możesz mi przedstawić swoją wersję. Masz coś przeciwko?

Znowu prostuje plecy, lecz teraz nie idzie za tym odprężenie.

– Chcesz mnie oficjalnie przepytać?

– Celio, stawiam ci kolację. Byłem w Santa Cruz i nie chciałem przepuścić okazji, żeby cię zobaczyć. Poza tym chcę wreszcie zamknąć tę sprawę, żeby nikt więcej jej nie otwierał. Nikt z nas tego nie chce. W tym celu rozmawiam z każdym, z kim się da. Zawrę w raporcie tyle punktów widzenia różnych osób, że w Interpolu dostaną zawrotów głowy.

Celia patrzy na drugi koniec sali. Para staruszków w milczeniu pałaszuje przystawki. Stoliki wokół nas są puste. W rogu baru nasza kelnerka rozmawia z brodaczem. Gapiąc się w ich stronę, Celia pyta:

– Gadałeś z Billem?

– No pewnie, że gadałem z Billem. On też nie miał ochoty tego rozgrzebywać.

– Masz wrażenie, że nie mam na to ochoty?

– Tak.

– Wyobraź sobie, że mam – mówi i rzuca mi najszerszy, najmniej przekonujący uśmiech, jaki w życiu widziałem. Wyciąga do mnie ręce i ściska palce mojej lewej dłoni. – Żyję tu ze swoją największą miłością, a z tobą rozmawiam o rzeczach, które przestały dla mnie istnieć. Jakbyśmy sobie opowiadali swoje sny.

– Coś jak u twojego terapeuty?

Celia wstrzymuje oddech, żeby przemyśleć błyskawiczną odpowiedź, do której wypowiedzenia już się układają te jej zwinne wargi. Nagle cofa ręce.

– Śledziłeś mnie, Henry?

– Mieszkasz w Kalifornii, niejedno widziałaś. Strzelałem w ciemno.

Znowu lekko się waha. Przekonałem ją? Raczej nie. Chyba że pięć lat beztroski stępiło jej zmysły i teraz chwyta się wszystkiego, co daje jej chociaż cień nadziei. Przechyla głowę, kasztanowe włosy rozsypują się po białej szyi.

– Chyba dawno cię tu nie było, co? W ojczyźnie.

– Minęło kilka lat.

– Dużo się zmieniło. Wiem, co mówię. Dzisiaj ludzie nie rozumieją zasady dążenia do szczęścia. Wydaje im się, że oznacza prawo do bycia szczęśliwym. Tutejsi terapeuci kąpią się w forsie. Firmy farmaceutyczne też.

– Firmy farmaceutyczne zawsze miały dobrze.

– Nie tak jak teraz. Dam ci przykład. Niemal zaraz po przylocie poszłam do lekarza. Mówię mu, że mam nadwrażliwy żołądek. W końcu kompletnie zmieniłam sposób odżywiania, byłoby dziwne, gdybym nie miała czasem wzdęć. Pyta mnie, czy miałam w ostatnim czasie jakieś stresy. Mówię mu: oczywiście. Wyszłam za mąż, wróciłam do kraju, którego praktycznie nie rozpoznaję. Moje życie stoi na głowie. Tłumaczę mu to wszystko, on pisze coś w swoim bloczku, odrywa arkusik i wręcza mi receptę na xanax. Ot tak. Polepszacze nastroju wydaje się tu jak cukierki.

– A działają?

– No pewnie, że działają. W obydwu ciążach je odstawiłam i było to najgorsze osiemnaście miesięcy w moim życiu.

– Najgorsze?

– Trochę przesadzam. Tutaj to normalne. Mówimy też „uwielbiam” o rzeczach, które tylko lubimy. Trzeba się do tego przyzwyczaić. – Podnosi kieliszek i smutno się uśmiecha. – Witamy w Kalifornii. Nie wierz nikomu na słowo.

– Postaram się pamiętać – mówię i zastanawiam się, czy Celia pamięta, jak dobrze oboje potrafiliśmy kłamać.8

Celię poznałem w 2003 roku, kiedy przeniesiono mnie do Wiednia. Ona wylądowała tam rok wcześniej, po udanym pobycie w Dublinie. Poprosiła o Wiedeń, który był według niej „najbardziej cywilizowanym miastem na Starym Kontynencie”. Później zmieniła zdanie, ale trudno winić młodych agentów za to, że mają błędne wyobrażenia o świecie.

Ja przybyłem z przeciwnego kierunku. Wydostałem się z Moskwy z głową pełną obrazów z ataku na Dubrowce. Pod koniec października 2002 roku ponad pięćdziesięciu czeczeńskich bojowników islamskich opanowało tamtejszy teatr podczas spektaklu Nord-Ost, rosyjskiej wersji Nędzników. Wzięli ośmiuset pięćdziesięciu zakładników i zażądali wycofania rosyjskich żołnierzy z Czeczenii. Chcieli w ten sposób doprowadzić do zakończenia wojny, trwającej wtedy już trzy lata. Po pięćdziesięciu siedmiu godzinach Rosjanie wpuścili do teatru gaz i wtargnęli do środka. Prawie wszystkich terrorystów zastrzelono, zginęło też stu dwudziestu dziewięciu zakładników. Większość z nich zabił wdychany gaz: ktoś podjął całkowicie niezrozumiałą decyzję, by nie ujawnić lekarzom składu tego gazu.

Wśród ofiar był jeden Amerykanin, czterdziestodziewięciolatek z Oklahoma City, który przyjechał odwiedzić swoją rosyjską narzeczoną. W Waszyngtonie i w ambasadzie powtarzaliśmy jego nazwisko jak mantrę, dołączając się do międzynarodowego chóru potępienia dla rosyjskich służb specjalnych, których działania doprowadziły do śmierci tylu niewinnych ludzi. Putin i rzecznicy jego reżimu, żeby nas uciszyć, przypomnieli o zagrożeniu międzynarodowym terroryzmem, który zaledwie rok wcześniej zrównał z ziemią dwa wieżowcce na Manhattanie. Putin wypowiadał się wtedy prawie tak samo jak nasz prezydent.

W Waszyngtonie uznano, że Moskwa ma rację, więc złagodziliśmy swoje stanowisko. Nie wszyscy w ambasadzie byli z tego zadowoleni. Szef delegatury, George Lito, powiedział: „Henry, wiesz, co się teraz stanie, prawda? Jeśli przestaniemy podnosić głos, Rosjanie wtargną głębiej do Czeczenii i będą strzelać, aż republika zniknie z powierzchni ziemi”. George miał rację. Szybko odwołano decyzję o zmniejszeniu kontyngentu w Czeczenii i parę tygodni później rozpoczęto kolejne operacje w Groznym i innych rejonach kraju.

Mimo to nie przestaliśmy ich w tym wspierać. Mieliśmy rozkazy, by pomóc FSB w zidentyfikowaniu przeciwnych Putinowi proczeczeńskich aktywistów w Stanach. Nie raz w tamtym okresie rozmawiałem z agentami o naszej współpracy z rosyjskimi organizacjami praw człowieka podważającymi oficjalną wersję zdarzeń. George wydał mi nawet bezpośredni rozkaz ujawnienia czeczeńskiego informatora, Ilyasa Shishaniego, który rok wcześniej skontaktował nas z hermetycznymi grupami czeczeńskimi w Moskwie. Niedługo potem Ilyas zniknął z powierzchni ziemi.

Mniej więcej w tym samym czasie kilku polityków połączyło siły z garstką dziennikarzy i byłych oficerów FSB, żeby zbadać okoliczności katastrofy na Dubrowce. Ich dochodzenie wykazało, że FSB użyło co najmniej jednego prowokatora, Chanpaszy Terkibajewa, żeby skłonić terrorystów do ataku na teatr. Liberalny polityk Siergiej Juszenkow przeprowadził z Terkibajewem wywiad na temat jego udziału w zamachu. Niedługo potem został zastrzelony w Moskwie, a Terkibajew zginął w wypadku samochodowym w Czeczenii. Byłem wściekły, ale George tylko wzruszył ramionami. „To było postanowione, kiedy tylko Putin wygłosił swoje przemówienie. My jedynie płyniemy z prądem historii”. Wtedy miałem grubą skórę. Wysłałem gniewną depeszę do Langley, bo chciałem, żeby moja frustracja stała się częścią oficjalnej dokumentacji. Potem poprosiłem o przeniesienie mnie na spokojniejszą placówkę.

Podziałało. Przynajmniej na jakiś czas. Po Moskwie zarządzanie agentami w Wiedniu było jak wakacje, a gdy w gabinecie Vicka poznałem Celię Harrison, wiedziałem, że nareszcie trafiłem we właściwe miejsce. Dzięki kontaktom z agentami wiedziałem, jak postępować z interesującą mnie kobietą, więc zadawałem Celii osobiste pytania. Będąc nastolatką, straciła obydwoje rodziców w wypadku samochodowym. Była w pełni świadoma, że wstąpiła do CIA po to, żeby zastąpić czymś opiekę rodzicielską, która została jej odebrana. Na swoją pierwszą misję zagraniczną pojechała do Irlandii i tam rozwinęła skrzydła.

Kiedyś wyznała mi, że w Dublinie stała się fanką rave’u, więc namówiłem ją do odwiedzenia klubów w Wiedniu. Pokazałem jej Flex, Rhiz, Pratersaunę. Mieszanka drinków i tabletek przeciwbólowych pomagała mi znieść dudniącą muzykę i tłumy nieletnich. Z czasem nawet to polubiłem. Tańczyliśmy razem – kiedy ostatni raz naprawdę tańczyłem? Celia doskonale pasowała do moich rąk. Czułem, że nie tylko znalazłem się w spokojniejszym miejscu, ale że sam stałem się innym człowiekiem. Pierwszy raz, odkąd sięgałem pamięcią, zacząłem się cieszyć życiem.

To wszystko nie stało się od razu. Kilka razy przesadziliśmy z alkoholem i całowaliśmy się jak szaleni na tyłach klubów, ale poza tym Celia trzymała mnie na dystans. Niedługo potem dowiedziałem się, że gdy mnie dawała odrobinę siebie, innym mężczyznom dawała dużo więcej. Musiałem się nauczyć tłumienia zazdrości. Nauczyłem się, jak nie dążyć do posiadania kobiety na własność.

Do dziś nie bardzo wiem, w jaki sposób przeszliśmy od przyjaźni do romansu, ale jeśli zawdzięczaliśmy to jakiejś reakcji alchemicznej, to musiała ona zajść w jej głowie. Trafiła za biurko w ambasadzie i pod skrzydła Billa, więc zaczęliśmy spędzać ze sobą dużo mniej czasu. Tęskniłem za nią, ale nauczyłem się żyć z tym bólem. Myślę, że ona też w końcu zatęskniła, bo któregoś dnia w tureckiej restauracji gdzieś w Wiedniu powiedziała: „Henry, jestem zmęczona. Zabierz mnie do domu”. Dopiero po dotarciu do jej mieszkania zrozumiałem w pełni sens jej słów.

I stało się dokładnie to, co sobie wymarzyłem, kiedy poznałem ją w gabinecie Vicka. Zakochaliśmy się i przez ponad rok budowaliśmy wspólne życie, wyszarpując dla siebie po kilka godzin z każdego dnia naszego tajnego życia na obczyźnie. Wreszcie byłem zadowolony. Czy można chcieć więcej?

I wtedy nadszedł rok 2006. Podczas dwóch miesięcy poprzedzających katastrofę na lotnisku w Wiedniu w gazetach ożyły wspomnienia wydarzeń moskiewskich. Zamordowano następne dwie osoby spośród tych, które badały sprawę ataku na Dubrowce. Annę Politkowską zastrzelono w windzie domu, w którym mieszkała. W Londynie Aleksander Litwinienko został otruty polonem-210. Wróciły wszystkie moje lęki, a wraz z nimi strach i wstyd. Poruszałem nawet ten temat w rozmowach ze swoimi kontaktami w społeczności islamskiej, ale reakcją było tylko obojętne kręcenie głową. Cywilizacja zyskuje nowych śmiertelnych wrogów w tak zatrważającym tempie, że rozpamiętywanie zdarzeń sprzed trzech lat nie różni się od zamartwiania historią starożytnego Rzymu.

Może powinienem był widzieć więcej? Może te wszystkie moskiewskie sygnały były dla mnie szansą na zmianę biegu zdarzeń? Ale dziś wiem tylko, że za ich sprawą jeszcze mocniej zapragnąłem zbliżyć się do Celii. Z jeszcze większym zapałem dążyłem do zbudowania z nią wspólnego życia i w samym apogeum Flughafen zapytałem ją nawet, czy nie chciałaby ze mną zamieszkać. Tyle że wtedy nie było już z czego budować.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: